Kolega,
biegający codziennie kilkanaście kilometrów, pewnego dnia
stwierdził że przydałoby mu się towarzystwo i wybrał mnie na
ofiarę. Odpowiedziałam, że jeżeli nie ma zamiaru ciągnąć mnie
za sobą na oponie to odpadam. Długo mnie przekonywał i był w tym
bardzo uparty, więc postanowiłam pokazać mu w praktyce że moje
ciało anatomicznie nie nadaje się do biegania. Liczyłam, że wtedy
sam odpuści i poszuka odpowiedniejszej osoby. Obiecał, że
potraktuje mnie ulgowo, ze względu na moją kondycję (twierdził że
na pewno jakąś posiadam, lecz ja wiedziałam że się myli) i
pobiegniemy sobie truchcikiem rano, żeby nie było za ciepło mały
odcinek jego codziennej trasy. Ustaliliśmy, że zabierzemy psy, jako
że dookoła są pola, żeby też się trochę rozruszały. Godzinę
zbiórki ustalił na 5 rano, czyli moment w którym on
wstaje a ja kładę się spać. Modliłam się tego dnia o deszcz,
grad albo tornado ale jak na złość pogoda była piękna, z lekką
mgłą. Zrezygnowana ubrałam dresy, zabrałam psa i wyszłam
wyglądając tak, jak wyglądam o piątej rano. Psy wesoło hasały
po polach, skracając sobie sprytnie drogę, którą my
musieliśmy przebiec dookoła. Po stosunkowo krótkim czasie
zaczęłam w głowie układać testament, czując że końca biegu
mogę nie dożyć. Spływała ze mnie Niagara potu, płuca
stwierdziły że teraz czas na atak astmy, a serce dawało koncert w
rytmie Cannibal Corpse. Nogi zgubiłam gdzieś na drugim zakręcie,
tam też ostatni raz widziałam moją chęć do życia. Kolega, który
wyglądał jakby dopiero rozpoczął bieg i nawet się jeszcze nie
zasapał, dopingował mnie z uśmiechem na twarzy. Miałam ochotę
pozbawić go zębów. W mojej głowie odbywały się na nim
najokrutniejsze znane tortury. Po 10 okrążeniu, kiedy ziemia
zaczęła mi falować pod nogami, a cały organizm wołał o pomoc,
stanęłam pod pretekstem uzupełnienia płynów. Wtedy wciąż
niezmęczony kolega oświadczył mi, że jesteśmy właśnie po
rozgrzewce. Do tej pory nie podejrzewałam go o skłonności
sadystyczne, ale teraz byłam ich pewna. Usiadłam na chodniku i
oświadczyłam, że ja zakończyłam ćwiczenia na najbliższy
miesiąc i jak tylko odzyskam władzę w nogach, to wracam do domu.
Czułam zakwasy w miejscach, o których nie wiedziałam że są
tam mięśnie. Próbował mnie jeszcze przekonać, żebym się
zmusiła do paru okrążeń ale odpowiedziałam że jeśli nie chce
biec z moją nogą w swoim tyłku to ma mi dać spokój. Był
uparty ale nie aż tak, żeby mnie zmusić do wstania:
- Dalej Paulina wstawaj, jeszcze trochę -
- Daj mi tu umrzeć - w tym momencie już całkiem leżałam na chodniku, ciężko dysząc
- Dasz radę, jeszcze kilka kółek -
- Na pogrzebie chcę wieniec z białymi różami -
- ... Paula -
- I niech organista zagra coś Eminema -
- ... wstawaj, bo sam Cię podniosę - zbliżył się, wyciągając rękę, którą miałam chwycić żeby wstać
- Podejdź bliżej a odgryzę Ci tą rękę w łokciu - zagroziłam ale chyba nie zabrzmiało zbyt poważnie, bo ręka się nie cofnęła.
Wtedy właśnie usłyszeliśmy dźwięk kogutów policyjnych, które po bliższej identyfikacji okazały się jednak być rozpaczliwym wyciem mojej suki, biegającej gdzieś w oddali. Zew matki odezwał się we mnie i nawet nie pamiętam kiedy sprintem pokonałam dość sporą odległość przez chaszcze do kolan, dzielącą mnie od wrzeszczącego psa. Kolega później stwierdził, że nogi niemal kręciły mi się w kółko jak w kreskówkach i żałuje, że wtedy nie zmierzył mi czasu, bo ledwo dawał rady dotrzymać mi kroku. Suka drąc się wniebogłosy biegała w kółko, trzymając coś w pysku. Nie reagowała na nawoływania, więc nie widząc innego wyjścia żeby ją zatrzymać, powaliłam ją na ziemię i przyciskając jej głowę do podłoża poczęłam pośpiesznie oglądać pysk i to co w nim trzymała. Okazało się jednak że to nie ona coś trzymała, tylko coś trzymało ją. Ujrzałam pisklę, na moje oko szpaka, po części opierzone, przyczepione kleszczowym uściskiem do dolnej wargi mojego psa. Udało mi się odczepić zawziętego ptaka, który postanowił zrobić mojej suczy piercing i pisklak uciekł na chyboczących nóżkach w trawę. Wycie syren ustało, natomiast w miejscu, gdzie przed chwilą znajdował się dziób szpaka, zaczynała sączyć się krew. Suka była tak spanikowana, że zaczęła się trząść, dalej skomląc co jakiś czas i rozglądając się nerwowo. Ruff - husky kolegi stał przez całe zamieszanie w jednym miejscu, kompletnie nie wiedząc co ma robić. Polałam pychol suki wodą i zaczęłam zbierać się z ziemi, kiedy z trawy dobiegł nas skrzek ponownie wyłaniającego się pisklaka. Męstwo mojej goldenki wzięło górę i z piskiem zaczęła wspinać się na mnie, ponownie przygniatając mnie do ziemi. Kolega przegonił ptaka, a ja zapięłam rozhisteryzowaną sukę na smycz i utwierdzając się w przekonaniu, że mam najbardziej nieporadnego psa na ziemi udaliśmy się do domu. Krew przestała kapać i po dezynfekcji pozostał jedynie różowy bąbelek, który będzie nam przypominał o ataku groźnej, kilku gramowej bestii, z którą przyszło się zmierzyć mojej heroicznej 30-kilogramowej suce... ale od biegania się wyłgałam.
- Dalej Paulina wstawaj, jeszcze trochę -
- Daj mi tu umrzeć - w tym momencie już całkiem leżałam na chodniku, ciężko dysząc
- Dasz radę, jeszcze kilka kółek -
- Na pogrzebie chcę wieniec z białymi różami -
- ... Paula -
- I niech organista zagra coś Eminema -
- ... wstawaj, bo sam Cię podniosę - zbliżył się, wyciągając rękę, którą miałam chwycić żeby wstać
- Podejdź bliżej a odgryzę Ci tą rękę w łokciu - zagroziłam ale chyba nie zabrzmiało zbyt poważnie, bo ręka się nie cofnęła.
Wtedy właśnie usłyszeliśmy dźwięk kogutów policyjnych, które po bliższej identyfikacji okazały się jednak być rozpaczliwym wyciem mojej suki, biegającej gdzieś w oddali. Zew matki odezwał się we mnie i nawet nie pamiętam kiedy sprintem pokonałam dość sporą odległość przez chaszcze do kolan, dzielącą mnie od wrzeszczącego psa. Kolega później stwierdził, że nogi niemal kręciły mi się w kółko jak w kreskówkach i żałuje, że wtedy nie zmierzył mi czasu, bo ledwo dawał rady dotrzymać mi kroku. Suka drąc się wniebogłosy biegała w kółko, trzymając coś w pysku. Nie reagowała na nawoływania, więc nie widząc innego wyjścia żeby ją zatrzymać, powaliłam ją na ziemię i przyciskając jej głowę do podłoża poczęłam pośpiesznie oglądać pysk i to co w nim trzymała. Okazało się jednak że to nie ona coś trzymała, tylko coś trzymało ją. Ujrzałam pisklę, na moje oko szpaka, po części opierzone, przyczepione kleszczowym uściskiem do dolnej wargi mojego psa. Udało mi się odczepić zawziętego ptaka, który postanowił zrobić mojej suczy piercing i pisklak uciekł na chyboczących nóżkach w trawę. Wycie syren ustało, natomiast w miejscu, gdzie przed chwilą znajdował się dziób szpaka, zaczynała sączyć się krew. Suka była tak spanikowana, że zaczęła się trząść, dalej skomląc co jakiś czas i rozglądając się nerwowo. Ruff - husky kolegi stał przez całe zamieszanie w jednym miejscu, kompletnie nie wiedząc co ma robić. Polałam pychol suki wodą i zaczęłam zbierać się z ziemi, kiedy z trawy dobiegł nas skrzek ponownie wyłaniającego się pisklaka. Męstwo mojej goldenki wzięło górę i z piskiem zaczęła wspinać się na mnie, ponownie przygniatając mnie do ziemi. Kolega przegonił ptaka, a ja zapięłam rozhisteryzowaną sukę na smycz i utwierdzając się w przekonaniu, że mam najbardziej nieporadnego psa na ziemi udaliśmy się do domu. Krew przestała kapać i po dezynfekcji pozostał jedynie różowy bąbelek, który będzie nam przypominał o ataku groźnej, kilku gramowej bestii, z którą przyszło się zmierzyć mojej heroicznej 30-kilogramowej suce... ale od biegania się wyłgałam.
Ja tu widzę spisek. Pewnie namówiłaś biednego ptaka, żeby zaatakował kłębuszka sierści, byle tylko nie musieć biegać 😂
OdpowiedzUsuń