Etykiety

Co tu się dzieje?

Witam!
Szybkim wstępem: Morfina to moja suka (Golden Retriever), przez którą wielokrotnie jestem świadkiem sytuacji których normalnie bym nie zobaczyła. Te sytuacje są opisywane na tym właśnie blogu. Jeśli jesteś tu przypadkiem to wiedz, że bardzo zbłądziłeś.

środa, 30 października 2019

Tarzanem być

Mieszkałam kiedyś w Poznaniu. To tam narodziła się moja fascynacja niekonwencjonalnymi zabawami, które wymyślali moi starsi o kilka lat kuzyni.

Bitwa na pijawki, polowanie na pająki, rzutki w tyłku, sałatka z glonów i piachu, kto zje więcej robali, tarzan na lianie, to tylko niektóre z gier, którymi raczyły się młode umysły. Żadna zabawa w dom, czy lulanie pluszaków nie mogły się równać z granatami z napompowanych naszą własną krwią pijawek, albo skakaniem do bardzo płytkiego jeziora, z bardzo wysokiego klifu.
Byłam chłopczycą, więc kręciłam się blisko płci przeciwnej. W końcu to chłopcy wymyślali najfajniejsze zabawy i nie marudzili, kiedy pobrudzili swoje ubranie, czy zdarli sobie kolana, tak jak robiły to znane mi dziewczyny.
Zostałam poddana kilku próbom i kiedy udowodniłam swoją wartość, wcinając ślimaka, albo przyklejając sobie pijawki do czoła, przyjęto mnie do drużyny.

Jedną z najlepszych zabaw była nauka latania na starej, przetartej linie, przymocowanej do spróchniałej gałęzi drzewa, rosnącego tuż nad klifem. Droga pionowa w dół kończyła się żwirem i bardzo zanieczyszczonym jeziorem, do którego ludzie wrzucali niepotrzebny sprzęt elektroniczny, a firmy wpuszczały kolorowe jak tęcza ścieki. Woda miała kolor świeżego siniaka i prawdopodobnie mogła nam podarować magiczne moce, jak na przykład umiejętność świecenia w ciemności.
Ochotnika zaczepiało się na linie i biorąc spory rozbieg, puszczało się go w przestrzeń. Delikwent szybował, robił łuk kilkanaście metrów nad ziemią i zawracał, gdzie taranując kilku mniejszych kompanów, zatrzymywał się na jakimś większym koledze.
Zabawa życia. Jak ktoś miał lęk wysokości, to niestety musiał obejść się smakiem, albo odbyć rejs z zamkniętymi oczami, kurczowo trzymając się liny.

Pewnego, słonecznego dnia wpadliśmy na szalony pomysł lotu w kosmos całą grupą, liczącą wtedy dziesięciu samców i dwie samice rodzaju ludzkiego. Z pomysłu wycofało się tylko dwóch tchórzy, którzy nie wymienili jeszcze swoich szarych komórek na najnowszy komplet siniaków i słusznie określili stan drzewa jako:
"Ono Was wszystkich nie utrzyma, jak pierdzielnie, to nie będzie czego zbierać".
Machnęliśmy na to ręką i zaczęliśmy tworzyć piękne korale ze starego sznura i dzieci do lat dwunastu. Te najmniejsze lądowały na górze, a te większe były zmuszone zejść niżej i wtulać się w tyłki kolegów. Jako, że byłam chodzącym czołgiem tak wysokim, jak szerokim, zabrakło dla mnie miejsca na spodzie łańcucha z purchli i razem z kolegą, który nadawałby się do drużyny futbolu amerykańskiego, musieliśmy zostać ze zdrajcami, którzy zrezygnowali dobrowolnie i rozbujać resztę najmocniej jak się dało.
Zżerała nas zazdrość, ale liczyliśmy, że załapiemy się na drugą kolejkę.
Drugiej kolejki jednak nie było.
Sznur pełen dzieci był w połowie wykonywanego manewru, kiedy gałąź na której zawieszona była lina uznała, że już wystarczy i skapitulowała z trzaskiem, lecąc wesoło razem z ósemką mało rozgarniętych bąbli na samo dno klifu.
Część młodocianych wpadła do wody, a część spadła na żwir. Dzieci na samym dole sznura miały najmniej szczęścia i posłużyły jako żywy materac, asekurując lecące ciała kolegów, znajdujących się wyżej.
Później poszło już z górki. Histeria osób, które nie potrafiły pływać, płacz połamanych i krzyki zgniecionych, bieg po rodziców, rzucanie przekleństwami, liczenie rannych i karetki na sygnale.
Stan końcowy: czterech ocalałych bez szwanku, jedne połamane żebra, jeden wybity bark, jeden wstrząs mózgu, jedna skręcona kostka, dwa podtopienia i zachłystowe zapalenie płuc, kilka wybitych zębów (na szczęście mleczaki), niezliczone siniaki i drzazgi w całym ciele. Tymi ocalałymi były oczywiście osoby przyglądające się zagładzie z boku, czyli między innymi ja, kolega tank i dwóch cykorów.
Na szczęście obyło się bez przypadków śmiertelnych, ale klif został odgrodzony siatką i zabezpieczony przed ponownym włamaniem.


Nic nie szkodzi. 
Kilka miesięcy później, kiedy większość opuściła już szpital i zapomniała o przykrym incydencie, znaleźliśmy stare materace, które ktoś porzucił na środku dzikiego wysypiska, urządzonego w lesie.
Zabawa w skakanie z czubka drzewa na stos materacy była fajna, a wyciąganie z ciała zardzewiałych kawałków sprężyn jeszcze fajniejsze.

Licznik sytuacji, w których potencjalnie mogłam zginąć: 3.

wtorek, 29 października 2019

Człowiek o dziwnej twarzy

Kiedy byłam jeszcze małym, słodkim przedszkolakiem, rodzice pozwalali mi się bawić tylko w miejscach, które mogli widzieć z okna naszego mieszkania na czwartym piętrze. Wyjątek stanowiły sytuacje kiedy bawiłam się z kuzynami i byłam pod opieką innej dorosłej osoby.
Tak właściwie ciężko to było nazwać opieką. Co kilka godzin czyjaś głowa wychylała się z okna i krzyczała "jesteście?", na co chórkiem odkrzykiwało się "tak" i wracało do zabawy. Czasem, przez trudność w identyfikacji głosów, odpowiadaliśmy na wezwanie obcej opiekunki, albo obce dzieci odpowiadały na wezwanie naszej. Nikt się tym nie przejmował. Dopóki bilans gnomów na podwórku się zgadzał, wszystko było w porządku. Nie wracaliśmy do domu całymi dniami. Potrzeby fizjologiczne załatwiało się "pod krzaczkiem", ustawiając dookoła patrol, który miał pilnować prywatności, a jedzenie, woda i zabawki były po prostu zrzucane z balkonu.
Takie czasy.

Pewnego dnia do mnie i dwóch moich kuzynów podszedł starszy człowiek o dziwnej twarzy. Był pokryty zaskakującą ilością małych blizn i narośli, które przypominały wystające pieprzyki.
Przesypywaliśmy spokojnie piasek, robiąc grobowce dla mrówek, kiedy obcy nam mężczyzna stanął tuż obok i spytał czy lubimy słodycze. Byłam mała, ale mimo to w mojej głowie zapalił się czerwony alarm. Główne zasady życia małego trolla w wielkim mieście brzmiały:
  1. Nie rozmawiać z obcymi.
  2. Nie chodzić za obcymi.
  3. Nie brać jedzenia od obcych.
  4. Nie dawać się dotykać obcym.
  5. Jeśli obcy się narzuca, krzyczeć "pożar!", ponieważ ludzie ponoć słabo reagowali na "ratunku!".
  6. Nie przechodzić samemu przez ulicę.
  7. Nie jeść żółtego śniegu.
Ten człowiek naruszał właśnie zasadę pierwszą, więc czując się odpowiedzialna za młodszych kuzynów, którzy również znali powyższe zasady, odpowiedziałam grzecznie:
- Nie wolno nam rozmawiać z obcymi.
To powinno załatwić sprawę, ale mężczyzna, obdarzając nas bardzo szerokim uśmiechem, odparł:
- A to bardzo mądrze. Ale ja nie jestem obcy. Znam Waszego tatę.
- Mamy różnych tatów - wypaliłam, bo było to prawdą i odruchowo spojrzałam na uchylone okno balkonowe mojej cioci.
- Wiem i znam obu. Chcecie czekoladki? - odparł człowiek i przykucnął przy piaskownicy. Nasza reakcja była natychmiastowa. Zadziałał instynkt ucieczki, oraz chęć zachowania dystansu i wszyscy, bez ustalania wcześniej schematu działania, zmyliśmy się z piaskownicy tak szybko, że mężczyzna nie zdążył się nawet podnieść. Uciekliśmy do klatki schodowej i informując mamę chłopaków o incydencie, poprosiliśmy o chwilowe wzmożenie patrolu.
Po chwili usłyszeliśmy głośny krzyk ciotki, która wyszła na balkon i kazała obcemu "odpie*dolić się od dzieci i zająć się czymś ciekawszym". Gość został zwyzywany od pedofili i chociaż nie znaliśmy wtedy znaczenia tego słowa, wiedzieliśmy, że jest ono obraźliwe. Wynikało to z tonu głosu.
Wróciliśmy grzecznie na miejsce, rozglądając się dookoła jak spłoszone surykatki i po upewnieniu się, że teren został oczyszczony z zagrożenia krzykiem wściekłej samicy, broniącej młodych, wskoczyliśmy do piaskownicy i kontynuowaliśmy grzebanie małych owadów.
Tego dnia nikt nas już nie niepokoił, ale prawdopodobnie było to zasługą obserwującej nas ciotki, która patrolowała teren z góry, odpalając jednego papierosa od drugiego.

Po raz drugi mężczyznę spotkaliśmy kilka dni później, na placu zabaw. Tym razem pilnowała nas babcia i dookoła było więcej dzieci. Człowiek z dziwną twarzą stał sobie na uboczu i przyglądał się rozbawionej młodzieży do lat dziesięciu. Mógł uchodzić za rodzica któregoś z młodocianych, ale my widzieliśmy go wcześniej. Młodszy kuzyn wypatrzył go pierwszy i dał krótki sygnał o zagrożeniu, więc całą trójką zbiliśmy się w krąg (o ile da się utworzyć krąg z trzech punktów) i nie odrywając wzroku od mężczyzny, wycofaliśmy się do babci, czytającej gazetkę na ławce. Za moich czasów place zabaw nie były odgrodzone siatką, płotem, ani drzewkami. Dzieci jakoś mniej wybiegały na ulicę i potrzeba tworzenia zoo dla małych małpek jakoś schodziła na drugi plan.
- Babciu, tam się stoi ten pan, co nas zaczepiał wtedy w piaskownicy - powiedziałam i kiedy tylko skończyliśmy składać raport, babcia wstała i wydała z siebie okrzyk bojowy, który brzmiał "Czego chcesz od dzieci pedofilu?!", czym zwróciła na siebie uwagę rodziców i opiekunów, którzy w popłochu zwinęli swoje pociechy i ustawili się w szyku ochronnym, przodem do zagrożenia.
Mężczyzna uśmiechnął się i powoli odszedł. Bez tłumaczenia, ani słowa sprzeciwu. Po chwili wszyscy wrócili do przerwanej zabawy, ale dorośli zachowywali już większą czujność.

Od tej pory widzieliśmy mężczyznę niemal codziennie. Odprowadzał nas wzrokiem, kiedy szliśmy do przedszkola i obserwował nas, kiedy bawiliśmy się na podwórku. Stał się tłem. Elementem krajobrazu i zmęczeni wszczynaniem alarmu przez samą obecność tego człowieka, zdecydowaliśmy, że dopóki będzie utrzymywał bezpieczną odległość, będziemy go tylko bacznie obserwować. Gdyby się zbliżył, albo czegoś od nas chciał, rozpoczęlibyśmy procedury bezpieczeństwa, polegające na ucieczce i głośnym krzyku.

Z każdym dniem stawaliśmy się jednak mniej czujni i obecność tajemniczego mężczyzny całkowicie przestała nam przeszkadzać.
Pewnego razu tak pochłonęła nas zabawa tazosami, że nie zauważyliśmy nawet kiedy człowiek o dziwnej twarzy stanął tuż nad nami. Jego cień pojawił się na naszym kocu i kiedy zorientowaliśmy się kto to, zastygliśmy.
Nie byliśmy w dobrym położeniu do ucieczki, ani krzyku, przy którym też należałoby zachować dystans. Zbici w jednym kącie, zastanawialiśmy się czy zostawić cały nasz dobytek i próbować ucieczki, czy zostać na miejscu i nie wykonywać gwałtownych ruchów. Mężczyzna w tym czasie rzucił nam na koc garść cukierków (jak gołębiom ziarno) i odszedł, nie oglądając się za siebie.
Byliśmy w takim szoku, że zwinęliśmy koc z zawartością i przenieśliśmy się na schody prowadzące do klatki schodowej. Z jednej strony wiedzieliśmy, że nie wolno zjadać niczego od obcych, ale z drugiej strony cukierki były oryginalnie zapakowane i znaliśmy tę markę. Silna wola skończyła się kilka godzin później i przegrany w ostatniej rozgrywce tazosów musiał zgłosić się na ochotnika do degustacji. Wepchnęliśmy kawałek cukierka do ust najmłodszego członka gangu, który został wytypowanym szczęśliwcem. Na wszelki wypadek wróciliśmy do domu i sadowiąc się na kanapie, zerkaliśmy badawczo na obiekt naszego eksperymentu. W pomieszczeniu byli dorośli, więc liczyliśmy, że w razie czego zdążą uratować karzełka. Kiedy po kilku godzinach od konsumpcji nic się nie stało, pochłonęliśmy resztę słodyczy w tajemnicy przed opiekunami, a papierki wynieśliśmy na zewnątrz.
To było nieodpowiedzialne, ale przynajmniej wiedzieliśmy, że mężczyzna nie próbował nas zabić.
Według prostej, dziecięcej logiki - byliśmy bezpieczni.

Człowiek o dziwnej twarzy czasem podrzucał nam dobrocie, lecz nigdy nie jedliśmy niczego w jego obecności. Usiłowaliśmy stwarzać pozory. Udowodnić mu, że jesteśmy nieugięci i nie złamiemy zasady numer trzy. Raczej w to nie wierzył, bo cukierki magicznie znikały razem z nami, ale nie mógł mieć pewności, że to my je zjadamy.
+50 do przebiegłości.

Mijały tygodnie, a my nie rozmawialiśmy z mężczyzną, mimo że ten dokarmiał nas słodyczami. Obowiązywały jakieś zasady. To dalej był wróg, tylko że taki który nosił ze sobą smaczne słodycze.
Sytuacja zmieniła się diametralnie kiedy starszy z kuzynów został pojmany. Mężczyzna złapał chłopaka za rękę i patrząc mu w oczy, powiedział coś w stylu:
- Jesteś taki do niego podobny.
Młodszy z braci zareagował instynktownie i w obronie brata ugryzł rękę, która zacisnęła się na przegubie dziecka i nie chciała puścić. To była nasza tajna broń. Mały, gryzący, ludzki Chihuahua, który jak na swój wiek miał w szczękach wyjątkowo duży potencjał. Mężczyzna otworzył dłoń, odstawiliśmy sprint do domu, krzycząc "pali się!", zalewając się łzami przyznaliśmy się rodzicom do złamania zasady odnośnie przyjmowania jedzenia od obcych, dostaliśmy szlaban na wszystko na dwa tygodnie i od tej pory darliśmy się jak porażone prądem świnie kiedy tylko dostrzegaliśmy tę znajoma facjatę, czającą się gdzieś w rogu.
"Pożar" ogłoszony został jeszcze trzy razy. Za trzecim razem ojciec kuzynów (mój wujek) wybiegł za mężczyzną i chociaż ten próbował uciec, został złapany, przyciśnięty do ściany i ręcznie przekonany do zmiany hobby.

Więcej tego człowieka nie spotkaliśmy, ale blizna na jego nadgarstku po zębach mojego kuzyna, oraz liczne sińce, kwitnące na twarzy jegomościa raczej nie dodawały mu osobistego uroku, którego i tak od początku nie miał zbyt wiele.

Licznik sytuacji, w których potencjalnie mogłam zginąć: 2.


poniedziałek, 28 października 2019

Gwizd

Kiedy byłam w drugiej klasie podstawówki, nauczycielka zabrała całą grupę na wycieczkę do lasu. Temat wyprawy brzmiał: "tropem leśnych zwierząt". Jako, że był to styczeń, mieliśmy odnajdywać w śniegu zwierzęce tropy i identyfikować po nich ich właścicieli.

Na wycieczce było trzydzieści pięć osób i tylko jedna opiekunka. Nawet nie wiem kiedy oddzieliłam się od reszty, ale kiedy skończyłam przyglądać się zamarzniętym kroplom wody na jakiejś pokrytej śniegiem paprotce, zorientowałam się, że wokół mnie nie ma nikogo.
Spanikowałam.
Zaczęłam nawoływać nauczycielkę, ale chyba odeszłam już zbyt daleko od grupy, żeby ludzie mogli mnie usłyszeć.
Był gwar i każdy zadawał wychowawczyni pytania, więc wcale jej za to nie winię.

Chwilę kręciłam się w kółko i ze łzami w oczach próbowałam się uspokoić. Nie miałam telefonu, ponieważ pierwszą komórkę dostałam dopiero kilka lat później, było bardzo zimno, a mój zapas jedzenia mógł mi wystarczyć najwyżej do wieczora. Szczerze mówiąc, myślałam wtedy, że tam umrę i zjedzą mnie niedźwiedzie, których w tym lesie nie było.
Olśniło mnie dopiero, kiedy zobaczyłam w śniegu odcisk buta, rozmiar 36. Mogłam przecież iść po śladach i trafić do grupy. Pobiegłam po wyżłobieniach w puchu i kilka razy ślady zmusiły mnie do zejścia ze ścieżki, rozdzielając się w różnych kierunkach. Szłam za tymi największymi w nadziei, że doprowadzą mnie do nauczycielki. Nie wiedziałam jeszcze wtedy, że przed nami szła tędy inna grupa, a przed nią jeszcze inna.
Po jakimś czasie zorientowałam się, że zbłądziłam jeszcze bardziej, a chodzenie po śladach mi nie pomoże, ponieważ ich plątanina prowadzi w różne strony lasu. Nawet gdybym z niego wyszła, jak trafiłabym do domu sama?

Spanikowałam ponownie.
Do tego wszędzie odnajdywałam królicze ślady, które identyfikowałam jako wilcze. Byłam dzieckiem, wszystko wydawało się pięć razy większe niż było w rzeczywistości. Pamiętałam tylko jedną zasadę, którą usłyszałam przypadkiem na zajęciach, kiedy akurat słuchałam co się na nich dzieje.
"Jeśli zgubisz się w lesie, usiądź w jednym miejscu i czekaj na pomoc".
Tak też zrobiłam. Usiadłam na jakimś starym, powalonym drzewie i czekałam. Próbowałam się nie rozpłakać, ponieważ w jakimś filmie przygodowym mówili, żeby nie tracić niepotrzebnie zapasów wody. Podzieliłam jabłko i dwie kanapki, które miałam na racje żywnościowe na kolejny tydzień (tak, planowałam tam przeżyć tydzień na jabłku i dwóch kanapkach, taki ze mnie survivalowiec). Nie wiem co sobie myślałam. Może, że uda mi się zrobić dzidę z patyków i udać się na polowanie jak ludzie pradawni. Oczywistym było, że nie byłabym w stanie zabić nawet wróbla, ale skoro były tu wilki (nie było), to może mogłabym się do nich przyłączyć i jeść z nimi. Pomyślałam, że mogłabym im gotować. Takimi ścieżkami porusza się dziecięcy umysł w sytuacjach kryzysowych.

Zdecydowałam, że grupa poszukiwawcza szybciej mnie odnajdzie jeśli będzie mnie słyszeć. Zaczęłam więc śpiewać. Moje syrenie wycie mogłoby rozbijać statki na oceanach i zmieniać kursy samolotów. Nadawało się jednak do odstraszania dzikiej zwierzyny, więc wszystko grało.
Tak gdzieś po piątym "Jestem pomidorkiem, a to jest marchewka", usłyszałam gwizd. Zamknęłam na chwilę moje torturujące okolicę usta i nasłuchiwałam. Gwizd powtórzył się, więc zaczęłam wołać. Nikogo nie widziałam, ale ktoś ewidentnie mnie słyszał. Nie wołał po imieniu, po prostu gwizdał. Będąc pełna nadziei, że pomoże mi wrócić do grupy, zaczęłam podążać za dźwiękiem. Pytałam kto to, oraz czy wie gdzie jest moja grupa, ale nikt nie odpowiadał.
Miałam wrażenie, że pod nogami widzę coraz mniej śladów, a drzewa rosną tu coraz gęściej. Nie podobało mi się to, ale zupełnie straciłam orientację, a to była moja jedyna nadzieja na wydostanie się stąd.
Gwizdanie stawało się coraz głośniejsze i prostsze do namierzenia.
Wtedy usłyszałam za sobą głos. Głos wołał mnie po imieniu i mógł należeć do mojej wychowawczyni. Po chwili dołączył do niego chórek cieńszych głosów i zatrzymałam się. Musiałam zdecydować czy dalej iść za tajemniczym gwizdaniem, czy wrócić do nauczycielki. Nawet nie wiem dlaczego się nad tym zastanawiałam, odpowiedź była oczywista. Podejrzewam, że ze stresu przestałam myśleć logicznie, więc chwilę zajęło mi przekalkulowanie sytuacji. Gwizdanie było już naprawdę wyraźne, ale odwróciłam się, krzyknęłam "Tutaj jestem!" i pobiegłam w stronę źródła nawoływań. Grupę ujrzałam dużo później niż ją usłyszałam, ale byłam wtedy najszczęśliwszym człowiekiem na świecie.
Okazało się, że nie ja jedna gdzieś się zapodziałam. Kilka minut wcześniej wszyscy szukali Szymka, więc nauczycielka wątpiąc w inteligencję swoich podopiecznych, kazała wszystkim złapać się za ręce, tworząc wężyka. Nie miała zamiaru gubić więcej dzieci.
Zostałam wyściskana i pouczona, że mam nie oddalać się od grupy (jakbym zrobiła to specjalnie), a następnie przyklejona do ręki Roberta, odzianej w rękawiczkę. 

Pytałam wychowawczynię czy to ona gwizdała. Odpowiedziała, że nie.
Pytałam czy słyszała to gwizdanie. Również zaprzeczyła. Zrzuciłabym to na omamy, gdyby nie fakt, że Szymek również słyszał ten dźwięk i również zdecydował się za nim iść, zmierzając coraz głębiej w las.
Do tej pory nie udało mi się ustalić co to było, ani dokąd nas prowadziło.
To mogła być jakaś dziwnie brzmiąca sowa, wiatr zaklinowany w pustych konarach, albo psychopata morderca polujący na dzieci.
Nigdy więcej nie usłyszałam tego dźwięku ponownie, chociaż na wycieczki w tamto miejsce chodziliśmy regularnie. Próbowałam nawet sama gwizdać, ale brzmiało to raczej niemrawo, do tego nikt mi nie odpowiedział.

Nauczycielka oczywiście wspomniała rodzicom o niemiłym incydencie. Musiała to zrobić, bo i tak byśmy się wygadali, ale o gwizdaniu nie wspomniała ani słowem. Uznała, że dostaliśmy omamów słuchowych i urwała temat.
Po kilku latach, kiedy odchodziliśmy już z podstawówki, powiedziała, że ona co prawda żadnych gwizdów nie słyszała, ale po analizie miejsc, w których nas znalazła, stwierdziła, że szliśmy z Szymkiem w tym samym kierunku i spotkalibyśmy się mniej więcej na środku polany, gdzie urządzała kiedyś z dziećmi pikniki. Płynął tamtędy strumień i było naprawdę spokojnie.
Może nawet zbyt spokojnie.

Licznik sytuacji, w których potencjalnie mogłam zginąć: 1.

niedziela, 27 października 2019

Zwierzęca kolekcjonerka

W okolicy mieszka kobieta, którą co kilka miesięcy można zobaczyć z innym zwierzątkiem. Nie jest domem tymczasowym, nie należy do fundacji i nie ratuje bezdomniaków. Ta kobieta po prostu bardzo często zmienia pupili.

Niewiasta o której mowa jest matką trójki dzieci. Wychowuje je samotnie, ponieważ partnerów zmienia tak często jak swoich puchatych podopiecznych. Kobieta uważa, że dzieci powinny wychowywać się ze zwierzętami, ponieważ mają na nie dobry wpływ. Traktuje je jednak bardziej jako element dekoracyjny, żywą zabawkę, czy uroczy umilacz czasu, niż jak żywą istotę, o którą należy się zatroszczyć.

Przez dom przewinęło się już kilkadziesiąt (bez wyolbrzymiania) zwierząt różnego gatunku. Były ptaki, chomiczki, koszatniczki, króliki, myszy, szczury, wiewiórki, koty, psy, świnki morskie, żółwie, rybki i żaby. Te ostatnie wyłapywane dziko i trzymane bez jedzenia w szklanych słojach (bo przecież karmienie żabek jest obrzydliwe). Jak łatwo się domyślić, płazy nie żyły długo.
Co jednak dzieje się z resztą zwierząt?
Kiedy nie spełniają wymagań, brudzą, wymagają większej uwagi, zaczynają chorować, czy niszczyć przedmioty - trafiają do schroniska, są oddawane do znajomych, lub po prostu wyrzucane na bruk, co ma miejsce głównie w przypadku gryzoni. Zwierzęta są pozbawiane domu za najmniejsze przewinienie, które do tego nie powstaje z ich winy. 
Pies na marketowej karmie, w której są same zboża, może mieć problemy z żołądkiem i brudzić w mieszkaniu, kiedy nie jest wyprowadzany dostatecznie często.
Samotny szczur będzie osowiały, a ten podnoszony za ogon może gryźć.
Kot potrzebuje drapaka, w przeciwnym razie może ostrzyć pazury na meblach.
Każde zwierzę wymaga opieki, każde potrzebuje jedzenia, wody i zabawek, każde może zachorować i wymagać wizyty u weterynarza.
Po co jednak się tym przejmować, kiedy można po prostu przygarnąć nowe zwierzątko. Małe, słodkie, puchate, w sam raz do miętoszenia przez dzieci, a kiedy się znudzi, albo będzie uporczywe, po prostu się go pozbyć. 
Szczeniaczek wyrasta i nie potrafi się zachować, ponieważ nikt go tego nie nauczył? Do dziadków na wieś.
Kotek drapie? Na ulicę. Niech żyje z innymi kotami.
Koszatniczka nudzi się w za ciasnej klatce i zaczyna uciekać? Chce wolności, dostanie wolność. Na podwórko, droga wolna.

Kiedy ludzie zaczęli się interesować przypadkiem tej osoby i bliżej przyglądać sprawie porzucanych i nabywanych na nowo zwierząt, kobieta zaczęła być ostrożniejsza. Usunęła ogłoszenia o oddawanych zwierzętach ze stron internetowych kupię/sprzedam, zwracała pupilom wolność tylko w nocy i wybierała schroniska oddalone od jej miejsca zamieszkania. Niejednokrotnie miała na karku kontrole fundacji i stowarzyszeń, pomagających zwierzętom w trudnych warunkach. Była jej zwracana uwaga, były przeprowadzane rozmowy. Kobieta obiecywała, że poprawi warunki bytowe posiadanych zwierząt i zaklinała się, że nie będzie brać ich więcej. Jednak po kilku miesiącach zapominała o obietnicach i cykl się powtarzał.
TOZ nie mógł zbyt wiele zdziałać, ponieważ warunki zwierząt były złe, lecz nie tragiczne i kobieta nie trzymała ich na raz zbyt wiele. Było to zaniedbanie, ale nie zbieractwo. Oprócz rozmów i upomnień niewiele dało się zrobić. W domu nie było skrajnej biedy, pupile miały dostęp do jedzenia i wody. To, że czasem jakieś dziecko zbyt mocno przytuliło króliczka, skręcając mu kark, albo jakiś kotek "uciekł" z mieszkania, lub gryzoń stracił swoje życie zbyt wcześnie? Cóż, "To tylko dziecko, wypadki się zdarzają, a gryzonie żyją krótko z natury". Nic niezwykłego.
Osobiście posiadałam w swoim poprzednim stadzie jednego szczura, który dostał przyspieszoną eksmisję z domu tej pani. Niestety jego przyjaciel miał mniej szczęścia i nie zdążył otrzymać pomocy.

Czasami wprowadzający się partnerzy kobiety sprzeciwiali się takim rytuałom, oddawali wszystkie zwierzęta i mieszkanie chwilowo było ich pozbawione, jednak po jakimś czasie kobieta zmieniała partnera i sytuacja się powtarzała. Przecież szczeniaczek to taki piękny prezent na każdą okazję. A poprzedni pies? Już trochę podrósł, to można go komuś oddać.

Po przeprowadzce zamieszkałam w znacznej odległości od kobiety, której grono znajomych uległo zmniejszeniu, głównie przez jej zachowanie. Co prawda matka trójki dzieci dalej nie widziała w swoim postępowaniu niczego złego. "Przecież zwierzę musi się dopasować do stylu życia właściciela i nie było to jej winą, że nie trafiła jeszcze na takiego zwierzaka". Obawiam się, że zwierzę spełniające jej wymagania nie istnieje i nie ma potrzeby testować tej teorii na wszystkim co się porusza i nie ucieka. Pluszak byłby idealny zarówno dla niej, jak i dla jej potomków. Ostatecznie można też nabyć Tamagotchi.

Nie wiem co teraz dzieje się z tą rodziną i czy sprawa wygląda tak samo, ponieważ nie bywam w tych okolicach. Obawiam się jednak, że takim ludziom zmiana przychodzi bardzo trudno.
Zbliżają się święta i mam nadzieję, że z tej okazji pod choinką nie znajdzie się kolejna ofiara, której jedynym przewinieniem jest to, że wygląda uroczo i pasuje do koloru zasłon. Już wystarczająco dużo zwierząt traci w tym okresie dach nad głową.

sobota, 26 października 2019

Wieś, pies i kaszanka

Jeszcze kilkadziesiąt lat temu życie zwierząt domowych nie było usłane różami.

Nie było internetu i zbyt wielu książek naukowych, mówiących o potrzebach i opiece nad danym gatunkiem. Te, które znajdowały się na rynku były definicją błędu rozumowania i wróżbiarstwa. Zaufajcie mi, mam kilka książek o opiece nad psem z 1972 roku i kiedy je czytam, dostaję gęsiej skórki. Nawet nie próbuję sobie wyobrazić przez co przechodziły zwierzęta, których szkolenie opierało się na bacie, procy i kablu. Ludzie czerpali swoją wiedzę z domniemań i przypuszczeń. Nikt nie posiadał wystarczających informacji, a jeśli już je posiadał, zazwyczaj były one dalekie od prawdy.

Postęp i zwiększone zainteresowanie tematem przyczyniły się do poszerzenia wiedzy odnośnie wielu gatunków udomowionych.
Internet zalewa nas informacjami na każdy temat, księgarnie pękają od książek o hodowli psów, kotów, czy zwierząt egzotycznych. Możemy wymieniać się informacjami i czerpać wiedzę właściwie za darmo, jeśli odliczyć opłatę za media. Ta wiedza ciągle ewoluuje, trwają rozmaite badania nad wieloma gatunkami i jesteśmy w stanie coraz lepiej zrozumieć zwierzęta, a tym samym dostosować się do ich potrzeb.
Nie możemy narzekać na brak informacji w świecie, gdzie wystarczy wpisać hasło w wyszukiwarkę, poświęcić pół godziny na zdobycie podstawowych informacji, które właściwie są wyłożone na tacy i w bardzo prosty sposób dowiedzieć się wielu rzeczy.
Nie ma więc usprawiedliwienia na panującą do tej pory ignorancję względem własnych podopiecznych. Jedynym wytłumaczeniem jest ludzkie lenistwo i fakt, że nie wszystkim zależy na dobru swojego pupila, ponieważ mentalnie opiekun żyje jeszcze w czasach, kiedy komputery były tylko wybujałą fantazją.
Nikt nie wie wszystkiego, ale posiadając jakieś zwierzę, należałoby przyswoić chociaż podstawy, skonfrontować swoją wiedzę z literaturą naukową dzisiejszych czasów, porozmawiać z innymi posiadaczami danego gatunku i wyzbyć się w końcu zaściankowych poglądów, które dawno już powinny wymrzeć śmiercią naturalną dla dobra naszego i naszych pupili.
Nasi przodkowie nie zawsze mieli racje.
Czas nie stoi w miejscu i nasza wiedza również nie powinna.
Za kilka lat może okazać się, że popełniliśmy wiele błędów, ale im bardziej zaktualizowane będą nasze informacje, tym łatwiej będzie nam nadążyć za nowymi faktami.

Kilka lat temu zostałam namówiona na "wakacje" w domu mojego dziadka, z którym obecnie nie utrzymuję już kontaktu. Człowiek ten, w przeciwieństwie do swojej żony, był bardzo staroświecki. Poza płaskim telewizorem i telefonem komórkowym nie akceptował on postępu cywilizacji. Nie tolerował też zwierząt, jeśli nie znajdowały się na jego talerzu, albo nie pracowały ciężko na kromkę chleba. 
Przede wszystkim jednak bał się psów, ponieważ został kiedyś przez jednego ugryziony. Nie pojmował mojego zamiłowania do tych potworów z zębami jak brzytwy (jak i do zwierząt wszelakich) i nie miał zamiaru tego zrozumieć. W jego opinii miejsce psa było w budzie, na łańcuchu, a nie w mieszkaniu.
"Kiedyś Cię zeżre przez sen" - usłyszałam, kiedy dowiedział się o przygarnięciu Morfiny. "Zobaczysz, tylko podrośnie". 
Dziadek unikał jakiegokolwiek kontaktu ze Świniakiem. Uważał, że pies świdruje go spojrzeniem i ma zamiar oddzielić jego głowę od kręgosłupa. Twierdził, że sami wprowadziliśmy sobie do domu mordercę. Fakt, że zwierz nie zjadał resztek, nie pochłaniał kości, był pod opieką weterynarza i wydawałam grube pieniądze na utrzymanie młodej przy życiu był dla niego wynaturzeniem.
Trzymanie w domu szczurów (wówczas moje poprzednie stado, składające się z trzech osobników - Brendy, Whisky, Cookie) było dla niego jeszcze bardziej absurdalne.

- Chodź no Paula, coś Ci pokażę - zawołał pewnego dnia dziadek, kiedy zakrapiałam Morfinę środkiem na kleszcze. W gęstej trawie na zaniedbanym przez niego podwórku aż się od nich roiło, a nie miałam zamiaru walczyć jeszcze z babeszjozą, czy boreliozą. 
Poszłam, chociaż wiedziałam, że będę tego żałować.
W dłoni dziadka dojrzałam paczkę kaszanki, która sądząc bo bliskim wybuchu opakowaniu, była już mocno po terminie. Nie pytałam.
Doszliśmy do domu okolicznego mechanika. Dziadek wręczył mężczyźnie paczkę, która groziła eksplozją od samego patrzenia na nią i zostałam poprowadzona do najbiedniej wyglądającego psa jakiego kiedykolwiek widziałam. Zwierzę zjadał świerzbowiec, na pewno nigdy nie widziało człowieka w białym fartuchu, było bardzo wychudzone, a na szyi miało poskręcany, stary łańcuch, którym przypięte było do starej, metalowej beczki.
Mężczyzna rzucił ujadającemu psu napęczniały pakunek i patrzył jak opakowanie rozrywane jest pazurami.
- Nie odpakowujesz mu z folii? - spytał dziadek.
- Nie, sam sobie odpakuje - odparł mężczyzna.
- Widzisz - usłyszałam - To jest prawdziwy pies. Je to co mu dadzą, a nie kawiory.
- A on to wszystko wrąbie - chwalił się właściciel - To co zostanie mu dajemy, ale głównie chleb. Dużo chleba zostaje.
- I widzisz. Nie choruje. Wszystko zjada. Pies to pies, a nie takie delikatne.
- Potomek wilka w końcu. Wilki sobie nie obierają jedzenia, tylko z futrem i ze wszystkim jedzą.
- Człowiek jako potomek małpy powinien mieć chwytne palce u stóp, a jakoś nie widzę, żeby Pan łaził po drzewach - odparłam i będąc dalej w szoku opuściłam podwórko. Według dziadka powinnam czuć się poniżona faktem, że posiadam "podróbkę psa", ale ja byłam tylko rozgoryczona tym, że ktoś może w ten sposób traktować zwierzęta. To, że była to wieś i "tak już jest na wsi" nie było żadnym usprawiedliwieniem. Właściciel był młodym człowiekiem, miał dostęp do internetu i zdawał sobie sprawę ze swoich błędów, ponieważ uwagę zwracało mu już wielu ludzi, podchodzących pod "tych nienormalnych co to psom pozwalają do domu wchodzić".
Służby niestety nie reagowały, ponieważ takie sytuacje były w okolicy notoryczne i konfiskata zwierząt musiałaby nastąpić u 80 % mieszkańców tego miejsca. Koty żywiły się same tym co złapały i często kończyły swój żywot pod kołami samochodów.

Bardzo smutny jest fakt, że Ci sami ludzie jeździli samochodami za kilkadziesiąt tysięcy, ich potomkom niczego w życiu nie brakowało, a dom wyglądał jak z okładki magazynu. Nie chodzi o zaglądanie nikomu do kieszeni, jednak kiedy ktoś ma warunki, ale brakuje wiedzy i zaangażowania, można ujrzeć bardzo smutne obrazki, przedstawiające torturę żywych istot, które są w pełni zależne od człowieka.

piątek, 25 października 2019

Zupa ze szczurzego ogona

O szczurzym ogonie krążą legendy. Jak zresztą i o całych szczurach.
Panuje przekonanie, że jest on oślizgły, w dotyku przypomina glizdę, a do tego zawiera strychninę, która jest trująca i szczur potrafi porzucić go w sytuacji stresowej. 

W rzeczywistości służy im on do utrzymania równowagi i prawidłowej temperatury ciała (termoregulacja następuje głównie przez łapki i ogon). Strychnina to mit. W ogonie szczura nie ma żadnej trującej substancji, która mogłyby być niebezpieczna przy kontakcie. 
Szczur nie porzuca też ogona. To nie jaszczurka. Chwytając gryzonia za ogon można sprawić, że go sobie wykręci w rozpaczliwej próbie ucieczki, ale które zwierzę nie postąpiłoby podobnie?
Ten ogon nie jest też wcale "oślizgły". Pokryty jest malutkimi włoskami i łuskami, powstałymi z martwego naskórka i brudu.




Prawdą jest, że szczury są bardzo czystymi i dbającymi o higienę zwierzętami, jednak pojęcie higieny jest dla nich nieco inne. Gryzonie te (zwłaszcza niekastrowane samce) uwielbiają znaczyć moczem wszystko co w ich mniemaniu "należy do nich". Hamaki, klatkę, ludzką rękę, czy nawet drugiego szczura. Obiekt nie ma dla nich znaczenia, jeśli jest obsikane - jest swojskie. Znaczenie człowieka jest więc niemałym komplementem i oznaką, że szczur traktuje go jako "swojego". O podobnych emocjach świadczy iskanie, czy lizanie ręki. Choć ludzie okazują sobie sympatię w inny sposób, szczur pozostanie szczurem i jego zachowania mogą być dla człowieka niesmaczne.

Moje produkty spożywcze potrafią czyścić swoje futro godzinami, ale z jakiegoś powodu ogon jest w tym procesie pomijany (jak u większości szczurów). Leniwe buły nie mają zamiaru pozbywać się narastającego na nim brudu, więc trochę im w tym pomagam.

Do akcji wchodzi ciepła woda, szczoteczka do zębów i następuje proces szorowania. Przy okazji wskazane jest też czesanie reszty szczura, jeśli tylko to toleruje.

Utrzymywanie szczurzego ogona w nienagannym stanie może być jednak problematyczne i to nie ze względu na sam proces.

Już wyjaśniam.

Tego dnia mieliśmy wizytę kuzyna, który wpadł do mojej mamy po dokumenty, ale zdecydował się zostać na obiedzie. Chłopak krążył po pokoju i zastanawiał się co też wyprawiam z tymi gryzoniami, roznoszącymi pchły, dżumę i zarazki.
Wytłumaczyłam mu, że czyszczę im szczoteczką ogony, więc postukał się w czoło i zostawiając u mnie swój kubek, poszedł na obiad. Kiedy skończyłam z jednym gryzoniem, odstawiłam go do klatki i odkładając szczoteczkę na biurko, ruszyłam umyć ręce, żeby również móc zasiąść do stołu. Resztę miałam zamiar ogarnąć po powrocie.
Kluczowa chwila, zapamiętajcie ją.
Kuzyn skończył swój posiłek szybciej niż ja. Poszedł do pokoju po swój kubek i kiedy ja również zabrałam swój, zorientowałam się, że doszło do fatalnej pomyłki.
Na biurku stały trzy kubki.



Przypadek sprawił, że wszystkie były białe i wszystkie miały w sobie wodę.
Ten po prawej należał do mnie, ten na środku do kuzyna, a ten po lewej był wodą, służącą do płukania szczoteczki.
Pewnie już wiecie co się stało, ale i tak Wam powiem.
Kuzyn zabrał pierwszy kubek z brzegu, który był zupą z brudnych łusek i zanieczyszczeń, pochodzących z czyszczonego ogona. Zanim zdążyłam wybiec z pokoju i powstrzymać chłopaka, on zmieniał już kolory na twarzy po pierwszym łyku. Określił wodę jako "dziwną w smaku" i kiedy zorientował się czego skosztował, odstawił sprint szpagatami w wolnym stylu do łazienki, którą przy dźwiękach cofki i konwulsji okupował następne dwadzieścia minut. W toalecie skończył nie tylko dopiero co zjedzony obiad, ale i śniadanie. 
Kiedy kuzyn opuścił łazienkę, miałam wrażenie, że jego uczucia oscylują na granicy "mam ochotę Cię zamordować", a "mam ochotę zmusić Cię do wypicia tego". Całość była oczywiście tylko nieszczęśliwym wypadkiem, ale czułam się winna, ponieważ nie umieściłam szczoteczki w kubku, co byłoby jasnym znakiem "nie pić tego", a zamiast tego odłożyłam ją na biurku.
W ramach rekompensaty, przez następne dwa tygodnie nosiłam chłopakowi obiad do domu. Niesmak jednak pozostał.

Lekcja numer jeden: zawsze zostawiać szczoteczkę w kubku.



Lekcja numer dwa: kupić kolorowe kubki.
Lekcja numer trzy: zawsze sprawdzać zawartość naczynia przed jego opróżnieniem.

czwartek, 24 października 2019

Problem małych cukierków

Pewien jegomość z okolicy, posiadający psy rasy Mops (sztuk dwie), uważał, że nie ma potrzeby sprzątania po małym psie, ponieważ "Nie opłaca się schylać do takiego glutka, ładować to w worek i szukać śmietnika. Przecie tego nikt nawet nie zauważy". Do pana nie docierały argumenty, że "czego ludzkie oczy nie widzą, to odnajdzie but". Odpowiedź była zawsze ta sama "Trzeba uważać jak się chodzi, a to się szybko w ziemi rozłoży, jeszcze nawóz naturalny będzie".

Bardziej odpowiedzialni właściciele czworonogów mogli zrobić kilka rzeczy:

  1. Przestać zbierać cukierki po swoich psach, co przyczyniłoby się do całkowitego zaminowania trawnika i uniemożliwiło przejście przez niego.
  2. Zbierać za właściciela Mopsów i zostawiać takie piękne, zapachowe pakunki na wycieraczce.
  3. Podkablować jegomościa do straży miejskiej (prawdopodobny brak reakcji).
  4. Dać za wygraną i pogodzić się z koniecznością odstawiania baletu w drodze po kasztany własnego psa.
Była też jeszcze jedna, ukryta opcja.
Mężczyzna może nie był pierwszej młodości i miał słaby wzrok, ale rekompensowała mu to pamięć. Doskonale wiedział gdzie w ostatnich dniach załatwiały się jego psy i był w stanie omijać te fragmenty zieleni tygodniami, wracając do nich, kiedy już czekolada się rozłożyła, albo została wyniesiona na czyjejś podeszwie. 
Ludzie zaczęli więc skrupulatnie chodzić za Mopsami i przesuwać ich cukierki w inne miejsca. Nie naprawiało to problemu dla pozostałych, ale szanse na wdepnięcie były takie same, niezależnie od miejsca rozmieszczenia bomb-niespodzianek.

Właściciel Mopsów był nieco zdziwiony kiedy kilka razy zdarzyło mu się pomylić miejsce omijane, ale najwidoczniej uznał, że pogarsza mu się pamięć. Zamiast kupić sobie żeń-szeń, albo zaopatrzyć się w woreczki, mężczyzna zaczął fotografować miejsca zrzutki, żeby mieć pewność, że nie oszalał. Kiedy po kilku dniach zdjęcia nie pokrywały się z faktycznym położeniem czekoladek, jegomość domyślił się spisku i oświadczając wszystkim, że "Nikt nie będzie robił z niego wariata" dalej szedł w zaparte. W zaparte szli też jednak okoliczni psiarze i mężczyzna, mając dość takiej zabawy, przekalkulował sobie, że korzystniejsze będzie dla niego wykonanie dwóch skłonów, niż codzienne czyszczenie butów.
Poddał się, choć się do tego nie przyznawał.
Spytany o to, co sprawiło, że zmienił zdanie odnośnie sprzątania, mówił coś o "J*bniętych ludziach", wypuszczał z siebie powietrze jak zatrzymujący się parowóz i maszerował grzecznie do Mopsów.

Nic jednak nie trwa wiecznie i po krótkim czasie mężczyzna zaczął przejawiać ponowne problemy z pamięcią. Zapominał woreczków, albo zapominał się schylić, a kiedy już się schylał, zapominał po co.
Zdaje się, że mieszkańcy będą musieli zacząć zabawę w ukryte pisanki od nowa. Tak dla przypomnienia.

środa, 23 października 2019

Borówki. Amerykańskie borówki.

Raz na jakiś czas każdego nachodzi tak zwana "chcica" na jedzenie. Czasem opiera się to na "coś bym zjadła, ale nie wiem co", a czasem po prostu wiemy na co mamy ochotę.
Ta potrzeba potrafi być tak nagła i silna, że wydaje się być bardzo irracjonalna i w większości przypadków tak właśnie jest.

Mnie zachciało się borówek. O pierwszej w nocy. Po prostu siedziałam przed komputerem i pisałam jakieś sprawozdanie, kiedy uderzyła mnie myśl "Ale bym coś zja... borówki. Borówki tu i teraz. Małe, niebieskie kulki. BORÓWKI W TRYBIE NOW."
Nie jestem w ciąży, rzadko ulegam zachciankom i wydaję się być dość stabilna w swoich potrzebach, ale mam wrażenie, że dawno niczego tak nie pragnęłam jak wtedy tych borówek.
Pojawiły się jednak pewne komplikacje.
Po pierwsze, sezon na borówki się skończył i ich ceny gwałtownie wzrosły.
Po drugie, była pierwsza w nocy i większość sklepów, w których mogłabym szukać owocków, było zamkniętych od dobrych kilku godzin.
Po trzecie, dlaczego akurat borówki? Niebieskie kulki nie leżą nawet w pierwszej piątce moich ulubionych owoców.

Chciałam zachować się racjonalnie i uciszyć wewnętrzny głos, który pragnął mordu na małych, słodkich kuleczkach, więc przeszłam się do kuchni i po wykonaniu szybkiego rekonesansu, zdecydowałam się zabrać ze sobą jabłko i mango. Liczyłam, że to zaspokoi moje potrzeby i będę mogła wrócić do pracy.

Pożarłam owoce, ale to nie było to.
To stanowczo nie było to.
Organizm wciąż wysyłał do mózgu sygnały o treści "Borówka tu i teraz, albo będą straty w ludziach, a zacznę od kobiet i dzieci". Musiałam więc zareagować i negocjować z terrorystą na jego zasadach. Racjonalne argumenty nie przynosiły rezultatów, więc zaczęłam przetrząsać internet w poszukiwaniu sklepów całodobowych w mojej okolicy. Po wykluczeniu monopolowych, nie zostało ich zbyt wiele.
Wiedziałam jednak o sklepach, które nie zdążyły jeszcze zaktualizować informacji na stronie, więc postanowiłam napisać do znajomych. Tych, o których wiedziałam, że mogli jeszcze nie spać.


Nie tu, to gdzie indziej. Nie mogłam odpuścić.



Poddanie się nie wchodziło w grę.




Pomimo braku jakichkolwiek informacji, narzuciłam kurtkę na piżamę (bo kto by się przebierał o tej godzinie w ubrania wyjściowe) i ruszyłam na poszukiwanie borówek.
Przeszłam ponad 15 km tej nocy i większość sprzedawców patrzyła na mnie jak na niedobitka wysoko zakrapianej imprezy, albo zgubionego kosmitę, ale borówek niestety nie mieli. Moja desperacja urosła do tego stopnia, że zaszłam nawet na stację benzynową. Ciekawa jestem co czuje człowiek, który odrabia spokojnie nockę, a nagle o trzeciej nad ranem przychodzi mu ludzik w piżamie, kurtce i z nadzieją w oczach pyta o borówki.
Znalazłam banany, arbuza, a nawet truskawki, ale z jakiegoś powodu borówek nigdzie nie było.
Mogłam po prostu poczekać do rana i nie szwendać się po nocy, w oczekiwaniu na pierwsze promienie słońca, ale pragnienie było coraz silniejsze i kiedy w końcu znalazłam sklep oferujący niebieskie kulki, miałam ochotę paść na kolana. Nie musiałam, cena sama zwaliła mnie z nóg. Ból portfela poczułam aż w kręgosłupie, ale nie miało to dla mnie żadnego znaczenia. W tamtym momencie byłam w stanie oddać jedną nerkę i pół duszy za 150 g tego szaleństwa.

Kupiłam te borówki i opracowałam je w drodze do domu. Wiecie co?
Wcale nie były takie smaczne, jak to sobie wyobrażałam.

Wnioski: Czasem pragniemy czegoś tak mocno, że potrafimy działać irracjonalnie i wbrew sobie. Nawet jeśli okaże się, że to marzenie nie jest warte zachodu, to może należy je spełnić dla samej informacji i wiadomości na przyszłość.
Gdybym wtedy nie poszła po te borówki, męczyłyby mnie tydzień i nie pozwalałyby spać. Teraz przynajmniej wiem, że wcale nie były takie genialne, zatkałam krzyczący głos podświadomości, który bardzo ich chciał i mogłam wrócić do ważniejszych rzeczy.

wtorek, 22 października 2019

Czy mądrość zawsze idzie w parze z wiekiem?

"Jak będziesz starszy, to zrozumiesz."
"Za młody jesteś, żeby dyskutować."
"Jestem starszy i mądrzejszy."

Każdy z nas, chociaż raz w swoim życiu słyszał te znienawidzone sentencje i zastanawiał się dlaczego właściwie mają kończyć dyskusję i załatwiać sprawę od ręki. Co sprawia, że są one tak potężne?

Mówi się, że mądrość przychodzi z wiekiem. Jednak wiemy przecież, że nie zawsze tak jest. Czasem patrzymy na starsze od nas osoby i po obserwacji ich czynów i zachowań jesteśmy w stanie określić ich mentalny wiek na najwyżej... czwarty rok życia. Jak się bardzo postarają, to może na piąty, ale te obliczenia są już naciągane.

Jasne, doświadczenie zazwyczaj zdobywa się z wiekiem, więc logicznym jest, że starsi ludzie mogą wiedzieć więcej. To w głównej mierze zależy jednak od tego, co robili w życiu. Jeśli czyimś największym osiągnięciem było obejrzenie wszystkich odcinków tasmańskiej dramy w telewizji, to taka osoba nie ma za bardzo siły przebicia w dyskusji o nowinkach informatycznych, czy hodowli jaków w Tybecie, albo problemach globalnego ocieplenia.

To, że ktoś jest specjalistą w jednej dziedzinie, nie czyni go jeszcze specjalistą w każdej dziedzinie.

Zapytajcie lekarza medycyny co sądzi o C++ (język programowania), albo czy woli Javę od Pythona. Prawdopodobnie nie będzie znał odpowiedzi, chociaż nie można przecież odmówić mu wiedzy w innej dziedzinie. To samo stanie się z informatykiem zapytanym gdzie znajduje się kość księżycowata (o ile nigdy nie nabawił się jej kontuzji).
Każdy z nas ma trochę inny zakres wiedzy i nie można jednoznacznie stwierdzić kto w takim wypadku jest mądrzejszy. To jak porównywanie lodówki do pralki. Obie te maszyny są pożyteczne i przydatne, obie bardzo ułatwiają nam życie, ale pełnią zupełnie różne funkcje.

Argument "Jak będziesz starsza, to zrozumiesz", lub "Jak będziesz mieć dzieci, to zrozumiesz" jest dla mnie niedorzeczny. 
Pewne rzeczy są oczywiste i nie każda wiedza musi być kształtowana wieloletnim doświadczeniem.
Nie muszę wchodzić do szamba, żeby wiedzieć, że śmierdzi.
Nie muszę posiadać dzieci, żeby wiedzieć co to odpowiedzialność, ani że trzeba o nie dbać i kształtować ich na wartościowych ludzi.
Zdanie to jest często używane, aby poprzeć swój argument, który nie zgadza się z założeniami kogoś innego i wygrać tym samym "większym doświadczeniem i wiedzą".
Jeśli kobieta trzyma dziecko do góry nogami i zwrócimy jej uwagę, a ona zamiast się poprawić, odpowie:
- Nie masz dzieci, to się nie wymądrzaj. Ja wiem lepiej, bo mam czwórkę.
... to właściwie kończy to całą dyskusję i to nie dlatego, że jesteśmy od niej mniej inteligentni, mniej doświadczeni, czy zwyczajnie głupsi.

Są oczywiście przedmioty dyskusji, w których każdy może mieć inną opinię na dany temat. Na przykład czy ananas na pizzy to już burżuazja, czy raczej norma. Tutaj opinia jest kreowana na czysto indywidualnych preferencjach smakowych. Komuś może takie danie smakować, podczas gdy ktoś inny nim wzgardzi.
Obie strony mają rację, bo chodzi o preferencje, które przecież każdy człowiek ma inne.
Win-win situation.

Są też jednak przedmioty dyskusji oparte na czystych, ogólnie znanych faktach, w których nie da się odpowiedzieć "To moja opinia i mam prawo ją mieć". Masz prawo twierdzić, że najlepiej trzymać koty w zamrażalniku, żeby nie straciły na świeżości i wolniej się starzały, albo że Słońce obraca się wokół Ziemi, tańcząc kankana z serowym Księżycem. Tylko, że niezależnie od różnicy zdań i mocy argumentów, te stwierdzenia zawsze będą odbiegały od nauki, wiedzy i faktów nam znanych.
Każdy człowiek ma oczywiście prawo tkwić w błędzie, tylko po co?

Są osoby młodsze, znacznie mądrzejsze ode mnie w dziedzinach nauki, o których ja mam znikome pojęcie. 

Mój kuzyn do niedawna nie potrafił jeszcze zawiązać sznurówek, ale tworzył w programach graficznych takie modele 3D, że mój kubek w AutoCADzie wyglądał przy tym bardzo nikle. Ani myślałam wpierać mu, że wiem jak zrobić to lepiej tylko dlatego, że jestem starsza i mądrzejsza. Wymieniliśmy się zdobytą wiedzą. On pokazał mi formowanie struktur na siatkach, a ja mu sposób na jedną i dwie pętelki.

Nie jest to dla mnie upokorzeniem, obelgą, porażką, czy wyrazem mojej głupoty. Nikt nie jest wszechwiedzący i dużo lepiej żyje się, kiedy już się ten fakt zaakceptuje. Człowiek powinien uczyć się całe życie, a nie zatrzymać się na pewnym etapie, twierdząc, że wie już wszystko. Ten proces nigdy się nie kończy.

Ostatnio na zajęciach próbowaliśmy udowodnić prowadzącej jej błąd, do którego nie potrafiła się przyznać. Zamiast poprawić nieprawdziwe informacje na slajdzie, ruszyła dalej, wprowadzając w błąd kolejnych studentów. Mogła nie wierzyć nam na słowo, ale pokazaliśmy jej dowody pomyłki i poparliśmy to literaturą naukową.
Niczego to nie zmieniło.

Czasami ludzie wytykają nam błędy, żeby się dowartościować, a nas poniżyć, ale głównie robią to, żebyśmy mogli się poprawić i samodoskonalić.

Nie jest głupotą popełnianie błędów. Głupotą jest tkwienie w nich, mimo naszej świadomości.

Uważam, że zarówno starsze, jak i młodsze osoby powinny potrafić słuchać argumentów i uznać swój błąd, kiedy zostanie im udowodniony.
Nikt nie wie wszystkiego. Nikt nie jest nieomylny. Każdy popełnia błędy.
Świadomość tego wcale niczego nam nie odejmuje, a wręcz dodaje, ponieważ tylko dojrzała (i nie mam tu na myśli wieku) i świadoma osoba będzie w stanie przyznać się do pomyłki.
Robienie z siebie osoby wszechwiedzącej jest postrzegane jako arogancja i zadufanie, a tego przecież nie chcemy.

"Jestem starszy", wcale nie oznacza "jestem mądrzejszy".
Wiedza z jednej dziedziny, wcale nie jest gorsza i mniej wartościowa od wiedzy z innej dziedziny.

Zamiast więc zakładać, że ktoś nie zrozumie o co nam chodzi, lub nie posiada "odpowiedniego" wieku, doświadczenia, czy wiedzy, żeby prowadzić z nami dyskusję, może warto się zastanowić czy aby na pewno tak właśnie jest.
Może wystarczy tylko krótkie wprowadzenie do tematu, żeby zyskać wartościowego rozmówcę.
Możemy się bardzo mile zaskoczyć i przy okazji dowiedzieć czegoś, o czym wcześniej nie mieliśmy pojęcia.

poniedziałek, 21 października 2019

Sposób na recykling dla opornych

Mamy w bloku sąsiada - nazwijmy go roboczo Edward, który po przekroczeniu sześćdziesiątki potwornie stetryczał. Zrobił się zrzędliwy, wszystko mu przeszkadza i mam wrażenie, że ciężko mu znieść nawet swoją własną obecność. Przez rosnący w jego życiu poziom nudy, wymyślił sobie trzy zabawy, w które potrafi grać całymi dniami.
Jest on też jednym z głównych podejrzanych o autorstwo ostatniego anonimu, który trafił do mojej skrzynki.

Trzy ulubione gry szanownego sąsiada to:
  1. Przesiadywanie na ławeczce pod blokiem z piwkiem w dłoni i głośne komentowanie otaczającego świata, oraz pogwizdywanie na dziewczyny, które akurat wpadną Panu Edziowi w oko i uzna je za "dorodną zwierzynę wartą uwagi".
  2. Podrzucanie pojemników po jedzeniu, lub opakowań po produktach spożywczych na wycieraczki innych ludzi, ponieważ "ulotkarze nam nie przeszkadzają, a też śmieci roznoszą, więc to bez znaczenia jak on dorzuci swoje".
  3. Wrzucanie posegregowanych śmieci do nieodpowiednich kontenerów.
Jak widać, mężczyzna ten jest człowiekiem światowym, który pielęgnuje wiele interesujących pasji.

Dzisiaj skupimy się jednak na zabawie nr 3.

Pan Edward, z tylko sobie znanych powodów, stanowczo odmawia wrzucania posegregowanych już odpadów do odpowiednich kontenerów, by mogły one zostać poddane recyklingowi. 
Zdaniem moim i pozostałych sąsiadów robi to z czystej złośliwości, ponieważ jeśli już wkłada wysiłek w podzielenie śmieci na "papier", "plastik", "metal", "szkło" i "odpady organiczne", to nie powinno być dla niego problemem umieszczenie ich w przeznaczonych do tego kontenerach.

Ktoś może powiedzieć: Może nie odróżnia kolorów?

Jeśli już, to wybiórczo, ponieważ bardzo żywo potrafi opisywać tę "rudą sąsiadkę, która chodziła ostatnio w czerwonej mini z blondynką w żółtych spodniach w panterkę" i wtedy rozróżnianie barw nie sprawia mu żadnego problemu.

To może nie wie jaki kolor jest przeznaczony na jaki odpad?

Pojemniki są opisane, do tego są na nich umieszczone obrazki. Można by założyć, że sąsiad nie potrafi czytać, albo ma słaby wzrok, lecz tutaj również potrafi zaskoczyć wszystkich dojrzeniem napisu na plecaku jakiegoś młodzieńca z odległości kilku metrów, ponieważ naszywka, znaczek, albo naklejka niepochlebnie odnosi się do popieranej przez mężczyznę drużyny piłkarskiej, albo poglądu politycznego.

Nie. Panu Edwardowi nie są potrzebne ani okulary, ani środki na poprawę pracy mózgu. Potrzebny jest mu zdrowy rozsądek, który sprzedał lata temu na rzecz upewnienia się, że wszyscy dookoła będą mieć go dość i że na pewno zrobił wszystkim na złość.

Niestety nie pomagają ani rozmowy, ani groźby. Sąsiad notorycznie, z uśmiechem na ustach wrzuca puszki do niebieskiego pojemnika na papier, organikę do żółtego na plastik, a plastik do czarnego na organikę. Czasem zmienia kolejność jak go poniesie fantazja, ale nigdy nie zrobił jeszcze tego prawidłowo.
Zapytany dlaczego działa w ten sposób, odpowiada: "Śmieć, to śmieć, żadna różnica, a ja to lubię patrzeć jak ludzie się wściekają". Żadnych racjonalnych argumentów, ani wytłumaczenia, ot czysta złośliwość.

Pewnego dnia Pan Edward wdał się w intensywną kłótnię z sąsiadem z dołu, który po wielu prośbach o segregację odpadów w końcu nie wytrzymał i rzucił w kierunku starszego mężczyzny wiązanką, ku uciesze adresata tego bukietu.
Sąsiad numer dwa, nazwijmy go roboczo Bogdan, postanowił że tym razem nie odpuści i znając zwyczaje starszego Pana, zdecydował się obserwować go zza rogu bloku, żeby złapać ten jedyny moment, kiedy to Pan Edward podniesie się z ławki i pójdzie pod drzewko, by wypuścić na wolność piwko, które zostało pochłonięte jakiś czas temu. Mężczyzna był też bowiem entuzjastą odcedzania kartofelków na świeżym powietrzu.
Pęcherz w końcu przemówił, Pan Edward z westchnieniem skierował się pod drzewko, a w tym czasie Bogdan z piętra niżej zakradł się do pozostawionej przy ławce, niedokończonej butelki chmielowego napoju niskoalkoholowego i dopełnił ją zawartością swojego pęcherza na oczach wszystkich mieszkańców, którzy posiadali z tej strony okna. Mężczyzna skończył i wrócił pospiesznie na poprzednie stanowisko, zanim starszy człowiek zdążył dokończyć własny proces uwalniania organizmu ze zbędnego płynu, nucąc Marsyliankę.
Pan Edward zasiadł ponownie na ławce, zamrugał do średnio zainteresowanej zalotami dziewczyny, młodszej o jakieś trzydzieści lat i pociągnął spory łyk doprawionego piwka. Dlaczego mężczyzna nie zorientował się, że przybyło mu trunku - pozostaje zagadką. 
Podczas kiedy Pan Edward pluł dalej niż widział i walczył z odruchem wymiotnym, Bogdan zza rogu pokładał się jak zboże na wietrze, zanosząc się ze śmiechu. Chwilę później nastąpiła ostra wymiana zdań, zaczynająca się od:
- Czy Ciebie idioto poj*bało?
A kończąca się na:
- Ale Panie sąsiedzie, płyn to płyn, racja? Żadna różnica, a ja to lubię patrzeć jak się ludzie wściekają.

Czy takie zachowanie było dojrzałe ze strony sąsiada?
Nie. Oczywiście, że nie.
Czy pomoże ono w sprawach recyklingu?
Nie wydaje mi się, ale nadzieja umiera ostatnia.
Z całą pewnością sąsiad Bogdan wszedł na wojenna ścieżkę z sąsiadem Edwardem i szybko z tej drogi raczej nie zejdą. Co nie zmienia faktu, że widowisko było przednie.

Kto powiedział, że karma nie wraca?

niedziela, 20 października 2019

Anonim i jego analiza

Wstałam sobie w ten niedzielny poranek i stwierdziłam, że należałoby zajrzeć do skrzynki na listy, do której nikt nie zaglądał od tygodnia. Przerzucając reklamy i gazetki marketów, natrafiłam na poskładaną kartkę bez znaczka, adresu, oraz nadawcy.


Trafiła do mnie taka swoista pocztówka:



Nie wiem kto poświęcił swój cenny czas i wysmarował dla mnie ten piękny poemat, ani czy jest on wyrazem czystej troski o dobro wspólne, czy raczej słabym trollem. Jednakowoż tak mnie to urzekło, że postanowiłam poddać analizie to wybitne, współczesne dzieło literackie. 
Pominiemy stylistykę, ponieważ ta właściwie nie istnieje w tym utworze.

Zacznijmy od początku.
"Szanowna Pani somsiadko."
Specjalistą nie jestem i sama popełniam masę błędów, ale jestem przekonana, że Word (czy inny program użyty do napisania tego elaboratu) powinien wyhaczyć taki błąd bez problemu. Kto by sobie jednak zawracał głowę jakimiś czerwonymi wężykami, podkreślającymi wyrazy. Tu o ważną sprawę chodzi! Ortografia jest dla frajerów.
"Zwracam z uprzejmą prośbą o likwidację (...) psów, które zamieszkują tam nielegalnie."
Jeśli już to - Zwracam się*, chyba że ktoś bardzo uprzejmie haftuje komuś na dywan, prosząc o ręczniczek. Wtedy zwraca z uprzejmą prośbą.
Chciałabym też znać prawo, które zakazuje trzymania psów we własnym mieszkaniu, ale niestety nie udało mi się takiego znaleźć. Widocznie nie jestem jeszcze tak doświadczona i obeznana w kodeksach i ustawach.
"Zwierzęta brudzą na klatce i zanieczyszczają wspólny teren współdzielni."
Po pierwsze - Spółdzielni*. Po drugie, na klatce schodowej od jakiegoś czasu trwa remont.



To głównie on "zanieczyszcza" korytarz. 
Po trzecie, mieszkam na parterze. Z mojego mieszkania do drzwi zewnętrznych jest kilka kroków. Choćbym nie wiem jak chciała, nie da się zabrudzić klatki na tak krótkim odcinku, nie mówiąc o tym, że na wyższe piętra nie wchodzę, bo nie mam po co.
Klatka jest też myta co tydzień przez opłacony serwis, który usuwa wszelkie zabrudzenia i zanieczyszczenia, nagromadzone przez resztę tygodnia.
"Ich wydzieliny zaburzają mir domowy zapachem i psują estetykę budynku."
Z definicji Kodeksu karnego, zakłócanie miru domowego dotyczy wdzierania się do cudzego lokalu, lub odmowy opuszczenia miejsca wbrew żądaniu osoby uprawnionej. Nie wiem kiedy wdarłam się ze zwierzętami do czyjegoś domu i zostawiłam tam jakiekolwiek wydzieliny, ale dobrze, że jestem o tym informowana.
Estetykę budynku to jednak chyba bardziej psują graffiti typu "ch*j w d*pę policji", ale może mam jakieś zaburzone postrzeganie świata.
"Ponad to ich wychodzenie koliduje z godzinami spania nie tylko dorosłych, ale i małych dzieci które budza się przez hałas wywołany trzaskaniem drzwi."
Ponadto* i budzą*, ale to już pomińmy.
Faktycznie, lubię sobie urządzać spacery w środku nocy.
Mogłabym się jeszcze zgodzić z tym zażaleniem, gdyby nie fakt, że moja siostra chodzi spać bardzo wcześnie i ze względu na nią po godzinie dwudziestej wychodzę z domu jak ninja. Nie ma mowy o trzaskaniu drzwiami, głośnym przekręcaniu klucza w zamku, czy potrząsaniu smyczą. Ranem ciszę skutecznie zakłócają robotnicy, a wieczorami wielbiciel Skrillexa z drugiego piętra.
Psy nie szczekają, nie wyją, nie drapią w drzwi.
"Z tego co wiem nie masz pozwolenia na tszymanbie takiej ilości zwierząt bez pozwolenia ludzi którzy również zamieszkujom ten blok."
Po pierwsze, to zdanie istnieje.
Nie będę nawet zaczynać o błędach, bo każdy ma oczy i widzi co tu się wydarzyło. Interpunkcja też wyszła na spacer.
"Taka ilość zwierząt" - to dwa psy i trzy szczury.
Pozwolenie sąsiadów nie jest mi potrzebne, ponieważ ani od nich mieszkania nie wynajmuję, ani go z nikim nie dzielę. Poza rodzicielką i siostrą.
Zauważcie też jak płynnie autor listu przeszedł z "Pani", na "Ty" i to bez brudzia.
"To narusza prawa i przestrzeń innych lokatorów."
Nie wiem w jaki sposób, ale aż dziw, że nigdy mi o tym nie wspominali.
"Proszę więc ograniczyć liczbę zwierząt albo sprawa zostanie skierowana do odpowiednich służb"
Calutkie zdanie bez błędów ortograficznych. Jak się chcę, to można.
Tylko do jakich służb konkretnie? Na policję? Do sądu? Do papieża? Więcej konkretów, żebym wiedziała kogo się bać i czy wyciągać ciasteczka, czy różaniec.
"Przedwszystkim nie rzyczę sobie burdelu jaki ty i twoja dziewczyna robicie na klatce tymi psami (...)"
I cała radość z braku błędów poszła w tango.
Nie mam dziewczyny. Chłopaka też nie mam. Jestem singlem i podejrzewam, że za moją fiancé została wzięta znajoma, która czasem wychodzi z psami kiedy ja utknę w laboratorium na cały dzień, a moja rodzicielka nie może, lub nie chce pełnić służby. Nie wiem jak to się ma do sprawy, nie pytajcie mnie.
"(...) bo zostawiają piasek, błoto i sierść, jak również zanieczyszczenia trawników i chodników!"
Po pierwsze, żaden pies mi nigdy nie narobił na chodnik i zbieram po nich wszystko co po sobie zostawiają. Piasek, błoto, oraz sierść na odcinku dwóch metrów klatki schodowej (bo tyle jej używam) musi być faktycznie nie do zniesienia, zwłaszcza przy cotygodniowym sprzątaniu.
Ludzie na butach niczego nie wnoszą. Dzieci, które dopiero co wybiegły z piaskownicy oczywiście za każdym razem dokładnie wytrząsają buty przed wejściem na klatkę. Sure.
"Jak się mieszka między ludźmi to trzeba się umieć zachować jak człowiek ajak nie to do lasu mieszkać gdzie nikomu nie będzie syf i smród przeszkadzał."
To jest kwintesencja tego, co powinno trafić do autorki/autora tego tekstu. Nie wiem co to "ajak", prawdopodobnie starszy brat tego gościa z mitologii greckiej, ale w lesie bym chętnie zamieszkała.
"U siebie sobie możesz brudzić, ale nie na zewnątrz!"
A dziękuję za przyzwolenie. Nie byłam pewna czy mogę, ale teraz już wiem, także super.
"Z poważaniem zatroskana Mieszkanka i pozostali mieszkańcy."
Zauważyliście, że anonimy zazwyczaj podpisują się jako "zatroskana", albo "życzliwa"? Tak jakby takie osoby chciały się dowartościować i zapewnić czytającego, że działają w dobrej sprawie.
Do tego "Mieszkanka" jest z dużej. Znaczy, że jakaś osobistość. Nie wiem też kim są dokładnie "pozostali mieszkańcy", bo znam ludzi dobrze i nie zauważyłam żeby mieli jakiekolwiek pretensje do mnie i moich zwierząt. Większość nawet oferuje im ciastka, albo głaski na spacerach.

Mam tylko trzy podejrzenia co do autora tego jakże cudownego listu, który chyba sobie oprawię w ramkę.
Moje typowania to: 

  1. Kobieta od jabłek (z pomocą kogoś, kto średnio potrafi w komputer, ale coś tam wie), 
  2. Starszy pan z czwartego piętra, któremu wszystko przeszkadza i gdyby mógł, narzekałby na tlen,
  3. "Nowi", którzy wprowadzili się do nas jakiś miesiąc temu i nie zdążyłam ich jeszcze poznać.

Mogę się oczywiście mylić, ale nie mam innego pomysłu.
W każdym razie taka lektura potrafi zrobić człowiekowi cały dzień.

sobota, 19 października 2019

Problematyczna dyszka

W ostatniej chwili wpadam na przystanek autobusowy (jak zwykle). Linia ku mojej uldze spóźnia się o kilka minut, więc mam jeszcze czas na zakup biletu w automacie i tym samym oszczędzenie sobie przepłacania u kierowcy.
Zdaję sobie sprawę, że moja poranna organizacja czasu jest fatalna, prawdopodobnie przez piętnaście drzemek ustawionych po budziku.

Szperając w portfelu w poszukiwaniu drobnych, kątem oka zauważam kobietę, która podchodzi do ławki, schyla się po coś, przygląda podniesionemu obiektowi i chowa go do kieszeni. Nie mam czasu zastanawiać się co znalazła kobieta, bo przez zamroczony umysł próbuję dotrzeć do tego jakiej kategorii bilet kupić. Nie, żebym nie kupowała tych samych od kilku lat.

Transakcja kończy się sukcesem i wyglądając mojego numeru na wesołym, żółtym pojeździe, zauważam, że do kobiety podchodzi dwóch mężczyzn, którzy jeszcze przed chwilą stali obok mnie.

- Przepraszam, nie znalazła Pani przypadkiem moich pieniędzy? - pyta jeden z panów i dziewczyna, wyjmując słuchawki z uszu, zaczyna badawczo przyglądać się przybyszom.
- Znalazłam jakieś pieniądze, to prawda - odpowiada po chwili.
- No, to moja dyszka - mówi mężczyzna, wyciągając przed siebie rękę i sugerując tym samym, że chciałby odzyskać pieniądze.
Kobieta już sięga do kieszeni, najwidoczniej będąc uczciwą i nie chcąc okradać obywateli, ale w tym momencie zza zakrętu wychodzi starsza kobieta, popychając przed sobą balkonik i zaglądając pod ławki.
- Przepraszam, szuka Pani czegoś? - pyta kobieta, przerywając na chwilę transakcję z panami.
- Zgubiłam tu gdzieś pieniążki. Dziesięć złotych. To były pieniądze na leki. Nie widziała Pani może? Teraz mi braknie.
Kobieta spogląda to na mężczyzn, to na kobietę i widać, że szuka w ich oczach odpowiedzi.
Znalazła dziesięć złotych, a teraz okazuje się, że powinna znaleźć dwadzieścia.
- Ale bo... - zaczyna, ale zniecierpliwieni panowie pospieszają ją ruchem ręki.
- Chwila. Ja znalazłam jeden banknot. Ktoś kłamie - mówi bardziej do siebie niż do zgromadzonych.
- Znalazła Pani moje dziesięć złotych? - pyta z nadzieją staruszka.
- Raczej moje dziesięć złotych - odpowiada mężczyzna - Muszę kupić bilet, może Pani szybciej?
Widać, że dziewczyna nie wie co robić. Nie może przecież spytać o numer banknotu. To byłoby absurdalne. Ze zgubionymi przedmiotami jest dużo prościej. Wystarczy poprosić o szczegółowy opis. Może faktycznie oboje zgubili taką samą kwotę pieniędzy w tym samym czasie, ale byłoby to wielkim zbiegiem okoliczności. No i gdzie w takim razie podział się drugi banknot? Ktoś teoretycznie mógł znaleźć go wcześniej, ale sprawa jest podejrzana. Mężczyźni prawdopodobnie widzieli moment znalezienia pieniędzy, a stali na tyle blisko, że byli również w stanie określić nominał i skorzystać z okazji na darmową gotówkę. Nikt jednak nie wie tego na pewno, a oczernianie obcych ludzi widocznie kłóci się z sumieniem dziewczyny. Z drugiej strony staruszka nie wygląda jakby kłamała.
- To czyje są te pieniądze? - pyta dziewczyna, licząc na szczerą odpowiedź.
- Moje - mówi pewnie mężczyzna - Mówię przecież.
- Pan też zgubił dziesięć złotych? - pyta staruszka - Jakiś pechowy dzień chyba.
Nadjeżdża mój autobus i dziewczyna najwidoczniej też ma zamiar do niego wsiąść, bo oddaje dychę mężczyźnie i wyciąga z portfela kolejną, wręczając ją kobiecie.
Oboje dziękują, z tym że staruszka dużo wylewniej i kobieta wsiada do żółtego pojazdu.

Bilans jest ujemny. Zamiast dziesięciu złotych na plusie, dziewczyna wylądowała z mankiem na dychę, ale przynajmniej postąpiła zgodnie z własnym sumieniem i nie będzie się musiała zastanawiać czy oceniła sytuację prawidłowo i oddała pieniądze właściwej osobie.

Zdaje się, że spokój ducha był dla niej ważniejszy.