Etykiety

Co tu się dzieje?

Witam!
Szybkim wstępem: Morfina to moja suka (Golden Retriever), przez którą wielokrotnie jestem świadkiem sytuacji których normalnie bym nie zobaczyła. Te sytuacje są opisywane na tym właśnie blogu. Jeśli jesteś tu przypadkiem to wiedz, że bardzo zbłądziłeś.

niedziela, 31 maja 2020

Pojedzone

- Rośliny są strasznie niedoceniane. Traktujemy je z góry, bo nie mówią i nie mogą się z nami komunikować. Nie wykonują naszych poleceń. Właściwie nie mamy nad nimi żadnej władzy. Jedyne co możemy im nakazać, to rosnąć, co i tak już same robią. Nie możemy ich zastraszyć, przekupić, ani do siebie przekonać. Traktujemy je jak kamienie, chociaż to żywe organizmy. Nie reagują tak, jak byśmy sobie tego życzyli i są niezależne, ale mimo wszystko żyją. Po prostu żyją tyle lat, że nie mają potrzeby się spieszyć. Rosną w swoim powolnym tempie i według własnych, niespiesznych zasad. Nie biorą udziału w tym wyścigu szczurów i chyba wychodzi im to na dobre. Rośliny są spoko.

- Stary, ja i tak już jestem wege. Coś muszę jeść, nie przeżyję na piasku i kamieniach. Wszystkich nie uratuję, no sorry.

- Wiesz, że rośliny odczuwają ból?

- Przestań już...

- Ta marchewka krzyczała jak ją wyrywano z ziemi.

- Powiedziałem coś!

- Zabierano ją od jej marchwianych dzieci. Siłą.

- I potem się dziwisz, że nikt cię nie zaprasza na obiad.

Dialog odbył się w barze mlecznym, w którym stałam w kolejce po pierogi. Ostatecznie jeden z panów wyszedł z niczym i mierzył wrogo swojego kolegę, niosącego powiększony zestaw krokietów z mięsem.

Czasem to już lepiej mieć wrogów niż przyjaciół.

sobota, 30 maja 2020

Inżyniery kontra czajniczek

Niecały rok temu odbywałam z moją przyjaciółką praktyki w pewnej firmie. Wtedy to nie była jeszcze moja przyjaciółka, poznałyśmy się właśnie w tym miejscu. Trafiłyśmy do tej firmy, ponieważ studia wymagały od nas miesięcznego stażu w miejscu powiązanym z naszym kierunkiem studiów. Obie byłyśmy wtedy na ochronie środowiska. Ja na studiach inżynierskich, ona na magisterskich. Rok różnicy, a byłybyśmy w jednej grupie. Nie wiem czy wierzę w miłość od pierwszego wejrzenia, ale w przyjaźń od pierwszego wejrzenia wierzę na pewno. Brzmi to bardzo ckliwie, ale tak właśnie było. Po jednym dniu współpracy wiedziałyśmy już, że będziemy znajomość kontynuowały nawet po zakończeniu praktyk. Osiem godzin papierowej roboty dziennie odebrało nam poczytalność, ale jednocześnie popchnęło nas do wyznań rodem z Bollywoodu. Finalnie ta jedna osoba zapoznała mnie z dwiema kolejnymi i skończyłam nie z jedną przyjaciółką, a z trzema. Tę osobę kojarzyć możecie jako obecną matkę syna Szatana, potomka burzy, księcia ciemności, Pana mroku.

Wracając do praktyk. 

Codziennie rano musiałyśmy meldować się w sekretariacie, zabierałyśmy po sześć segregatorów operatów wodnoprawnych, wynosiłyśmy je do "naszego" pokoju, który został nam przydzielony, ponieważ jego prawowity właściciel był w tym czasie na urlopie, za co byłyśmy strasznie wdzięczne i wracałyśmy po kawę, herbatę, chińską zupkę, czy cokolwiek tam sobie wymyśliłyśmy. W sekretariacie stał ekspres do kawy, którego nie używałyśmy, ponieważ dzienne przydziały kawy dla pracowników były ściśle określone, a stażyści się w nie nie wliczali. Korzystałyśmy więc z dystrybutora wody i czajnika. Starego, elektrycznego czajnika, który nie pamiętał ostatniego odkamieniania. Stwierdziłyśmy jednak, że kawa z dodatkowymi minerałami jest lepsza niż jej całkowity brak, więc chrupałyśmy sobie swój napój codziennie przez równy miesiąc.

Dzień przed zakończeniem przez nas praktyk odkryłyśmy, że dystrybutor ma funkcję wrzątku. Maszyna z baniakiem zagotowywała wodę na żądanie, ale żaden pracownik nas o tym nie poinformował, chociaż codziennie wielu z nich widziało jak używamy czajnika, z którego dna kamień można było ściągać dłutem. Nie odezwała się ani jedna osoba. Może nawet byłybyśmy złe, gdyby nie szok jakiego doznałyśmy, odkrywając czerwony przycisk na dystrybutorze i dialog, który rozłożył połowę sekretariatu i niemal udusił kierowniczkę.

- Krycha. Tu jest gorąca woda.

- Co?

- No w baniaku. Można zrobić wrzątek.

- Ale jak?

- Patrz.

- Nie...

- Tak...

- I bez kamienia.

- Amazing.

piątek, 29 maja 2020

Zocha Terecha

- A co tu mamy? - pyta kobieta 45+, nachylając się nad transporterem w poczekalni weterynaryjnej.

Wielki napis na drzwiach "zachowaj bezpieczną odległość dwóch metrów" wcale jej nie przeszkadza.

- Szczura - odpowiadam, podejrzewając zbliżającą się histerię i obrzydzenie faktem, iż szczury mogą być zwierzętami domowymi

- Nie wygląda jak szczur. Ładny jest.

- Dziękuję.

No to mnie zaskoczyła, ale gardy nie opuszczam, bo zazwyczaj po takim zdaniu następuje strategiczne "ale".

- A on guza ma?

- Guza? Nie. Gdzie?

- No na brzuchu, nie?

- A nie. On po prostu taki tłusty jest. Dietę ma, bo się zaokrąglił.

- A daj mu spokój z dietą. Ja to zawsze mówię, że zanim gruby schudnie, to chudy zdechnie. Na ciężkie czasy zbiera. Zapobiegliwy.

- No tak, tylko wie pani, to się na jego zdrowiu odbije jak będzie taki utyty.

- A co on jadł takiego, że się rozlał?

- No nic złego właściwie, bo same ziarna, warzywa, owocki, czasem jakiegoś owada. Za dużo po prostu w siebie wciskał i mu wyszło boczkami.

- A to on tak jak ja ma. Na sałacie potrafię tak spuchnąć, że w dresy nie wchodzę.

- To możemy sobie rękę podać. Tylko ja do tego lubię słodkie.

- No co zrobić, że sałata z nutelką jakoś tak lepiej wchodzi.

- Czyta mi pani w myślach.

- Jaka pani, Zocha jestem - rzecze kobieta, podając mi rękę.

- Ale na pewno?

- No tak mi powiedzieli, że mam na imię, to uwierzyłam. Też mi się to wydaje podejrzane.

- Nie, ja nie o to...

- Co? Za stara ręka? Ja jeszcze nie jestem taka wiekowa. Podajesz? Bo drętwieje.

- ... Paulina - powiedziałam po chwili zastanowienia.

- A coś się zawahałaś.

- Bo tak naprawdę rzadko używam tego imienia. Znajomi mówią mi Krysia.

- Ja to bym chciała mieć Tereska. Teresa mi się zawsze podobało. I nie ma jakiejś twardej formy jak Zocha. Nikt nie mówi Terecha.

- Mnie tam "Krycha" nie przeszkadza.

- A to co temu jemu jest? To w ogóle chłopak czy dziewczyna?

- Chłopak. W domu siedzi jeszcze dwóch. Na kontrolę przyszliśmy, przy okazji jak już po leki dla psa jestem.

- To jeszcze psa masz? Fajnie, duży?

- No taki 30 kg.

- Też mam. Mały kurdupel, ale straszna pierdoła. Co chwilę sobie coś robi. Teraz łapę w gipsie ma, bo nawywijał. Po prostej łące biegł, nie? I jedna dziura co tam była, to on musiał w nią wpaść. Mały pies, wielkie pole i on sobie na tym jednym wertepie łapę złamał. Kaleka jedna.

- A to po co pani... znaczy Zosia przyszłaś?

- No nie będę tego kuternogi ciągnęła niepotrzebnie, ale po receptę na maść przyszłam, bo mu się krwiak dookoła zrobił. Trochę u góry ten gips rozcięli, ale fioletowa kula jest i trzeba smarować.

- Nam się zrobił pod gipsem kiedyś. Z dwa tygodnie schodziło.

- Też złamał?

- Nie, ale operację miała na biodra i zwichniętą rzepkę. Dawno już.

- Z kotem mniej problemów. Jakieś takie bardziej ogarnięte jako zwierzę. A takiego szczura to można chociaż pogłaskać? Czy tak się tylko trzyma, żeby patrzeć na niego. Jak pająki?

- Nie no, to są takie miziaki jak psy generalnie. Jak się je nauczy, to na zawołanie przychodzą i wszystko.

- A to ja nie wiedziałam. W głowie zawsze miałam takie kanałowe, wielkie, brzydkie. A to taki chomik wypasiony. I mówisz, że jak pies?

- Jak najbardziej.

- Musimy się kiedyś na spacer przejść, to mi więcej powiesz. Ja ci zostawię swój numer. Tylko jak ten mój już z tego gipsu wyjdzie. Jeśli ten twój inne psy toleruje i nie przeszkadza ci bujanie się z "babcią" po mieście? Żartuję z tą babcią. Jeszcze jestem młoda i rześka, zapamiętaj sobie.

- Jasne, zgadamy się. Tylko ja zazwyczaj wychodzę jak nie ma już takich upałów, bo to moje ma swoje lata.

- Pewnie, ja też gorąca nie lubię. To bajo, bo mnie wzywają chyba.

Mimo iż nasze plany musiały zostać przesunięte w czasie z powodu obecnej sytuacji w kraju, to kiedy tylko łapka Kuby została już wyciągnięta z gipsu, wyszłyśmy z Zośką na mały spacer po obrzeżach miasta. Okazało się, że dziewczyna jest pielęgniarką szpitalną i ostatnio została przeniesiona do punktu krwiodawstwa w naszym mieście, więc będziemy widywać się już nie tylko prywatnie, lecz też zawodowo. 

Zośka twierdzi, że jest typową pigułą i nie mam co liczyć na delikatne podpięcie wężyków do soczku z żyły, ale mam nadzieję, że zachowam jednak wszystkie kończyny.

Rude Rude, czarne Rude, siwe Rude

- Nie chcę być nieuprzejma, ale zdajesz sobie sprawę w czyim domu jesteś? - rzuciła starsza pani, która usiadła naprzeciwko mnie.

- Tak - odpowiedziałam niepewnie, zerkając na drzwi, w których zniknęła młodsza wersja kobiety, niesłychanie podobna do Rudej pomimo swoich kruczoczarnych włosów.

- Nie wydaje mi się.

Nie wiedziałam co na to odpowiedzieć, więc uśmiechnęłam się tylko, głaszcząc nerwowo Morfinę. Pies siedział przyklejony do mojego kolana i przyglądając się wrogiemu domownikowi, merdał zachęcająco. Ostatni raz się na coś takiego zgodziłam.

- W tym domu kobiety chodzą ubrane jak kobiety. Nie jak mężczyźni klasy robotniczej.

Nie widziałam niczego złego w dżinsach i sweterku z pudlem, ale przemilczałam tę zgrabną uwagę.

- Słyszysz mnie?

- Tak, słyszę - odparłam.

- Dobrze, bo już myślałam, że jesteś głucha.

Zaskakująco bliski prawdy przytyk.

- Wiesz co to kobiecy strój? Kobieta nie powinna chodzić w spodniach. Po to są spódnice i sukienki.

- Przyszłam tu tylko po jedną rzecz i zaraz wychodzę.

- Weszłaś do cudzego domu, to wypadałoby się dostosować. Mamy tu swoje zasady i swoją kulturę.

- Ja rozumiem...

- A to brudne zwierzę nie powinno się tak spoufalać z człowiekiem. Powinno znać swoje miejsce i czekać na zewnątrz.

- Jeśli trzeba, to poczekamy na zewnątrz.

Tak naprawdę nie marzyłam o niczym więcej. Chciałam już znaleźć się na świeżym powietrzu, z daleka od tej kobiety i jej zasad.

- Masz jakieś tatuaże?

- Słucham?

- Tatuaże czy masz.

- Ale... chyba nie muszę się dzielić tą informacją.

- To poczekaj na zewnątrz.

- Nie ma problemu - odparłam, wstając i kierując się do drzwi.

- Mamo - skarciła starszą panią kobieta, która wyszła z dokumentami z pokoju obok - Nie możesz tak robić. Ja panią zaprosiłam do środka i tylko ja mogę ją wyprosić, nie ty.

- Mój dom, moje zasady.

- To mój dom mamo i zasady też moje. Tu są dokumenty, proszę - powiedziała kobieta, wręczając mi teczkę.

- Dziękuję bardzo, to ja już będę szła - odparłam, wymijając niewiastę i zmierzając z psem do drzwi.

- Poczekaj, a jak tam u niej?

- W porządku.

- Ale coś więcej? Jak się czuje? Mieszka z kimś? Ma kogoś?

- Chyba nie mogę pani udzielać takich informacji. Proszę zadzwonić i samemu się dowiedzieć. Ja tylko przyszłam po dokumenty.

- A kim dla niej jesteś, że cię wysłała? Długo się znacie.

- Przepraszam, ale muszę już iść. Ktoś na mnie czeka na dole.

- A, ten mężczyzna. Twój chłopak? Brat?

- Naprawdę muszę już iść - powiedziałam, otwierając drzwi - dziękuję za dokumenty.

Nie wiedziałam co właściwie się stało, ale nie miałam zamiaru tego powtarzać.

- I co, załatwiłaś? - spytał Damian, czekający na zewnątrz.

- Tak, ale wisi mi za to sporą przysługę.

- Aż tak źle? Trochę tam siedziałaś. Zacząłem się zastanawiać czy nie iść z odsieczą, ale jak się na wejściu dowiedziałem, że mężczyźni nie mają wstępu do domu, w którym są dziewczynki na wydaniu "tak na wszelki wypadek", to się wolałem wycofać.

- Mogłam ci zostawić Morfinę. Pełen wywiad miałam ze starszą panią przeprowadzony. Jedna mówi "proszę wejść i poczekać w fotelu", przychodzi druga i mi mówi "wyjdź mi z tym brudnym psem z domu".

- To już wiemy po kim Rude ma niechęć do zwierząt.

- I czemu sama nie chciała tu przyjść, chociaż wychodzić już może.

- Nie no, ponoć ma grypę żołądkową i dlatego nie wychodzi.

- Ta grypa żołądkowa to kac w najgorszym wypadku - odparłam, wyciągając telefon i dzwoniąc do Rudej.

- Ta? - odezwał się głos po serii sygnałów.

- Mamy te papiery co chciałaś. Potrzebujesz je dzisiaj czy możemy podrzucić je przy okazji?

- Możecie przy okazji, ale do końca tygodnia, bo potrzebne do tabletu będą.

- Co?

- No do umowy coś tam wymagali, a te papiery jeszcze na chacie leżały. Myślałam, że są u mnie, ale musiałam je zostawić.

- To ty mnie wysłałaś po to do swojego domu? Bo sobie tablet kupujesz?

- No, tak. Jak było?

- To są te "strasznie ważne" dokumenty?

- No... ale nie było problemów, nie?

- Masz ostatnie... Damian, w ile do niej dotrzemy?

- Czterdzieści minut?

- Masz ostatnie czterdzieści minut życia. Wykorzystaj je mądrze.

- Ale Krysia, co się...

- I lepiej, żebyś otwarła drzwi.

- Ku*wa...

- K*rwa indeed.

- Krycha - zaczął Damian - aż tak zła jesteś?

- Gdzie tam. Jedziemy do domu.

- Ale mieliśmy jechać do niej.

- Tak jej tylko powiedziałam, żeby się pomartwiła. Sama sobie po to do nas przyjedzie. Myślałam, że to faktycznie sprawa życia i śmierci, ale skoro nie, to może się pofatygować. Co tak patrzysz?

- Nie, nic. A kiedy jej damy znać, że do niej nie jedziemy? W końcu zadzwoni.

- A niech dzwoni.

- Od kiedy ty się taka...

- Od kiedy mi napisała, że nie ma co jeść i umiera z głodu, więc się zlitowałam i do niej podeszłam, ale okazało się, że po prostu miała smaka na batona i samej jej się nudziło.

- Aha... no to do domu?

- Do domu.

czwartek, 28 maja 2020

Afera o psią wodę

Bardzo krótka historia o instant karmie.

Morfina jest już w takim wieku, że wymaga na spacerach częstych przerw w marszu i wspierania wodą, niezależnie od pogody. Na przechadzkę wychodzimy więc, kiedy jest chłodniej i temperatura nie rozpłaszcza mi psa na nawierzchni w dziesięć minut po opuszczeniu mieszkania.

Na ostatniej prostej w drodze powrotnej do domu, córa sztormów postanowiła się zatrzymać, usiąść i spojrzeć na mnie wyczekująco. Niewiele myśląc, wyciągnęłam z torebki butelkę z wodą, nachyliłam się do psa i tworząc z ręki łódkę, zaczęłam do takiej prowizorycznej miski wlewać wodę. Zwierz się napił, ja zakręciłam butelkę i wróciłam do pozycji pionowej. Wstając, usłyszałam jednak:

- Ma pani zamiar to posprzątać? - wychodzące z ust starszej kobiety, siedzącej z dzieckiem na ławce.

Obejrzałam się za siebie, zastanawiając się co też mogło mi wypaść z kieszeni czy torebki, ale niczego na chodniku nie zauważyłam.

- No, co się rozgląda? - kontynuowała kobieta - Nalane jest na całym chodniku.

- Ale... to jest woda - zaczęłam, myśląc że kobieta wzięła kałużę pozostałą po pojeniu psa za zawartość psiego pęcherza.

- I co z tego? - usłyszałam jednak w odpowiedzi i zwątpiłam.

- To, że zaraz wyschnie. Poza tym zbiera się na deszcz.

Nie wiedziałam czy kobieta oczekiwała ode mnie podmuchania na mokry chodnik, czy przyjścia na miejsce z suszarką, ale zdenerwowana chwyciła do ręki soczek dziecka, otwarła go i zamachnęła się napojem w kierunku Morfiny, żeby ją nim oblać.

- Jak tak lubi mokre, to proszę - usłyszałam, ale zanim zdążyłam usunąć psa z linii ognia, młodociany, siedzący obok kobiety, złapał rączką za swój soczek i zatrzymał otwartą butelkę, której zawartość wylała się częściowo na spódnicę opiekunki, a częściowo na chodnik.

Kobieta, dalej trzymając rękę w powietrzu, przyglądała się swojemu kapiącemu odzieniu i zerkała na mnie wrogo, jakbym to ja zmieniła spojrzeniem trajektorię lotu soku.

Skróciłam smycz i trzymając Morfinę przy nodze, obeszłam ławkę szerokim łukiem, udając się w dalszą drogę.

Na odchodne dowiedziałam się, że nie chodziło o samą wodę, a o bakterie, które pies rozchlapał ze swojego pyska i które skończyły na trawie i chodniku.

Teren skażony.

środa, 27 maja 2020

Chomiś Pysio Śmierdziel


Był sobie chomiczek. Biały, puchaty chomiczek syryjski. Zwykły chomiczek. Nic więcej. Nic mniej. Chomiczek miał na imię Chomiś. Czasem wołano go Pysio. Bywał też "tym śmierdzielem". Chomiś był prezentem urodzinowym dla pewnej małej dziewczynki. Dziewczynka bardzo chciała mieć pieska, ale trafił jej się Chomiś, który stanowczo pieskiem nie był. Z Chomisiem nie dało się chodzić na spacery. Trudno.

Chomiczek mieszkał w małej klatce. Nie miał kołowrotka. Kołowrotek hałasował. Nie miał też kryjówki. Pogryzł wszystkie domki. Jedyne co Pysio miał, to miseczkę i poidełko. Pysio często bywał znudzony. Właściwie nudził się cały czas. W klatce nie miał co robić. Poza klatką bywał bardzo rzadko.

Pewnego dnia Chomiś żuł pręty swojej klatki. Dzień jak co dzień. Drzwiczki otwarły się. Chomiczek otworzył klatkę przypadkiem, ale postanowił skorzystać z okazji i zaznać wolności. Chomiś udał się na wyprawę. Witaj przygodo.
Pysio wyszedł z klatki. Wszedł na biurko. Krzesło. Zszedł na podłogę. Na podłodze zobaczył puchatą kulkę. Pysio zbliżył się do kulki. Kulka zaczęła się ruszać i miauczeć. Nim Pysio się zorientował, był już pod łapą kulki. Pysio zerwał się do ucieczki. Zaczął gryźć. Piszczeć. Wyrywać się. Kulka oberwała i zaczęła krwawić. Pysio również. Chomiczek schował się pod szafką. Kulka nie mogła go tutaj dosięgnąć i po kilku próbach zrezygnowała. Chomiczek był wystraszony i poturbowany, ale żył. Chomiś spróbował wyjść spod szafki. Coś go jednak trzymało. Była to pułapka na myszy. Bardzo silny klej trzymał łapki Chomisia i nie chciał ich puścić. Chomiś jednak o tym nie wiedział. Był tylko Chomisiem. Chomiś spanikował i zaczął się wyrywać. To jednak nic nie dawało. Łapki Chomisia dalej były utkwione w pułapce.

Sześć godzin później z łóżka wyszła mama dziewczynki. Godzinę po niej, tata dziewczynki. Mała dziewczynka wstała ostatnia. Dziewczynka ubrała się. Zjadła śniadanie. Napisała do koleżanek. Przed obiadem dziewczynka zauważyła otwarte drzwi klatki. Rodzina rozpoczęła poszukiwanie chomiczka. Chomiczek siedział jednak cicho. Nie miał już siły piszczeć. 

Ostatecznie chomiczka znalazła kulka. Pysio dalej był przyklejony do pułapki. Ojciec dziewczynki polał klejącą płytkę wodą z detergentem, ale niewiele to pomogło. Chomiś został więc wyrwany z pułapki siłą. Niestety z Chomisiem została oderwana tylko część jego łapek. Skóra z podeszwy Chomisia została w pułapce. Okaleczony Pysio podniósł krzyk. Chomik został odstawiony do klatki w myśl "do wesela się zagoi".

Łapki Chomisia się jednak nie goiły. Nie zbliżało się też żadne wesele. Chomiczek przestał jeść. Przestał pić. Przestał się poruszać. Przestał krzyczeć. Finalnie przestał też oddychać. Chomisia nikt nie zabrał do weterynarza. Chomiś był tylko Chomisiem. Małym, tanim tylkochomikiem. 

Miejsce Chomisia stoi puste. Kiedyś może jednak zostać zajęte przez innego chomiczka. Szczurka. Świnkę morską. Jak się dobrze upchnie, to królik też się zmieści.

Chciałabym, żeby ta historia nie była prawdziwa. Jednak była. Nie wydarzyła się tak dawno temu. Pewnie chcielibyście usłyszeć happy end w tej opowieści. Jednak to nie jest jedna z tych historii.

W tej historii jest tylko Chomiś. Kulka. Rodzina Chomisia.

Rodzice dziewczynki nie żałują swojej decyzji. Podjęliby ją drugi raz. Chomiś był tylkochomikiem. Wypadki się zdarzają. I tak by kiedyś padł.

Kulka jest kotem. Kulka niczego nie żałuje. Dlatego, że jest kotem.

Chomiś też niczego nie żałuje. Dlatego, że już nie może. Chomisia już nie ma. 

Koniec.

poniedziałek, 25 maja 2020

Sekret pewnej rzeki

Kiedy byłam mała, wakacje spędzałam zazwyczaj z kuzynami na wsi. Rodzice wysyłali nas z dala od domu i dzwonili raz w tygodniu, żeby sprawdzić czy potomkowie żyją, mają jeszcze wszystkie kończyny, a okolica nie spłonęła. Wybór wsi, do której byliśmy oddelegowywani nie był trudny. Gałęzie mojego drzewa genealogicznego są bardzo rozłożyste, więc co roku jeździliśmy w inne miejsce.

Pewnego lata trafiliśmy do miejsca położonego nad rzeką. Woda nie była najczystsza i nie pachniała najlepiej. 
Nie zdziwiły nas więc odgórne rozkazy, które brzmiały:
  • nie wchodzić do rzeki,
  • nie łowić ryb w rzece,
  • pod żadnym pozorem nie pić wody z rzeki,
  • najlepiej nie zbliżać się do rzeki na mniej niż dwa metry.
Byliśmy bardzo przykładnymi młodymi obywatelami, pozbawionymi instynktu samozachowawczego, więc wysłuchaliśmy kazania o pijawkach, radioaktywnej wodzie i ściekach, po czym udaliśmy się prosto w kierunku rzeki. Nie mieliśmy zamiaru pić brudnej wody, która z zapachu przypominała raczej benzynę, ale tęczowe plamy na powierzchni bardzo zachęcały nas do kąpieli.

Podwinęliśmy rękawy i wskoczyliśmy do lodowatej wody. Już po chwili zapach wydał nam się mniej drażniący niż na początku, a kolorki zostawiały na skórze ładne tatuaże. Co jakiś czas coś ocierało się o nasze nogi, ale zdawaliśmy sobie sprawę, że w cieku prawdopodobnie znajdowały się ryby, wodorosty i wspomniane wcześniej pijawki. Kiedy beztrosko podtapialiśmy się nawzajem, naszym oczom ukazała się beczka, dryfująca po drugiej stronie rzeki. Przyglądaliśmy się jej chwilę i kiedy zaklinowała się na płyciźnie, postanowiliśmy sprawdzić jej zawartość. Nurt nie był silny, ale nasze zdolności pływackie właściwie nie istniały, więc ledwo udało nam się przeprawić przez głębiny. Kiedy zmęczeni dotarliśmy na brzeg, stwierdziliśmy zgodnie, że podobne metalowe beczki widywaliśmy w każdym warsztacie samochodowym i w większości gospodarstw. Chwilę zajęło nam zdjęcie pokrywy, ale kiedy dostaliśmy się do zawartości, uderzył nas silny zapach zgnilizny. W beczce znajdowało się coś, co wyglądało na martwego kosmitę. Było różowe, oślizgłe i pomarszczone. Miało obcięte nogi i wydłubane oczy. Nie przypominało niczego, co znaliśmy. Wiedzieliśmy, że nie uda nam się przeprawić z beczką na właściwą stronę rzeki, więc ukryliśmy ją w krzakach i ponownie walcząc z morderczym prądem, weszliśmy na głębiny. Tym razem napędzała nas adrenalina, zroszona lekką nutą strachu, więc kosztowało nas to mniej czasu i wysiłku.

Kiedy znaleźliśmy się już w domu i odzyskaliśmy oddech, odebrany nam przez szalony sprint, opowiedzieliśmy opiekunom o kosmicie w beczce. W głowach mieliśmy już przyjazd reporterów, telewizji i sensację na skalę światową. Nie codziennie znajduje się przecież przybysza z obcej planety, dryfującego po rzece. Byliśmy świadomi kary za złamanie zakazu, ale wujek wręczył nam tylko ręczniki, nakazał zmyć z siebie resztki tęczy i czekać przy traktorze. Opiekun stwierdził, że skoro mamy czas na bezmyślne włóczenie się po okolicy, równie dobrze może wykorzystać naszą energię na coś pożytecznego i zaciągnąć nas do pracy w polu. Nie wróciliśmy już tego dnia do tematu kosmity, a ból mięśni i siniaki szybko odebrały nam zapał i zmusiły do przedwczesnej drzemki. Nie potrafiliśmy zrozumieć dorosłych. Jak można było ominąć taką sensację i chociaż nie sprawdzić co kryło się w beczce. Było to dla nas niepojęte. Od tej pory nie mieliśmy też czasu na samotne wędrówki, ponieważ każdego dnia szliśmy z wujkiem w pole lub pomagaliśmy cioci przy trzodzie.

Na wsi panował handel wymienny. Mleko zamieniało się na jajka, wełnę na podkowy, a usługi krawieckie odpracowywało się przy żniwach. Rzadko kto obracał tutaj pieniędzmi.

Pewnego dnia zostaliśmy wysłani z koszykiem pełnym jajek do gospodyni kilka domów dalej. Mieliśmy wymienić je na królika i przynieść do domu przed obiadem. Wujek miewał ciężką rękę i choć rzadko jej używał, woleliśmy nie ryzykować i zachować punktualność. Gospodyni kazała nam poczekać na podwórku, odebrała od nas jajka i podeszła do klatek z królikami. Podczas kiedy ona wybierała dla nas futrzaka, my obserwowaliśmy co działo się na podwórku. Wysoki chłopak, znacznie od nas starszy, będący prawdopodobnie synem gospodyni, rąbał drewno na pieńku i zerkał na nas co jakiś czas.

- Co, dzisiaj gulasz na obiad? - zapytał, widząc niesionego w naszą stronę zwierzaka.

- Nie wiemy - odpowiedzieliśmy naiwnie, ponieważ rebus z udziałem królika, którego wynikiem był obiad, nie powstał wówczas w naszych głowach. Byliśmy miastowymi dziećmi. O wielu sprawach nie mieliśmy pojęcia.


Zanieśliśmy futrzaka do domu, zachwycając się po drodze jego miękkim futerkiem i wymyślając dla niego zabawy i tory przeszkód, jakie mogliśmy ułożyć ze starych skrzyń i desek, które znaleźliśmy wcześniej w stodole. Byliśmy zachwyceni pomysłem nowego zwierzaka w zagrodzie. Planowaliśmy podkarmiać go malinami i koniczyną. Królik był naprawdę uroczy, ale następnego dnia zniknął. Podejrzewaliśmy robotę lisa, który już wcześniej podbierał z kurnika kury, ale zachodziliśmy w głowę jak udało mu się otworzyć wolierę. Klatka nie wyglądała na uszkodzoną i nie miała na sobie śladów zębów ani pazurów. Było nam przykro, ale tak już bywało ze zwierzętami na wsi. Czasem ginęły z rąk drapieżników i nic nie mogliśmy na to poradzić. Tego dnia na obiad faktycznie był gulasz. Z kuzynami stwierdziliśmy zgodnie, że chłopak z sąsiedztwa musiał być magiem albo jasnowidzem. Bardzo chcieliśmy się dowiedzieć więcej o kosmitach, więc postanowiliśmy pójść do niego następnego dnia.

Po wykonaniu zadanej nam pracy, ukradliśmy kilka jajek z kurnika i z takim podarkiem ruszyliśmy w stronę domu jasnowidza. Chłopak wziął od nas jajka, uśmiechnął się i zapytał czy na pewno chcemy wiedzieć. Pokiwaliśmy zgodnie głowami i pełni zachwytu oraz ekscytacji, ruszyliśmy za nim. Jasnowidz wziął ze sobą sieć, konia i kazał nam trzymać się blisko. Szliśmy dzielnie obok wierzchowca i jego jeźdźca w stronę rzeki, pełni nadziei, że ktoś w końcu wyjaśni nam sytuację obcego z beczki i znikających magicznie królików. W tamtym czasie byliśmy już niemal pewni, że naszego zwierzaka porwali przybysze z innej planety, w ramach zemsty za poległego kolegę.
Chłopak zatrzymał konia przy rzece, przywiązał go do drzewa, zabrał sieć i każąc nam zostać na brzegu, sam zanurzył się w wodzie. Nasz czarodziej stał tak chwilę w bezruchu, po czym szarpnął za sieć i zawijając ją jak worek, wyciągnął na brzeg schwytaną zawartość.

- Czy tak wyglądał ten wasz kosmita? - spytał chłopak, odplątując z sieci różowe oślizgłe stworzenie. Ten stwór był mniejszy i miał wszystkie cztery kończyny, ale był dość podobny do obcego, którego znaleźliśmy w beczce.

Pokiwaliśmy zgodnie głowami i zaczęliśmy szturchać ciało kosmity palcami. Był martwy, tak jak ten poprzedni. Dla nas oznaczało to, że ich statek musiał rozbić się niedaleko, a skoro tak było, może któryś z nich przeżył. Jeśli tak, to trzeba go było koniecznie znaleźć.

- To koza - przerwał nasze rozmyślania jasnowidz - Młoda, pewnie nawet nie była mleczna.

Spojrzeliśmy na chłopaka z niedowierzaniem i kucnęliśmy przy potworku, żeby lepiej mu się przyjrzeć. Stworzenie ani trochę nie przypominało kozy. Nie miało futra ani rogów i było dziwnie zniekształcone. Jedyną cechą wspólną, jakiej potrafiliśmy się doszukać, były cztery nogi z raciczkami.

- Skoro to wasze było większe, to stawiałbym na owcę albo źrebaka - dodał mag, odwiązując konia i przeprawiając się na jego grzbiecie na drugi brzeg rzeki. Dno było bliżej niż zakładaliśmy, ale dla nas i tak było ono nieosiągalne. Sięgaliśmy średniej klaczy do mostka, a ogier chłopaka był zdecydowanie wyższy. Jasnowidz zajrzał do ukrytej przez nas beczki, zakrył nos i wyrzucił zawartość pojemnika do rzeki, po czym oplótł pustą już beczkę siecią i przyczepiając jej fragment do siodła, podjął się drogi powrotnej.

- Beczka się zawsze przyda - powiedział, kiedy pojawił się na naszym brzegu - Wyczyścić i będzie dobra. Wrzućcie to do wody i wracamy - dodał, spoglądając na kozę-kosmitkę i ruszył w stronę wioski. 

Zrobiliśmy jak kazał, chociaż oślizgła niczym ślimak koza wypadała nam z rąk.

W drodze powrotnej dowiedzieliśmy się, że do rzeki wlewane były nie tylko chemikalia i ścieki, ale też odpady garbarza, rzeźnika i pozostałych mieszkańców. Kiedy komuś padało zwierzę i właściciel nie wiedział co z nim zrobić, wrzucał je do rzeki. To samo działo się z niechcianymi miotami i wszelkimi "odpadami", które nie nadawały się do spożycia. Efektem tych działań była rzeka płynących zwłok zwierzęcych, która gdzieś musiała te wszystkie stworzenia wyrzucać, jednak odbywało się to poza zasięgiem naszego wzroku.

- A Wasz królik nie zniknął ani nie zjadł go lis, tylko ciotka zrobiła wam z niego obiad - dodał chłopak, odprowadzając nas pod bramę.

Byliśmy wstrząśnięci i nie wiedzieliśmy czy powinniśmy do końca wierzyć jasnowidzowi. To wszystko wydawało nam się zbyt nierealne i okrutne, żeby okazać się prawdziwe. Odrzuciliśmy więc wyjaśnienie chłopaka i postanowiliśmy nie roztrząsać tej historii.

Kilkanaście lat później, kiedy ponownie odwiedziliśmy wieś, miejsce było dużo bardziej rozbudowane i w niczym nie przypominało dawnej osady. Powstały nowe budynki, zakłady pracy, restauracje i sklepy. Rzeka również wydawała się czystsza, chociaż nie zaryzykowaliśmy wejścia do niej. Z kuzynami wciąż mieliśmy w głowie wizję obdartej ze skóry kozy i ten obraz trzymał nas od cieku z daleka. Dotarło też do nas wtedy, że to nie ryby ocierały się o nasze nogi, kiedy bawiliśmy się w wodzie i chyba doszliśmy do tego w podobnym czasie, bo nigdy więcej nie wróciliśmy już nad rzekę.

niedziela, 24 maja 2020

Dziesiąta strona wyszukiwania

Człowieka uważa się za zgubionego, jeśli wejdzie nocą do lasu Aokigahara, buszuje samotnie po dark webie, nie mając o tym zielonego pojęcia albo po prostu przegląda wyniki wyszukiwania na dziesiątej stronie Google.

Zdalne nauczanie sprzyja niestety przesadzie, czego wynikiem jest pomnożona ilość koniecznych do wykonania projektów. Jedne z nich są łatwe i przyjemne, inne mniej. Jedne zajmują kilka godzin, podczas gdy inne pochłaniają ich kilkadziesiąt.
Istnieje jednak jeden projekt, który sprawia mi szczególne problemy.
Nazwijmy go projektem "X".

Prawdziwa nazwa projektu "X" jest skomplikowana i nie mówi wiele osobom z zewnątrz, więc zostaniemy przy nazwie uproszczonej. 
Projekt "X" składa się z kilku etapów: 

  • części badawczej (niemożliwej do zrealizowania przy nauczaniu zdalnym, ze względu na brak dostępu do laboratorium),
  • części porównawczej (polegającej na zestawieniu własnych wyników z tabelami książkowymi),
  • części projektowej (w której wyniki badań i obliczenia wykorzystuje się do stworzenia ostatecznego projektu z rysunkiem technicznym).
Niestety, dwa pierwsze etapy musiały zostać anulowane i zastąpione wyszukiwaniem wyników w sieci. Zadanie z pozoru łatwe, w końcu w internecie można znaleźć wszystko.

Okazuje się, że jednak nie.

Po czterech godzinach miałam pobrane dwa artykuły, które były zbliżone do tematu mojej pracy, ale jednak nie dawały mi wystarczająco dużo wyników, bym mogła zakończyć poszukiwania. Nie zliczę jak wiele razy byłam blisko przejścia na ciemną stronę internetu. Przeszłam na angielski i zaczęłam zabawę od nowa. Po kolejnych dwóch godzinach zorientowałam się, że mój zakres wiedzy się nie poszerzył. Chwytając za ostatnią deskę ratunku, wpisałam szukane frazy po rosyjsku i hiszpańsku, mając nadzieję, że jeśli coś znajdę, zrozumiem to chociaż w połowie. Kilka razy trafiłam na ślepy zaułek i zwiedziłam "złe" części internetu. Dowiedziałam się do czego służy dilator (nie googlujcie, jeśli nie jesteście pełnoletni), ale niestety związku z projektem "X" nie miało to żadnego. Kończył mi się zakres języków, a wciąż tkwiłam w jednym punkcie.

Byłam zmuszona wezwać posiłki.


Po dodaniu do katalogu wyszukiwania kolejnych trzech języków, odkryliśmy jeszcze więcej dilatorów (tym razem na prąd) oraz przyswoiliśmy tak ważne informacje jak: "kiedy i w jaki sposób wymienić królową pszczół w pasiece" czy "jaki skład miało pierwsze Umeshu".

Dotarliśmy też jednak do badań laboratoryjnych z Togliatti z 2004 roku oraz wstępnych założeń z Ōamishirasato z 2010 roku.

Do łóżek trafiliśmy w okolicy 10 rano.

O 12:30 dostałam maila od prowadzącego ze zmianą tematu mojej prezentacji.

Projekt "Y" dotyczył zupełnie innych sieci polimerowych i przyjmował założenia bardzo odległe od założeń projektu "X".

Zastanawiam się teraz nad wycieczką do lasu Aokigahara.

sobota, 23 maja 2020

System wartości małych żołnierzyków

Wychodzę na zewnątrz i przenoszę się z psem z klatki schodowej na ławkę, czekając na resztę towarzystwa. Dookoła biegają dzieci w przedziale około 4 - 9 lat, bawiące się w wojnę. Część z nich czai się między zaparkowanymi samochodami w pełnym umundurowaniu, z karabinami maszynowymi, inni muszą zadowolić się plastikowymi pistoletami, są też dzieci z patyczaną bronią. Latorośle co jakiś czas oddają wyimaginowane strzały, wspierane własnymi odgłosami pola bitwy.

Jeden z chłopców, będąc w szale masowego morderstwa, odwraca się w naszym kierunku i celuje swoim karabinkiem w Morfinę.

- Posrało Cię?! - krzyczy starszy chłopiec, taranując kolegę barkiem i mierząc do niego ze swojej gwintówki. Dziecko ląduje na ziemi i patrzy z niedowierzaniem na sprzymierzeńca. Najwidoczniej młody nie spodziewał się zdrady ze strony członka własnego zespołu.

- Do zwierząt się nie celuje. Masz strzelać do ludzi - informuje go starszy kolega i pomaga wstać z ziemi. Chłopak strzepuje trawę z ubrania i mruczy pod nosem:

- Dobra, aferę robisz o nic. To na niby tylko przecież.

- Nie. Celujesz. Do. Zwierząt. - odpowiada kompan tonem sygnalizującym rozmówcy brak możliwości sprzeciwu - Pies nie ma broni, to się nie obroni. W wojsku się nie strzela do cywili, tylko do uzbrojonych. Tata mi mówił - kończy chłopak i wojownicy zmierzają razem w stronę drzewa, które zostało przefortyfikowane na swojego rodzaju bazę.

- Miło wiedzieć, że jest przyszłość w narodzie - mówi znajoma, która nie wiadomo skąd wyrosła za moimi plecami.

- Mówisz? - pytam, obserwując jak dzieciaki okładają pokonanego rywala gałęzią.

- Tak. Dzieciak się prawidłowo rozwija. Idziemy.

No, może...


Pieskowa (prawie)kradzież


Do Morfiny, chłodzącej się na trawniku, podszedł chłopiec. Berbeć nie przekroczył jeszcze wieku pieluszkowego, ale był na etapie odważnego stawiania kroków. Młodociany kucnął przy psie, wyjął z ust smoczek i przyglądał się z zainteresowaniem zwierzowi. Nie dotykał go ani nie zaczepiał, ale spoglądał to na łapę, to na ucho, to na ogon potwory. W końcu dziecię wstało, zachwiało się, wsadziło do ust smoczek w celu odzyskania koordynacji, podniosło z ziemi psią smycz i podjęło dalszy marsz. Zwierzę, znajdujące się na drugim końcu linki przysypiało, więc stawiało opór swojej naturalnej masy ciała. Chłopiec oklapł pod wpływem nagłego zatrzymania, spojrzał zdegustowany na Morfinę i podjął kolejną próbę przemarszu ze smyczą, mamrocząc samogłoski pod nosem. Ostatecznie dziecko pokiwało głową i pobiegło po rodzicielkę, wskazując palcem na zwierza.

- No piesek, ale co chcesz od pieska? - spytała matka i przykucnęła przy psie.

- Ymy - odparł chłopiec.

- Ale to jest tej pani piesek, nie możemy go wziąć - rzekła kobieta, wskazując na mnie.

Dziecko zlustrowało mnie spojrzeniem, zaprzeczyło i zaczęło wykłócać się z rodzicielką o prawa własności do psa. Ostatecznie kobieta wyjaśniła potomkowi, że piesek nie został na trawniku porzucony, tylko wypoczywa pod okiem opiekuna i nie można go sobie zabrać w myśl zasady "znalezione nie kradzione". Chłopiec odszedł, posyłając mi groźne spojrzenie, a nieświadoma niczego Morfina przekręciła się na drugi bok i ponowiła przerwaną wcześniej drzemkę.

Trzeba będzie jakiś baner do futra przyczepić, bo sama adresówka przy obroży może okazać się nieskuteczna wobec młodych zbieraczy.

czwartek, 21 maja 2020

Pierwsze przyjaźnie

W podstawówce miałam przyjaciółkę, która bardzo się ode mnie różniła. Byłyśmy jak Yin Yang. Ona - szczupła i zgrabna, zdobywała medale niemal na każdych zawodach sportowych. Dyscyplina nie miała znaczenia, dziewczyna łapała za wszystko, co wymagało pracy mięśni. Ja - upasiona kluska, która sapała już przy wejściu na półpiętro, za to z talentem artystycznym (ponoć), który pozwalał mi z każdego konkursu wyjść z dyplomem albo jakimś wyróżnieniem. Podczas kiedy ja rzeźbiłam w mydle, plumkałam na pianinie i próbowałam wydusić z siebie coś więcej niż alt, ona tańczyła sambę, podnosiła sztangi i grała w piłkę nożną, kosząc chłopaków do zera.

Nie pamiętam jak doszło do tego, że się zaprzyjaźniłyśmy, wiem jednak, że te różnice w niczym nam nie przeszkadzały. Byłyśmy w parze zarówno na zajęciach w-fu, jak i na sztuce (zajęcia muzyczno-plastyczne). Można powiedzieć, że osoba słabsza ciągnęła w dół osobę lepszą z danego przedmiotu, ale jednocześnie wybijałyśmy się wzajemnie w górę. Nie pamiętam żadnej naszej kłótni. Byłyśmy od siebie tak różne, że nie było powodu, by się o cokolwiek sprzeczać. Ona wolała koty, ja psy, ja wolałam czytać książki, ona oglądać telewizję. Było tylko kilka spraw, w których byłyśmy zgodne. Obie zbierałyśmy tazosy i uwielbiałyśmy pizzę. To nam całkowicie wystarczało.

Pewnego dnia do naszej klasy dołączyły dwie dziewczyny. Były ubrane jednakowo, miały podobny sposób uczesania, a ich typ urody sugerował nam, że mogły być siostrami albo chociaż kuzynkami. Tak naprawdę uczennice tylko się przyjaźniły, ale zawsze robiły i jadły to samo. Nowe były nierozłączne i zachowywały się jak syjamskie rodzeństwo. Wszędzie chodziły razem i nigdy nie mogły być rozdzielane. Urządzały nauczycielce w-fu awanturę stulecia, jeśli kazała im być w przeciwnych drużynach. Dziewczyny twierdziły bowiem, że nawet najmniejsza rywalizacja mogłaby rozbić ich przyjaźń. Tak też często bywało. Przyjaciółki sprzeczały się o wszystko i miały więcej cichych dni w roku niż tybetańscy mnisi. Potrafiły pokłócić się o każdą, nawet najmniejszą rzecz.

Ja i moje Yang spędzałyśmy sporo czasu osobno. Kiedy trwał trening, przychodziłam popatrzeć z trybuny i na to samo mogłam liczyć podczas zajęć ze szkicowania w plenerze. Jeśli obserwowanie drugiej osoby było dla nas nudne i męczące, zajmowałyśmy się swoimi sprawami, wspierając się samą obecnością. Nie miałyśmy problemów z rywalizacją, graniem w przeciwnych drużynach, czy brakiem wspólnych tematów. Moje pojęcie o sporcie było znikome, ale lubiłam o nim słuchać i dowiadywać się nowych rzeczy. Moja przyjaciółka również nie wiedziała o czym mówię przez większość czasu, ale chłonęła każde słowo i z czasem nauczyła się sporo w temacie, który nigdy jej nie interesował.

Nowe nas obserwowały, a my obserwowałyśmy nowe. Ich podejście znacząco różniło się od naszego, co z jakiegoś powodu bardzo je drażniło. Wiele razy próbowały nas skłócić lub przeciągnąć na swoją stronę, ale za każdym razem kończyło się to dla nich porażką. Wsadzały kij w mrowisko, które nie istniało, ponieważ kolonia prowadziła koczowniczy tryb życia i nigdy nie wiadomo było gdzie można ją spotkać.

Finalnie dziewczyny skończyły jako wrogowie, a nas rozdzieliła moja przeprowadzka, ale nieświadomie nauczyłyśmy się wtedy bardzo ważnych rzeczy:

  • zarówno różnice, jak i podobieństwa nie mają znaczenia, 
  • takie same relacje mogą być tworzone u bliźniąt i u jednostek, które zupełnie się od siebie różnią, 
  • stałe przebywanie z kimś i upodabnianie się do niego nie gwarantują bliskości, 
  • dużo ciekawsze jest odkrywanie czegoś nowego, niż przyglądanie się swojej kopii,
  • jeśli jeden mecz w przeciwnych drużynach jest w stanie rozbić przyjaźń, to to nigdy nie była przyjaźń.
Wtedy po raz pierwszy spotkałyśmy się też z dwulicowością i czystą, niezmąconą fałszem, dziecięcą wredotą.

środa, 20 maja 2020

Ile jest warte życie cukrowego

Jak niektórzy zapewne wiedzą, Karmel ma problemy neurologiczne. Jego przypadłość prawdopodobnie jest wrodzona, co z weterynarzem próbujemy jeszcze ustalić. Cukrowy pochodzi z nieplanowanego miotu, więc nikt nie może wykluczyć chowu wsobnego, który w znaczący sposób obciąża genetykę potomstwa. 


Najbliższy specjalista od zwierząt egzotycznych znajduje się w Katowicach, więc co jakiś czas wybieram się ze szczurem w podróż przez kilka miast na konsultację weterynaryjną.

Pytania, mądrości i teorie zarówno ludzi w poczekalni, jak i tych spotykanych w komunikacji miejskiej, są przeróżne. Zdarzają się osoby, które na widok gryzonia w transporterze tracą całe swoje opanowanie, ogładę i wyczucie. Na szczęście większość mijanej populacji na szczura reaguje tak, jak na każdego innego ssaka domowego, za co jestem im bardzo wdzięczna.

Życiowe prawdy o tym, że szczury przenoszą choroby, są bardzo brudne i obrzydliwe, są właściwie klasykiem, który po dwudziestym razie staje się nużący i łatwy do ignorowania. Największą drzazgą w palcu są jednak ludzie, którzy porównują życie jakiegoś stworzenia z jego wartością rynkową. Takie osobniki uważają, że jeśli zwierzę można dostać w sklepie za 10 zł lub przygarnąć je za darmo, to nie ma sensu wydawać więcej na jego leczenie i diagnozowanie. Prościej byłoby się problemu pozbyć w niehumanitarny sposób lub zwrócić mu wolność i nabyć nowego zwierzaczka. Słyszałam już, że powinnam szczura rzucić kotu, wężowi, czy pozostawić go na ulicy, by samochody zrobiły resztę. Szczury są małe i żyją krótko, więc strata niewielka. Starałam się takie niezbyt subtelne docinki ignorować, ponieważ nie ma co sobie nimi zawracać głowy, ale ostatnio po propozycji wymiany uszkodzonego gryzonia na lepszy model, poinformowałam rozmówcę o stawkach ludzkich narządów na czarnym rynku. Ceny wahają się między 4 000 zł, a 100 000 zł za nerkę (w zależności od jej stanu), więc zasugerowałam, żeby szanowna pani zajęła się swoim własnym organizmem, ponieważ może się okazać, że jej łączna cena rynkowa jest mniejsza niż przeciętnego samochodu z salonu. Niewiasta chyba nie zrozumiała przekazu, bo zarzuciła mi wyzywanie jej od kobiet lekkich obyczajów i strzeliła obrazą na całą poczekalnię, ale jej reakcja wzbudziła we mnie pewną niezdrową satysfakcję, więc postanowiłam w ten właśnie sposób odpowiadać każdemu nowemu inicjatorowi prostych rozwiązań.

Od tamtej pory jakoś lżej mi się walczy z takimi ludźmi.



wtorek, 19 maja 2020

Duży pies + mała łazienka

Psa czasem trzeba wykąpać. Nie należy tego jednak robić częściej niż co 3-6 miesięcy, chyba że jest to naprawdę konieczne. Każda kąpiel ze środkami chemicznymi zmywa bowiem naturalną florę bakteryjną psa, która chroni zwierzaka przed infekcjami. Potrzebuje ona kilku dni na odbudowę.

Co jednak zrobić, kiedy pora na kąpiel, a my dysponujemy dużym, włochatym psem, małą łazienką i brakiem wanny?

Nie panikujmy, na wszystko jest instrukcja.

Lista potrzebnych rzeczy:
  • pies (może być taki ⇩, ale jak macie innego to też spoko)
  • psi szampon (najlepiej ze dwie butelki) - pamiętamy, że zwierzęta mają inne pH niż ludzie, więc nasze produkty do higieny się nie nadają + kilka ręczników (tak z 6-10 powinno wystarczyć)
  • żel do udrożniania rur - przyda się po kąpieli. Osobiście polecam taki, który usuwa zatory z wełny
  • cierpliwość (jak macie lampkę wina, to może ona pomóc)
Przebieg procesu:

Rezerwujemy sobie tak ze dwie godzinki, chyba że chcemy psa jeszcze wysuszyć, to ze cztery i zabieramy się do roboty.

Najpierw należy psa porządnie wyczesać.



Jeśli z uzyskanego futra tworzy nam się drugi pies, to robimy to dobrze.


Mniej więcej po godzinie szczotkowania możemy psa zaprosić / zaciągnąć / wnieść do łazienki (w zależności od nastawienia zwierza na kąpiel).

Na podłodze polecam rozłożyć ręcznik, jeśli długość psa jest większa niż przekątna brodzika (tak jak to ma miejsce u mnie).


Odkręcamy wodę w prysznicu i sprawdzamy jej temperaturę (prawidłowa 37 – 39°C), po czym zapraszamy / zaciągamy / wnosimy psa do brodzika.


Teraz należy psa dokładnie namoczyć, uważając przy tym na uszy, ponieważ ich specyficzna budowa sprawia, że woda trudno się z nich wydostaje.

Pies suchy:


Pies w trakcie namaczania:



Pies namoczony:


Jeśli jesteśmy bardziej namoczeni niż pies, a ręcznik mający chronić podłogę przed wodą, pływa beztrosko po jej powierzchni, to robimy to dobrze.

Teraz należy odkleić mokre ubranie od skóry lub porzucić je na rzecz zostania w bieliźnie, polać psa szamponem i intensywnie napienić.


Pies napieniony:


Jeśli piana z szamponu znajduje się w naszych włosach, zębach, w uszach oraz na papierze toaletowym, to robimy to dobrze.

Psa ponownie spłukujemy wodą, usuwając z niego całe napienienie. Z siebie przy okazji też. Nie wiem jak to wygląda u Was, ale mnie po psim szamponie bardzo ładnie rosną paznokcie.

Kolejnym krokiem jest ręcznikowanie psa.


Wycieramy też siebie z tego, z czego pies się otrzepał.

Kiedy okazuje się, że dziesięć ręczników to jednak za mało, psa suszymy suszarką w odpowiedniej odległości od futra, żeby nie poparzyć go gorącym powietrzem (przy założeniu, że pies nie boi się suszarki).


Jeśli jest ciepło, można też psa wysuszyć na zewnątrz. Należy jednak uważać, żeby zwierza nie przeziębić.


Kończąc nierówną walkę, wypuszczamy psa z małej łazienki, razem z falą wody, która płynie wesoło korytarzem. Kroczymy po niej dumnie jak Mojżesz, z resztkami szamponu we włosach, przemoczeni do suchej nitki, lekko dyszący, ale szczęśliwi. Pies ociera się o meble i panele, ale nas już to nie obchodzi, ponieważ misja została wykonana. Teraz należy psa powtórnie wyczesać, gdyż produkcja futra jest szybsza niż nasza próba pozbycia się go. Do rur wlewamy też żel udrażniający, ponieważ ilość włosa jaka spłynęła z wodą do rur jest w stanie zatkać pół miasta.

Szczęście trwa do pierwszego spaceru, na którym pies wesoło tarza się w skoszonej trawie albo innych aromatycznych i barwnych znaleziskach, a my cały proces musimy powtórzyć od nowa.

Rude ciastko

Telefon o 13:45. Na ekranie "Rude Zło". Anuluję połączenie, żeby napisać wiadomość o treści:
"Mam teraz zajęcia, nie mogę rozmawiać"
Pół godziny później telefon dzwoni ponownie. Odbieram, korzystając z krótkiej przerwy w wykładach.

- No, co tam? - pytam, słysząc po drugiej stronie ciężkie westchnięcie.

- Krycha - mówi powoli Ruda - Mówi się "mieć ciastko albo zjeść ciastko", nie?

- Ruda, dobrze się czujesz?

- Ale ludzie są ku*wa płytcy. Nie biorą pod uwagę innych opcji w ogóle.

- ?

- Przecież to ciastko może być niedobre albo zatrute i się możesz rozczarować. Możesz się uzależnić i przytyć na przykład.

- Ruda, poważnie?

- Co jak dostaniesz sraczki albo Cię wysypie?

- Ruda, piłaś?

- A jak przyjdzie ktoś głodny, a Ty właśnie zeżarłaś jedyne ciastko Krycha? Co wtedy?

- Odstaw alkohol, rozłączam się...

- Można mieć ciastka i jeść ciastka. Kto powiedział, że trzeba mieć tylko jedno ciastko.

- Musze kończyć, zaraz mam wykłady.

- Ale potwierdź mi Krycha, ku*wa!

- Ale co?

- Że mam rację, że nie jest tylko wybór "a" albo "b", bo jest cały alfabet.

- Tak, masz rację. A teraz się rozłączę, a Ty znajdziesz sobie zajęcie, tak?

- Ja tu umieram samotna i smutna!

- Idź zjeść ciastko.

- Dobranoc Krycha.

- Jest druga w południe!

- ...

Ktoś mądry powiedział, że kiedy spróbuje się uwięzić żywioł, zaczyna płonąć wszystko dookoła. Chyba mogę to potwierdzić.

niedziela, 17 maja 2020

Długopis

W podstawówce to nauczyciele wyznaczali uczniom miejsca w ławkach. Przynajmniej tak działało to w mojej szkole. Administracja placówki wychodziła z założenia, że możemy się bawić z kim chcemy na przerwach, ale na lekcji powinien panować spokój, który bliskie relacje potrafiły burzyć. W walce o koncentrację i skupienie podopiecznych, nauczyciele wypracowali system dobierania w pary uczniów stabilnych, pilnych i spokojnych z klasowymi maniakami, uczniami z ADHD i jednostkami sprawiającymi problemy wychowawcze.

W dzieciństwie często zmieniałam szkoły, więc sadzanie mnie obok ucznia, którego nie znałam zbyt dobrze (tak jak i całej reszty) nie było dla mnie problemem. Problemem było natomiast, że należałam do tej spokojniejszej części klasy, która była zobowiązana do pilnowania bardziej anarchicznych kolegów. Jeśli źle zachowywała się jedna osoba z ławki, konsekwencje ponosiły obie. Odpowiedzialność zbiorowa została w nas tak silnie wpojona, że "pilnujący" czuli się zobowiązani do pomagania "rebeliantom" w pracy domowej, co sprowadzało się głównie do spisywania zadań i nanoszenia drobnych zmian, żeby nauczyciele się nie zorientowali (choć i tak zawsze się orientowali).

Zostałam przydzielona do ucznia, który nie tylko wykazywał się brakiem zrozumienia samej idei szkoły, ale też dodatkowo był dzieckiem problematycznym, które zaczynało już sięgać po papierosy i alkohol. Używki do mnie nie przemawiały, więc poza murami szkoły trzymałam się od niego z daleka. Na lekcjach i przerwach musiałam jednak chłopaka pilnować, żeby niszcząc swoją reputację i pakując się w problemy, nie deptał też po mojej.
Do moich obowiązków należało pomaganie uczniowi w zadaniach, pożyczanie mu przyborów i kartek (własne nosił rzadko, kiedy akurat mu się o nich przypomniało) i uciszanie go, kiedy przeszkadzał w lekcji. Obecnie jestem wysoką osobą, ale w podstawówce byłam karzełkiem, który sięgał każdemu pod pachę. Można więc się domyślić jak skutecznie działały na chłopaka moje upomnienia.

Mój ławkowy sąsiad miał pewną przypadłość, która doprowadzała mnie do granicy wytrzymałości. Chłopak obgryzał co się dało. Nie ważne czy były to jego własne paznokcie, ołówek, długopis, pióro, zachowywał się jak bóbr na sterydach i przeżuwał wszystko, co wpadło w jego ręce. W 90% były to rzeczy pożyczone od innych uczniów, głównie ode mnie. Nigdy nie wnikałam czy robił to celowo, czy mimowolnie. Dla mnie był to cios w twarz i oznaka braku szacunku zarówno do przedmiotów, jak i do osoby pożyczającej. Nigdy nie usłyszałam z jego ust przeprosin, chociaż sytuacja powtarzała się notorycznie.

Pewnego dnia coś we mnie pękło i pożyczyłam od kuzynów śmieszków długopis kopiący prądem. Wystarczyło wcisnąć guzik wysunięcia części piszącej, żeby doznać elektrowstrząsu o niewielkim natężeniu. Kiedy następnym razem zostałam poproszona o pożyczenie chłopakowi z ławki długopisu, bez wahania podałam mu gadżet i czekałam na reakcję. Lekcja mijała, a mistrz koncentracji kręcił długopisem ósemki między palcami, wpatrując się w okno. Kiedy nauczycielka zwróciła mu uwagę, ten bez zastanowienia wsadził końcówkę długopisu do ust i zaczął ją ogryzać. Mechanizm zadziałał błyskawicznie i przez czaszkę chłopaka przeszedł impuls elektryczny, który wyrwał z jego gardła orli pisk, a mój długopis poszybował w powietrzu i odbijając się od szkolnej tablicy, wylądował na ziemi, tuż pod nogami nauczycielki. Uczeń machał rękami i pojękiwał, starając się wyjaśnić o co mu chodzi, a ja siedziałam obok niego zszokowana, zastanawiając się czy przypadkiem nie przepaliłam mu jakiegoś zwoju. Nauczycielka odkryła dodatkową funkcję długopisu zanim mój sąsiad z ławki zdążył się wysłowić i przy akompaniamencie pisku na dwa głosy, mój długopis ponownie przeleciał przez klasę, lądując na czyjejś ławce. Uczniowie odsuwali się od niego jak od gorącego metalu, podczas kiedy ja analizowałam w głowie ewentualne konsekwencje niecelowego ataku na wychowawczynię.

Nauczycielka zadała mi wtedy trzy pytania:
"Czy to Twój długopis?"
"Czy wiedziałaś co to za długopis?"
"Czy pożyczyłaś ten długopis koledze celowo" 
Kiedy na każde z tych pytań odpowiedziałam "tak", do szkoły została wezwana moja mama na wyjaśnienie sytuacji. Rodzicielka wstawiła się za mną, ponieważ problem był wielokrotnie przedstawiany nauczycielom, którzy nic sobie z tego nie robili, a ja czułam się bezsilna wobec większego kolegi. Udało nam się udowodnić, że napaść na ucznia i nauczyciela była tylko próbą obrony własnego mienia, dzięki czemu uniknęłam większych konsekwencji.

Zostałam przesadzona na tył sali, gdzie do końca mojej nauki w tej klasie siedziałam samotnie. Nikt nie pożyczał już ode mnie rzeczy, ani zadań domowych. Możliwe, że w oczach pozostałych uczniów byłam socjopatką, ale przynajmniej moje ołówki i długopisy były mi za to wdzięczne. Mogłam też w końcu skupić się na zajęciach i nie zawracać sobie głowy dodatkowym obowiązkiem pilnowania kogokolwiek. Został ze mnie zdjęty spory ciężar odpowiedzialności za jednostkę, nad którą nie miałam żadnej kontroli. Byłam bardzo zadowolona z takiego obrotu spraw.

Z uczniem, którego potraktowałam prądem z długopisu, spotkałam się jeszcze kilka lat później. Nasze drogi zeszły się ponownie w gimnazjum i odpłacił mi się za ten żart z nawiązką, dręcząc mnie przez całe trzy lata, jako członek elitarnej jednostki do spraw psychicznego i fizycznego znęcania się nad słabszymi.

Czy mi się opłacało?

Moim zdaniem jak najbardziej.