Etykiety

Co tu się dzieje?

Witam!
Szybkim wstępem: Morfina to moja suka (Golden Retriever), przez którą wielokrotnie jestem świadkiem sytuacji których normalnie bym nie zobaczyła. Te sytuacje są opisywane na tym właśnie blogu. Jeśli jesteś tu przypadkiem to wiedz, że bardzo zbłądziłeś.

niedziela, 30 września 2018

Psi Oscar w tym roku wędruje do...

Jako, że pies poszkodowany i wymaga obserwacji przynajmniej do momentu ściągnięcia szwów, postanowiłam mieć go cały czas na oku. Jeśli siedziałam w pokoju, pies siedział w pokoju, jeśli pracowałam w salonie, przenosiłam legowisko do salonu. Futro szło ze mną nawet do łazienki, żeby tylko nie wpadło na pomysł podrapania się po karku, kiedy akurat nie patrzyłam.
Po całym dniu spędzonym w salonie, przyszedł czas żeby się przenieść do mojego pokoju i w końcu położyć spać. Księżniczka jednak wymiękła wcześniej i zasnęła sobie w legowisku, jako że i tak nie miała nic lepszego do roboty.
- Misiek wstawaj, trzeba się przenieść - powiedziałam do psa, lecz cesarzowa poduchy obdarowała mnie tylko pogardliwym spojrzeniem i ani drgnęła.
- Hej, wstawaj, idziemy do pokoju -
"Co to jest do pokoju, można to zjeść?" mówiły mi jej czarne oczy, a ciało dalej leżało w bezruchu.
- Bąbelku ty mój, chyba nie myślisz, że Cię tam przeniosę -
O tak, po pysku można było poznać, że jak najbardziej, taki właśnie był plan. Księżniczka myślała, że zostanie razem w łożem przeniesiona do pokoju. W ruch poszło maślane spojrzenie, ciche poburkiwanie nieszczęśliwej ofiary i udawane próby wstania na ociężałych łapach, które kończyły się porażką. Ktoś tu zasługiwał na psiego Oscara za rolę rannej i umierającej. To ewidentnie była próba wzbudzenia litości i wyłudzenia przenosin i jeśli myślicie, że uległam temu amatorskiemu przedstawieniu improwizowanego aktorstwa... to macie rację. Doskonale wiedziałam, że nic jej nie jest, a mimo to postanowiłam chwycić za legowisko i przeciągnąć je całą drogę do mojego pokoju. To wymagało usunięcia z trasy stołu, krzesła, kilkukrotnej zmiany pozycji z ciągnącej na pchającą, kilku obrotów i manewrów wymijających. Tuż przed samym miejscem docelowym, pojawił się problem. Próg. Niewielki, ale jak przez to przeciągnąć to masywne łoże. Psia aktorka widząc, że lektyka stanęła ponieważ napotkała przeszkodę, nie omieszkała mi przypomnieć, że ona dalej jest ranna i nie może wstać głośnym i przeciągłym westchnięciem, zwieńczonym podsunięciem mi łapy pod samą twarz. "Patrz, patrz tu, widzisz? Ała jest na nodze, nie mogę chodzić." 
Podważania, obracania, ciągnięcie, wpychanie, zmiana miejsca z przodu legowiska na tył. Cała gimnastyka akrobatyczna przeprowadzona tylko po to, żeby księżniczka przypadkiem nie musiała wstawać, bo by jeszcze zmarła na miejscu z tego wszystkiego. W końcu udało mi się wtaszczyć legowisko z zawartością do pokoju i zmachana klapnęłam na fotelu tylko po to, żeby obserwować jak Morfina wstaje, maszeruje do kuchni, bierze w pysk swojego pluszaka, którego tam zostawiła i wraca z nim do legowiska, jak gdyby nigdy nic. Kiedy się znowu położyła, napotkała moje spojrzenie i chyba przypomniała sobie, że nie powinna wychodzić z roli. Postanowiła znowu podsunąć mi swoją nogę, żebym na pewno widziała, że te szwy tu dalej są i nie zniknęły, oraz że boli i jest jej w życiu naprawdę ciężko. A po tego miśka to się musiała przejść, bo ja o nim zapomniałam, więc wszystko moja wina.
Wychowałam szantażystkę...

sobota, 29 września 2018

To świerzop był

W gabinecie weterynaryjnym. Rozmowa między mną, a osobami w poczekalni.
- A co to dolega pieskowi? -
- A cięta była -
- Ojej, a co, pogryzła się z kimś? -
- Nie, nie. Guzy miała -
- O pani, to paskudztwo. Moja coś takiego miała, że jej wszystko tam musieli wycinać w środku. Takie od cieczek coś -
- Ropomacicze? -
- O właśnie, chyba to. -
Do rozmowy dołącza się trzecia osoba.
- Mojego na szczęście nie trzeba było nigdy operować, ale jak mi się kiedyś zaczął drapać, to myślałem że sobie skórę zedrze. Na początku tośmy myśleli, że to pchły jakieś, ale drapał się i drapał, aż nam weterynarz powiedział że to świerzop -
- ... chyba świerzb? -
- Nie no, świerzop. Takie placki wszędzie miał i w uszach, a potem to na nas przeszło i wszyscy się musieliśmy leczyć. Paskudztwo takie ten świerzop. Babrało się długo. -
- No ta choroba to się nazywa świerzb, wiem bo mój kot kiedyś miał -
- To pewnie inna odmiana i się nazywa świerzb, a mój miał świerzop. Może te pana to łagodniejsze. Teraz nawet grypa ma kilka rodzajów -
- Pan tutaj ma rację, to się nazywa świerzb. Świerzop to taka roślinka jest - odzywam się, żeby mężczyznę poprzeć.
- To pani mówi, że to się z roślin bierze? -
- Nie, nie. Źle pan zrozumiał, ta choroba to... -
- Patrz pani, kiedyś tego nie było. Teraz to i kleszcze z tych roślin wyłażą i świerzopy. A taki świerzop to jest straszny, ja pani mówię bo wiem com przeszedł -
Na tym rozmowa się kończy, bo lekarz wywołuje mężczyznę i ten musi już wejść do gabinetu.
To o to chodziło Mickiewiczowi z tym "Gdzie bursztynowy świerzop, gryka jak śnieg biała". Gość przeżywał inwazję roztoczy. 
Myśmy to całe liceum źle interpretowali...

piątek, 28 września 2018

Nocne party z Morfiną

Nie spałam tej nocy najlepiej (nie żebym ostatnio w ogóle spała dobrze). Chcecie wiedzieć czemu? Nawet jak nie, to i tak Wam zaraz powiem, także nie za bardzo macie wybór.
Morfina jest bardzo aktywna w swoich snach. Mało tego, bywa też wokalna.
To nie jest pies, który po prostu się położy, zaśnie i będzie sobie spał, ewentualnie trochę pochrapie i puści jakiegoś cichego bączka, o nie, nie. Blondyna lubi sobie pośpiewać, pogadać, pochrumkać, pociumkać, poburczeć, posapać, poślinić się trochę, pobiegać, pomerdać, poskakać i wiele innych czynności na "p". Ja już przywykłam, że to dziecko ma ciekawsze życie we śnie niż ja w rzeczywistości, ale to co ona czasem wyprawia to przechodzi ludzkie pojęcie.
Do sedna.
Środek nocy, księżyc na niebie, matka w łóżku, sierść w legowisku, z żyrandolem na głowie, bo bezpieczeństwo szwów przede wszystkim.
Cisza, spokój, nawet komar się zamknął jak raz i przestał odstawiać helikopter trzy milimetry od mojego ucha. 
Nagle włącza się drukarka, bo to urządzenie stwierdziło kiedyś, że trzecia w nocy to idealna pora, żeby się wyczyścić i trochę postukać i tak już zostało. Morfi zaczyna coś mamlosić przez sen i albo ona kogoś goni, albo coś goni ją, bo łapy przebierają jakby zasuwała w wyścigu chartów. Dyskoteka na całego, jest dubstep, jest wokal, brakuje światełek. Po pięciu minutach drukarka przestaje udowadniać, że ona też ma nocą jakieś życie, natomiast Morfina się rozkręca. Zaczyna jodłować i stepować, kręcąc się po całym legowisku. Próbuję jej przerwać, macając ją po fałdach tłuszczu i na chwilę nawet wybudza się z transu i rozgląda niepewnie, ale po sekundzie znowu słyszę jak śpiewa pieśń swego ludu i jestem już zbyt wygodnie ułożona, żeby jej przerywać. 
Z odmętów snu brutalnie wyrywa mnie dźwięk walenia się budynku. Tak przynajmniej zinterpretowałam to w pierwszych kilku sekundach. Jezu, trzęsienie ziemi, trzeba się ewakuować, gdzie mój pies?
Otóż okazuje się, że psie dziecko wystraszyło się czegoś we śnie, więc postanowiło uciekać, lecz szafa przy której spało, skutecznie zablokowała kołnierz, którym się zahaczyło i teraz pies w panice próbuje odczepić się od tego potwora, co to go trzyma i mama ratuj. Zanim jednak zdążę zareagować, złota princessa odczepia się ze skowytem od szafy i wpada na drzwi, przez które o zgrozo nie da się przejść kiedy są zamknięte. Taka czarna magia. Od drzwi do jej legowiska jest jakieś 1,5 metra (mam mały pokój), więc baletnica robi półobrót i postanawia pobiec w stronę okna (jakieś maks. 3 metry). Jednak nie biegnie tam sama. Zabiera ze sobą koc, którym była przykryta i powiewa nim jak peleryną. Koc postanawia zabrać ze sobą legowisko i teraz cała trójeczka jedzie wesoło pod okno, mijając po drodze pudło z zabawkami, które też się wybiera na tą wesołą wyprawę robiąc jeszcze większy hałas, niż był do tej pory. Moje białe zorro szybko się jednak orientuje, że metraż mały i trzebaby już hamować, bo na drodze jeszcze krzesło obrotowe. Złe obliczenia, kołnierz zaczepia o krzesło, suka próbuje uciekać, lecz skutek jest tylko taki, że biegnie w kółko, ciągnąc za sobą koc i legowisko, bo pudło z zabawkami wymiękło przy tej karuzeli i wylądowało przy kaloryferze. Krzesło się kręci, kręci się suka w pelerynie z koca, jest histeria, jest hałas. Przez drzwi wchodzi obudzona imprezą mama, lecz zanim zdąży zapytać co tu się dzieje, otwarte wrota wykorzystuje pies w kocu, ciągnąc obrotowe krzesło, które stawia opór i legowisko, sunące za nimi jak latający dywan. Udaje mi się w końcu ogarnąć mózg na tyle żeby sprowokować go do działania i również wybiegam z pokoju. Mama stoi w miejscu, zapewne myśląc o tym, że ten sok, co go wypiła kilka godzin temu musiał być sfermentowany jednak. Tym sposobem na długą prostą w korytarzu wybiega pies, krzesło, legowisko i na samym końcu tego łańcuszka ja. Udaje mi się zatrzymać Morfinę i unieruchomić tym samym resztę nawiedzonych przedmiotów. Pies sapiąc głośno stoi i rozgląda się po pomieszczeniu nie za bardzo chyba wiedząc co się stało i czy ten potwór to już przestał ją gonić, czy zaraz znowu się uczepi i będzie musiała uciekać. Sprawdzam szwy, sprawdzam abażur i kiedy wszystko wydaje się być nieuszkodzone odprowadzam całe towarzystwo do swojego pokoju. Dobrze, że zasłaniam na noc rolety, bo sąsiedzi zachodziliby pewnie w głowę czemu ta wariatka wyprowadza krzesło na spacer o czwartej nad ranem i jeszcze bierze ze sobą jakąś dziwną lampę w kocu i wielką poduszkę.
Wszystko wraca na swoje miejsce, do księżniczki zaczyna docierać, że to był tylko sen i trochę ją poniosło i wszyscy grzecznie wracają do śnienia.
Kolejna typowa noc, w wykonaniu Morfiny. 
Dlatego, kiedy ktoś mówi mi "oh, ona jest taka słodka kiedy śpi", odpowiadam "Nie wiesz o czym mówisz. Nie masz zielonego pojęcia".

czwartek, 27 września 2018

Wojna i pokój na ulotkach

Kolportaż ulotek to bardzo relaksujące zajęcie. Taki spacer połączony z rozdawaniem ludziom śmieci. Czasem mija się drugiego ulotkarza z tej samej firmy, lub nawet z konkurencyjnej, ale w gruncie rzeczy wszyscy się kumplujemy, bo płacone i tak mamy od godziny, a nie od ilości rozdanych karteczek. Nie ma sensu przepychać się z innymi o miejsce na chodniku, czy walczyć o ludzi, skoro większość z nich jeśli już weźmie ulotkę, to zrobi to zarówno tutaj jak i dwa metry dalej, gdzie stoi już następny roznosiciel.
Są jednak osoby, które zbyt poważnie podchodzą do swojej pracy i konkurencja jest wpisana w ich styl bycia. Tacy ludzie zachowują się, jakby walczyli o przetrwanie i mieli zamiar dotrzeć do celu, nawet jeśli mieliby położyć trupem wszystkich obcych ulotkarzy, lub nawet współpracowników. Nie przesadzam.
Normalnie wygląda to tak, że jeśli na horyzoncie pojawia się znajomy uniform firmy, dla której się pracuje, to macha się lub idzie przywitać ze współpracownikiem, po czym ustala gdzie kto idzie, żeby nie wchodzić sobie w drogę. Zazwyczaj wystarcza rozmieścić się po przeciwnych stronach ulicy. To cała procedura. Jeśli jest to ktoś z konkurencji po prostu wymieniamy się ulotkami między sobą, posyłamy uśmiech i każdy idzie w swoją stronę. Ci ludzie w końcu pracują dokładnie tak samo jak ja, na tych samych zasadach, a to że mają niższe oprocentowanie, czy reklamują konkurencyjną szkołę jakoś niespecjalnie mi wadzi.
Są jednak tacy, dla których konkurencja to śmiertelni wrogowie, a współpracownicy to sępy przy ich padlinie. Mieliśmy u nas chłopaka, nieco starszego ode mnie, który traktował cały ten biznes śmiertelnie poważnie i roznosząc ulotki zachowywał się jak lew w rui na sawannie. Nie było z nim rozmowy, pakował się na cudzy teren, przejmował go i przepędzał z niego tę osobę, która była tam pierwsza. Wchodził w ludzi jak czołg, zdolny staranować ich jeśli tylko będą mieli czelność odmówić mu przyjęcia ulotki. Konkurencyjne firmy wypatrywał z daleka i szedł w ich stronę gotowy bronić pięściami kawałka ulicy, który dostał do patrolowania. Z nikim nie gadał, nikomu nie ustępował i nie przyjmował odmowy. Każdy po prostu schodził mu z drogi i odchodził jak najdalej się tylko dało, żeby cesarz kamienicy i przystanku mógł przechadzać się po swoich włościach bez posyłania każdemu człowiekowi w uniformie spojrzenia psychopaty. Nie potrafił zrozumieć jak możemy między sobą rozmawiać, co więcej jak możemy rozmawiać z konkurencją. Przecież to jest wojna! Walka o przetrwanie! Śmiertelni wrogowie i wyścig szczurów, w którym albo przetrwasz albo zginiesz. Niektórzy próbowali go przekonać, porozmawiać z nim i udowodnić, że przesadza, bo przecież to tylko kartki. Zadaniem jest je rozdać, a nie przeprowadzać ustawki z połową społeczeństwa. Nie dotarło, więc zostawiliśmy go samego sobie w swoim własnym kącie miasta, w którym mógł być sobie żeglarzem, sterem i okrętem. Reszta natomiast trzymała się razem, wymieniała rewirami, czy zmianami jeśli było to konieczne.
Pewnego dnia na pasach została potrącona kobieta, kiedy kierowca samochodu zbyt szybko wyjechał zza zakrętu. Ci z nas, którzy byli obecni przy wypadku ruszyli, żeby jakoś pomóc. Silniejsi przenieśli kobietę na chodnik i próbowali z nią rozmawiać, póki była przytomna, reszta zbierała jej zakupy z ulicy, dzwoniła na policję i pogotowie, uspokajała rozhisteryzowaną córkę, która widziała wypadek, czy blokowała drogę kierowcy samochodu, który miał chętkę zwiać z miejsca zdarzenia. Zbiegło się wtedy wiele osób, wiele ulotkarzy, z wielu różnych firm, którzy pracowali w okolicy. Całość zamieszania trwała jakieś dwadzieścia minut, nim kobietę zabrało pogotowie, po córkę poszkodowanej przyszedł jej ojciec, a kierowcę zabrała policja. Nic się poważnego nie stało i kobieta była tylko lekko poobijana, ale wyglądało to groźnie. Jeszcze tego samego dnia zostaliśmy wezwani do kierownika, który chciał z nami porozmawiać. Okazało się, że "ktoś" doniósł mu, że na te dwadzieścia minut opuściliśmy stanowisko pracy i nie rozdawaliśmy wtedy ulotek. Nie trudno było się domyśleć kim był ten "ktoś". Szef był normalny, więc powiedział, że dobrze postąpiliśmy pomagając kobiecie i oczywiście nie będzie żadnych konsekwencji tego, że na kilka minut przerwaliśmy swoją robotę.
Donosiciel został wezwany do gabinetu następnego dnia, kiedy bardzo głośno wyrażał swój sprzeciw wobec tego, że nie zostaliśmy w żaden sposób ukarani za niesubordynację. W ramach nagrody za swoją czujność dostał zadanie specjalne. Miał segregować ulotki i odrzucać te wadliwe, oraz przecinać te, które przyjechały sklejone w wyniku błędu drukarni.
Jak możecie się domyśleć nie był zadowolony ze swojej nowej fuchy. Za to my nie narzekaliśmy, kiedy cały jego teren został rozdzielony na resztę ulotkarzy, którzy nie mieli problemu z kooperacją ze współpracownikami i bezproblemowym mijaniem się z konkurencją.
Chyba bardziej opłaciłoby mu się jednak być człowiekiem.

środa, 26 września 2018

"Żel z krowich cycków"

Do gabinetu weterynaryjnego, w którym wówczas pracowałam wszedł mężczyzna. Jako, że byłam tam technikiem, podeszłam i spytałam w czym mogę pomóc.
- Żel z krowich cycków potrzebuję -
Pomyślałam, że to najbardziej nietypowe określenie krowiego mleka jakie słyszałam, ale kim jestem żeby oceniać. Postanowiłam jednak poprosić o powtórzenie, bo nie za bardzo wiedziałam o co mężczyźnie tak naprawdę chodzi.
- No krowi kremik -
Usłyszałam w odpowiedzi i postanowiłam jednak zawołać szefową.
- No słucham, o co chodzi -
- Pani doktor, potrzebuję krem z cycków krowy -
Tutaj nastąpiła chwila ciszy, po czym lekarka podjęła dalszą rozmowę:
- Chodzi panu o maść na krowie wymiona tak? -
- O to to, właśnie -
- A co krowie tak dokładniej dolega? -
- Kręgosłup boli i skarży się na biodra też -
- Skarży się, aha. A ile krowa waży? -
- 90 kg -
- To jeszcze cielak -
- Tak? No, możliwe... -
- Ile ma lat? -
- 44 -
- Nie dla krowy pan to potrzebuje, mam rację? -
- Kręgosłup mnie boli pani doktor. Byłem już u specjalistów, kręgarzy i znachorów, nic mnie nie pomaga. Jeden doktor polecił mi ten kremik. Powiedział, że mam podejść do weterynarza i to niedrogie jest. On to stosował i jego matka i im pomaga. Ja panią proszę, ja się schylać nie mogę -
- Wie pan, że to specyfik dla bydła? -
- Jak ma pomóc, to nawet arszenik zjem -
- Nie mamy tego na stanie, sprowadzę to dla pana krowy na wtorek. Proszę jej smarować obolałe miejsca dwa razy dziennie, rano i wieczorem. Tylko niech krowa nie łączy tego z innymi lekami i uwaga, bo brudzi ubranie -

Wyobraźcie sobie, że pomogło i facet regularnie kupował u nas zapas "kremiku z krowiego cycka". Maść była na bazie ziół, więc gość nie mógł sobie zrobić nią krzywdy, nie mam jednak pewności czy bardziej nie pomogło mu placebo i pewność, że lek zadziała.
Słyszałam o środkach dla ludzi testowanych na zwierzętach, ale żeby na odwrót, to to się zdarzyło pierwszy raz.

wtorek, 25 września 2018

Soczek z żyły

Powiem Wam dzisiaj taką jedną oczywistość, którą zauważyłam na przestrzeni lat.
Im więcej pies ma operacji, tym mniejszą ilością rzeczy jest Was w stanie zaskoczyć jeśli chodzi o medyczne zagwozdki. Ponadto uodparniacie się na nietypowe objawy, które dla reszty ludzi są zagadką i powodem do paniki.
Zaraz zademonstruję o co mi chodzi.
Podczas wcześniejszej operacji Morfiny, zabrałam ją do domu i od razu położyłam do legowiska, jako że wróciliśmy późno w nocy i miałam zamiar zmrużyć oko choćby na kilka godzin. Pies spał i nie zapowiadało się na żadne niespodzianki. Kilka godzin później obudziło mnie pompowanie brzuszne Morfi, które zapowiadało rychłe wymioty. Objawy dość typowe po zabiegu, więc zwlekłam się powoli z łóżka i ruszyłam po kuchenne ręczniki, żeby zebrać ten bałagan, który za trzy sekundy miał wytworzyć się na mojej podłodze. Zaspana wróciłam do pokoju, oślepiłam się światłem żarówki i ujrzałam na panelach festiwal kolorów, który składał się na żółty, zielony i ciemno czerwony. Dwa pierwsze kolory były typowe dla treści żołądkowych, jednak ten ostatni nie powinien tam występować. Po chwili dotarło do mnie, że to krew. Wymioty krwią nigdy nie są dobrym objawem, zwłaszcza jeśli operowane były nogi, a nie narządy wewnętrzne. Jednak nauczona poprzednimi przypadkami krwiomoczu przy zapaleniu pęcherza, czy drgawek po lekach przeciwbólowych, postanowiłam podejść do sprawy na spokojnie i skonsultować się z weterynarzem telefonicznie. Po drugim pawiu i trzeciej próbie połączenia ktoś w końcu podniósł słuchawkę i zaspany głos zasugerował mi, że trzecia w nocy to nie jest czas, kiedy weterynarze mają otwarty gabinet i prawdopodobnie zadzwoniłam właśnie na numer prywatny lekarza. No cóż, to mogło kwalifikować się jako nagły wypadek, ciężko było to ocenić. Usłyszałam, że jeśli suka dalej będzie wymiotować krwią, mamy przyjechać, lecz jeśli przestanie, to powinniśmy pokazać się rano. Po drugim hafcie pies zasnął twardym snem, więc postanowiłam poczekać do wschodu słońca. O spaniu oczywiście nie było już mowy, ostatnie kilka godzin spędziłam wpatrując się w Morfinę i czatując z miską przy jej pysku. Nad ranem pokazaliśmy się w gabinecie, gdzie cała sytuacja została wyjaśniona przez pielęgniarkę, która pilnowała wtedy zwierząt po zabiegu.
Jako, że Morfi nie lubi siedzieć sama w izolatce i woli przebywać z ludźmi, kiedy tylko otwarła oczy zaczęła donośnie się skarżyć i przekonywać wokalnie lekarzy, żeby ją wypuścili. Po kilkunastu minutach pomruków i chrząknięć pielęgniarka postanowiła przenieść sukę do poczekalni, gdzie mogła siedzieć pod biurkiem i patrzeć na przechodzących ludzi, dodatkowo mając kontakt z kimś, kto akurat będzie siedział przy komputerze. Kroplówka i tak się już skończyła, więc było to rozwiązanie idealne do czasu mojego przyjazdu. Morfina była usatysfakcjonowana, bo kręcili się wokół niej ludzie, a lekarze w zamian otrzymali ciszę i tym sposobem wszyscy byli szczęśliwi. Morfi jednak nie uzyskując tyle atencji ile by sobie życzyła postanowiła znaleźć sobie zajęcie, a jako że gips ograniczał jej mobilność, musiała wymyślić jakąś zabawę na miejscu. Kiedy pielęgniarka zajrzała pod biurko, puchata księżniczka ciumkała właśnie swoją własną krew z otwartego wenflonu i sądząc po zaangażowaniu, bardzo jej ten swoisty ketchup smakował. Okazało się, że pies rozwinął bandaż, podważył ząbkami koreczek i odkrył, że z tego kraniku płynie pyszny soczek. Pielęgniarka oczywiście zabrała psa do gabinetu i naprawiła szkodę, jednak było już trochę po zawodach.
To wyjaśniało sprawę krwistych wymiotów i i faktu, że Morfina zawsze krzywiła się na zapach czosnku. 
Mój pies został autowampirem i jej sekret został ujawniony.

poniedziałek, 24 września 2018

"Nie" oznacza "nie". Kropka. Ewentualnie wykrzyknik.

Wiecie, postanowiłam dać ludziom szansę. Założyłam, że nawet jeśli ktoś nie zrozumie idei żółtej wstążki zawieszonej przy smyczy, to na pewno zauważy psa którego większość ciała pokrywają świeże, dopiero co zaszyte rany, a nawet jeśli nie, to pozostaje zawsze grzeczne "proszę nie podchodzić", racja? Taki przekaz już każdy zrozumie.
No właśnie nie do końca.
Sytuacja wygląda tak:
Na jednym końcu smyczy zakatarzona właścicielka, poowijana jak na wyprawę w Alpy, bo grypa postanowiła zaatakować właśnie w tym momencie, na drugim - wyrób Goldenopodobny, który dopiero co wyszedł z operacji, która została zwieńczona reanimacją, bo przecież bez tego byłoby nudno. Duet życia stoi na najbliższym trawniku jaki znajduje się od klatki schodowej, bo pies w domu się nie załatwi, choćby zależało od tego jego życie, a po takiej dawce kroplówek pęcherz osiąga już swoje maksimum. Pomiędzy właścicielką, a psem, na smyczy wisi wielka, żółta wstążka.
Mimo, że od domu dzielą ich cztery metry, właścicielka nauczona mieć ograniczone zaufanie do ludzi, rozgląda się jak ranna zebra na sawannie w poszukiwaniu zagrożenia. Długo nie musi czekać.
Psy bez smyczy, które "chcą się tylko pobawić", ludzie którzy nie rozumieją zdania "proszę nie podchodzić", lub "proszę zapiąć psa", podbiegające dzieci, których rodzice idą kilometr dalej i w ogóle się do pociech nie przyznają, ludzie którzy w trakcie tłumaczeń dlaczego w danej chwili głaskanie i rozbawianie psa nie jest wskazane, mimochodem chwytają ręką za futro i udają że przejmują się tym co właśnie się do nich powiedziało.
Suka równie dobrze mogłaby być owinięta żółtą taśmą policyjną, a właścicielka trzymając wielki transparent "nie dotykać do jasnej cholery psa" mogłaby wykrzykiwać to samo zdanie przez megafon i niewiele by to zmieniło.
Wynikiem tego jest tylko zdarte przez właścicielkę i tak już bolące gardło i rozradowany pies, którego zalecenia brzmią "ograniczenie ruchu przez okres 14 dni", którego ludzie traktują jak publiczne dobro. Pies, który stoi w kantarze i obroży, ponieważ sama obroża przy lekkim nacisku drażni szwy znajdujące się po obu stronach karku, a szelki nie wchodzą w grę ze względu na cięcie na klatce piersiowej. Siły na tłumaczenia i opisywanie każdej, nowo napotkanej osobie dlaczego ten pies tak wygląda i co to znaczy, że nie wolno pogłaskać, skoro on chce, kończą się tym, że właścicielka przechodzi do planu B. Krzyczenie do zbliżających się osób "Nie podchodzić, to jest śmiertelnie zaraźliwe i przechodzi na ludzi" jest co prawda mniej miłe, ale dużo bardziej skuteczne. Jedynym sprzymierzeńcem w tej sytuacji jest pogoda. 15 stopni, wichura i deszcze co pół godziny usadawiają większość ludzi w domu, a im mniej ludzi, tym mniej walki o przetrwanie na przydomowym trawniku.
Jednak w całej tej poronionej sytuacji braku zrozumienia drugiego człowieka, pojawia się mikroskopijna iskierka nadziei. Zza rogu bloku wychodzi chłopiec, na oko z końca podstawówki. Obok chłopca drepcze średniej wielkości pies na smyczy, natomiast za nimi sznurek dzieci mniej więcej w tym samym wieku. Ekipa idzie prosto na rozchorowaną właścicielkę i pokiereszowanego psa. Właścicielka nauczona doświadczeniem odsuwa się jak najdalej i czeka na rozwój sytuacji, gotowa rzucić standardowym tekstem o śmiertelnie zaraźliwej chorobie, która najwidoczniej powoduje wyrastanie szwów. Chłopiec jednak staje, odwraca się do znajomych i mówi:
- Chodźcie tamtędy -
- A to niby czemu? -
- Bo tu jest pies ze wstążką, a nie ma miejsca żebyśmy się wyminęli? -
- No to co, boisz się Goldena? -
- Doucz się ćpoku, do takich psów się nie podchodzi -
- Bo co? -
- Bo jajco, ja idę tędy, chcesz to sobie idź prosto -
Po czym cała grupka przechodzi między samochodami i kierują się w stronę chodnika po przeciwnej stronie ulicy. Miejsce na wyminięcie jest, ale przy założeniu, że oba psy będą przyklejone do nogi i żadne z nich nie podejmie próby przywitania się z drugim. Chłopak wybiera więc bezpieczniejszą opcję.
Jedno dziecko. JEDNO, które dało jakąkolwiek nadzieję, że do tej pory to był po prostu pech i można jeszcze natrafić na ogarniętych ludzi, dla których "nie" znaczy "nie". No nic, okaże się czy warto mieć wiarę w ludzkość w ciągu najbliższych dwóch tygodni. Zawsze pozostaje plan C: napchać się wiadrem czosnku i zabić tych ludzi swoją aurą.




niedziela, 23 września 2018

Takich psów się nie ratuje

Byliśmy dzisiaj ze świnkiem na kontroli u weterynarza. Kiedy weszliśmy, w poczekalni siedziała już jedna pani, więc przywitałam się i zaczęliśmy rozmawiać. Kobieta czekała tylko po tabletki na odrobaczanie dla swojego psa. Po krótkiej chwili rozmowa zeszła na Morfinę. Opowiedziałam jej więc w wielkim skrócie czemu pies wygląda jak wygląda i co było robione. Z każdym moim kolejnym zdaniem kobieta coraz niepewniej patrzyła w kierunku suki, aż w końcu nie wytrzymała i wypaliła:
- Niech się pani nie pogniewa, ale coś pani powiem. Takie psy się powinno usypiać. Robią złą reklamę całej rasie -
Wcięło mnie do tego stopnia, że nawet nie odpowiedziałam. Kobieta natomiast kontynuowała:
- Jakby mój pies okazał się taki wybrakowany, to bym się nie wahała. Dla dobra reszty psów tej rasy. Potem ludzie myślą, że wszystkie mają takie defekty i że to jest normalne -
Przemilczałam. Z niektórymi ludźmi nie warto dyskutować, bo tylko marnuje się tlen. 
Drzwi do gabinetu uchyliły się i wychylił się przez nie weterynarz, który najwyraźniej podsłyszał rozmowę, bo spojrzał na kobietę i powiedział z uśmiechem:
- Niektórzy nie zostawiają przyjaciół w potrzebie -
- Pan tak musi mówić, bo dzięki takim ludziom pan zarabia, a tak to by pan zbankrutował i gabinet by upadł, a to pana zawód -
- No dobrze, jak pani uważa. Co tam Morfi? Dobrze wszystko? Chodź na ciacho -
- Zaraz, zaraz, ale ja tu byłam pierwsza -
- O kolejności przyjmowania decyduje lekarz, tu pani wisi kartka. To jest pacjent pooperacyjny, więc ma pierwszeństwo. Zapraszam do gabinetu, obejrzymy te szwy -
Uwielbiam tego gościa, jednak jednocześnie współczuję psu tej pani.
Skąd się biorą tacy ludzie?
Pozostaje mi tylko życzyć idealnego zdrowia do późnej starości zarówno dla psa jak i jego właścicielki.

sobota, 22 września 2018

Morfina łamie wszelkie pooperacyjne normy

Morfina to pies, którego życiową misją jest przeciwstawianie się temu, co uznane powszechnie za normalne i typowe. Udowodniła mi, że wszelkie zasady i "normy występowania" latają jej koło ogona i nikt nie będzie jej mówił jak ma żyć.
W dniu, w którym odbierałam ją z sali operacyjnej weterynarz podał mi pełną listę rzeczy, które będą się działy i na które mam być przygotowana, ze względu na obecny stan mojego psa.

Przytoczę ją tutaj:

1. Pies może odmawiać jedzenia nawet kilka dni. W razie odmawiania pobierania wody, należy podawać ją bezpośrednio do pyska przez strzykawkę w małych porcjach. Mogą wystąpić wymioty.

Cóż... wszyscy wiemy co Morfi sądzi o tej zasadzie. 
"Dobra matka, walka o życie jest męcząca, więc dej mnie jeść. Umieram z głodu, gdzie moja micha?"
Tym sposobem jeszcze tego samego dnia suka opchnęła pół kurczaka z ryżem i popchnęła bananem, mimo że grawitacja i resztki narkozy krążącej w organizmie nie pozwalały jej ustać prosto i dojść do miski, bez kilkukrotnego poprawiania trajektorii.

2. Pierwsza noc będzie najtrudniejsza. Pies może wyć, lub skomleć, nie mogąc sobie znaleźć miejsca.

Mówimy o tej nocy, kiedy Morfina położyła się na legowisko po wrzuceniu w siebie ogromnej ilości jedzenia i obudziła się w tej samej pozycji dziewięć godzin później? Aha.

3. Rany mogą podkrwawiać.

Więcej krwi widziałam, kiedy mierzyłam sobie cukier glukometrem i musiałam nakłuć palec.

4. Ospałość i brak chęci do ruchu jest normalna.

"Matka! Matka patrz, piłeczkę przyniosłam, rzucisz mi? Jakie szwy? A... to, nie to tylko draśnięcie, no nie bądź taka! Rzucaj!"

5. Pies może podejmować usilne próby wyrwania szwów, lub wenflonu.

"Hej, co to takie nitki jakieś takie. Czekaj, gdzieś już to widziałam, ciekawe czy jadalne. Co chcesz? Mam nie ruszać? A to śmieszne, wystające pod bandażem? Też nie? Aha, ok, jeśli nalegasz"
Po jednym upomnieniu, do tej pory nie nastąpiło ponowne zainteresowanie się szwami lub wenflonem.

6. Pies będzie się nad sobą użalał i żebrał o atencję.

To jest opis Morfiny na co dzień, powiedz mi coś czego nie wiem.

7. Miejsca wokół rany będą wrażliwe i może pojawić się opuchlizna.

"Drapaj matka, tutaj, tutaj gdzie wygolone... ale weź tak z uczuciem tymi pazurkami. Dobra, czekaj sama se drapnę. Ale jak to, że nie mogę. Swędzi mnie, rozumiesz?"

8. Pewnie na jakiś czas pies znienawidzi gabinet i będzie unikał ludzi w fartuchach.

Dzisiaj podczas kontroli:
" No hejka doktor, co tam? Pomiziasz mnie? Byłam grzeczna, dostanę ciastko? Termometr? Gdzie chcesz to wsadzić? A... spoko, ale najpierw ciastko, potem możesz mnie pociąć jeszcze raz. Tak w sumie to wczoraj nie dostałam ciastka... dostanę te zaległe dzisiaj? Kocham Cię doktor. Ciebie też, pani w fartuchu."

9. Środki przeciwbólowe będą podawane tak długo jak będzie to konieczne.

- Skarżyła się w nocy, albo dzisiaj rano? -
- Nie, panie doktorze, właśnie wcale -
- Nie dostała dużych dawek, jest Pani pewna? -
Odpowiedziałam, że owszem, co Morfina potwierdziła szczerząc się do lekarza podczas całego procesu omacywania i wesoło merdając ogonem.
Jej oczy błądziły po szafkach, w których wiedziała, że znajdują się ciastka.
- Zmniejszymy minimalnie dawkę... -

Bardzo cenię jej podejście do życia. To dziecko jest niemożliwe, wstaje prosto z objęć śmierci i pyta gdzie są ciastka.
Bardzo dobra filozofia życia, muszę się tego nauczyć...





piątek, 21 września 2018

Jak przebiegła operacja Morfiny

Morświnka miała na dzisiaj umówiony termin operacji wycięcia guzów. Kto czyta posty na bieżąco, ten wie o co chodzi. O wyznaczonej godzinie stawiliśmy się w gabinecie i po chwili oczekiwania weszliśmy do środka. 





Miejsca potencjalnego cięcia zostały wygolone, zgoda na operację została podpisana, a nieco zdezorientowany pies przeszedł do pokoju obok, gdzie na łapę miał trafić wenflon. Procedury takie same jak przy każdym zabiegu na świecie, więc nie będę Was zanudzać szczegółami.
Przekazałam smycz lekarzowi, a Morfi spoglądając na mnie oczami pytającymi "A ty matka nie idziesz?" poszła posłusznie za doktorem, gdzie miały odbyć się dalsze procedury. Drzwi się za nimi zamknęły i zostałam w poczekalni sama.
Czekało mnie kilka długich godzin oczekiwania, więc postanowiłam wrócić do domu. Poczekalnia wywoływała u mnie narastający stres, a obiecałam sobie, że nie będę się zamartwiać (plan szlag trafił, jak zwykle zresztą). Okazało się jednak, że dom bez psa jest okropnie pusty i cichy. Przypominał tym poczekalnię i jedyne co mi zostało, to krążyć bez celu w kółko, w oczekiwaniu na telefon od weterynarza.
Jako że normalna operacja jest przeraźliwie nudna kiedy wszystko idzie zgodnie z planem, Morfina postanowiła wprowadzić element niespodzianki i po prostu przestać oddychać podczas przeprowadzanego zabiegu. Lekarze musieli zmusić sucz do powrotu na ziemię intubacją, bo by się dzieciak przekręcił już na starcie operacji. Sytuacja została opanowana i po pomyślnie przeprowadzonej reanimacji, lekarz podjął decyzję o kontynuowaniu wycinania niesfornych guzów z jeszcze bardziej niesfornego psa.





Jak możecie się domyślać, taka informacja nie pomogła mi w zachowaniu spokoju i z drżącymi rękami, oraz sercem pod gardłem słuchałam spokojnego tonu doktora, który objaśniał mi powoli obecny stan mojego psa, którego jednak nigdzie nie widziałam, co również oczywiście nie pomagało sytuacji. Lekarz mówił i mówił, a ja starałam skoncentrować się na informacjach jakie mi przekazuje:
- Wszystkie guzy zostały wycięte, po drodze nastąpiła komplikacja która zakończyła się reanimacją, ale stan pacjenta jest stabilny. Guzy zostaną wysłane na histopatologię, gdzie zostaną dokładnie zbadane -
- Rozumiem -
- Pies miał wcześniej zabiegi pod pełną narkozą, prawda? -
- Tak, miał -
- Ile dokładnie? -
- Skończyłam liczyć po szóstym -
- Czy nigdy nic się nie działo? Żadnych wstrząsów? -
- Nie -
- Mam tutaj zapisane że pies jest chory na serce -
- Tak, zapaść powysiłkowa -
- Jakieś napady ostatnio? -
- Ostatni był rok temu. Panie doktorze ja odpowiem na wszystkie pytania, ale czy mogę już zobaczyć mojego psa? -
- Za chwileczkę, moi koledzy jeszcze przy nim pracują -
- Ale wszystko z nią w porządku? -
W tym momencie z pokoju obok dobiegł zachrypnięty pisk. Pisk, który rozpoznałabym na końcu świata. Morfinka. Za drzwiami stała Morfinka i wydawała z siebie dźwięki niezadowolenia. Naprawdę nie sądziłam, że kiedykolwiek tak bardzo ucieszy mnie skomlenie mojego własnego psa. Moje serce zaczynało w końcu wracać do normalnego rytmu.
- Oho, chyba ktoś tam już Panią usłyszał. Ma Pani jakieś pytania? Rozumie Pani wszystkie zalecenia? -
Zadałam lekarzowi kilka technicznych pytań i wzięłam do ręki zalecenia, po czym wstałam i zbliżyłam się do drzwi, gotowa przywitać w objęciach moje psie nieszczęście. Lekarz otworzył drzwi, Morfi spojrzała na moje wyciągnięte ręce, potem na lekarza i na techników, po czym zrobiła w tył zwrot i bezceremonialnie wróciła obrażona do sali zabiegowej, chwiejąc się na niestabilnych nogach. Ja natomiast zostałam tam gdzie stałam z wyciągniętymi rękami i złamanym sercem. Po chwili miziania świnka dała się jednak przekonać do opuszczenia gabinetu, ale widać było że robi to niechętnie i czekają nas ciche dni za to co jej zrobiłam.
Kiedy udało mi się wtaszczyć jej wiotkie ciało do domu królowa focha postanowiła, że to idealny moment żeby uciął jej się film, tak żebym mogła jeszcze trochę się pomartwić czy nie ma zamiaru powtórzyć numeru z operacji.
Teraz siedzę i patrzę, czy unosi jej się klatka piersiowa, podziwiam jej rany wojenne...











... i odkrywam, że moja mała wojowniczka dostała bandaż zabezpieczający wenflon, w niebieskie moro.




Jakby nie było, pasuje.
To będzie długa noc...

czwartek, 20 września 2018

Toaleta to skomplikowana sprawa

Zazwyczaj Morfina jest psem, który dobrze współpracuje i wie kiedy możemy sobie pozwolić na dłuższy spacer w ślimaczym tempie i podziwianie stokrotek, a kiedy musimy włączyć piąty bieg i załatwić podstawowe potrzeby fizjologiczne w "trybie now", żeby się matka nie spóźniła do roboty, bo jak nic ją wyleją, a przyciąganie łóżka było zbyt silne, żeby budzik mógł z nim wygrać.
"Zazwyczaj" jest tutaj słowem kluczowym, ponieważ dzisiaj księżniczka flory i fauny postanowiła poprzechadzać się dumnie pomiędzy krzakami w poszukiwaniu tego jednego, jedynego, idealnego miejsca na oddanie moczu. Nie wiem, czy szukała jakiegoś konkretnego odcienia zieleni, ale zadanie mogło być utrudnione przez fakt, że psy to daltoniści. Prośby i przekonywania na niewiele się zdawały i suka zaliczała właśnie piąte okrążenie, a w ziemi zaczynała żłobić się fosa. Za każdym razem kiedy kucała, budziła się we mnie nadzieja, która jednak natychmiast umierała kiedy wybrane miejsce okazywało się nie spełniać standardów i moje dziecię natury wybierało się na następne kółeczko. W końcu, po dwudziestu minutach ugniatania trawy i mojej narastającej frustracji Morfina wlazła w wielkie zbiorowisko pokrzyw, które sięgało jej aż po szyję i tam postanowiła puścić potoczek, w międzyczasie podskubując listki rośliny i przeżuwając je namiętnie.
Zaczęłam wątpić w jej inteligencję...
Czekała nas jednak jeszcze dwójeczka, więc wszystkiego najlepszego, wyprawy ciąg dalszy.
Jako punkt docelowy, specjalnie wyselekcjonowany do tego szalenie skomplikowanego procesu jakim jest zrzut stolca, suka wybrała najbardziej stromą górkę, jaka tylko znajdowała się w okolicy. Wdrapała się na sam szczyt i postanowiła tam dokonać dzieła, aby wszyscy znajdujący się na dole ludzie mogli zostać oświeceni jej szlachetnym odbytem i tym, co się z niego wydobywało. Jako że tyłek stał nad przepaścią, to co go opuściło skulało się na sam dół, zmuszając mnie do pościgu za guanem i poszukiwaniem zaginionych kulek, które zmieniły trajektorię i oddzieliły się od reszty w czasie zrzutu.
Miałam nadzieję, że po zdobyciu siódmej będę mogła przywołać smoka, który spełni moje życzenie.
Morfina wyglądała na bardzo z siebie zadowoloną i postanowiła zwieńczyć dzieło soczystą bombą gazową akurat kiedy to schylałam się żeby podnieść ostatnią czekoladkę. Pomijając fakt, że oczy zaszły mi mgłą, ludzie którzy nas mijali byli zapewne przekonani, że to moja zasługa.
Dzięki Morfi, zawsze można na Ciebie liczyć.

środa, 19 września 2018

Pięć minut czasu i trzy gramy empatii

Działo się to poprzedniej jesieni. Siedziałam z Morfiną w parku, przeglądałam kolorowe listki, które spadły na ławkę i właściwie już zbierałam się do domu, gdyż chłód zaczynał mi dokuczać coraz dotkliwiej. Wstając, natrafiłam wzrokiem na kobietę, która stała wpół drogi do nas i spoglądała badawczo to na Morfinę, to na dziecko, które zostawiła za sobą na ławce.
- Wszystko w porządku? - spytałam, bo takie rozdarcie nie wydawało mi się naturalne
- Ja przepraszam, bo widzę że Pani już idzie... ale czy synek mógłby pogłaskać chwileczkę pieska? O ile oczywiście lubi dzieci. Zrozumiem jeśli się Pani bardzo śpieszy. -
Kobieta była bardzo miła, więc pomyślałam że pięć minut mnie nie zbawi i nie umrę przez ten czas na odmrożenie.
- Czemu nie, niech podejdzie - odparłam i patrzyłam jak rozradowana kobieta woła dziecko, które najpierw zaczęło biec w naszą stronę, ale po chwili jakby o czymś sobie przypominając zwolniło i powoli podeszło do psa. Patrzyłam jak chłopiec klęka przy suce, daje się powąchać a potem delikatnie, jakby Morfina była wyprodukowana z bardzo cienkiej i drogiej porcelany zaczyna ją głaskać. To było bardziej muskanie niż głaskanie, tak jakby chłopiec bał się że pies zaraz rozpadnie się pod jego palcami i obróci w pył.
Morfina, jak to Morfina, rozwaliła się na chodniku brzuchem do góry i zaczęła lizać chłopcu wolną rękę. Dziecko było wniebowzięte i wydawało z siebie nieartykułowane dźwięki. 
Z krótkiej rozmowy z matką dowiedziałam się, że chłopiec ma 7 lat, jest opóźniony i nie mówi, lecz stara się pokazać o co mu chodzi, jak również to że uwielbia psy, ale niestety nie mogą mieć swojego. Chodzą więc po parku i pytają właścicieli czworonogów, czy mogą chwilę pogłaskać.
- Pani jest pierwsza w tym tygodniu, już się bałam że dzisiaj znowu nikogo nie znajdziemy -
- Jak to, nie spotkała Pani ostatnio żadnego psa? -
- Nie no jasne, spotkałam, ale wie Pani ludzie teraz nie pozwalają głaskać. Ja to rozumiem, jasne. Nie każdy pies lubi dzieci, ale mam wrażenie że jak ludzie widzą Kubę to zmieniają nastawienie. Inne dzieci głaszczą psa bez problemu, a jak podchodzi Kubuś ludzie albo zabierają zwierzaka na ręce albo udają że bardzo się spieszą i nie mają już czasu, a on naprawdę jest delikatny i nie zrobiłby psu nigdy krzywdy. -
Spojrzałam na chłopca, który smyrał sukę pod pachą i wpatrywał się w nią jak w obrazek. Z całą stanowczością mogłam potwierdzić słowa kobiety. Spytałam, czy chłopiec nie miałby ochoty pokarmić pieska, bo akurat miałam przy sobie jej chrupki. W życiu nie widziałam takiego wybuchu szczęścia na twarzy dziecka tylko dlatego, że mogło podać psu kilka kulek karmy. Miałam wrażenie, że to zrobiło mu cały dzień. Po karmieniu Kuba wskazał na Morfinę i poklepał się po klatce piersiowej. Jego mama uśmiechnęła się wtedy i powiedziała:
- No ja wiem, że piesek jest kochany, a jaki grzeczny -
Chłopiec pokiwał głową, zastanowił się chwilę, po czym wskazał na mnie i zrobił ten sam gest który wykonał przed chwilą. Aż mi się ciepło na serduszku zrobiło.
Rodzinka pomiziała sucz na pożegnanie i matka wraz z uśmiechniętym od ucha do ucha synkiem zaczęła oddalać się od parku, trzymając dziecko za rękę.
Pomyśleć, że tak niewiele trzeba żeby poprawić komuś humor na resztę dnia.
Sobie przy okazji także.

wtorek, 18 września 2018

To tylko ulotka. Nie parzy, nie szczypie i nie gryzie.

Pracując przy kolportażu ulotek (jaka śliczna nazwa, na bycie chodzącym śmietnikiem), nauczyłam się, że ulotkarz na swojej drodze spotyka tysiące ludzi, których można podzielić na kilka kategorii:

  • Niewidzialni: te osoby po prostu omijają Twoją wyciągniętą rękę i udają, że albo Ty nie istniejesz, albo to ich tak naprawdę tu nie ma
  • Człowiek pająk / człowiek cień: zamiast wyciągnąć rękę po kawałek papieru, który próbujesz im wręczyć, ci ludzie wolą wciskać się w mur budynku, lub żywopłot i przemykać się po nim jak Spider-Man. Ma się wrażenie, że przyjęcie ulotki sprawiłoby im tak niewyobrażalny ból, że zginęliby na miejscu.
  • Normalni: ludzie, którzy po prostu przyjmują ulotkę, czasem nawet wykazując się dobrym wychowaniem i dziękując za nią, mimo że wyrzucą ją do kosza trzy metry dalej
  • Agresywni: osoby, które co prawda wezmą ulotkę, ale jest ona wyrwana z taką siłą i agresją z Twojej reki, że gdyby była przez Ciebie trzymana mocniej, rozerwałaby się na pół
  • Odmowni: osoby, które nie przyjmują ulotki ale grzecznie odmawiają skinieniem ręki, czy słowami "nie, dziękuję". Absolutnie szanuję tych ludzi, zwłaszcza że jest ich tak niewielu
  • Podrywacze: "A Pani tam będzie? Bo jak Pani tam będzie, to ja się zapiszę"
  • Gawędziarze: Ludzie, którzy nie mają w życiu z kim porozmawiać i uznają Cię za idealny chodzący pojemnik na ich wspomnienia z wakacji, zwierzenia z bolesnej obstrukcji, czy pochwalenie się siódmym wnuczkiem. Nie przeszkadza im fakt ciągłej zmiany lokalizacji, po prostu podążają za Tobą i mówią, dopóki nie skończą im się tematy. Mogą zastępować radio, jako że zazwyczaj nie wymagają odpowiedzi z drugiej strony. Niestety sporym mankamentem jest brak funkcji zmiany stacji.
  • Dociekliwi: Ludzie, którzy przed przyjęciem ulotki muszą zadać co najmniej dziesięć pytań, na które odpowiedź znaleźliby w ulotce, gdyby tylko wzięli ją do reki. Po czym zazwyczaj stwierdzają, że to ich jednak nie obchodzi i końcowo odmawiają przyjęcia karteczki
  • Prawdziwie pracujący: "Do prawdziwej roboty byście się wzięli, a nie ludziom śmieci wciskacie"
  • Kolekcjonerzy: Ludzie, którzy zbierają ulotki od wszystkich roznoszących, jakich spotkają w całym mieście. Zazwyczaj bardzo małe dzieci, którym podobają się kolorowe karteczki, a nie posiadły jeszcze umiejętności czytania i nie wiedzą co to kredyt hipoteczny, lub wyższa szkoła techniczna. Prawdopodobnie coś do jedzenia.
  • Spiskowcy: "To wszystko kłamstwa są w tych ulotkach, kłamstwa!", czyli ludzie którzy bez spojrzenia na kartkę już wiedzą, że są w niej kłamstwa. Przecież wszyscy kłamią. 
  • Spóźnialscy: Ludzie, którzy wyciągają rękę dopiero kiedy już Cię miną i są dwa metry poza Twoim zasięgiem. Kiedy próbujesz do nich dobiec, rozmyślają się i idą dalej.
  • Niezapomniani: "Pani już mi dzisiaj dawała tę ulotkę! Ile razy mam brać?" Pan wybaczy, widziałam już dzisiaj około dziesięciu tysięcy ludzi, wszystkie twarze zlewają mi się w bezkształtną masę, ale Pana szlachetne oblicze postaram się zapamiętać, żeby broń boże nie popełnić więcej tego karygodnego czynu. Mogę zrobić zdjęcie? Będzie prościej. Po prostu weź pan ten papierek albo nie. Mnie wszystko jedno, ja mam płacone od godziny.
  • Choreografiści: Ludzie którzy wyciągają rękę po ulotkę, później ją wycofują, ale w połowie orientują się że jednak wezmą, chociaż w sumie to może nie. Efektem jest Makarena, albo refren Kaczuszek wykonywany kończyną i ni wafla się nie można zorientować o co im chodzi z tymi rękami.
  • Przebudzeni: Ludzie, którzy są tak pochłonięci muzyką której słuchają lub własnymi myślami, że biorą ulotkę machinalnie, a potem patrzą na nią jak na polecony z Hogwartu albo pierścień z napisem "zanieść do Mordoru" i zaczynają zastanawiać się co z tym począć. Pierwszy szok mija zazwyczaj po kilkunastu sekundach.
  • Rodzynki: Ludzie, których szanuję najbardziej. Zazwyczaj troskliwi staruszkowie, którzy sami wyciągają rękę po ulotkę jak tylko zobaczą Cię na horyzoncie. Czasem rzucą dodatkowo jakąś anegdotkę, spytają o samopoczucie i upewnią, że jutro też przyjdą. Zdarza się średnio jedna sztuka na kilka tysięcy.
Taka praca sprzyja jednak poznawaniu nowych przyjaciół. Oto gołąb, który z niewiadomych mi powodów chodził za mną przez 1,5 godziny, zanim odleciał. Przez chwilę miałam więc towarzysza, którego nazwałam Dominik.





Mam nadzieję, ze Dominik jeszcze kiedyś przyleci dotrzymać mi towarzystwa.
Oby to się stało, zanim w upale zniknie moja ostatnia szara komórka.

poniedziałek, 17 września 2018

Czego się kapłan może nasłuchać po cywilu

Uwaga, post zawiera cytowany język rynsztokowy. Przepraszamy za niedogodności. 

Tak się składa, że księża z naszego kościoła mają psa. Pięcioletnia suka rasy Owczarek Niemiecki nocą pilnuje plebanii i otaczającego ją terenu, a w dzień wyleguje się w jakimś kącie domu. Sutannicy dbają o psa i troszczą się o jego kondycję fizyczną, więc zazwyczaj wysyłają najmłodszych wikarych na pole, gdzie suka może się wybiegać. Miejsce to jest odwiedzane przez liczne psy w celach towarzyskich, zabawowych, czy relaksacyjnych.
Tego dnia byłam tam z Morfiną, zamiarem wyczesania tej wełny co to się z niej sypie jak liście z drzew jesienią. Planowałam właśnie wypchać tym poduszki, kiedy na polance pojawił się ksiądz ubrany po cywilu wraz ze swoim Owczarkiem. Na miejscu było już kilku właścicieli, więc wielebny dołączył do kółeczka i patrzył jak suka goni za innymi psami, które dorwały jakiegoś badyla i teraz bawiły się w "kto pierwszy zedrze z niego całą korę".
- Siema, Twój Owczarek? - 
Ksiądz obejrzał się, ujrzał młodego człowieka z ogoloną głową i smyczą w ręku, więc zgodnie z prawdą odpowiedział:
- Niezupełnie, pies jest wspólny. Ja i moi... -
- Aha, z ziomeczkami go hodujecie? -
- No można tak powiedzieć. Tak właściwie to suka -
- Zajebista jest. Patrz jak zapieprza za moim, stary jak ja uwielbiam tą rasę. Miałem wcześniej Owczarka. Ze starości zdechł. Jak ja kurwa za nim ryczałem, jak cipa jakaś. Chciałem znowu szczeniaka wziąć, ale ta moja się uparła na mniejszego. To wzięliśmy tego karakana ze schroniska. W końcu pies to pies nie? A w domu mu lepiej niż w schronie. Ponoć poprzedni właściciel go lał. Jakbym go kurwa dorwał, to by wybite zęby połamanymi łapami z ziemi kurwa podnosił. Człowiekowi można wpierdolić czasem, zwłaszcza jak głupio gada, bo człowiek odda, a taki pies co. Małe to takie, nawet jak ugryzie to nie zaboli. To trzeba być skurwesynem żeby psa lać, nie? -
- No... - wydukał ksiądz - ja bym to ujął inaczej, ale masz rację. Nie można się znęcać nad słabszymi -
- No dokładnie ziomek. Poza tym za co? Przecież to małe gówno żadnej szkody nie robi, a w zimę to i kapcie przyniesie i nogi pogrzeje. Skurwesyny jebane -
W tym magicznym momencie starsze panie, które wyszły ze sklepu i zauważyły swego strażnika wiary, tylko bez koloratki, stojącego na polu zakrzyknęły chórem:
- Szczęść Boże proszę księdza -
- Szczęść Boże, szczęść Boże - odkrzyknął kapłan, a jego kompanowi czoło zaczęło marszczyć się tak mocno, że bałam się, że mu się zaraz dziurki z nosa na plecy przesuną. Widać było, że świat mu zwolnił, a w panelu kontrolnym mrugają teraz czerwone lampki.
- Ale... bo... - zaczął - To Ty, znaczy ksiądz... to księdzem jesteś? -
- No tak się składa, że tak -
- O kurna... znaczy ja przepraszam księdza. Bo tak ani koloratki, ani kiecki i mnie trochę zmyliło. Jakbym wiedział to bym tak nie klął. Gdzie tak przy księdzu, ale ja nie wiedziałem. Ja się wyspowiadam, nie? No, także bez urazy czy coś -
- Spoko - odrzekł ksiądz - spowiadam o siedemnastej. Możesz do mojego konfesjonału zastukać. Lekką pokutę dam. -
Niestety nie słyszałam o czym dalej rozmawiali, ponieważ wyraz twarzy łysego jegomościa wywoływał u mnie regularny napad chichotu i musiałam się oddalić od towarzystwa.
Mam nadzieję, że spoko ziomeczek ksiądz dotrzymał słowa i faktycznie lekko potraktował faceta... o ile tamten w ogóle pojawił się jeszcze kiedykolwiek w kościele.

sobota, 15 września 2018

Dziewczynka z obrazu

Kiedy miałam trzynaście lat, dziadkowie wysłali mnie na kolonie w góry. Na miejscu zostaliśmy rozdzieleni na trzy grupy: dzieci poniżej ósmego roku życia - najmłodsi, te miedzy ósmym, a jedenastym rokiem życia - średni, oraz te powyżej jedenastego roku życia - najstarsi. W ostatniej grupie byłam zarówno ja, jak i moja koleżanka z pokoju. Przynależność do "najstarszych" była swego rodzaju prestiżem, ponieważ mogliśmy kłaść się po dziesiątej zamiast po dziewiątej i podczas rewizji nie zabierano nam słodyczy i czipsów, jak to się odbywało w młodszych grupach. Uznano najwidoczniej, że skoro ktoś ma już "naście" lat, to jeśli zacznie haftować od nadmiaru chrupek i coli, to zapamięta to na tyle długo, żeby nie zrobić tego ponownie. Cała grupa starała się podejść do sprawy dojrzale i racjonalnie, żeby te przywileje nie zostały nam odebrane.
Przynależność do grupy decydowała też o rozmieszczeniu w skrzydle hotelowym. Na parterze mieszkali opiekunowie i maluchy, piętro wyżej średni, a najstarsi zajmowali poddasze. Jako jedyna grupa mieliśmy też w pokojach telewizory.
Pokoje były skromne: łóżka, stół, krzesła, dywan i jedna szafa. W każdym pokoju taka sama: stara i skrzypiąca. Cały budynek miał krzywe fundamenty, więc i podłoga była krzywa, co skutkowało otwieraniem się szafy w najmniej odpowiednim momencie. Na przykład w środku nocy, zaraz po opowiadaniu sobie strasznych historii. Było się wtedy narażonym na patrzenie w czerń i cichą nadzieję, że nic zaraz z mebla nie wyjdzie. Nikt nie ryzykował przejściem się do włącznika światła i zamknięciem drzwiczek. To przerastało brawurę nawet najstarszej grupy.
Okazało się, że w jednej z szaf, znajdującej się w pokoju na parterze maluchy zauważyły obraz przedstawiający małą dziewczynkę w białej sukience, huśtającą się na huśtawce. Dzieci, które zamieszkiwały pokój z obrazem w szafie zaczęły o nim opowiadać na stołówce, gdzie spotykały się wszystkie grupy. Dziewczynki były bardzo przejęte i trochę wystraszone. Specjalnie poprzesuwały łóżka tak, żeby nie patrzeć na obraz, kiedy szafa się otwiera. Miały po sześć, może siedem lat, nikt nie mógł ich winić za nadmiar wyobraźni. Jeden z "naszych" - dwunastoletni chłopak postanowił jednak zabawić się z kumplami i po podsłuchaniu opowiadań dzieci, postraszyć je. Chłopacy zaczęli  opowiadać maluchom, że obraz jest nawiedzony przez ducha dziewczynki, która kiedyś umarła w tym pokoju, że nigdy pod żadnym pozorem nie wolno go ruszać ani przestawiać, bo to ją rozgniewa, oraz że jeśli obraz się do nich uśmiechnie, to oznacza śmierć następnego dziecka - tego, które wtedy na niego spojrzy, ponieważ dziewczynka z obrazu szuka innych dzieci do zabawy. Jak nietrudno się domyśleć historia skończyła się płaczem dziewczynek jeszcze tej samej nocy, atakiem paniki jednej z nich, a w ostatecznym rozrachunku apelem na głównej sali i odebraniem nam przywilejów. Dodatkowo cała grupa dostała dodatkowy obowiązek: mieliśmy czytać najmłodszej grupie bajki na dobranoc, żeby mogli lepiej zasnąć. Nie muszę mówić jak bardzo wkurzeni byliśmy na winowajców i jak bardzo mogli spodziewać się zemsty.
Obraz został zabrany przez opiekunów, żeby więcej nie straszył dzieci, lecz my mieliśmy już co do niego plan.
Poprosiliśmy dorosłych o oddanie nam obrazu, jeśli nie jest nic wart. Chcieliśmy go nawet odkupić za niewielką kwotę, lecz kiedy usłyszeli oni po co jest potrzebny, zgodzili się nam go podarować. Obrazek faktycznie był niepokojący. Był stary i odchodziła z niego farba, a dziewczynka na nim miała wyraz twarzy podobny do kobiety z obrazu "Mona Lisa". Grymas ten można było interpretować zarówno jako uśmiech, jak i jego brak. Kiedy kilka dni później ogłoszono wyprawę na okoliczny rynek, zabraliśmy obraz ze sobą. Był niewielki, formatu trochę większego od A4, więc zmieścił się do naszego plecaka i mogliśmy wynieść go niezauważenie. Po co go zabraliśmy? Podczas naszej pierwszej wyprawy na rynek zauważyliśmy tam paru malarzy i karykaturzystów, którzy sprzedawali swoje dzieła za niską cenę (ok. 10 zł). Nasz plan opierał się na namalowaniu drugiego, podobnego obrazu, lecz z dziewczynką przekrzywiającą głowę i w uśmiechu wskazującą palcem na osobę patrzącą na malowidło. Cała grupa (wykluczając oczywiście zbrodniarzy) przystała na taki pomysł i postanowiła potajemnie się złożyć. Pierwszy malarz zażądał zbyt dużej kwoty, lecz drugi postanowił namalować nasz poroniony pomysł w cenie promocyjnej piętnastu złotych. Po gotowy obraz mieliśmy zgłosić się następnego dnia. Wyszło lepiej, niż mogliśmy sobie wyobrażać. Samo patrzenie na to dzieło wywoływało u nas ciarki na całym ciele. Stanowczo było warte swojej ceny.
Zanim przejdę dalej, muszę przyznać, że trochę nas poniosło i ze zwykłego psikusa wyszło małe "Paranormal activity". Pierwsza faza planu polegała na podrzuceniu do szafy winnych starego obrazu i po paru dniach, wymienieniu go na nowy, tak żeby wydawało się, że dziewczynka na nim zmieniła pozycję i teraz chce duszy któregoś z patrzących. Jak się tak zastanowić, nastolatkowie bywają okrutni, ale naprawdę bardzo brakowało nam tych wszystkich dóbr, które zostały nam brutalnie odebrane. To była jawna niesprawiedliwość. Co kilka dni któryś z kolegów mieszkających obok miał przebiegać w białym prześcieradle po balkonie (wszystkie balkony były łączone w jeden duży, tak że można nimi było przechodzić z pokoju do pokoju) i stukać w szyby winowajców całego zamieszania. Plan jednak ewoluował do naklejania kartek, z namalowanym czerwoną farbą napisem "Będziesz następny" do szyb, czy wylewaniu soku wiśniowego na ich drzwi, tak żeby przypominał krew.
Cały plan skończył się wielkim sukcesem. Chłopcy byli przerażeni do tego stopnia, że żądali przyjazdu rodziców i wcześniejszego odebrania ich z kolonii.
Został zwołany kolejny apel, na którym zostaliśmy wydani i każdy otrzymał naganę, oraz szlaban na basen i dyskoteki do końca wyjazdu. Oba obrazy zostały zarekwirowane, tym razem na stałe, a winni unikali reszty grupy już do końca wyjazdu.
To było podłe, ale do końca uważaliśmy, że im się należało. Karma jednak sądziła inaczej, bo podczas naszych ostatnich odwiedzin na rynku, tuż przed wyjazdem, przywitały nas dziesiątki obrazów tejże dziewczynki, w różnych pozycjach i w kompozycji różnych zabawek i scenerii. Najwidoczniej malarzowi obraz spodobał się tak bardzo, że postanowił nim zainspirować swoje kolejne dzieła. Nikt się nie spodziewał takiego obrotu sprawy, więc kiedy nieświadomi niczego weszliśmy do alejki i zostaliśmy otoczeni przez małe dziewczynki w białych sukienkach i z niepokojącym uśmieszkiem na twarzy, wszyscy zgodnie skierowaliśmy się do wyjścia. Nie pamiętam co było dalej, bo bardzo szybko biegłam, a w autobusie już nikt o tym nie rozmawiał.
Ten obraz śnił mi się jeszcze wiele długich miesięcy po przyjeździe do domu.
Lekcja na dziś: zemsta nie popłaca.

piątek, 14 września 2018

Praktyka daleka od teorii

Jechałam dzisiaj autobusem. Wydarzenie roku, ja wiem. Nie chodzi jednak o samą jazdę, a o dialog jaki tam usłyszałam. Rozmowa toczyła się między starszym kierowcą autobusu, a młodszą kierowczynią, siedzącą za kółkiem i najwyraźniej dopiero uczącą się fachu. Mężczyzna po poinformowaniu kobiety którędy ma jeździć, które przystanki omijać i jak zamykać drzwi przeszedł do konkretów:
- Pamiętaj, jak ktoś wsiada z psem, to ten pies ma mieć kaganiec -
- Każdy? -
- To już Ty oceniasz, ale jak kogoś ugryzie to jest na Ciebie, więc lepiej każdy. Smycz też. Kaganiec i smycz. Jak ktoś nie ma to nie jedzie -
- Jasne -
- Aha, rowerów nie zabieramy. Autobus nie jest przystosowany. Mamy takie autobusy na zajezdni, które mają takie haki na rower, ale nimi rzadko jeździmy. Rower musi być zapięty. Jak Ci będzie delikwent mówił, że on będzie trzymał ten rower, to możesz go spytać kto będzie wtedy trzymał jego. Rowery nie jadą i koniec. To co robisz jak widzisz, że ktoś się pakuje z rowerem? -
- Wychodzę z kabiny? -
- Tak i dalej? -
- I mówię mu, że mi przykro, ale nie możemy przewozić rowerów -
- Nie mówisz mu, że Ci przykro, bo nie jest Ci przykro. Takie są przepisy i tyle. Jak wyczuje Twoją słabość i że zmiękasz to Cię weźmie na litość. Musisz stanowczo, że nie przewozimy i koniec. Za drzwi. Obojętnie co by nie mówił. Jasne? -
- Jasne -
- To Ty tu masz władzę, ludzie się muszą słuchać, bo ci na głowę wejdą. Zwłaszcza że jesteś kobietą. Z alkoholem też od razu wywalasz i nawet się nie pytasz. Nikt potem zarzyganego autobusu nie będzie sprzątał. Jak się będzie opierał to możesz mu nabluzgać albo policją postraszyć. To działa zazwyczaj -
Dialog toczył się dalej, kiedy autobus zatrzymał się na kolejnym przystanku, a do środka wtoczyli się (o ironio) podchmieleni panowie, każdy z metr dziewięćdziesiąt, w lekkim stanie nieważkości, z otwartym piwkiem w ręku i uwaga: rowerem.
Kobieta prowadząca autobus spojrzała w lusterko, zauważyła nieprawidłowości i zapewne chcąc wcielić w życie złote rady starszego kolegi, wstała i zaczęła opuszczać kabinę. Mężczyzna jednak zablokował ją ciałem i syknął:
- Co Ty robisz? -
- No jak to co, idę upomnieć tych panów, że w autobusie nie wolno spożywać alkoholu i wyprosić tego z rowerem -
- Siadaj dziewczyno, niepoważna jesteś? Widziałaś tych byków? Bierz siły na zamiary -
- Ale... Pan przed chwilą powiedział, że... -
- Wiem, co powiedziałem. Od każdej reguły są wyjątki tak? Więc teraz to jest właśnie taki wyjątek. Siadaj, zamknij drzwi i jedziemy -
Kobieta zrobiła, co jej kazano, a wesoła brygada wysiadła dopiero pięć przystanków dalej.
Chciałabym prosić o brawa dla pana kierowcy. Próbował przykozaczyć, ale chyba nie wyszło. 
*clap* *clap* *clap*


czwartek, 13 września 2018

Pieska trzeba spytać

Siedzimy z Morfiną w parku. Ławkę obok zajmuje staruszek z leciwym psem u nóg. Zwierzę ma posiwiały pysk i leniwie rozgląda się po okolicy.
Dookoła biegają dzieci. Czasem kilka z nich zatrzymuje się, żeby zapytać o możliwość pogłaskania psa. Wszystkie z nich oblegają Morfi, lecz jedno dziecko bierze swojego ojca za rękę i podchodzi do ławki obok, pytając staruszka:
- Przepraszam Pana, czy można pogłaskać pieska? Nie gryzie? -
- Nie, Kazik nie gryzie, bo mu wszystkie zęby dawno wypadły, a o to głaskanie to się zaraz spytamy - odpowiada mężczyzna, po czym schyla się do psa i mówi:
- Kaziu, ta miła dziewczynka chce Cię pogłaskać. Może? -
Pies słysząc swoje imię podnosi głowę, przygląda się chwilę właścicielowi, po czym wraca do podsypiania z pyskiem opartym na łapach.
Staruszek uśmiecha się i przytakuje dziecku:
- Kazik się zgodził, możesz go pogłaskać. Lubi między łopatkami -
Dziewczynka schyla się i delikatnie głaszcze małego pieska, który zapada w coraz głębszy sen. Widać że coś ją dręczy i co chwila spogląda na rodzica, który zajęty jest jednak telefonem. W końcu nie wytrzymuje i pyta mężczyznę:
- To Pan potrafi rozmawiać ze zwierzętami? -
- Nie ze wszystkimi, tylko z nim -
- Ale on nic nie powiedział, popatrzył się tylko -
- Jak się z kimś jest już tyle lat to nie trzeba słów, dziecko. Wystarczy spojrzeć w oczy -
- Bo ludzie zazwyczaj mówią za psa i się go nie pytają, czy chce być głaskany -
- No widzisz, a ja się go pytam. On nie decyduje za mnie, więc ja nie decyduję za niego. Taki mamy układ. -
- I on tak wszystko rozumie o co Pan pyta? -
- Pieski są mądrzejsze niż nam się wydaje. To że pies nie potrafi mówić nie robi z niego głupiego. Jesteś jeszcze za mała, ale jak będziesz większa w szkole powiedzą Ci o takim panu pisarzu - Hemingway'u, który powiedział kiedyś bardzo mądrą rzecz wiesz? -
- A jaką? O pieskach? -
- Tak, o pieskach. Powiedział, że psy wiedzą wiele, a nie mówią nic. Odwrotnie niż ludzie -
- Aha i to znaczy że? -
- To znaczy, że jeśli ktoś wiele mówi wcale nie musi być mądry, a to że ktoś milczy nie robi z niego głupka. Czasem ludzie mówią żeby brzmieć mądrze, ale prawdziwa mądrość nie jest na języku, a w głowie. -
Ten moment, kiedy idziesz do parku się odmóżdżyć i popatrzeć pusto w przestrzeń, a spotykasz tam swojego życiowego guru.

środa, 12 września 2018

Nocne eskapady babci

Moja świętej pamięci babcia miała pewien zwyczaj. Zwyczaj, który niestety odziedziczyłam i jest moim utrapieniem po dziś dzień.
Nocne podjadanie.
Jednak nie takie zwykłe nocne podjadanie, o nie nie. Babcia po północy zmieniała się w cukierkowego Ninję. Batmana chałwy. Mrocznego jeźdźca waty cukrowej. Słowem, była nieuchwytna.
Potrafiła niezauważona zakraść się do kuchni, przechodząc przez dwa pokoje, w których spali niczego nieświadomi ludzie, cichaczem otworzyć lodówkę i z najbardziej szeleszczącej folii świata wydobyć to czego potrzebowała, po czym sprawić żeby wszyscy uwierzyli że tego nigdy nie było. Po prostu, to kilo lodów musiało rozpuścić się, a następnie wyparować, zostawiając w zamrażalniku puste opakowanie. Nikt nie potrafił dokonać zbrodni tak doskonałej, nie pozostawiając śladów. Badania miejsca zbrodni nie podjąłby się sam Sherlock Holmes. Nawet kiedy stałym i nieodzownym wyposażeniem babci stały się kule, a w późniejszym czasie wózek, potrafiła być tak bezszelestna że nie budziła nawet psa.
Technika babci była doskonała, jednak opierała się na pochłanianiu jedzenia w mroku. Światło było wrogiem. Światło mogło zdradzić. Prawdziwy bohater kryje się w cieniu. Toteż po dostaniu się do zawartości lodówki, babcia skrywała się w kącie i cichutko jak myszka, pałaszowała to co zdobyła. Jednak nawet najlepszy zbrodniarz prędzej, czy później popełni błąd. Babunia nie była wyjątkiem.
Kiedy więc pewnej nocy w pokoju zapaliło się światło, oświetliło ono miejsce zbrodni, babcię z miską śliwek na kolanach i policzkami wypchanymi owocami. Musicie wiedzieć, że ta kobieta pochłaniała śliwki jak odkurzacz. Do ust trafiała cała śliwka, a wypluwana była czyściutka pestka. Była jak maszyna.
Mój wujek (jej syn), który to nakrył babcię tamtej nocy, przetarł zaspane oczy i powiedział:
- Mamo, jest czwarta nad ranem -
- Głodna się zrobiłam, to pomyślałam że pójdę po śliweczkę - odrzekła babcia, przełykając zawartość wypchanych polików.
- Mamo wiesz, że nie wolno ci cukru w nocy, twój lekarz będzie wściekły -
- Jestem za stara, żeby się słuchać lekarzy. Nie umrą za mnie, więc nie będą decydować jak mam żyć. -
- Ale czekaj, śliwki? Mamo nie jedz tych śliwek! - krzyknął wujek, zabierając miskę z owocami z kolan babci
- Możesz zabrać, już się i tak najadłam -
- Mamo, one wszystkie są robaczywe. Mieliśmy je rano wyrzucić -
Babcia spojrzała na syna z powątpiewaniem i otwarła wpół śliwkę, tym razem przy świetle. Potem kolejną i jeszcze jedną.
Każda z tych śliwek była robaczywa.
Babci nie udało się utrzymać zawartości żołądka i wszystkie śliweczki wróciły drogą, którą dopiero co weszły. Wstręt do tych owoców trwał u niej kilka lat.
To wydarzenie skutecznie zakończyło babcine objadanie się w ciemnościach po nocnych eskapadach... ponieważ od tej pory zawsze zabierała ze sobą latarkę.

wtorek, 11 września 2018

Oda do dnia dzisiejszego

Taka myśl jedna nachodzi mnie z rana,
Morfinie potrzebne są przecież badania.
Za oknem deszcz, zawierucha i natury zew,
lecz psu przecież trzeba pobrać krew.
Pańcia się ubiera, obuwie zakłada,
bo iść tak nago przecież nie wypada.
Pies zniecierpliwiony stoi przy mej nodze,
a ja przez te drzwi czwarty raz przechodzę.
Tu klucze zostały, tu książeczka leży,
a pies mój oczami srogo we mnie mierzy.
Idziemy w końcu, dom zamknięty i w drogę,
lecz Morfeś zajęty... obwąchuje nogę.
W połowie już byłam, brnąc przez wody masy,
pieniędzy nie wzięłam! Zawróciłam z trasy.
Biegiem do bankomatu, pod tą ścianę płaczu,
bo się nie obejdzie raczej bez haraczu.
Bankomat nieczynny, kartę mi wypluwa,
następny hen dalej, może nam się uda.
Sukces! Są pieniądze, dziękuję robocie!
Jestem już spóźniona, forsę biorę w locie.
Brnę przez te kałuże, z psem jakże wesołym,
rozmyślając w głowie o mym koncie gołym.
Docieramy w końcu, po trzech kilometrach,
a tam aż na zewnątrz olbrzymia kolejka.
Psy, króliki, koty, czego tu dziś nie ma,
chyba był też jeżyk, to nie żadna ściema!
Czekamy godziny, drzwi się otwierają,
lecz się okazuje, że prądu nie mają.
Awaria w całym mieście, czym tu futro zgolić,
z łapy, przedramienia, może i okolic.
Lekarz bierze trymer. Mały, na baterie,
to doktor wysunął "ciężką artylerię".
Sprzęt nie daje rady, futro go pochłania,
a Morfina patrzy na jego starania.
W końcu się udało, obszar ostrzyżony,
a lekarz już w igłę jest zaopatrzony.
Żyły szuka, klepie i maca po łapie,
a ja na to wszystko z podziwem się gapię.
Żyła jest szalona, wije się jak robak,
to się pokazuje, a to znów się chowa.
Lekarz kłuje i dłubie, walka jest zacięta,
spokój świnki mojej jest tu niepojęta.
Łapa nieruchomo, głowa na mym kolanie,
wygląda, jakby kluchę brało tu na spanie.
Udało się! W końcu! Igła zwyciężyła,
lecz psa to ja będę długo z tego myła.
Krew kapie i wycieka, z siłą wodospadu,
doktor bierze ręcznik, dla roli podkładu.
Probówki napełnia i zakręca korek,
lecz tej krwi teraz mógłby mieć i worek.
Leci gaza, wacik i bandaże KRUUSE,
"podłoga do mycia" mówię, choć nie muszę.
Lekarz przytakuje, psu wręcza dwa ciacha,
a ogon w powietrzu już solidnie macha.
Płacę za usługę, wychodzimy za drzwi,
łapa owleczona, wciąż w kolorze marchwi.
Półbiegiem do domu, bo zaraz do pracy,
zoperować świnki nikt za nic nie raczy.
Prądu dalej nie ma, światła nie działają,
kierowcy litości nic za grosz nie mają.
Przejeżdżają szybko, za nic nie przepuszczą,
stoję więc na chodniku, z rozwścieczona tłuszczą.
W końcu ktoś wychodzi i samochód staje,
to nam czas na przejście chociaż trochę daje.
Lecz kierowca mściwy, ochlapuje ludzi,
Morśfin cały mokry, jednak nie marudzi.
Wpadamy do domu i zabieram rower,
jednak już na schodach odbiera mi mowę.
Łańcuch spadł i teraz wisi obok koła,
będę cała w smarze, taka moja dola.
Po godzinie jazdy docieram do celu,
taki dzień, jak ja dziś, miało pewnie wielu.
Z tej pracy wróciłam właściwie przed chwilą,
drzwi moje jednak już się ku mnie chylą.
Pies wypada przez nie, merdając ogonem,
mówię "cześć malutka" zmęczonym już tonem.
Nie da rady jednak przekonać jej prosto,
gdyż wizja spaceru już przed nią urosła.
Biorę więc smycz w rękę i wychodzę znowu,
od dziecięciu godzin nie było mnie w domu.
Kilka godzin marszu, może czas już wracać?
Ludzie jednak muszą Morfinę pomacać.
Klusce się podoba tyle ludzkich rączek,
lecz mnie już zmęczenie głowę z szyi strąca.
W końcu jestem w domu i Wam opowiadam,
jaki dzień dziś miałam, choć sen już się skrada.
Poetą nie jestem, guzik wiem o rymach.
Jednak ta historia chyba się tu trzyma.
Teraz pionta będzie, mówię dla ścisłości:
Człowiek wiele zniesie w ramach psiej miłości.