Etykiety

Co tu się dzieje?

Witam!
Szybkim wstępem: Morfina to moja suka (Golden Retriever), przez którą wielokrotnie jestem świadkiem sytuacji których normalnie bym nie zobaczyła. Te sytuacje są opisywane na tym właśnie blogu. Jeśli jesteś tu przypadkiem to wiedz, że bardzo zbłądziłeś.

czwartek, 31 stycznia 2019

Morfina, Maja i badacz płci

Spotykam na spacerze znajomego z jego mieszanką Pinczera - Mają. Maja jest psem po przejściach. 70% słodkości, 10% bojaźliwości, 15% lęków i 5% nieufności, razem 3 kg czystej nienawiści do obcych, w opakowaniu małego gremlina. Obce psy są w porządku, to ludzie wywołują u suczki dyskomfort. 
Morfina wita się z kumpelą i psice zajmują się swoimi sprawami, podczas gdy ja wdaję się w pogawędkę z właścicielem małego krokodyla. Maja pokazuje Świnkowi jaką fajną znalazła szyszkę i księżniczka podziwia znalezisko, merdając ogonem i obwąchując je z każdej strony. Najwyraźniej jest mocno pod wrażeniem.
- Jakie ładne psy - słyszę za plecami męski głos.
- Tak, tylko proszę nie podchodzić do mniejszego - odpowiada właściciel Mai, jednak człowiek już go nie słucha. Mężczyzna zbliża się do opróżniającej pęcherz Morfiny.
- A czemu ten pies tak dziwnie sika, co on tak kuca? -
- Bo to suka jest - odpowiadam, obserwując jak gość opada na kolana i schyla głowę, by wczołgać się pod psa, który dopiero skończył puszczać strumyczek i obejrzeć sobie jego podwozie.
- Niemożliwe - rzecze mężczyzna z gustowną blond peruką z psiego futra brzusznego. Gdyby Morfina była agresywna, człowieka spotkałaby szybka dekapitacja. Zamiast tego Świnek merda ogonem i spogląda badawczo na ludzką głowę, z wyrazem pyska mówiącym "Hejka, co szukasz, pomóc Ci?".
- Faktycznie dziewczynka - odpowiada znawca, wracając do wyprostowanej pozycji. Na myśl przychodzi mi szpitalna położna. Gratuluję ma pani córeczkę.
Zaskoczenie odbiera mi zdolność mowy i zanim decyduję się podjąć temat bezpieczeństwa, gość już trzyma w ręku Maję i ocenia jej płeć, podnosząc psa jak Rafiki Simbę w "Królu Lwie". Mai się to nie podoba, Maja wydaje z siebie pomruki wściekłej kosiarki, podczas kiedy jej właściciel usiłuje namówić mężczyznę do odstawienia psa na ziemię. Suka cierpi na przewlekłe biegunki, więc kwestią czasu jest strumień mleka czekoladowego na twarzy poszukiwacza genitaliów.
- Ale to jest suka - mówi zaskoczony człowiek, zniżając lot małej kosiarki.
- Niezaprzeczalnie, a teraz niech ją pan na litość Boską odstawi, bo nie lubi być podnoszona -
Narastające wibracje Mai tylko potwierdzają diagnozę.
- Dwie suki - odpowiada mężczyzna, odkładając psa. Dedukcja Sherlocka. 
- Wy jesteście nieodpowiedzialni - kontynuuje - Tylko patrzeć aż coś się stanie. Ta - wskazuje na Morfinę - zaraz tą mniejszą zagryzie -
Świnek nie wie o co chodzi, ale wyczuwając że o niej się rozmawia podchodzi bliżej w nadziei na głaski albo jakieś ciastko.
- One powinny być na smyczy i daleko od siebie -
- O czym pan mówi? -
- No przecież jasne że dwie suki się nie dogadają. Lada chwila się poleje krew, jak tak można? To jest niepoważne -
- Pan dopiero co obmacał dwa obce psy, w tym jednego wielkości małego cielaka i mówi mi pan o byciu poważnym? To jest dopiero niepoważne, co jakby któryś pana ugryzł. Nie zna ich pan - odpowiada właściciel Mai, która dalej obwarkuje obcego natręta, chowając się za nogami opiekuna.
- Mnie psy lubią, bo ja lubię psy. Nie zrobiłyby mi krzywdy, ale to co Wy robicie to przechodzi ludzkie pojęcie. Ta mniejsza się ewidentnie boi -
- Ona się pana boi, bo nie lubi jak ją obcy ludzie podnoszą. W ogóle nie lubi być podnoszona -
- Paranoja! - odpowiada mężczyzna i postanawia odejść, mamrocząc pod nosem o rzezi i rozlewie krwi.
Zastanawia mnie czy tacy ludzie rodzą się bez instynktu samozachowawczego, czy w pewnym okresie ich życia ta funkcja postanawia wyjechać na wakacje i nigdy nie wrócić.
Ten człowiek miał wielkie szczęście, że trzymał Maję tyłem, bo straciłby nos. Z drugiej strony mógł oberwać wodospadem kakałka i nie wiem czy byłby wtedy szczęśliwy.

środa, 30 stycznia 2019

Niespodziewany gość i syrenka bez wody

Zimno. Kaloryfery grzeją tak, jakby coś je ograniczało. Bezczelne są w zmowie z termostatem który łże mi w żywe oczy pokazując 5, podczas gdy bardziej realne jest 3. Trzymam się źródła ciepła, jednak nie można cały dzień przytulać kaloryfera, trzeba jakoś funkcjonować. Po całym domu porozrzucanych jest kilka złóż ciepła, w tym jedno ruchome. Kiedy odkleję się od jednego źródła, przytulam następne. W ten sposób ograniczam straty w drogocennym ciepełku. Kiedy dystans między bazami jest zbyt duży, warto zawołać mobilny grzejnik. Puchata farelka firmy Morfina zawsze pomoże w potrzebie i pozwoli zebrać siły na dalszą wyprawę.
Tym razem potrzebny mi silniejszy bodziec, kąpiel we wrzątku powinna poprawić sytuację chociaż na chwilę. Łazienka całe kilka metrów ode mnie, więc  przytulas z futrzaną farelką po drodze jest nieunikniony. Przyczepiam się do psa jak koala do drzewa i obmyślam taktykę. Decyduję się na burrito z koca i docieram do łazienki. Po półgodzinnej kąpieli zastanawiam się, czy kiedykolwiek będę w stanie opuścić prysznic, czy raczej przeczekam tu do wiosny.
Odzywa się domofon.
Nikogo się nie spodziewam. Za późno na pocztę. Reklamy? Świadkowie Jehowy? Jajka? Ktokolwiek to jest, nie odpuszcza i nie ściąga palca z dzwonka. Dźwięki prostują mi fałdki w mózgu i wtedy odkrywam kim jest tajemniczy gość.
Kurier. Przyjechało żarcie dla psa, o którym zupełnie zapomniałam.
Wyskakuję spod prysznica jak Rusałka z zaburzeniami błędnika i omal nie zabijam się się na śliskich kafelkach. Ratuje mnie kurtyna. Łapię po drodze przypadkowe ubrania, które okazują się być piżamą, oraz ręcznik. Dobrze, szybciej to na siebie wrzucę. Jeśli kurier odjedzie to nie wiadomo kiedy pojawi się ponownie. Ślizgiem śledzia opuszczam łazienkę i na waleta podbiegam do domofonu, naciskając guzik otwierający drzwi. Zarzucam na siebie piżamę. Okazuje się, że zgarnęłam dwie górne części. Nie zdążę wrócić po spodnie. Trudno, przez pięć minut nikt nie zauważy, że rękawy służą za nogawki. Ręcznikiem zawijam włosy w turban i słyszę pukanie do drzwi.
- Już, już! - krzyczę, szukając czegokolwiek do nakrycia swojego wyjściowego stroju. Jak na złość, żadnego szlafroka. Kiedy pukanie odzywa się po raz drugi, decyduję się narzucić płaszcz i dokonać szybkiej transakcji, żeby móc wrócić do ciepłej wody.
Otwieram drzwi.
- Dzień dobry, karmę przy... wiozłem - odpowiada zaskoczony moim wizerunkiem mężczyzna, trzymając w objęciach 12 kg psiego papu.
Turban, płaszcz, dwie piżamowe bluzy, w tym jedna założona na lewą stronę i nie na tę partię ciała co trzeba, a w środku ja, obciekająca wodą i bosa. Ostatni krzyk mody. Tego się chyba nie spodziewał, na to nie był przygotowany.
Podpisuję formularz odbioru paczki i czuję na sobie badawczy wzrok kuriera. Zapewne zastanawia się gdzie mam zamiar wyjść w tak niecodziennym stroju, lub skąd właśnie wróciłam. Żona mu nie uwierzy co to w dzisiejszych czasach z kanałów wypełza. Już zmutowane żółwie były wynaturzeniem, ale to jest lekka przesada. W dodatku wsuwa żarcie dla psa.
Przerywam potok myśli kuriera i oddaję mu karteczkę (troszkę zmoczoną), długopis i pieniądze. 
- Dziękuję bardzo, miłego dnia - rzucam, zamykając drzwi i uważając jednocześnie na moje bardzo przewiewne spodnie
- Również dziękuję, życzę smacznego - odruchowo odpowiada mężczyzna, po czym poprawia się i dodaje - Dla pieska oczywiście, dla pieska -
Przy wyjściu z klatki ogląda się za siebie, sprawdzając zapewne czy wariatka w turbanie nie ma zamiaru go ścigać, lub upewniając się, czy na pewno widział to co widział. Wciągam worek do środka i zamykam drzwi. Czuję się jakbym taszczyła zwłoki. Zaciągam paczkę do kuchni i wyciągam z szuflady nóż, żeby szybko przerwać taśmę i sprawdzić datę ważności opakowania. Zawsze można zawołać kuriera w sprawie zwrotu, póki nie odjechał. Data okazuje się być w porządku, więc postanawiam odstawić worek i zająć się nim później.
Dźwięk kluczy w zamku. Do mieszkania wchodzi mama z siostrą.
Zastygają, widząc mnie stojącą na środku kuchni z nożem w ręce i podejrzanym czarnym workiem u bosych stóp. Dalej ścieka ze mnie woda.
Niezręczną ciszę przerywa Morfina, która przychodzi przywitać resztę domowników. Pies spogląda na mnie i bez dalszego zainteresowania kieruje się do paczki, która pachnie znajomo. Tylko dla futrzanej farelki ta sytuacja jest całkowicie normalna i naturalna.
Rodzicielka dalej patrzy na mnie wyczekująco. Wygląda jakby chciała zadać pytanie, ale nie wiedziała od czego właściwie zacząć. Odkładam nóż i wracając do łazienki rzucam pospieszne:
- Kurier mnie złapał, jak się kąpałam - 
Brak odpowiedzi, następuje przetwarzanie informacji i analiza obrazów.
- A... po co Ci był nóż? - pyta po chwili z niepokojem.
- Sprawdzałam datę ważności -
- Aha - słyszę w odpowiedzi.
Chyba nie brzmi to przekonująco. Nie dbam o to. Wracam do ciepełka.
- Czy Ty miałaś na sobie bluzkę od piżamy, zamiast spodni? - pada, zanim zdążę odsunąć kurtynę.
- Nie, musiało Ci się wydawać -
Tak... musiało.

wtorek, 29 stycznia 2019

Mleczny problem

Naturalnym procesem pozyskiwania mleka jest wydojenie zwierzęcia gospodarskiego, takiego jak krowa czy koza. Dla studenta naturalnym procesem pozyskiwania mleka jest przegląd lodówki.
Pewien student (na potrzeby ochrony danych osobowych nazywany dalej Jackiem), razem z trzema kumplami wynajmował mieszkanie w okolicy uczelni. Współlokatorzy dogadywali się w większości spraw i nie było między nimi spięć. Jedynym wyjątkiem była walka o mleko z kolegą Benkiem. Benek uwielbiał spijać mleko Jacka (jakkolwiek źle to nie brzmi) z gwinta i odstawiać puste opakowanie do lodówki. Zazwyczaj robił to, kiedy wracał z treningu. Jacek nie miał nikomu za złe podbierania mleka, potrafił się dzielić, jednak zwyczaje kolegi doprowadzały go do szewskiej pasji. Zwyczaje, których nikt nie potrafił z niego wyplewić. Mleko było więc powodem wielu zupełnie niepotrzebnych kłótni.
Dla większości ludzi proces picia mleka poprzedzają następujące działania:
1. Sprawdzenie wizualne mleka, o ile opakowanie jest przezroczyste,
2. Powąchanie mleka, w celu sprawdzenia jego świeżości,
3. Skosztowanie mleka dla pewności,
4. Nalanie mleka do kawy, czy szklanki,
5. Delektowanie się mlekiem.
Dla Benka Proces ten przedstawiał się następująco:
1. Otworzenie lodówki,
2. Zabranie i wypicie mleka,
3. Odstawienie pustego opakowania do lodówki.
Pewnego dnia, kiedy Jacek sprawdzał mleko, odkrył że nie spełnia ono wymagań już pierwszego punktu. Było rozwarstwione i ewidentnie skisłe. Odstawił je jednak na miejsce, zapisując w pamięci by wyrzucić je, kiedy będzie wychodził ze śmieciami.
Kilka chwil później w mieszkaniu pojawił się Benek i jak to miał w zwyczaju po treningu, skierował się do lodówki. Patrząc Jackowi prosto w oczy z nonszalancją otworzył lodówkę i sięgnął po mleko. Jacek zastanawiał się, czy powiedzieć koledze o swoim odkryciu, ale widząc jego arogancję w stosunku do zasad, postanowił nie interweniować i przyglądać się z uśmiechem zachodzącemu procesowi. Benek odkręcił nakrętkę i niewiele myśląc zaczerpnął głęboki łyk mleka. Twarz Jacka skrzywiła się z obrzydzenia i kiedy organizm jego kolegi wyczuł w końcu, że coś jest mocno nie tak, postanowił jak najszybciej pozbyć się produktu. Benek z otwartymi szeroko oczami kręcił się w kółko, wypuszczając z siebie strumienie mleka jak niesforny wąż ogrodowy. Mlekiem pokryta była podłoga, blat kuchenny, sufit, lodówka, a nawet Jacek. Benek przebiegł do zlewu i starając się wypłukać z ust resztki mlecznej pomyłki, patrzył oskarżająco na zanoszącego się śmiechem Jacka, który świetnie się bawił oglądając widowisko. Niestety część mleka zdołała przejść przez przełyk i zafundować Benkowi fontannę również z drugiego otworu ciała.
Ten pamiętny dzień był ostatnim, w którym Benek kiedykolwiek napił się mleka prosto z opakowania. Od tej pory przestrzegał zasad sprawdzania świeżości produktu bardziej niż ktokolwiek inny, a nawet upominał resztę, by nie zostawiali mleka na drzwiczkach bo produkty szybciej się wtedy psują.
Czasami karma to nie tylko zemsta, ale i nauka sama w sobie.

poniedziałek, 28 stycznia 2019

Mniam piesek

Jesteś mną. 
Zabierasz psa na spacer. ADHD w puchowym etui śmiga po śniegu, jakby pierwszy raz widziało ten biały badziew na oczy, mimo że leży tu od tygodni. Zwierz wciąga puch nosem, uszami i wklepuje go sobie w futro. Wygląda jak bałwan, właściwie 70% śniegu z ziemi znajduje się już na psie. Po zgarnięciu większości i załatwieniu potrzeb, wracacie do domu.
Zmęczenie uderza w Ciebie silniej niż sypiący śnieg. Twój pies mimo wybiegania jest za to pełen energii. Zastanawiasz się kiedy możliwa będzie transfuzja sił życiowych i czy będzie dozwolona międzygatunkowo.
Wchodzicie na klatkę schodową i walczysz z zamarzniętym zamkiem. W międzyczasie wiatr i zamieć uniemożliwiają Ci określenie, czy pchasz do tej dziury właściwy klucz. Udaje się, lecz do schodów dochodzi para z małym dzieckiem na rękach i nieco większym, kręcącym się między nogami. Nie znasz ich, ale ewidentnie będą wchodzić do klatki, więc stoisz i przytrzymujesz im drzwi. Mężczyzna pokonuje schody pierwszy i przejmuje drzwi, dziękując. Odpowiadasz, że nie ma za co i próbujesz odkleić psa od młodszej latorośli, która przez ilość nałożonych warstw ubrań nie jest w stanie zgiąć ręki, by pogłaskać zwierzę.
- Piesek! - krzyczy przez szalik chłopiec i dalej walczy z kurtką, podczas kiedy Twój pies rozbiera już młodzieńca z rękawiczek.
- Piesek - odpowiada ojciec - Fajny? -
- Słodki - odpowiada dziecko i smyra paluszkami po futrze.
- A skąd wiesz, że słodki? Próbowałeś? - kontynuuje konwersację mężczyzna, pomagając wtoczyć się żonie z wózkiem i mniejszym pędrakiem. Trzymasz drugie drzwi, bo wypada i czekasz aż wszyscy przejdą, a Twoje zwierzę przestanie wić się przy dłoni chłopczyka. Gdzieś piętro wyżej otwierają się drzwi.
- Mniaaam - odpowiada w końcu młodzieniec na pytanie ojca o poziomie słodyczy psa, pałaszując czoło zdezorientowanego zwierzęcia. Dzieciak zasysa się jak odkurzasz i chyba ma zamiar wciągnąć psa bez przeżuwania. Ojciec widząc sytuację, odkleja latorośl i patrzy przepraszająco na oślinione zwierzę. Uprzedzasz mężczyznę, że lepiej przejrzeć stan zafutrzenia jamy gębowej jego potomka, bo pies linieje. Mężczyzna robi przegląd techniczny gardła małego pytona i uświadamia mu istnienie sarkazmu i zagrożeń jakie mogą wynikać z konsumpcji psa. Dzieciak prawdopodobnie nie pojmuje ani słowa, ale chyba nie leży mu smak kłaków, bo po twarzy widać, że drugi raz już się próby skosztowania nie podejmie. Piesek okazuje się nie być tak słodki w smaku jak z wyglądu. Zawsze to jakaś informacja.
Gromadka zmierza na górę, a Ty szukasz kluczy od domu.
- Co jest takie mniam? - pyta starsza kobieta, której drzwi otwarły się przed sekundą. Zapewne babciny radar odpalił się jak tylko wnuczek przekroczył próg klatki schodowej.
- Piesek mniam! - odpowiada z zadowoleniem młodzieniec. Zapada niezręczna, kilkusekundowa cisza. Mimo, że nie widzisz już ludzi, czujesz na sobie osądzający wzrok starszej kobiety i chęć wyjaśnienia sytuacji przez rodziców dziecka. Wiesz, że cokolwiek powiedzą nie zabrzmi to wiarygodnie i oni też to wiedzą. Podejmują próby tłumaczenia, a Ty wchodzisz do domu i uświadamiasz sobie, że nie muszą się nawet starać. Nikt nie bierze na poważnie tego, co ma do przekazania ktoś, kto nie do końca jeszcze wie jak posługiwać się łyżką.
Mniam piesek przynosi Ci piłkę i merdaniem ogona oświadcza, że zabawa wymaga kontynuacji. Padasz na twarz, ale jako że piesek pycha, ulegasz i chowasz mu piłkę po całym domu, usiłując jednocześnie ugotować obiad i poskładać pranie.
Planujesz wynaleźć urządzenie do zmiany uroczości w czystą energię i zamontować w domu to perpetuum mobile. W mieszkaniu wyżej słyszysz wykrzykiwane raz po raz "piesek, piesek!" i masz niejasne wrażenie, że to o Twoim, jako że w domu sąsiadów psa brak.
Nie pojawia się "mniam", czy "pycha", więc chyba możesz spać spokojnie, bez obaw że pewnej nocy znajdziesz małego glonojada, przyklejonego do Twojego zwierza...  przynajmniej na razie.

niedziela, 27 stycznia 2019

Tłuste stópki, smaczne stópki

Są różne sposoby radzenia sobie z solą, rozsypywaną na chodnikach w zimie. Niektórzy właściciele czworonogów stosują butki, inni smarują łapki przed wyjściem wazeliną, czy specjalnymi kremami na bazie pszczelego wosku. Niektórych problem ten nie dotyczy, ponieważ nie wszystkie zwierzęta odczuwają na łapkach przykre skutki użycia soli.
Nasz sąsiad, dumny posiadacz Yorka wymyślił jednak innowacyjny i dość kontrowersyjny sposób.
Smalec.
Mężczyzna przed każdym wyjściem w zimę, smaruje swojemu psu łapki smalcem. Jest tłuste, trudno się zmywa i działa w sumie jak wazelina. Z tą różnicą, że smalcowe stópki przyciągają nosy i języki wszystkich psów, jakie znajdą się w zasięgu węchu. Biedny York idzie więc na poranną zrzutkę, a za nim wlecze się psi łańcuszek amatorów smalczyku. Psy węszą i zlizują nasmarowane mikro łapki, tak że często po pierwszych kilkunastu minutach spaceru, stópki są już bez ochrony, za to dokładnie wymyte. Proponowaliśmy sąsiadowi używanie wazeliny, czy innego natłuszczacza, który nie pachnie tak atrakcyjnie, ale mężczyzna jest oszczędnej natury i skoro "smalec w domu i tak jest, to można go użyć a nie stosować jakieś wynalazki".
Tak więc na spacer idzie mężczyzna, idzie jego pies, który właściwie płynie na pyskach większych kolegów i rzadko dotyka łapkami ziemi, a na końcu tego łańcuszka biegną właściciele zlizywaczy, gwiżdżąc i nawołując bezskutecznie swoje futrzaste pociechy.
Można powiedzieć, że York ma swoich fanów, którzy nawet latem wypatrują smakowitych stópek i odchodzą rozczarowani, gdy ich gwiazda okazuje się nie być nasmarowana. Pies przywykł już do swojej sławy i zazwyczaj po prostu daje się nieść tłumowi. Są jednak takie momenty, w których prywatność jest wymagana, jak na przykład załatwianie fizjologicznych potrzeb.
W takich momentach York powarkuje cicho, w przysiadzie, podczas kiedy zainteresowane stópkami psy zachodzą go pyskami z różnych stron. Często któryś z fanów kończy z produktem przemiany materii swego idola na głowie. Można to chyba uznać za swoiste autografy. Zdarza się również, że tłum przesuwa pieska w trakcie produkcji kasztanów, czego skutkiem jest zakręcona trasa zrzutu, którą podążać musi właściciel smalczykowych łapek, by pozbierać cukierki swojego pieska, porozrzucane w różnych miejscach podwórka.
Są miejsca, gdzie król chodzi piechotą, lecz ten król musi mieć obstawę nawet w takim momencie.
Również śnieżne ślady, zostawione przez psiaka są częściej odwiedzanym i obwąchiwanym miejscem niż aleja gwiazd w Hollywood. Śnieg w tych miejscach zazwyczaj nie ostaje się długo, gdyż jest zjadany przez psich fanów.
Można więc śmiało powiedzieć, że nasmarowany York jest główną atrakcją reszty psów na codziennych spacerach i nie zmieni się to aż do roztopów.
Dla każdego, komu brakuje towarzystwa psów i ich adoracji, polecam więc idealny środek przeciw samotności - smalczyk.
Zalecany do codziennego smarowania.

sobota, 26 stycznia 2019

Powrót dębuszkowych pytań

Niektórzy z Was zapewne pamiętają jeszcze czteroletniego mistrza pytań, którego pilnowałam swego czasu.
Jeśli nie, zapraszam tutaj:


Trudne pytanie małego Dendrologa

Dla tych, którzy znają historię mam niespodziankę. Młody Zorro powrócił. Silniejszy niż kiedykolwiek...

Kiedy usłyszałam, że rodzice dzieci muszą pilnie wyjść z domu na kilka godzin, zgłosiłam się na ochotnika do pilnowania zbrodniarzy. Miałam zamiar się odkuć i ograć z cukierków młodego kanciarza. Tym razem bez taryfy ulgowej. Musiałam też jednak przygotować się na trudne pytania małego odkrywcy, więc po szybkim odświeżeniu pamięci co do wiedzy niezbędnej, ruszyłam w stronę domu przeznaczenia. 
Nie odkułam się. Okazało się, że kompletnie nie znam zasad rządzących światem warcab. Całe życie grałam w to bez kostki, która okazała się być niezbędnym atrybutem zabawy. Niemądra ja.
Po pozbyciu się wiaderka cukierków, starszy ze złoczyńców przyniósł lego i wspólnie z młodszym misiem podjęliśmy próbę przemiany dźwigu w ciężarówkę. Podczas kiedy ośmiolatek był konstruktorem i zarządcą budowy, ja z czterolatkiem ogarnialiśmy potrzebne części. Byliśmy specjalistami do połowu klocków. Przypomniały mi się czasy, kiedy dawało się młodszemu rodzeństwu odłączonego od konsoli pada, żeby myślało że gra, podczas kiedy grał tylko główny gracz. W zależności od wieku i inteligencji młodszej latorośli, można było jej dać nawet kalkulator i nie zrobiłoby to żadnej różnicy. Ważne żeby miało guziczki.
Dźwig był już w połowie demontażu, kiedy młodszy rabuś przybrał typowy dla siebie wyraz twarzy, który oznaczał intensywne myślenie i próbę powalenia mnie kolejnym pytaniem zagadką. Obawiałam się. Miałam nadzieję, że jeśli już pytanie padnie, będzie z innego poziomu niż ostatnio i będę w stanie na nie chociaż częściowo odpowiedzieć. To była moja misja. Nie mogłam znowu liczyć na pomoc starszego pączka.
Młody myślał i machinalnie podawał bratu potrzebne części, a ja czekałam aż zada mi cios obuchem prosto w potylicę. To gorsze niż gra w ruletkę, bo tutaj pula naboi była pełna. To oczekiwanie mnie zabijało, więc spytałam:
- Nad czym myślisz? -
Młody wyrwany z letargu zamrugał i odparł:
- Chyba mam pytanie -
- Tego się obawiałam. Wal -
- Ale ono jest takie... dziwne -
- A które Twoje pytanie nie jest - wtrącił starszy z wilczków, montując koła.
- Nie wiem, wstydzę się trochę - odrzekł karzełek, kuląc się w sobie.
- No co Ty, najwyżej Ci nie odpowiem - odparłam. Mogłam tak po prostu się wymigać, ale z jakiegoś powodu postanowiłam walczyć. Kiedy ja się nauczę?
Miś spalił buraka i wyrzucił z siebie słowa najszybciej jak tylko mógł:
- No bo czemu są podpaski, jak nie są pod paszkami. Mama mi powiedziała że to coś jak pieluchy... tylko dla dziewczyn. To czemu się tak nazywają? -
W życiu nie słyszałam tak głośnej salwy śmiechu z ust starszego brata. Młodszy momentalnie pożałował pytania i czuć było jego zażenowanie.
- Ale czekaj, bo to jest bardzo mądre pytanie - odparłam, chcąc go podbudować na duchu. Jego brat w tym nie pomagał.
- Wcale nie - odparł, powstrzymując następny napad śmiechu - Jak chciałbyś żeby się nazywały? Poddupki? Przytyłki? -
- Nie, ale też nie podpaski, skoro nie są pod paszki. Chyba że są? - zwątpił młodzieniec i obdarzył mnie wzrokiem mówiącym "Ratuj, proszę".
- Nie, nie są. Wydaje mi się, że ta nazwa to bardziej od słowa "pasek" niż "paszka", albo podpaska od "podpasować", wiesz, jak komuś coś odpowiada. Dokładnie nie wiem, ale stawiałabym jednak na ten pasek, bo są w kształcie paska - rzekłam, sama zadziwiając się tak dziwnym tokiem myślenia, który prawdopodobnie ma niewiele wspólnego z prawdą. Chyba zdobywam wprawę.
Małego buraczka ta odpowiedź zadowoliła, albo nie chciał już drążyć tematu, w obawie o reakcję starszego brata. W każdym razie upiekło mi się i byłam zadowolona z faktu, że tym razem nie zdołał mnie powalić.
Staje się jednak silniejszy i odważniejszy i aż boję się pomyśleć na co jego mały, nadaktywny mózg może wpaść następnym razem.
Wkraczamy na niebezpieczne tereny...

piątek, 25 stycznia 2019

Spotkanie z piratem o 2 w nocy

Alarm o 2 w nocy. Psia łapa bezlitośnie uderza w dzwonek. Morfina wita moje zaspane, krzywe oblicze uśmiechem i drepcze przy dzwonku, gotowa użyć go ponownie.
- Ani mi się waż. Wstałam - odpowiadam, powstrzymując perkusistkę przed dalszym koncertem.
Dresy, dwa swetry, szalik, czapka, kurtka, rękawiczki, buty, szybkie zerknięcie na termometr... -10 stopni.
- Morfina za zimno, akcja odwołana - mówię do psa, którego postawa przekazuje mi wyraźnie: "Nie da rady matka i radzę Ci wrzucić piąty bieg, bo będziesz miała zaraz gustowne wzorki na panelach".
Nie ma rady, czas nie zna litości, więc zapinam psa na smycz i wychodzimy na zewnątrz, gdzie nokautuje mnie wiatr i zacinający śnieg. Pies w tym czasie krąży w poszukiwaniu trawy skrytej pod białym puchem.
Gdzieś w oddali wiatr niesie czyjś głos. To chyba piosenka i brzmi jak szanty. Męski głos zbliża się i po chwili widać już człowieka w całej okazałości. Pirat trzyma butelkę tajemniczej substancji i walczy ze sztormem, który dla niego jest jeszcze mniej łaskawy przez pływającą w żyłach rzekę alkoholu.
- Hej ha kolejkę nalej, hej ha, kielichy wznieśmy! - podśpiewuje pirat, jednak przerywa mu atak choroby morskiej, który zrzuca go na bok łajby i zmusza do haftu przy ławce. Morfina w tym czasie strzela modelinę 6/10, więc podchodzę, zbieram i czekam, czy nastąpi kolejny zrzut, czy to już koniec ładunku. 
Pirat w tym czasie odzyskuje siły i dostrzega w śniegu psa. Mnie nie zauważa, widocznie złote futro odbija się na śniegu bardziej niż czarna kurtka. Temu panu odbija się wszystko i nietypowe widzenie zapewne nastąpiło za sprawą tego soczku co to go dzierży w ręce.
- Przyjacielu! - zwraca się do Morfiny, której ogon zaczyna tańczyć lambadę.
- Przyjacielu - powtarza pirat, lądując na czterech, by mieć kontakt wzrokowy z psem - Nigdy nie popijaj śledzi wodą. Rybka nie lubi pływać, nie wierz w to, nie wierz! -
Morfina słucha uważnie, ale pomija uwagę, gdyż ona zawsze popija śledzie wodą i nie ma efektów wzburzonego morza. Pociesza jednak człowieka jak może i z piskiem przyjaźni podsuwa łeb pod jego rękę.
- Przyjacielu, ja wiem. Życie nie oszczędza, ale bądź silny. Musisz być silny -
- To jest ona - rzucam z góry i mężczyzna unosi głowę, by odnaleźć głos stwórcy, który go poprawił. Przez zacinający śnieg widzi część mojej twarzy, której nie zakrywa szalik i mówi:
- Dobry wieczór. To pani przyjaciel... ciółka? -
- Tak, to by tłumaczyło, dlaczego znajduję się na drugim końcu jej smyczy -
Pirat zauważa linkę i przygląda jej się badawczo. chyba wcześniej jej tu nie było.
- Pani ją dba o nią, bo to bardzo dobry przyjacielu jest. Bardzo dobry. Dobry i mięciutki, to są dobre cechy. Powiedzieć coś pani? Jak pani szuka przyjaciela, ale takiego który pani nie zostawi, to musi być dobry i mięciutki. I nie pić. Picie jest złe, nie pij przyjacielu. Picie upokarza - rzecze mężczyzna i próbuje wstać nie puszczając ani na chwilę butelki.
Kiedy mu się udaje, podejmuje dalszy marsz i walkę ze wzburzonym morzem i krzyczy z oddali jak bardzo mnie szanuje. Nas obie.
Zostaje mi wrócić do domu i przeanalizować wszystkich moich przyjaciół, gdyż nie każdy z nich jest mięciutki, a to wymaganie narzucone z góry przez człowieka morza... no i pamiętać, żeby nie zapijać śledzi wodą.

czwartek, 24 stycznia 2019

Jechał Grześ przez miasto za swoimi psami, trzeba by pogadać z jego rodzicami

Chłopiec o imieniu Grześ miał dwa, duże psy. Niesforne to były zwierzęta i choć przyjazne i kontaktowe, młodzieniec na spacerach oglądał świat z perspektywy ich ogonów. Psy miały nad chłopcem przewagę w kilogramach i sile, a mimo to rodzice Grzesia wystawiali go na ciężką próbę i ryzykowali wyrwaniem barków swojego potomka przez jego własne zwierzęta.
Dnia pewnego Grześ surfował za swoimi psami po chodniku i oglądał świat dookoła. W tym zaprzęgu brakowało tylko sań. Mały Lancelot wyglądałby dumniej, gdyby dojeżdżał swych wierzchowców, zamiast dawać im się ciągnąć, ale konikom mogłoby się to nie spodobać.
Grzegorz płynął więc i podziwiał oszronioną przyrodę i oblodzone chodniki. Było miło i sympatycznie. Wtedy to jego napęd na cztery koła zauważył siedzącego na ogrodzeniu kota. Drugi silnik po chwili również wyczuł ofiarę i oba psy zerwały się do galopu. Grześ nie był na to gotowy, Grześ się nawet nie zorientował dlaczego psy biegną. Na rozmyślania nie było jednak czasu, hamulce piętowe nie działały przez śliskie warunki nawierzchni i chłopiec chwilę później znalazł się na trawie. Na horyzoncie pojawiło się drzewo, które psy zgrabnie ominęły. Jeden z prawej strony, a drugi z lewej. Pościg się zatrzymał, a właściwie zatrzymał go Grześ, przytulający się do drzewa. Twarz chłopca wbiła się w korę i Grzegorz mógł odkryć jak smakuje poranny mech. Takiego kontaktu z naturą chyba się nie spodziewał. Chłopcu udało się oderwać od drzewa pokaleczoną twarz, jednak wyrywające się psy nie pozwalały ciału na podobny manewr. Dziecko nie chciało puścić smyczy, ponieważ psy mogłyby uciec, ale bardzo chciało już móc oddychać i sprawdzić ile kości zostało złamanych. Z pomocą przyszło kilku przechodniów i Grześ został uwolniony z uścisku drzewa. Szczęśliwy, obolały i cały. Może lekko poprzecierany i z odciśniętą korą na policzku, ale jednak w jednym kawałku.
Po tej sytuacji rodzice Grzesia podjęli stanowcze kroki.
Od tej pory chłopiec wyglądający przez kilka tygodni jak wiedźmin, wychodził najpierw z jednym psem, a potem z drugim.
Niektórzy uczą się twardymi metodami i ubogacają swoje dzieci w wiedzę na temat miejskiej przyrody i zasad jakimi się kieruje już od najmłodszych lat.

środa, 23 stycznia 2019

RTG

Wiem, że narzekanie na służbę zdrowia stało się naszą narodową tradycją, ale groteskowość sytuacji zdaje się być większa niż kiedykolwiek.
Moją mamę dopadło w ostatnim czasie jakieś choróbsko. Wysoka gorączka, zawroty głowy, bóle głowy i potworny, ogłuszający kaszel. Kiedy w końcu udało mi się wypchnąć ją do lekarza, ten osłuchał pobieżnie pacjentkę i stwierdził grypę. Panaceum na wszystko - antybiotyk. Pomimo przyjmowania leków w następnych dniach stan rodzicielki się pogarszał. Do tego stopnia, że miała spore trudności dotrzeć na wizytę kontrolną do przychodni, która mieści się jakieś 200 metrów od naszego domu. Lekarzowi w końcu nie spodobały się płuca. Sherlock musiał coś wywnioskować po tym kaszlu gruźlika i wysłał mamę na RTG płuc, na szpital który oddalony jest o jakieś 3 kilometry. Niby nic, ale dla kogoś kto omal nie zemdlał podczas ostatniej wyprawy, to samobójstwo. Nie było jednak wyjścia, a samochodu brak, więc bez względu na koszty wezwana została taksówka.
Tutaj zaczyna się cała przygoda.
Jest godzina 15:20. U lekarza rodzicielka zostaje poinformowana, że RTG na szpitalu czynne jest całą dobę. Poruszając się jak zombie, bladolica kobieta, która wypluwa płuca dociera na miejsce. Stoi swoje w kolejce i podaje skierowanie przez okienko.
- Niech pani przyjdzie jutro - słyszy od pielęgniarki, obsługującej sprzęt - Chyba, że pani dzisiaj zapłaci -
Mroczki przed oczami, brak możliwości komunikacji, bo przy każdym użyciu strun głosowych mama skrzypi jak nienaoliwione drzwi, ale próbuje dowiedzieć się co to za praktyki.
- Do 15 przyjmujemy z przychodni, potem tylko ze szpitala, chyba że pełnopłatnie -
Tchnieniami dogorywającej sarny mama tłumaczy, że ledwo tu dzisiaj dotarła i skoro szpital ma podpisaną umowę z jej lekarzem, to nie jest to zależne od godziny. Dostała też informację, że może przyjść całodobowo i nie ma zamiaru płacić. Po dłuższej wymianie zdań, z których pielęgniarka mówi swoim donośnym barytonem, a opatulony człowiek-zombie skrzeczy coś cichutko w odwecie, kobieta przy recepcji w końcu poddaje się i wpuszcza mamę na rentgen.
Nie wiem, czy kiedyś próbowaliście rozebrać się w gorączce, ale nie jest to łatwe. Ręce odmawiają ściągnięcia ubrania, kiedy dreszcze nakazują tańczyć "Waka Waka". W końcu się udaje i skulona galareta staje przez mężczyzną, który zmienił się z pielęgniarką i obsługuje sprzęt. Następuje wymiana zdań gościa z babeczką z recepcji. Nie mogą dojść do porozumienia, czy robić to zdjęcie czy nie, no bo w końcu już po 15. Moja mam w tym czasie stoi i trzęsie się z gołymi cyckami przy maszynie, czekając aż ktoś się zlituje i odpali to ustrojstwo. Udaje się nawet nabrać i zatrzymać na chwilę powietrze, co jest konieczne i po dowiedzeniu się, że wyniki będą do odebrania za 5 dni, madre wraca do domu, żeby tam owinąć się kokonem z kołdry i przeczekać w zimowym śnie te kilka dni.
Antybiotyk dalej nie działa i pięć dni później postanawiam odebrać wyniki za nią. Nie sądzę, żeby była w stanie wyjść teraz gdziekolwiek dalej niż do łazienki, więc wręczam jej długopis, żeby napisała upoważnienie, gdyż wyniki trzeba odbierać osobiście.
Jest upoważnienie, są dwa dowodziki - jej i mój i maszeruję dziarsko na szpital. Wchodzę na recepcję główną i okazuje się, że weszłam od złej strony. RTG w piwnicach. Krążę więc po szpitalnych katakumbach i rozglądam się za znakami, których jak na lekarstwo, jednocześnie próbując zapamiętać drogę powrotną. W prawo, lewo, za maszynami dwa razy w prawo, kawałek prosto, wężykiem przez wózki i w lewo. Jest. Jest tabliczka - RTG. Podążam za drogowskazem i trafiam na ślepy zaułek. Przede mną znajdują się toalety. Nie mam pojęcia kiedy źle skręciłam, ale wiem że po swoich śladach już nie uda mi się wrócić, więc zaczepiam przechodzącego człowieka w fartuchu.
- Przepraszam, którędy na RTG? -
- Przepraszam, spieszę się -
Ok. Widocznie wskazanie drogi zajmuje zbyt wiele czasu, a życia trzeba ratować. W pełni to rozumiem. Szukam więc kolejnej osoby, która mogłaby mi pomóc. Nie jestem tu częstym bywalcem i chyba się trochę zgubiłam. Natrafiam na tabliczkę "Bufet". Tam powinni wiedzieć gdzie mam iść. Urocza pani przy ladzie wskazuje mi drogę i udaje mi się dotrzeć do rentgenowskiej rejestracji. Nie ma kolejki, jestem pierwsza. W okienku też jednak nikogo nie ma, mimo że jest 9:30, a odbiór wyników od 7. No nic, poczekamy, może jest tylko jedna pielęgniarka i ktoś akurat ma robione zdjęcie. Czas mija, telefon recepcji dzwoni wściekle i rani uszy wysokimi dźwiękami. Za mną ustawiają się kolejni ludzie. Jakie szczęście, że byłam tu pierwsza. Kolejka rośnie i zaczyna skręcać już za filar. Zaczynam podejrzewać, że szpital właśnie dlatego ma tyle zakrętów. Kiedy zegar dobija do 10:40 w okienku pojawia się kobieta. Pojawia się jednak tylko, żeby zabrać jakieś dokumenty i zniknąć ponownie, ku niezadowoleniu tłumu. 10:50 - na przód kolejki ruchem gąsienicowym przemyka się starsza pani. Wszyscy ją widzą, ale chyba wydaje jej się, że jak będzie poruszać się dostatecznie powoli to nikt nie zauważy, że wciska się do kolejki. Tuż za nią wędruje jej mąż, tłumacząc ludziom że jego żona była tu już dawno, tylko czekała. Poza tym jest ze szpitala więc ma pierwszeństwo do badania.
Kolejka jest bowiem i dla tych co przyszli tylko po wyniki i dla tych, którzy potrzebują zdjęcia. Robi się duszno. Brak okien oraz ławek nie pomaga. Jeśli ktoś za chwile nie podejdzie można będzie liczyć na straty w ludziach. Starsza pani przemyka się cichutko obok mnie. Ma na dłoni wenflon, więc ignoruję fakt, że wcale jej tu nie było wcześniej i postanawiam ją przepuścić.

11:15 - zza drzwi gabinetu obok wyłania się kobieca twarz i pyta, czy ktoś jest w rejestracji. Zgodnie z prawdą odpowiadam, że od 9:30 była tu tylko jedna pani po dokumenty. Twarz znika i zapewnia, że ktoś zaraz podejdzie. Czekamy więc dalej. W moich uszach gra nieprzerwana muzyka telefonu, który ani na chwilę nie chce zamilknąć. Ta melodia będzie mnie prześladować w koszmarach. Mam wrażenie, że pracownicy przyzwyczaili się do tego dźwięku tak bardzo, że już nawet go nie słyszą.
11:30 - kolejka sięga już prawdopodobnie do maszyn. Wielu ludzi poległo, wielu zrezygnowało, a ja zastanawiam się, czy jak pobiegnę, to zdążę dostarczyć mamie wyniki zanim wzejdzie słońce dnia następnego.
11:35 - może, gdyby udało mi się wcisnąć rękę w lukę szyby, to wyłączyłabym to piszczące ustrojstwo raz na zawsze.
11:40 - zaczynam tworzyć słowa piosenki pod melodię telefonu. Chyba tracę poczytalność.
11:50 - ktoś pojawia się w okienku. Jakiś mężczyzna. Mam ochotę go przytulić i błagać, żeby nigdzie nie odchodził i wyłączył to dzwoniące urządzenie szatana, zanim powstanie druga zwrotka mojego hitu. Mężczyzna w bieli siada na krześle - dobry znak. Kieruje staruszkę przede mną do sali, gdzie ponoć już na nią czekają i nadchodzi moja kolej. Chyba właśnie tak musieli się czuć ludzie w PRL-u, kiedy w końcu dopchali się do sklepowej lady. Podaję człowiekowi dwa dowody, upoważnienie i tłumaczę po co przyszłam. Gość ewidentnie jest zagubiony. Miota się po pokoju w poszukiwaniu wyników, aż w końcu znajduje karton i zaczyna zabawę w poszukiwanie właściwego nazwiska. Znajduje, wyciąga kopertę i wręcza mi ją.
- Dziękuję, a płytka? - 
- Płytka? - pyta ze zdziwieniem.
- No tak. Zawsze się dostaje płytkę -
- Pani poczeka - mówi, po czym znika głową za drzwiami i pyta osobę po drugiej stronie czy "Przychodni też wydajemy płytki?". "Możesz dać" otrzymuje odpowiedź, więc zabiera się do jej nagrywania. Problemy ze sprzętem, dalsze oczekiwanie. W międzyczasie mężczyzna odbiera dzwoniący od kilku godzin telefon. Zanim płytka zostaje nagrana, udaje mu się zakończyć 4 połączenia. Otrzymuję to, po co przyszłam i zwycięsko kieruję się wzdłuż kolejki, licząc że znajdę w ten sposób wyjście na zewnątrz. Po kilku próbach udaje mi się opuścić szpital. Co prawda nie tymi samymi drzwiami, którymi weszłam ale ważne że jestem na świeżym powietrzu. Ogarnia mnie niesamowite współczucie do osób, które znajdują się na końcu wężyka do RTG. Dochodzi godzina 13.
Post nie ma na celu obrażenia nikogo pracującego w takich placówkach. Zdaję sobie sprawę, że praca w służbie zdrowia do łatwych nie należy, a frustracja ludzi często przechodzi również na personel. Coś jest ewidentnie nie tak, ale problem zdaje się nie leżeć w ludziach, a raczej w systemie.
Wiem, że taki czas oczekiwania to żaden dramat. Zwłaszcza jak się jest zdrowym i młodym. Moim rekordem było czekanie na decyzję o przyjęciu na szpital przez 8 godzin z moją babcią kilka lat temu. Jeżdżąc z nią po lekarzach nauczyłam się, że należy wykazać się cierpliwością i zrozumieniem.

RTG wydaje jednak wyniki tylko do 15 i nie sądzę, żeby chociaż połowa tych ludzi dostała to, po co tu dzisiaj przyszła.
Mam wrażenie, że ludzie zaczną rozbijać obozy i rozpalać ogniska w oczekiwaniu na wyniki swoich badań.

wtorek, 22 stycznia 2019

Waleczny staruszek i pseudo hiena

Często na spacerach spotykam pewnego starszego pana, który mimo kłopotów z poruszaniem się odbywa regularne przechadzki ze swoją suką rasy Owczarek Szkocki. Pies ma już swoje lata, chociaż tego po niej nie widać. Suczka jest dobrze wychowana i zawsze trzyma się swojego właściciela.
Mężczyzna do tej pory przyjaźni się z hodowcą, od którego wziął szczeniaka. Dzięki tej znajomości starszy pan zna różnice między prawdziwą hodowlą, a jej pseudo konkurencją i potrafi bardzo ofensywnie bronić swoich racji. Przemawia przez niego troska i wiedza na temat nieszczęśliwych psów, rozmnażanych masowo w celu szybkiego zarobku. Mężczyzna jak na swój wiek i powszechnie panujący stereotyp, że tylko młodzi ludzie znają się na rzeczy, jest postępowy i wysterylizował sukę, kiedy tylko dowiedział się o ropomaciczu i innych nieprzyjemnościach, mogących nastąpić w przyszłości. Uniknięcie cieczki  poprawiło także komfort spacerów i zniwelowało problem odganiania się od natarczywych psów.
Starszy pan zawsze stara się tłumaczyć innym starszym panom, że nie zrobił swojemu psu żadnej krzywdy zabiegiem i w najbardziej naukowy sposób w jaki potrafi argumentuje swoje postępowanie i podkreśla jego słuszność. Walczy również aktywnie z mitem o konieczności posiadania przez sukę co najmniej jednego miotu. Co prawda często tę walkę przegrywa, ale przynajmniej się stara.
Kilka tygodni temu na regularnym, popołudniowym spacerze, staruszka zaczepił inny, nieco młodszy mężczyzna.

- To pies, czy suka jest? - spytał wskazując na Owczarka.
- Suka - odpowiedział staruszek, badawczo przyglądając się obcemu mężczyźnie.
- Super, bo ja mam psa tej samej rasy. Nie chciałby pan mojego na reproduktora dla swojej? -
- Że co proszę? - mężczyzna trzymał fason, ale wybuch atomowy wisiał w powietrzu.
- No wie pan, szczeniaczki. Zyski na pół i trochę kaski by wskoczyło -
- Pan wie, że to jest nielegalne i nieetyczne? -
- A tam zaraz nielegalne. To co, dać namiary na mnie? Mój może kryć od zaraz, kiedy ma cieczkę? -
- Posłuchaj no chłopcze. Spotykasz mnie po raz pierwszy w życiu. Nigdy Cię wcześniej nie widziałem na oczy i proponujesz mi takie rzeczy? -
- To jest interes. To chętny pan jesteś czy nie? Bo czas to pieniądz -
- Masz szczęście, że ta laska jest mi potrzebna do chodzenia, bo jakbym Ci ją zasadził w dupę to by Ci gardłem wyszła! - nie wytrzymał staruszek ku zaskoczeniu drugiego mężczyzny.
- Ale co pan? -
- Handlu żywym towarem Ci się zachciało? Za leniwe ręce, żeby samemu zarobić, tylko psa wykorzystywać? Masz dziesięć sekund żeby mi zniknąć z oczu, bo nie ręczę za siebie. Pseuduchu pieprzony Ty! Przez takich jak Ty jest tyle pokrzywdzonych zwierząt. Szczeniaki się nie sprzedadzą i co? Do schronu? Na ulicę? Do rzeki? Zostały Ci cztery sekundy, zbieraj się! -
- Ty jesteś nienormalny człowieku -
- Trzy -
- Psychol -
- Dwa -
- Dobra, nara, chciałem Ci łatwą kasę dać zarobić -
- Bo psem poszczuję zboczeńcu! -
Mężczyzna opuścił zdenerwowanego staruszka w otoczeniu nieprzychylnych spojrzeń ludzi, którzy musieli myśleć, że jakiś niewychowany gnojek zaczepia starszych obywateli na ulicy.
- I żeby Ci nie przyszło do głowy jej kraść. To jest stara suka, do tego wysterylizowana! - krzyknął starszy pan o lasce, za odchodzącym coraz szybciej człowiekiem.
- Patrz Nela - rzekł mężczyzna do swojego psa - Co za hiena nierobotna. Co za świat, powiem Ci. Ciekawe co by zrobił, jakbym mu podszedł do żony i spytał się ile za krycie. To bym pewnie w pysk dostał. No co tak patrzysz Nela? Przecież go nie będę bił. Ja wiem, że zasłużył, ale szkoda energii na takie mendy -
Po czym ruszył w stronę parku, na swój powolny popołudniowy spacer, jakby nic się nie stało.
Mówcie co chcecie o jego metodyce, ale podziwiam tego gościa. Jak na kogoś tak schorowanego potrafi wzbudzić w sobie wigor walki, kiedy przychodzi do obrony własnych wartości.
Szkoda tylko, że właściciel reproduktora zapewne prędzej czy później znajdzie nabywcę. To jest niestety nieuniknione...

poniedziałek, 21 stycznia 2019

Atak Batmana

Nocny spacer. Na niebie księżyc, na śniegu pies, usiłujący zrobić aniołka, a tuż obok niego ja - zastanawiająca się, kiedy skończy się proces rzeźbienia ciałem w białym puchu. Spoglądam na księżyc. Pełnia. Czyste niebo pozwala zobaczyć każdą plamkę na okrągłym jegomościu, zawieszonym w ciemności. Coś pojawia się w obrębie świecącej kuli i zaraz potem znika. Jakiś czarny, uskrzydlony cień. 
Moja pierwsza myśl - Batman. 
Z mojego miasta jednak żadne Gotham City, więc uznaję że albo mi się przywidziało, albo czarną potworą jest zwykły nietoperz, lub inny wróbel. 
Morfina zastyga w pozycji grzbietowej, z rogalem na pysku i po chwili kontemplacji nad sensem życia, wraca do polerowania tyłkiem śniegu.
Zawsze zastanawia mnie co myśli podczas tej przerwy. Czy dociera do niej wtedy jakaś głębsza życiowa filozofia typu "Czy opadający powoli liść zmienia czasoprzestrzeń alternatywnych rzeczywistości", lub chociaż "Czy psie aniołki noszą aureolki nad głową, czy na szyi jak obrożę", czy po prostu trafia do niej, że to głupie co robi i że należy to koniecznie powtórzyć.
Przychylam się bardziej do tej ostatniej opcji.
Morfina w końcu ma dość, wstaje ze śniegu, przygląda się dziełu i podpisuje się na nim swoim własnym, indywidualnym, żółtym atramentem. Skoro mój Picasso skończył już malować i rzeźbić, ruszamy w drogę powrotną do domu.
Kiedy mijamy zakręt, ciszę nocy przerywa dziwny, głośny dźwięk. Połączenie wysokiego pisku i skrzeku. Nie dość, że halucynacje wzrokowe, to i słuchowe. Muszę przestać pić tyle herbaty przed snem.
Między drzewami coś płynie. Nie może mi się wydawać. To ten czarny cień, który widziałam wcześniej, tylko tym razem trzy razy większy.
Cień się zbliża i to on wydaje z siebie ten pisk. Lotem koszącym przelatuje w niewielkiej odległości nad moją głową i zainteresowaną Morfiną. Nie mam zamiaru identyfikować napastnika. To może być dron, latawiec, albo jednorazówka, ale na wszelki wypadek przyspieszam, rozglądając się nerwowo dookoła. Pisk oddala się na chwilę, ale zaraz potem znów znajduje się przede mną. Gdyby mojej głowy nie ograniczał kręgosłup, kręciłaby się teraz jak tarcza w ruletce. Udaje mi się zlokalizować dokładne położenie wrogiego obiektu i ustalić, że jest nim sporej wielkości ptak. W głowie odpala się tryb "Fight-or-Flight" i przypomina mi się informacja, którą kiedyś musiałam usłyszeń na lekcji przyrody. Trzeba wyglądać na większego niż się jest, należy więc rozłożyć ręce na bok. Ta metoda była skierowana do atakujących łabędzi, ale w takiej sytuacji nada się i to. Wpatrując się w szybującego po niebie ptaka maszeruję więc jak przygłup, z rękami w pozie "T" i psem u boku, mając nadzieję, że wszyscy sąsiedzi już smacznie śpią i żaden nie widzi tego co robię, bo jak nic czeka mnie kaftan i mięciutki, biały pokój bez klamek.
Ptak jest duży, ale nie aż tak, żeby wziąć mnie, czy nawet Morfinę za przekąskę. Musi polować na coś innego i albo po prostu nas nie zauważył, albo ma gdzieś gniazdo i uznał nas za bezpośrednie zagrożenie.
Tuż przy klatce schodowej kolejny lot koszący uświadamia mi, że niezidentyfikowany cień jest pokaźnych rozmiarów sową, a atak nie był skierowany do nas, tylko do czegoś pomiędzy śmietnikiem a chodnikiem, natomiast my znalazłyśmy się na linii ostrzału przypadkiem.
No nic. To sobie przemaszerowałam jak ołowiany żołnierzyk oklejony gipsem na obu obojczykach przez pół bloku, zupełnie bez powodu.
Lepiej dmuchać na zimne, to w dalszym ciągu mógł być Batman.




P.S. Batman wydziera dziób kilkanaście metrów od moich okien i chyba nie ma zamiaru przestać... to prawdopodobnie przez ten brak rodziców.

niedziela, 20 stycznia 2019

Powrót nocnych problemów

Ze snu budzi mnie szorstkie smyranie po twarzy. Nawet nie muszę już otwierać oczu żeby wiedzieć co jest przyczyną pobudki... a raczej kto.
Morświn głaszcze mnie namiętnie łapą po policzku i wydaje z siebie dźwięki, które zinterpretować można tylko jako "Wstawaj leniwa buło, jest problem którego nie rozwiążę sama".
Otwieram jedno oko i przez zasłonę futra widzę świecące psie oczy. Uderzanie ogona o szafkę uświadamia mi, że ona już wie że wstałam i teraz nie odpuści.
Na zegarze wskazówki dobijają do drugiej. Dziwne, bo mogłabym przysiąc, że położyłam się o pierwszej, a pies został wcześniej porządnie wyspacerowany.
- Morfi wytłumacz mi proszę, dlaczego tak bardzo nie podoba Ci się pomysł całonocnego, nieprzerwanego snu? - pytam psa, ściągając jego łapę ze swojej twarzy.
"Problem" wołają oczy "Problem, mamy problem!"
- Niech to będzie woda. Niech to będzie tylko brak wody - motywuję siebie, zwlekając ciało z łóżka. Ciało iść jednak nie chce, ciało protestuje. Racjonalne argumenty i nadzieja, że zaraz wrócę do poduszki i kocyka chwilowo pomagają. Tak naprawdę wiem jednak, że sama się oszukuję i nie jest możliwym, żeby pies wypił całą miskę wody w ciągu godziny. Musi chodzić o spacer i dlaczego do Zygmunta Starego dalej nie został użyty dzwonek! Trybem zombie podchodzę do miski, która jest tak pełna jak godzinę temu i zerkam na termometr, bezlitośnie wskazujący -4 stopnie.
- Uwielbiasz mnie torturować, racja? - pytam, szukając psa wzrokiem.
Pies idzie. Powolutku, utykając na przednią łapę.
"Problem!".
Tryb "matka" aktywowany. Co się stało? Co zrobiłaś? Boli? Przegląd techniczny łapy, szybko.
Morfi czeka cierpliwie, aż rozwiążę problem i znajdę przyczynę utykania z miną wyrażającą "Przecież mówiłam, że problem".
Nic się nie wbiło w łapę, nie jest też złamana. Zwichnięcie? Kiedy, przecież weszła do domu normalnie. Pazury nie są złamane, opuszki w dobrym stanie.
Macając futro wokół łapy wyczuwam kulkę. Kleszcz? Za duże na kleszcza, nawet napitego. Odplątuję z gąszczu niespodziankę i okazuje się, że to rzep. Łopian. Brązowa kulka z kolcami musiała przyczepić się do psa na spacerze i nie przeszkadzała mu, dopóki nie przemieściła się tak, że ciągnęła za futro. Morfi przygląda się roślinnemu jeżykowi, obwąchuje zjawisko i bez utykania wraca do legowiska.

"Dzięki za usługi, od razu lepiej".
- Nie ma problemu? -
Zastanawiając się, jaki będzie kolejny powód mojej pobudki wracam do łóżka.
Chyba zrobię sobie tabliczkę na drzwi "Całodobowy zakład rozwiązywania zagadek niespokojnego snu dla zwierząt".
Przynajmniej nie muszę wychodzić na zewnątrz... jeszcze nie.

sobota, 19 stycznia 2019

Naleśniczki... za dużo naleśniczków

Istnieją dla mnie cztery rzeczy, których zawsze ugotuję za dużo.
Ryż (jeśli nie jest paczkowany), makaron, ciasteczka i naleśniki/gofry/pączki.
Nie wiem jak to wygląda u reszty ludzkości, ale u mnie za każdym razem produkcja przewyższa zapotrzebowanie.
Gotowałam te produkty już milion razy, a i tak scenariusz powtarza się notorycznie.
Z naleśnikami jest tak, że dodaje się mąki, bo ciasto jest za rzadkie. Później odkrywa się, że wyszło jednak zbyt gęste, więc dolewa się mleka. Po czym konsystencja okazuje się być jednak odrobinę za rzadka, więc dosypuje się mąki i tak w kółko, do momentu aż ilość ciasta w misce nie zwiększy się dwukrotnie w stosunku do ilości początkowej.
Jako, że jedzenia marnować nie należy, smaży się więc tyle ile się wyprodukowało. Ląduje się wtedy z nadmiarem, z którym trzeba coś zrobić.
Tak stało się i dzisiaj, kiedy żołądek podpowiedział mi, że schrupałby naleśniczka. Zaczęłam więc smażyć, lecz zanim się obejrzałam miałam ich za dużo. 
Tak o 30 sztuk za dużo.




Po dożywieniu domowników i upewnieniu się, że ich żołądki napchane są po sam przełyk zdecydowałam się resztę rozdać, jako że naleśniki dnia następnego nie są już takie smaczne.
Wybrałam się do sąsiadów. Ich mała szarańcza zwykle nie wybrzydza i byłam przekonana, że i tym razem mnie nie rozczaruje.
Wzięłam talerz, pokonałam kilka pięter i zapukałam do drzwi. Otworzył mi średniej wielkości berbeć, który wyglądał na bardzo dumnego z faktu, że dosięga już do klamki.
- Dzień dobry - powiedziałam - Są rodzice? -
- Dzień dobry. Tak, są. Mamoooo! Przyszła pani od Morfi! -
Przywykłam już, że dla dzieci, a nawet dla niektórych dorosłych nie posiadam imienia. Jestem po prostu "panią od Morfi", ewentualnie "panią nianią", ostatecznie "ciocią" jeśli dziecko jest bardzo małe. Wszelkie inne nazewnictwo jest po prostu zbędne. Tak samo pewnie musiała się czuć Mama Muminka, czy jakakolwiek inna mama. Jako, że sama mam problem z zapamiętywaniem ludzkich imion, nie mogłam nikogo winić. Te psie za to jakoś same wchodzą.
- Dzień dobry - przywitała mnie sąsiadka, wycierając ręce w ścierkę
- Zrobiło mi się za dużo naleśników. Pomyślałam, że może maluchy by zjadły i by pani miała z głowy kolację -
Drugi raz powtarzać nie trzeba było. Słowo "naleśniki" odbiło się echem po pokojach i uaktywniło radar małej szarańczy. Brzdące w liczbie cztery teleportowały się tuż obok drzwi, jak Morfina po usłyszeniu słowa "ciasteczko", czy "spacerek".
- Naleśniki? Mamo, będą naleśniki? - pytało jedno przez drugie, a ich maślane spojrzenia wlepione w talerz uświadomiły mi, że decyzja została już właściwie podjęta.
- No wygląda na to, że tak - uśmiechnęła się kobieta, przejmując talerz z plackami. Były wiwaty, był taniec radości i wyciąganie z lodówki Nutelli, dżemu i masła orzechowego. Wiem to, ponieważ widziałam przemarsz słoików z kuchni do pokoju.
- Jak skończą, wyślę któregoś z talerzem. Bardzo dziękuję -
- Nie ma sprawy, życzę smacznego -
- Mam nadzieję, że się załapię na chociaż jednego - odpowiedziała z nadzieją sąsiadka, zamykając drzwi.
Znając te dziecki, to nie będzie to takie proste. Mama gromadki zje naleśnika, tylko jeśli wyrwie go siłą z objęć małych potworów, jak sęp wątrobę z ciała Prometeusza.
Po góra godzinie do mych drzwi zapukała mała rączka i wręczyła mi pusty talerz.
- Dziękuję - rzekł karzełek - Pycha było i mama mówiła, żeby to pani dać - dodało dziecko, odkręcając z przegubu ręki zaplątaną tam jednorazówkę.
Wojownik siłował się z nią chwilę, ale w końcu mocą Herkulesa podał mi reklamówkę. Był w niej spory kawałek już oczyszczonej dyni.
- Ale nie trzeba, naprawdę -
- Mama mówi, że już nie mamy miejsca w zamrażalniku, a pani się przyda. Poza tym jest za ciężkie żeby to dźwigać do góry. Mogę pogłaskać Morfi? - dodał młodzieniec, przyglądając się badawczo ścianie za moimi plecami.
Pies został pogłaskany, a uszczęśliwione dziecko wróciło na górę, zapewniając mnie, że jak mi się kiedyś całkiem przypadkiem zrobi za dużo naleśników jeszcze, to oni zjedzą... i pierogi też, i w sumie pizzy jakby mi się za dużo zrobiło to też wezmą, bo po co wyrzucać.
W ten sposób doszło do nieplanowanej wymiany naleśników na dynię. 




Tak chyba musiały przebiegać transakcje zanim ludzie wymyślili pieniądze.

Ulubione zwierzę

Pewien młody człowiek (lat 8) na zajęciach w szkole dostał za zadanie opisać swoje ulubione zwierzę. Kiedy reszta dzieci z zapałem zabrała się do pracy, on z niewiadomych przyczyn siedział zamyślony i oglądał życie za oknem.
Jego brak woli do pracy piórem zauważyła nauczycielka, więc podeszła żeby dowiedzieć się w czym problem.
- Co się stało Krzysiu, dlaczego nic nie piszesz? -
- Bo ja nie umiem wybrać jednego zwierzęcia. Wszystkie lubię i wszystkie mi się podobają -
- Ale na pewno któreś lubisz bardziej. To może być jakiekolwiek zwierzę. Domowe i takie wolno żyjące. Byleby istniało -
- No ale ja nie wiem. Bo z domowych to lubię i psy, i koty, i chomiki, i myszki, i wszystkie, a z tych na podwórku to wiewiórki są fajne, i lisy są fajne, gołębie też są fajne. Słonie, lwy i tygrysy też są super, bo są takie silne i w ogóle. Ja nie wiem co wybrać, nie mam ulubionego zwierzęcia -
- No, ale o czymś musisz napisać. Nie da się napisać o wszystkich. Każdy ma jakieś ulubione zwierzę, czy kolor, nawet jeśli lubi wszystkie. Takie, które najbardziej podziwiasz -
Chłopiec zastanowił się przez chwilę i rzekł:
- A pani lubi uczyć dzieci? -
- No oczywiście, że tak, dlatego mam taką pracę. Uwielbiam to robić -
- A które dziecko najbardziej pani lubi? -
Trafiony-zatopiony. Okręt z nauczycielką na pokładzie zaczął tonąć, a kobieta nie wiedząc co odpowiedzieć, uśmiechnęła się i odparła:
- No wiesz Krzysiu, to nie to samo -
- No widzi pani, pani też nie może wybrać. Jak się lubi wszystko, to nie ma się ulubionego, to nie jest takie proste -
- Rozumiem - odparła z powagą kobieta - W takim razie może wylosuj, o którym zwierzęciu chcesz pisać. Wybierz pierwsze, które Ci przyjdzie do głowy -
- Ale zadanie jest o ulubionym zwierzęciu, nie o wylosowanym. Pani też może wylosować ucznia, ale on wtedy nie będzie ulubiony, tylko wylosowany -
Nauczycielka poddała się, ponieważ podczas kiedy ona rozmawiała z niezdecydowanym uczniem, reszta klasy kończyła już powoli zadanie.
- Dobrze Krzysiu, zrobisz więc to zadanie w domu. Może jak będziesz miał więcej czasu na przemyślenia, to uda Ci się wybrać jakieś zwierzę. Przyniesiesz mi zeszyt jutro, dobrze? -
Tym sposobem Krzysiowi upiekło się, lecz nie na długo.
Jako dobra niania, w domu musiałam usiąść ze skrzatem przy stole i spróbować rozwikłać z nim tę zagadkę jedynego na świecie zwierzaka. Łatwo nie było, ale drogą eliminacji i po przejrzeniu atlasu zwierząt ograniczyliśmy poszukiwania do 20 sztuk. 
Teraz już chyba z górki...

piątek, 18 stycznia 2019

"Dziub Dziub" i konsekwencje marchewki

Pobudka o 3:30. Nie budzi mnie dzwonek, nie budzi mnie nawet sam pies, ani telefon z Uczelni, nawet nie Świadkowie Jehowy.
Budzi mnie "Dziub Dziub" puszczany na full volume przez sąsiada z góry, któremu dziecko ząbkuje i najwyraźniej jest to jedna z metod przyspieszenia tego procesu.
Jeśli kogoś ominęło to dzieło muzyki rozrywkowej to proszę:




Po piętnastu minutach mam ochotę osobiście odnaleźć to mityczne stworzenie o którym mowa w piosence i zaprowadzić je na górę.
Lepsze to jednak niż "Tylko biedronka nie ma ogonka" zapętlone przez kilka godzin, kiedy sąsiedzi podejmują próby uśpienia małego wojownika, więc nie powinnam narzekać.


Skoro i tak już mam pospane, równie dobrze mogę wyjść z psem na spacer. Zarzucam jakieś dresy na piżamę i opuszczam ciepełko, by walczyć z królową zimą na zewnątrz.
Na trawniku stoi sąsiad-śmieszek z synem z pogranicza późnej podstawówki i psem, kołującym wokół krzaka, by zrzucić poranny balast.
Dziecko długo prosiło o psa, więc psa otrzymało, jednak nauczone też zostało odpowiedzialności i ponoszenia konsekwencji swoich decyzji. Musi wychodzić na spacery, sprzątać czekoladki i oporządzać zwierzę, czy tego chce czy nie. Jako, że pies waży więcej od chłopaka, na spacerach towarzyszy im ojciec, bo gdyby Rocky wystartował, to z młodego zostałby tylko orła cień. Chociaż jeden odpowiedzialny dorosły.
Pies pikuje, mały właściciel zasypia na stojąco, a jego ojciec przebiera nogami w miejscu, żeby złapać chociaż odrobinę ciepła.
- Zamawiam na twardo, bezwonne, kolor antyczny orzech - mówi sąsiad, widząc że proces szukania miejsca został zakończony i Rocky podejmuje próbę opróżnienia jelit.
- A Ty Jasiek? Co zamawiasz? - pyta syna.
- Łóżko - odpowiada zaspany młodzieniec - I dwa koce -
Sąsiad lustruje to co opuściło układ wydalniczy jego psa i kręci z niezadowoleniem głową.
- To nie jest moje zamówienie. Beznadziejny ten catering. Miał być twardy, bezwonny, antyczny orzech, a nie jajeczna pomarańcza na miękko. No nic, sprzątaj synek -
Chłopak mierzy ojca spojrzeniem nienawiści, ale sięga po woreczek.
- Widzisz synu, w życiu nie zawsze się dostaje to, o czym się marzy -
- Nie marzyłem o kupie, nie wiem jak Ty -
- Chodzi mi o to, że czasem to co dobre na jedno - jak marchewka na zęby, nie jest dobre na wszystko i należy ponieść konsekwencje takich decyzji. Tutaj mamy przykład złego użycia marchewki -
- Ohyda - 
- Mogło być gorzej. Należy cieszyć się z tego co się ma. Nie jest wodniste, lecz tylko mięsiste, nie? -
- Tobie do śmiechu, bo nie musisz tego sprzątać -
- Jasiu, czy ja Cię zmuszałem do kupna psa? Nie. To Ty bardzo chciałeś, co więcej przyrzekłeś, że będziesz wywiązywał się z obowiązków z tym związanych. Ja tylko pilnuję, żebyś o tym nie zapomniał. Jestem jak sumienie Pinokia -
- Jesteś większy od świerszcza -
- Zobacz, Rocky szykuje już dla Ciebie kolejne konsekwencje -
- No nie - wzdycha chłopak, widząc ponowne kołowanie psa lecz w innym miejscu.
- Marzenia są płynne Jasiu, płynne jak ta kupa. Czasem dostajemy to czego chcemy, czasem nie, ale zazwyczaj mamy wpływ na to co otrzymujemy. My dziś otrzymujemy sok z marchewki -
- Jesteś obrzydliwy - kwituje Jaś i sięga po kolejny woreczek.
Morfina kończy swoją zrzutkę, którą oceniam na 4+ w skali zbieralności i opuszczamy miejsce porannej filozofii, by powrócić do "Dziub Dziuba" i  spróbować jeszcze zasnąć, nim budzik bezlitośnie wyrwie mnie z objęć kołdry i zmusi do ponownej walki z zimnem.

czwartek, 17 stycznia 2019

Szynszyla? Szczurek? Koszatniczka?

Do dużego sklepu zoologicznego wchodzi staruszek o dwóch kulach. Typowy dziadzio, w dobrym tego słowa znaczeniu.
Spaceruje między półkami i ogląda opakowania. Wygląda na zagubionego, zerka na karmę dla kotów, dla psów i dla żółwi jednocześnie. Obsługa podchodzi do niego i pyta czy może w czymś pomóc. Dziadzio się uśmiecha, może w końcu mu się uda znaleźć to czego szuka.
- Bo widzi Pani... Pani Asiu - czyta imię z plakietki pracownicy i kontynuuje - Mój zięć z córą sobie kupili takie zwierzątko. Chcę ich dzisiaj odwiedzić i pomyślałem, że kupię temu zwierzątku coś w prezencie, żeby było miło. Problem polega na tym, że jak tam ostatnio byłem to tylko zaniosłem im listy i widziałem to zwierzątko tak przelotem. Siedziało w klatce i patrzyło kto przyszedł i ja nie mam pojęcia czym jest to zwierzątko, bo mu się nie przyjrzałem -
- Rozumiem - odpowiada zakłopotana kobieta - A mógłby pan tak zgrubnie opisać jak wyglądało? Może dotrzemy do tego co to może być -
- No więc mi się wydaje, że to jakiś gryzoń. Takie to było małe, wielkości dłoni może -
- Miało ogonek? -
- Miało ogonek chyba... tak, myślę że miało -
- To może koszatniczka. Tam mamy takie zwierzątko, podobne? - obsługa prowadzi dziadzię do stanowiska z gryzoniami.
- Nie, to nie tak wyglądało. Było całe czarne -
- To może szynszyla. O tam jest szynszyla. Są czarne warianty -
- Nie, też nie -
- To może fretka? Nie mamy fretki, ale pokażę panu jak wygląda na opakowaniu karmy. O tutaj jest fretka -
- Oj nie, za puchaty ogonek. Tamto miało takie krótkie futerko i ogonek taki mało puszysty. To nie będzie ta frytka -
- Fretka -
- No ta łasiczka, to nie będzie to -
- No to może po prostu szczurek? -
- A widzi pani, pani Asiu, ja też tak myślałem na początku, ale potem sobie uświadomiłem że to miało za duże uszy na szczura. Takie bardziej jak nietoperz, ale królik to też nie był, bo aż takie długie te uszy nie były. Łapki też miało dłuższe, nie takie zaraz przy ciele -
- To może jakieś bardziej egzotyczne zwierzątko, jak lotopałanka? -
- A co to jest? -
- Pokażę panu na komórce. Takie coś -
- Jakie ładne, ale to nie to -
- Skunksa i szopa też możemy wykluczyć, bo mówił pan, że nie miało puchatego ogonka -
- Skunksa w domu? O matko... -
- Chyba będzie trudno. Podsumujmy. To jest prawdopodobnie gryzoń, cały czarny, z dłuższymi łapkami, ogonkiem, ale takim, który nie jest puchaty i uszkami nietoperza -
- Tak. Jeszcze ma taką dużą głowę w porównaniu do reszty ciała -
- To może być dlatego, że jest młode, tym bym się nie sugerowała. Nic więcej pan sobie nie przypomina? Może jakieś dźwięki wydawało? -
- Nie, siedziało cicho w klatce, na jakimś kocu -
- Byłoby prościej, jakby pan miał jakieś zdjęcie. Może mógłby pan jednak zapytać córki? -
- A czekaj pani, jaki ja nieogarnięty, przecież że mam zdjęcie. Może być trochę niewyraźne ale jak córa wysyłała ze spaceru to to się tam znalazło -
- Świetnie -
- Tylko pani poczeka, bo ja to technologicznie powolny jestem. Zaraz no tu znajdziemy... o tu jest, widzi pani takie czarne? -
Pracownica patrzy na mężczyznę, na telefon i ponownie na mężczyznę i odpowiada zaskoczona:
- Ale... to jest piesek -
- No co też pani -
- To naprawdę jest piesek, może trochę nieforemny, ale pewnie jeszcze młody -
- Jest pani pewna? Pies tej wielkości? -
- Są takie malutkie rasy -
- Ale on siedział w klatce -
- Pewnie w klatce kennelowej, ludzie uczą tak niektóre pieski zostawania kiedy są same. Zwierzęta traktują to jak azyl i czują się tam bezpieczne, oraz wchodzą do klatki kiedy nie chcą żeby im przeszkadzano. To jest dobra opcja dla psów, jeśli chcemy mieć pewność, że nic im się nie stanie kiedy nas nie będzie -
Dziadzio milczy, wpatrzony w obsługę, aż w końcu przemawia:
- To mówi pani, że to jest pies -
- Definitywnie -
- No to jest najdziwniejszy pies jakiego widziałem powiem pani, ale pani się zna bardziej to ja pani zaufam. To co dla takiego pieska co jest taki mały? -
- Widać, że jest młody, najlepsza byłaby zabawka -
- Tylko taką może, żeby mu nie zrobiła krzywdy jak na niego spadnie. Ja to bym się bał upuścić na niego chusteczkę, żeby go nie zabiło -
- Spokojnie mamy szeroki asortyment zabawek coś wybierzemy -
Dziadzio drepcze za pomocną panią, bogatszy w wiedzę co do zwierzęcia swojej córki a ja stoję przy ciastkach i zastanawiam się jak musiał wyglądać ten piesek, co tak zdezorientował starszego człowieka.
Z opisu mężczyzny wynikało, że musiał być absolutnie uroczy.



środa, 16 stycznia 2019

Gimnazjalny bunt sprawiedliwości

Miałam to nieszczęście, że uczęszczałam do placówki przesiewu hołoty i młodocianych przestępców, zwanej dalej gimnazjum.
Nie wiem jak wyglądało to w innych szkołach, ale u nas każda klasa niezależnie od profilu dzieliła się na kilka grup:
Grupa I: kujoni. Zawsze przygotowani i zawsze obici, ponieważ kablowanie na korzystających z pomocy naukowych kolegów mieli we krwi, tak jak i nienaganną pamięć, którą wykorzystywali do przypominania o kartkówkach i zadaniach domowych, co nie podobało się głównie grupie II.
Okrzyk bojowy: "Nie w szczepionkę", opcjonalnie "Mam okulary!".
Grupa II: młodzi gangsterzy. Królowie żarcików i heheszek. Motywem przewodnim tych osobników było: "To się poprawi". W ich herbie powinna widnieć pięść skrzyżowana z cyrklem, który zabójczą bronią Asasynów był nie tylko na matematyce. Troskliwi, często pytali czy "Masz jakiś problem?" i pomagali rozwiązać go siłowo. Chorobę populacyjną tej grupy stanowiła awersja do nauki.
Grupa III: modelki/księżniczki. Grupa dziewczyn chcąca usilnie udowodnić sobie i całemu światu, że dwa pięciominutowe filmiki na YouTube są lepsze niż kurs wizażu i kosmetologii. Barwy wojenne stanowiły zazwyczaj ilości podkładu, które wystarczyłyby na pokrycie średnich rozmiarów boiska piłkarskiego, krwistoczerwona szminka i maskara, która sprawiała, że rzęsy przedstawicielek tego stowarzyszenia kończyły się w okolicach czoła.
Podobnie jak u grupy II istniało częściowe, lub całkowite uczulenie na wiedzę.
Grupa IV: sztywni. Niestylowa, ucząca się względnie dobrze populacja ludzi, którzy nie pasowali do żadnej z powyższych grup. Podobnie do grupy I, była ona zróżnicowana płciowo. Trzymający się zazwyczaj na uboczu, szanowali nauczycieli i uciekali dość szybko kiedy przychodziło do losowania osób, którzy tego dnia "Mieli problem".
Okrzyk wojenny: "Biegnij do kibla, do kibla nie wejdą!"
Grupy rzadko mieszały się ze sobą i jeśli już wchodziły w interakcje, to nie były one przyjazne. Ja należałam do tej IV i szczerze mówiąc nie żałowałam wyboru. Jedyne czego żałowałam to tego, że w bieganiu nie byłam najszybsza. Jako człowiek pokojowy i nie lubiący konfrontacji musiałam uciekać się do operacji "Biblioteka", czy podążaniu za nauczycielami, mającymi patrole na korytarzach.
W klasie był też jeden osobnik pozbawiony grupy. Próby przejęcia go kończyły się fiaskiem dla każdej ze stron. Chłopak z nikim nie rozmawiał, był bardzo cichy i jako jedyny nie rzucał się do ucieczki. Jego taktyka działała chyba tylko przez zaskoczenie grupy goniącej, która nigdy z takim zachowaniem nie miała do czynienia. Kiedy reszta mijała go, uciekając w popłochu jak stado gazeli, on stał i przyglądał się drapieżnikom. Kiedy odbierano mu jakiś przedmiot należący do niego, nie ruszał się z miejsca i patrzył wyczekująco na przerzucających jego rzeczy ludzi, czekając aż zostaną zwrócone. Dręczyciele zazwyczaj szybko tracili zainteresowanie kimś, kto nie przejawiał strachu i nie odpowiadał na zaczepki. Przerwy chłopak spędzał na czytaniu książek, oczekiwaniu na skradzione przybory, czy rysowaniu.
Nasza polonistka, która jednocześnie była też wychowawczynią po drugim roku nauczania naszej klasy poszła na macierzyński, by opiekować się świeżo wyklutą latoroślą. Przysłano zastępstwo, które nie przypadło do gustu żadnej grupie, nie wspominając już o samotnym wilku, który zazwyczaj nie miał z niczym problemu.
Polonistka nie potrafiła zrozumieć koncepcji dowolnej interpretacji, rozwijania wyobraźni i kreatywnego myślenia. Klucz był święty i klucza należało się trzymać. Pochodzenie tego klucza było nam jednak nieznane i często nie pokrywało się z tym, co próbowały przekazać nam podręczniki.
Jeśli zasłony na obrazie były zielone, to znaczyło to złamane serce, próżność i dumę, nawet jeśli autorowi obrazu została po prostu zielona farba. Odpowiedzi spoza klucza były punktowane na 0. Nauczycielka chciała nas więc nauczyć wróżbiarstwa i myślenia schematami, co było motywem przewodnim również na maturze, kilka lat później.
Pewnego dnia do odpowiedzi został wywołany klasowy pustelnik i kiedy z oceną niedostateczną został poproszony o zajęcie miejsca, odmówił. W klasie zapanowała cisza, ten człowiek nigdy nie przeciwstawiał się woli nauczyciela, teraz stał jednak wyprostowany przed biurkiem i mierzył polonistkę wzrokiem.
Kiedy pod groźbą nagany nakaz został powtórzony, chłopak spytał na jakiej dokładnie podstawie zostały ocenione jego umiejętności interpretacji, ponieważ uważa, że ma w tym przypadku rację i nie ustąpi. Niedowierzanie uciszyło nawet wiecznie głośnych osobników grupy II i przerwało ich grę w pokera. Wszyscy obserwowali widowisko jak starcie dwóch zwierząt na zajętym terenie. Brakowało głosu Krystyny Czubówny i popcornu.
Nauczycielka powtórzyła nakaz trzeci raz, unikając wyjaśnienia błędów jakie ponoć popełnił odpowiadający i rozpoczęła proces wpisywania uwagi do dziennika.
Ku naszemu narastającemu zdziwieniu chłopak wrócił na miejsce, spakował się i wychodząc z klasy dodał:
- Proszę jeszcze dopisać, że bez pozwolenia nauczyciela uczeń opuścił klasę", po czym zamknął za sobą drzwi. Polonistka wybiegła za nim, ale nie zdołała już go złapać.
System oceniania był niesprawiedliwy i oparty na czystym trafie, ale tego nikt się nie spodziewał. Żal nam było chłopaka. Żeby otrzymać stypendium naukowe musiał mieć wzorowe zachowanie, a przez takie akcje oddalał na to swoje szanse. Średnia ocen całej klasy spadła o dwa stopnie. Jeśli już komuś udawało się zdać na ocenę pozytywną, ogłaszano lokalne święto i darmowe mordobicie solenizanta. Postanowiliśmy coś z tym zrobić. Posunęliśmy się nawet do tego, że obejrzeliśmy grupą cały, dwugodzinny wywiad z autorem pracy, którą mieliśmy wkrótce omawiać i spisaliśmy znaczenie i symbolizm obrazu co do słowa.
Kiedy i tym razem nie udało nam się otrzymać pozytywnej oceny, doszliśmy do wniosku że najwidoczniej sam autor nie ma pojęcia co maluje i dlaczego, więc nie mieliśmy zamiaru wypowiadać się w tym temacie.
W ramach solidarności z samotnym wilkiem i wbrew panującej niesprawiedliwości odmawialiśmy podchodzenia do tablicy i odpowiadania na pytania, mimo narastającej puli jedynek. Do walki z wróżbiarstwem dołączyły również pozostałe grupy, aż w końcu po przegranej walce z zasadami przyjęliśmy też w szeregach kujonów, którzy opierali się do końca jakiejkolwiek formie przeciwstawienia się obecnej władzy.
Były spotkania rodziców, były wizyty dyrektora, jednak nasze stanowisko w tej sprawie było nie do ruszenia tak długo, jak długo nie miano zamiaru obiecać nam zmiany systemu oceniania. Po raz pierwszy w karierze klasy zagrożeni byli wszyscy. Wszystkie 36 osób, które na lekcjach polskiego po prostu wpatrywało się w nauczycielkę, która nie miała już z kim pracować. Nasze zachowanie oscylowało w granicach "Niedopuszczalnego", a "Nagannego", a dziennik zmieniał się w księgę skarg i zażaleń.
Nie zmieniono nam nauczyciela, nie poprawiono nam też zachowania, a zdaliśmy tylko dzięki obecności dyrektora przy testach ostatecznych i jego bacznej uwadze na sposób określania, która interpretacja jest dobra, a która zła.
Chłopak, który zapoczątkował bunt nie otrzymał decyzji o przyznaniu stypendium tylko ze względu na ocenę z polskiego i zachowanie. Podpisaliśmy więc petycję, żeby sprawdzenie jego wiadomości odbyło się w obecności komisji, w skład której nie wchodziłaby ucząca nas polonistka. Dyrektor nie miał wyboru i ponieważ dokument podpisała cała klasa, oraz niektórzy rodzice musiał się zgodzić.
Okazało się, że komisja przyznała pustelnikowi stypendium i tym samym, pomimo złej oceny i zachowania chłopak otrzymał to na co pracował cały rok.
Byliśmy z siebie bardzo zadowoleni. Kibicowaliśmy mu, bo jego wyniki decydowały o wygraniu wojny i udowodnieniu naszej racji. Klasa po raz pierwszy była w coś tak bardzo zaangażowana i całkowicie zgodna. Grupy wymieszały się i współpracowały w walce przeciw wspólnemu wrogowi. Nie było podziałów, nie było nawet okładania słabszych, rządziły nami motywy silniejsze od różnic i przynależności.
Oczywiście kilka miesięcy później, gdy przydzielono nam nową polonistkę i wróg zniknął z pola widzenia wszystko wróciło do normy i nie byliśmy już przyjaciółmi. Każdy wrócił grzecznie do swojej grupy, a samotnik pozostał na placu boju solo, gdyż nie potrzebował już pomocy w walce.
To uświadomiło mi wtedy wiele rzeczy. Po pierwsze to, co najbardziej zbliża nastolatków to wspólny wróg w postaci dorosłego, a po drugie, że grupy tak naprawdę nigdy nie istniały.
Podziały i bariery były tylko w naszych głowach i to my decydowaliśmy, czy chcemy je postawić, czy zburzyć.