Etykiety

Co tu się dzieje?

Witam!
Szybkim wstępem: Morfina to moja suka (Golden Retriever), przez którą wielokrotnie jestem świadkiem sytuacji których normalnie bym nie zobaczyła. Te sytuacje są opisywane na tym właśnie blogu. Jeśli jesteś tu przypadkiem to wiedz, że bardzo zbłądziłeś.

piątek, 11 grudnia 2020

Bodyguard za piątaka

Bardzo często wracam z laboratorium w godzinach późnowieczornych. Na zewnątrz ciemno robi się już w okolicach siedemnastej, a przystanek autobusowy oświetla jedna latarnia i neony pobliskich sklepików, więc zazwyczaj ludzie czekają na autobus w ciemności.

- Pani kierowniczko! - usłyszałam znajomy mi głos i zza rogu wyłonili się Bonnie i Clyde XXI wieku. Znajome twarze powitały mnie uśmiechem i pytaniem, które nie zmieniało się odkąd pierwszy raz zobaczyłam tę dwójkę kilka lat temu - Ma kierowniczka coś do jedzenia? Jak kierowniczce minął dzień?

- Nie mam przy sobie, ale i tak idę do budki z frytkami, to mają panowie szczęście - odpowiedziałam, przechodząc na drugą stronę chodnika.

Mężczyźni byli ubrani skromnie, nie mieli domu ani połowy zębów, a jeden z nich mógł właśnie przekraczać sześćdziesiątkę, ale zawsze trzymali się razem i nigdy nie naprzykrzali się obcym. Zawsze mili, zawsze trzeźwi, zawsze proszący tylko o jedzenie, nigdy o pieniądze, panowie rozpoznawali mnie już nawet w maseczce i owijce z szalika. Mieli też sokoli wzrok, skoro wypatrzyli mnie już z przystanku.

Postawiłam zmarzniętym towarzyszom frytki, oni pobłogosławili mnie, moje dzieci i wnuki moich wnuków i udałam się na przystanek, skąd dalej widziałam panów dzierżących ciepłe paczuszki i koczujących pod sklepem, osłaniającym ich nieco od wiatru.

Cisza nocy została jednak szybko zmącona przez trzech, rozbujanych jegomości, podbijających do każdej osoby na przystanku i rzucających pretensje w jedynie sobie znanym języku. Mimo ignorowania, stroszących się w stylu koguta, mężczyzn, podchodzili oni coraz bliżej, dając oczekującym do zrozumienia, że nie podoba im się obecność pasażerów na przystanku. Kiedy nadeszła moja kolej na zlekceważenie degustatorów tanich trunków osiedlowych, zauważyłam dwóch ninja, przemykających truchtem pod osłoną nocy, niezważających na czerwone światło przejścia dla pieszych.

- Ale ku*wa odpie*dolcie się od naszej kierowniczki! - rzucił mniejszy jegomość, który w piorunującym tempie skończył swoją porcję frytek.

- Won stąd! - dorzucił drugi i kiedy byłam już przekonana, że resztki uzębienia moich rycerzy za chwilę znajdą się na asfalcie, napromilowani panowie zmierzyli wrogów swoim zachwianym skanem prawilności, unieśli ręce w międzynarodowym geście, oznaczającym "to nie ja, ja nic nie wiem" i oddalili się w stronę sklepów, by tam dręczyć kolejne osoby swoimi uwagami odnośnie "wyeble", czymkolwiek to było. Będąc w niemałym szoku, że dwóch wątłych panów właśnie całkowicie zdominowało większych od siebie rywali, napakowanych białkiem i proteinami z puszki, podziękowałam i rozejrzałam się po stojących na przystanku ludziach, którzy pod maskami musieli mieć podobny wyraz twarzy do mojego.

- A pani kierowniczka to kiedy ma autobus? Bo my tu poczekamy, żeby pani nikt nie zaczepiał - przemówił niższy z rycerzy, podczas gdy wyższy przytakiwał i spoglądał wrogo w stronę sklepów.

- Za kilka minut, ale naprawdę nie trzeba. Oni już chyba nie wrócą.

- Ale my poczekamy, nam się nie spieszy.

Mój żółty dyliżans nadjechał, a ja zostałam oddelegowana przez moją ochronę, na którą wydałam tego dnia całe pięć złotych z groszami. Podziękowałam, pomachałam i wróciłam do domu, zastanawiając się co się właściwie zdarzyło.


piątek, 4 grudnia 2020

Sposób na koncentrację

Walczycie ze zdalnym nauczaniem? Macie problemy z koncentracją? Ściana Waszego pokoju, którą widzicie codziennie od lat, jest ciekawsza od tego, co próbuje przekazać Wam nauczyciel? Krople deszczu, spływające po szybie, stają się fascynujące w momencie włączenia przez profesora mikrofonu? Łóżko przyciąga Was pozaziemską siłą przyciągania?

Mnie też. Dlatego podczas większości wykładów gram w pewną grę, która pomaga mi skupić się na wypowiadanych przez prowadzącego słowach i nie odpływać w krainę zapomnienia. Każdy wykładowca ma swoje ulubione hasła, których nadużywa na zajęciach. Za każdym razem, kiedy usłyszymy dane słowo, możemy się nagrodzić.

Przykład poniżej.

Piętnasta minuta wykładu:


Sto dziesiąta minuta wykładu:


Zastosować można tu właściwie wszystko. Pianki, żelki, czekoladki. Zdrowszą opcją są orzechy czy kawałki owoców. Należy uważać na wybór dobroci, ponieważ jak widać na załączonym obrazku, już tydzień takich zabaw może nas znacząco przybliżyć do cukrzycy.

Dla tych bardziej odważnych proponowane są shoty. Jest to prosty i przyjemny sposób na skasowanie sobie pamięci na resztę dnia już po dwudziestu minutach wykładu oraz konieczność spędzenia następnego dnia w bliskim towarzystwie sedesu. Dla każdego coś dobrego.

Jeśli zastanawiacie się czy kiedykolwiek próbowałam opcji z alkoholem, odpowiem - nie, ale spytajcie Rudą, dlaczego reaguje torsjami na zdanie "jak państwo widzą na załączonym obrazku", bo to bardzo ciekawy przykład odruchu warunkowego.

czwartek, 3 grudnia 2020

Gabinetowe potyczki

Gabinety weterynaryjne w moim mieście podjęły pewne działania prewencyjne i od dłuższego czasu przyjmują tylko pacjentów umówionych na wizytę, a w poczekalni mogą przebywać maksymalnie dwie osoby, które są zaopatrzone w maseczkę. Bez wcześniejszego ustalenia terminu przyjmowane są jedynie nagłe przypadki, reszta musi liczyć się z dodatkowymi kosztami, nałożonymi w formie kary.

Pewnego dnia, kiedy oczekiwałam z Morfiną na badania tarczycowe, do poczekalni wszedł mężczyzna z owczarkiem. Zignorował wielką wywieszkę o konieczności zakrywania twarzy i wprowadził ujadającego psa do środka. Poinformowany, że musi poczekać na zewnątrz, ponieważ w poczekalni na dany moment przebywała już maksymalna ilość osób, wzruszył ramionami i spytał kto ostatni w kolejce. Tłumaczenia o zapisach godzinowych potraktował obojętnie i kontynuował szarpanie się z psem, który miał ochotę pożreć zarówno Morfinę, jak i trzęsącego się w transporterze kota.

Po rozmowie z technikiem mężczyzna zaczął być agresywny, co tylko rozjuszyło i tak już rozzłoszczonego psa, więc do akcji wkroczył lekarz, usiłujący wyjaśnić człowiekowi, że nie zostanie on przyjęty bez wcześniejszego zapisu, chyba że uiści odpowiednią opłatę i założy na twarz maseczkę. Mężczyzna tak się zirytował, że przewrócił dystrybutor wody, stojący przy ścianie, po czym odgrażając się, opuścił gabinet, przeklinając pod nosem i wracając się trzy razy, żeby nawrzucać lekarzowi.

- Jak widać, nie tylko zwierzęta mogą mieć wściekliznę - rzucił weterynarz, kiedy do gabinetu weszła kobieta, prowadząc przed sobą tego samego owczarka.

- Ja przepraszam za narzeczonego - zaczęła, próbując przekrzyczeć szczekającego psa - on taki nerwowy jest. Myśmy byli umówieni na wizytę, ja mam karteczkę, on zapomniał o tym.

- To proszę poczekać na swoją kolej na zewnątrz, bo mamy lekkie opóźnienie - odparł lekarz.

- Tak, tak, oczywiście.

- Tamten pan nie wchodzi. Po pierwsze nie stosuje się do zasad, po drugie jest agresywny.

- Ale ja go mogę sama nie utrzymać, on się będzie wyrywał.

- Przykro mi, ale musi sobie pani jakoś poradzić, jeśli chce pani dzisiaj wejść.

Kobieta odczekała swoje, weszła do środka i załatwiła sprawę, nie dając się przy okazji pożreć przez własnego psa. Wszystko w dużo spokojniejszej atmosferze.

Jakiś czas później okazało się, że gabinet dostał bardzo nieprzyjemny, anonimowy komentarz odnoszący się do dyskryminacji i podziałów, oraz "chamskiego" zachowania personelu.

Nie jestem detektywem, ale chyba wiem kto mógł być jego autorem.



Kieliszek z labretami

Kiedy miałam osiem lat, moja ciocia zabrała mnie do kosmetyczki i wbrew woli mojej mamy oraz mojej, przekłuła mi uszy. Zabieg był wykonany pistoletem, w średnio sterylnych warunkach, przez osobę do tego nieupoważnioną. Co złego jest w pistoletach, spytacie? Profesjonalny piercer przebija igłą, która nie rozrywa i nie miażdży tkanek, jak dzieje się w przypadku przekłuwania pistoletem, który wbija tępo zakończony kolczyk w ciało na siłę. Tworzą się zrosty, infekcje, przekłucie goi się dłużej, a czasem wcale. Była to jednak tańsza opcja i w tamtych czasach nikt nie był jeszcze na tyle uświadomiony, żeby się tym przejmować. Ciocia chciała, żebym wyglądała ładnie i dziewczęco na komunii, więc zrobiła to bez większego namysłu, nie pytając mnie o zdanie, ponieważ "każda dziewczynka chce mieć kolczyki". 

Ważna uwaga jeśli chodzi o przekłucia: wszystko powinno być sterylne, a personel powinien mieć założone rękawiczki, przekłucie powinno być wykonane igłą, a pierwsza biżuteria musi być tytanowa, ponieważ inne metale (nawet szlachetne, takie jak złoto czy srebro) zawierają w sobie nikiel, który często powoduje reakcje alergiczne. Kolczyka nie należy wyjmować przez kilka miesięcy, do momentu całkowitego zagojenia. Należy dbać o higienę wokół miejsca przekłucia, stosując srebro koloidalne lub inne odpowiednie do tego specyfiki. Nie należy dotykać miejsca przekłucia niezdezynfekowanymi rękami ani obracać kolczykiem. Kolczyk w uchu powinien być prostym labretem, nieco dłuższym niż standardowy, by zostawić miejsce na opuchliznę. Wszelkie motylkowe zapięcia odpadają.

Kosmetyczka złamała wtedy wszystkie powyższe zasady, efektem czego moje ucho zaczęło wchłaniać kolczyk już trzeciego dnia. Niewyobrażalny ból, krwawienia i stany zapalne ciągnęły się za mną latami, a na komunii wyglądałam jak ofiara przemocy domowej. Miałam osiem lat i byłam dzieckiem puszczy, więc infekcje w przekłuciach stały się moim znakiem rozpoznawczym. Nie potrzebowałam tych kolczyków i nigdy o nie nie prosiłam. Kojarzyły mi się tylko z bólem i cierpieniem, haczyły o wszystko i sprawiały mi same kłopoty, a do tego żywe rany wcale nie wyglądały ładnie. Przekłucie było nie do zaleczenia, więc wyciągnęliśmy biżuterię w nadziei, że dziurka się zagoi i zarośnie. Tak się jednak nie stało i przekłucie leczyłam aż do wieku nastoletniego, kiedy to moje uszy zaczęły powoli wybaczać mi zbrodnię, jakiej się na nich dopuszczono.

Z pomocą piercera udało mi się całkowicie zagoić przekłucia, ale moje uszy reagują agresją na wiele czynników, dlatego muszę poświęcać im więcej czasu i uwagi, żebyśmy mogli żyć w symbiozie.

Do czego zmierzam, po tym nieco przydługim wstępie.

Moja wieczorna rutyna polega na przemywaniu przekłuć, dezynfekcji tytanowych labretów, które jeszcze nigdy mnie nie zawiodły, nawilżeniu przekłucia przynajmniej trzema specyfikami, masażu płatków ucha i aplikacji biżuterii.

Kolczyki najprościej dezynfekuje mi się za pomocą alkoholu i kieliszka. Jako że sytuacja w kraju jest obecnie mocno nastawiona na odkażanie, w domu na każdym blacie stoi butelka spirytusu z zamontowaną pompką, co znacząco ułatwia mi sprawę. Zostawiam kieliszek z biżuterią na blacie, zalewam go alkoholem, a sama idę do łazienki, wykonywać nad moimi uszami serię magicznych rytuałów. Tak wygląda każdy dzień. Dla mnie stało się to normą, której nie poświęcam większej uwagi.

Pewnego dnia Ruda zaproponowała libację. Jako że był środek tygodnia, odmówiłam, tłumacząc się wykładami i pracą projektową. Ognistowłose zmierzyło mnie wzrokiem z góry do dołu i rzekło:

- Przecież codziennie shotujesz, więc powinnaś być uodporniona.

Nie miałam pojęcia o co jej chodziło, więc stałyśmy tak chwilę w wielkiej konsternacji, patrząc sobie głęboko w oczy, aż nie naszło mnie olśnienie.

- Chcesz mi powiedzieć, że od tygodni obserwujesz jak migruję do pokoju z kieliszkiem spirytusu i słówka nie pisnęłaś w tej sprawie?

- Dorosła jesteś, nie?

- Ty poważnie myślisz, że ja co wieczór ładuję sobie kielicha z 96% spirolu i idę pisać pracę?

- No.

- I to dla ciebie było całkowicie normalne i nie wzbudziło to ani trochę twoich podejrzeń?

- No.

- Za kogo ty mnie masz?

- Za kogoś, kto mógłby przejść do większego kalibru, bo burbon stygnie.

Sprawa została oczywiście wyjaśniona, a nadzieje Rudej na chlanie życia pogrzebane, ale chciałabym kiedyś podchodzić do wszystkich aspektów życia z taką lekkością i oczywistością, jak to dziecko z piekieł.



wtorek, 1 grudnia 2020

Golden to stan umysłu

Mam dość wysokie łóżko na stelażu, pod którym składuję transportery, ręczniki dla zwierząt i aktualnie nieużywane szczurze mebelki. Tuż obok niego znajduje się legowisko Morfiny, na którym śpi ona od wielkiego święta, ponieważ przez większość czasu jest jej po prostu za ciepło i zdecydowanie preferuje kuchenne kafelki.

Dzisiejszej nocy (technicznie czwarta rano to dla mnie środek nocy) usłyszałam psi pisk, więc kierowana instynktem matki zerwałam się z łóżka i ruszyłam na zwiad pomieszczeń, rozglądając się za skomlącym kłakiem. Przeszłam przez pokój przechodni, korytarz i kuchnię, zajrzałam nawet do zamkniętej łazienki, na wypadek, gdyby włosiane nauczyło się przechodzić przez portale, ale psa nigdzie nie było. Lekko spanikowana zaczęłam więc nawoływać. Odpowiedział mi zduszony pisk, dochodzący z mojego pokoju. Pustego pokoju. Dość trudno przeoczyć trzydzieści kilogramów zwierza na sześciu metrach kwadratowych, więc wytężyłam wzrok i odnalazłam łapę, wystającą spod mojego łóżka. Kiedy się schyliłam, ujrzałam najbardziej umęczony wyraz psiego pyska, jaki w życiu widziałam. Ten wzrok przepełniony był oburzeniem i pretensją oraz jasnym przekazem "utkłam, pomóż". Morfinie udało się wypełznąć z pułapki dopiero po podniesieniu rusztowania. Nie wiem ile tam leżała ani jak się tam dostała, ale zdegustowana blond ninja zażądała spaceru, mimo że zdawała sobie sprawę, iż na zewnątrz temperatura odpowiadała tej na Alasce. Zupełnie jakbym to ja wcisnęła ją tam specjalnie podczas jej niewinnego snu.

poniedziałek, 30 listopada 2020

Małe = nie pies, coś więcej

Czasami spotykamy na swojej drodze ludzi, którzy sprawiają, że czujemy, jak opuszczają nas szare komórki.

W mojej okolicy od niedawna mieszka właścicielka dwóch Yorków. Kobieta przeprowadziła się z innego miasta i od razu zaskarbiła sobie moją sympatię, poprzez swoje podejście do zwierząt. Jej psy są wychowane, nie jazgoczą, reagują na komendy i trzymają się blisko właścicielki. Słowem - odpowiedzialny opiekun dwóch, bardzo dobrze ułożonych puchatków.

Do kobiety pewnego dnia podeszła inna niewiasta, będąca w posiadaniu dokładnej odwrotności wychowanych zwierząt. Na jej rękach spoczywał miniaturowy, biały piesek, którego rasy ani tożsamości nie dało się niestety odgadnąć przez otaczające go puchowe ubranko, w którym ledwie mógł się poruszać. Widząc trenującą komendy właścicielkę dwójki Yorków, dama z łasiczką w żółtym wdzianku zbliżyła się do kobiety i rozpoczęła serenadę złotych rad.

- A ty to się nie boisz, że one ci się zgrzeją i je zawieje?

- Nie no, nie jest tak zimno, a pobiegać muszą.

- Nie muszą, przecież to miniaturki są, mają zupełnie inne organizmy, one nawet nie powinny biegać, ani po schodach chodzić. I po co im tak każesz robić coś co chwilę?

- Żeby znały jakieś podstawowe komendy?

- Ale po co, one nie maja do tego głowy, bo mózgi mają za małe. Tylko je męczysz. Przecież zawsze można na ręce wziąć jakby coś się działo, nie ma sensu.

- Ale to, że pies jest mały, wcale nie oznacza, że nie jest psem i nie można nic od niego wymagać.

- No właśnie tak, miniaturki to już właściwie nie są psy. One są inne zupełnie. To coś więcej.

Właścicielka Yorków na szczęście nie wzięła na poważnie ani jednego słowa, jakie wypłynęło z ust posiadaczki kurtkowego pieska, a jej wyraz twarzy świadczył o ogromnej chęci ewakuacji z tej konwersacji.

Mądrego to dobrze posłuchać...

niedziela, 29 listopada 2020

Nie dawajcie rudym patelni

Nie miał trudnego poranka ten, kogo nigdy nie obudziły dźwięki wystrzału, dobiegające z kuchni, o siódmej trzydzieści, po których nastąpiło siarczyste "ku*wa". Wiedziałam, że robię błąd, wstając z łóżka i zmierzając w kierunku odgłosów walki i moje przypuszczenia okazały się słuszne, kiedy ujrzałam rudą potworę, nieco ponad metr pięćdziesiąt, w piżamie i przyłbicy, w jednej dłoni dzierżącą pokrywkę, w drugiej szpatułkę. Na patelni szalał skwierczący olej, na którym przypalało się coś, co określiłabym jako wkładka filcowa do butów, wysmarowana dżemem. Ogniowłose walczyło dzielnie, odpierając ataki wroga tarczą z pokrywki i dźgając go mieczem ze szpatułki. Nie chciałam wiedzieć i nie chciałam widzieć, ale ciekawość była silniejsza niż mój instynkt samozachowawczy, więc spytałam:

- Co robisz?

- Śniadanie, nie widać? - padło z ust rycerza.

- Masz taki rzadki talent sprawiania, że ciężko zgadnąć co właściwie gotujesz.

- Przymknij się.

- A ta przyłbica to ci po co?

- Żeby mi w ryj nie strzelało tłuszczem?

- A nie możesz po prostu przykręcić gazu?

- Nie masz czasem wykładów?

- Za pół godziny.

- To wyjazd?

Instynkt podpowiedział mi, że ta delikatna sugestia może być moją ostatnią, więc postanowiłam posłuchać, zabierając ze sobą psa.

Wykłady rozpoczęły się i kiedy nadeszła właśnie moja kolej do zaprezentowania tematu, pokój zaczął sinieć. Obłok gęstej, szarej mgły migrował coraz dalej, a ja mogłam się tylko modlić o to, że kuchnia to przeżyje, a ja nie stracę całkowitej widoczności przez gryzący w oczy dym.

To, co powstało z eksperymentalnej kuchni molekularnej było... zjadliwe. Będąc na spacerze z psem znalazłam jednak dowód tego, że Ruda nie była jedyną osobą, której chęci kulinarne przerosły możliwości i posiadane umiejętności.

Niech ta spalona na węgiel czosnkowa bagietka przypomina nam o wszystkich poległych przepisach, których los wysłał lotem szybowym na trawnik, skąd nie było już powrotu.



sobota, 28 listopada 2020

Historia kozy Krysi

Chcieliście historię kozy Krysi, będzie historia kozy Krysi.

Podczas łapanki kotów w Bełchatowie, na którą pojechaliśmy z Damianem i Mateuszem, zgarnęliśmy kilka dodatkowych podrzutków. Ludzie z pobliskich domostw, widząc nasze poczynania, wołali nas do siebie i oferowali własne koty (zazwyczaj bardzo młode), które nie pełniły dla nich żadnej funkcji. Część kociaków była sierotkami, które pewnego dnia po prostu przyplątały się na czyjeś podwórko, część stanowiła nadwyżkę "hodowlaną", no bo jak tu kotki raz nie dopuścić, jeszcze inne były starymi kocurami, którym nie w głowie było bieganie za myszami, więc straciły swój ochronny immunitet i musiały pożegnać się z miejscówką na ganku. Coś, co pierwotnie miało być łapanką czterech kotów, stało się obwoźnym schroniskiem dla ponad dziesięciu sztuk sfilcowanych, niemiłosiernie brudnych i często chorych zwierząt.

Wieść o tym, że po okolicy jeździ Van, zbierający "niepotrzebne" zwierzęta szybko się rozniosła i w wolnych kenelach znalazło się miejsce jeszcze dla dwóch psów. Postanowiliśmy zostawić ludziom namiary na pobliskie domy tymczasowe, spakować klatki i transportery i zabrać się stamtąd, zanim wieści dotarłyby do dalej położonych domów. Mieliśmy ograniczoną liczbę klatek i miejsc w samochodzie.

Zanim zdążyliśmy odjechać, ujrzeliśmy mężczyznę, truchtającego środkiem drogi, zmierzającego w naszym kierunku. Człowiek niósł na rekach coś, co wyglądało jak średniej wielkości pudel. Spojrzeliśmy po sobie i gotowi odmówić zabrania psa ze względu na brak wolnych miejsc w transporcie, wyszliśmy mężczyźnie naprzeciw. Coś, co początkowo wzięliśmy za pudla, okazało się być jednak kozą.

- Możecie ją zabrać? Drogo nie wezmę. - rzekł jegomość.

- Ale my nie skupujemy zwierząt, zabieramy je do domów tymczasowych i fundacji. Tak właściwie to przyjechaliśmy tylko po kilka i już mamy nadwyżkę. - odpowiedział Damian.

- Dobra, to za darmo ją weźcie.

- Ale to jest koza.

- No koza, a co?

- My zabieramy tylko zwierzęta domowe, nie hodowlane.

- Małe jest, dużo wam miejsca nie zajmie.

- Nie mamy wolnych klatek.

- Ja coś załatwię jak wam potrzeba klatki.

- Ale... - usiłował zaprzeczyć Damian, lecz widząc moje dłonie przyklejone do miękkiego futerka koźlątka, zorientował się, że decyzja została już podjęta. Koza jechała z nami.

- A właściwie dlaczego się jej pan pozbywa? - spytał Mateusz, wyciągając z kieszeni telefon.

- I tak cały dzień przy słupie stoi, nie mam co z nią zrobić, dostałem ją kiedyś w formie żartu od kolegów, ogródek mi obżera. Ja konie trzymam, nie mam miejsca i czasu dla kozy. 

- Mati, nie mamy komu podrzucić kozy. - rzucił Damian, licząc zapewne na jakiekolwiek wsparcie ze strony kolegi.

- Już to ogarniam, daj mi sekundę - odpowiedział Mateusz, przeszukując komórkę i chwilę później koza spoczywała już na moich rękach, podczas gdy panowie składali przyniesioną przez właściciela, starą, zardzewiałą klatkę, która musiała nam jakoś wystarczyć.

- Syn ją nazwał Krysia, ale można zmienić, dla niej to różnicy nie zrobi - powiedział mężczyzna, otwierając skrzypiące drzwiczki prowizorycznego transportera.

- Nie pomaga pan - odparł Damian i po wyłożeniu klatki kocem, koza trafiła na nasz bagażnik, razem z pozostałym zwierzyńcem.

- Magda ją weźmie - rzekł Mateusz, zapinając pasy - ale może ją przyjąć dopiero za trzy dni, więc po drodze trafi do Adama w Busku. Ktoś po nią przyjedzie wieczorem.

- A do tego czasu gdzie ją mamy trzymać? Ja muszę wyładować jeszcze pozostałe zoo.

- No najlepiej jakby u kogoś te kilka godzin przeleżała.

- Krysia, ty byłaś za zabraniem kozy, więc bierzesz za nią odpowiedzialność.

- Wolne żarty, ja w bloku mieszkam, jak to sobie wyobrażasz? - spytałam, widząc oczami wyobraźni konwulsyjne drgawki Anonimki i sensację całej dzielnicy, wywołaną pojawieniem się koźlątka.

- Jak każdy z nas, u ciebie będzie najprościej ją przechować, dopóki ktoś od Adama po nią nie podjedzie.

- Dzielicie imię, to zobowiązuje - dodał Mateusz, więc zastanawiając się jak wyjaśnię to pozostałym lokatorom, zaczęłam układać w głowie plan działania.

Wchodząc z kozą Krysią do bloku, czułam się jak Daenerys dzierżąca w dłoniach małe smoki i wywołałam tym podobny poziom zainteresowania ze strony sąsiadów. Koza Krysia okazała się być strasznym bucem, który obgryzł większą część koca i postanowił krzyczeć na obwąchujące klatkę psy przez czterdzieści pięć minut, bez przerwy. Podłożone pod kenel podkłady higieniczne, których funkcją było uchronienie paneli przed ewentualnym zalaniem, również zostały częściowo zjedzone, mimo podkarmiania małego demona jabłkami i marchewką.

Na transport Krysia czekała zaledwie półtorej godziny, ale było to dla mnie bardzo długie półtorej godziny, w czasie której musiałam wyciągać z koziego pyska kawałki podkładu, odciągać ciekawskie psie nosy od klatki i odwracać uwagę Morfiny, która zdążyła już zaadoptować upośledzone psie dziecko z różkami i postanowiła wrzucać do klatki swoje zabawki, żeby uspokoić trochę rozwrzeszczanego pudla.

Koza Krysia finalnie trafiła do swojego domu tymczasowego i obecnie ma się dobrze, niszcząc i dewastując podwórko jej nowej opiekunki.


Trasa pokonana przez kozę Krysię:


Come back Anonimki

Dawno nie było tu nic o Anonimce. Nie dlatego, że kobieta postanowiła przejść na zdrowy, pozbawiony frustracji i nienawiści do świata styl życia. Nie, nie. Dusza rebeliantki ma się dobrze i jest w szczytowej formie. 

Okres powakacyjny był dla nas czasem wzmożonej migracji zwierząt, dla których stanowiliśmy dom tymczasowy. Stacjonowali u mnie również wczasowicze, których właściciele udali się na wakacje. Wzrost populacji puchatków został bardzo szybko odnotowany przez monitoring osiedlowy i wieści dotarły do głównego snajpera nadzorującego, który nie omieszkał wyrazić swojego niezadowolenia faktem przybycia nowych lokatorów.

Do skrzynki trafiło kilka liścików, jak na przykład te postrzępione dzieło sztuki:


Kobieta dodatkowo otwarła trzecie oko oraz wszystkie czakry i zawładnęła mocą widzenia przez ściany, kiedy pewnego dnia konieczna była interwencja w sprawie jednego z psów. Zwierzę miało drgawki i było znoszone w kocu przez trzech ludzi (w tym mnie), dwa bloki od mojego obecnego miejsca zamieszkania. Psa niestety nie udało się uratować. Cała akcja wyrządziła niewyobrażalne szkody na zdrowiu i psychice Anonimki, ponieważ, jak się później dowiedzieliśmy, "hałas wywołany przez znoszących psa ludzi musiał być niewyobrażalny, a widok paskudny, poza tym mogło na to wpaść dziecko i trauma gotowa".

Anonimka szybko zapomniała o swoich dawnych przeprosinach oraz obietnicy poprawy i błyskawicznie wróciła do dawnych nawyków, które najwyraźniej są silniejsze od niej.

Kobieta wdała się w kilka przepychanek (słownych i fizycznych) z resztą sąsiadów i pewnego dnia zawitała do niej policja, którą tak usilnie próbowała mieć zawsze po swojej stronie. Okazało się bowiem, że nieuzasadnione wezwanie funkcjonariuszy jest karane, a powód "boję się o życie swoje i swoich dzieci, ponieważ sąsiedzi trzymają w mieszkaniu niebezpieczne zwierzęta egzotyczne" nie jest wystarczającym uzasadnieniem dla policji, zwłaszcza kiedy spodziewają się co najmniej aligatora, a na miejscu zastają kilka psów, stadko gryzoni i kozę w klatce, oczekującą na przewóz.

Koło fortuny kręci się więc dalej i najwidoczniej nie ma zamiaru się zatrzymać.

czwartek, 26 listopada 2020

Kiedy życie nokautuje jeszcze przed 10 rano

O 9:20 wślizguję się do lokalnego spożywczaka, celem nagromadzenia zapasów przed godzinami dla seniorów. Wykłady są długie, a w brzuchu burczy od samego słuchania o entalpii i izotopach, więc biurko zawalone jedzeniem jest koniecznością. Przechadzam się między półkami, zerkając na listę zakupów, kiedy do sklepu wchodzi dziewczynka, sięgająca mi biodra. Wiek skrzata określam na maksymalnie sześć / siedem lat. Dziecko o aparycji małego Yody, któremu spod maseczki, owijki szalika i czapki, widać tylko same oczy, patrzy przez chwilę na płyn dezynfekujący, zawieszony zbyt wysoko, by mogło do niego dosięgnąć, po czym podchodzi do obsługi sklepu i pyta czy ktoś zechciałby pomóc z naciśnięciem pompki. Po przetarciu rąk dziewczynka wyciąga z kieszeni kurtki kartkę, bierze w dłoń koszyk, do którego zmieściłaby się cała jaj drobna osóbka i pakuje do niego produkty z listy. Raz prosi mnie o podanie wyżej położonego jogurtu, sprawdza datę na wieczku, wkłada go do koszyka i odchodzi. Chwilę później mijam karzełka na makaronach, kiedy ten wykłóca się przez telefon, dwukrotnie większy od jego twarzy, że do carbonary nie pasują muszelki i może przystać na świderki lub spaghetti. Ponowny telefon młodociana wykonuje na chemii, ponieważ z jej obliczeń wynika, iż bardziej opłaca się kupić większą paczkę kapsułek do zmywarki 2 w 1, niż mniejszą 3 w 1, bo "to i tak jeden syf". Stoję osłupiała, obserwując jak mała gadzina podchodzi do kasy, taszcząc za sobą koszyk, wykłada produkty na ladę, w międzyczasie pytając o skład ciasta na wagę, wkłada kartę do terminala, wklepuje pin, wypycha plecak i lnianą torbę zakupionymi produktami, po czym przeglądając paragon fiskalny, wychodzi, podczas kiedy ja zastanawiam się czy wolę żelki miśki, czy ślimaczki.

Podchodzę zrezygnowana do kasy, zastanawiając się nad sensem istnienia i podziwiając pędraka na szóstym poziomie, który ogarnia w życie bardziej niż ja, w jego wieku biegając po drzewach jak dzikie zwierzę i zastanawiając się jak określić czy słońce po prawej to poranek, czy już wieczór.

Przeraża mnie myśl, że to dziecko, które nie sięgało nawet do średniego regału, prawdopodobnie ma większe szanse na przeżycie zombie apokalipsy niż ja. Pewnie za rok będzie ludziom pomagać wypełniać rozliczenia podatkowe, podczas gdy ja będę się zastanawiać czy do ciasta drożdżowego koniecznie potrzebne mi są drożdże. 

środa, 25 listopada 2020

Ok, I did it and I have no regrets

Wiecie po co człowiekowi włosy? Teoretycznie - do utrzymywania stałej temperatury ciała i ochrony przed urazami. Praktycznie - do niczego. Ewolucyjnie mamy ich coraz mniej i są nam one coraz mniej potrzebne.

Prawda jest taka, że włosy są potwornie uciążliwe. Te na głowie mają za zadanie "dodać nam uroku", więc chociaż wymagają od nas pielęgnacji, mycia, suszenia, nawilżania, rozczesywania, prostowania, usuwania z twarzy przy każdym powiewie wiatru, wypluwania z ust po nocy migrowania po łóżku i udrażniania z nich rur w łazience, to poświęcamy im wiele czasu i uwagi, w zamian dostając akceptowalne odbicie w lustrze, nienaganne zdjęcia do dowodu i możliwość bawienia się nimi podczas czytania jakiegoś nudnego artykułu.

Czy jest to opłacalne? Część osób stwierdzi, że tak i nie wyobraża sobie życia bez nich. Ja powiem tylko, że w piekle mówią po niemiecku, piszą cyrylicą i aplikują wszystkim odżywki na porost włosów.

Moje włosy są jak moje zęby. Cokolwiek bym z nimi nie robiła, nie zmieni to faktu, że są słabe, uszkadzają się bez powodu, kosztują mnie krocie i robią wszystko, żeby mnie zabić (kto nigdy nie zahaczył włosami o klamkę i nie zaliczył bliskiego kontaktu z podłogą, ten nie wie nic o życiu). O ile zęby są mi potrzebne i pełnią dla mnie ważną funkcję - rozdrabniają ogromne ilości jedzenia, jakie w siebie wrzucam, tak włosy żyją sobie na mojej głowie wolne od podatków i jakichkolwiek zobowiązań. Wypłukiwanie z nich szamponu trwa dłużej niż moja magisterka, podczas ich suszenia mogę obejrzeć wszystkie sezony "Esmeraldy" i przeczytać trzy rozdziały książki, a do ułożenia ich powinnam zatrudnić zawodowe tkaczki.

Jako że niemożliwym było dojście do kompromisu, postanowiłam się ich pozbyć. Całkiem. Do zera. Chciałam to zrobić od dawna, z czystej ciekawości i poczucia komfortu, a jedyną blokadą byli dla mnie inni ludzie. No bo jak to będzie wyglądać, prawda? Baba tak na łyso? No nie wypada. Mając to na uwadze, wzięłam nożyczki, przypominające sekatory do żywopłotu, ponieważ fryzjerskich w domu brak, wypożyczyłam maszynkę do włosów na kilka godzin i przystąpiłam do działania, przekonując siebie, że nic nie tracę, ponieważ ten rok i tak jest czasem wydłużonej izolacji i ludzi spotykam tylko sporadycznie w laboratorium, do którego pozwalają nam wchodzić kilka razy w miesiącu.

Godzinę później było już po wszystkim, moja skóra głowy spotkała się z powietrzem, a ja z niesamowitą lekkością.


Czy żałowałam tej decyzji? Ani przez moment. 

Mycie i suszenie głowy zajmuje mi maksymalnie pięć minut, zapomniałam gdzie w domu leży szczotka do włosów, nic nie owija mi się wokół szyi przez sen, nie atakuje mi kolczyków, nie wcina w zamek kurtki, nie blokuje moich rur. Nawyk poprawiania mojego fantomowego kucyka ma się dobrze, ale są to przyzwyczajenia ukształtowane latami posiadania włosów i mogą one nigdy nie zniknąć zupełnie. 

Chwila, a co z minusami takiej operacji? 

Reakcje otoczenia były różne, od "czy ciebie do reszty po*ebało", przez "próbujesz zwrócić na siebie uwagę", po "bardzo dobrze, że to zrobiłaś". 

Jest to jednak moje ciało i najważniejsze, żebym to ja czuła się w nim komfortowo i swobodnie. Społeczeństwo nie ma nic do gadania w tej sprawie.

Bez włosów nie jest zimno?

Termoizolacyjne właściwości włosów są mocno przereklamowane. Nie odczułam znaczącej różnicy cieplnej między włosami do łopatek, a ich zupełnym brakiem. Pewnie zależy to też od ich gęstości, ale od czego jest czapka, kaptur, chusta, kocyk, względnie jakiekolwiek nakrycie głowy.

Zdaję sobie sprawę, że nie jest to rozwiązanie dla każdego. Nie wszyscy będą się czuli komfortowo, ponieważ włosy dodają im pewności siebie, a ich utrata może przyciągać ciekawskie spojrzenia i skutkować nieprzychylnymi komentarzami. Są też osoby, które zwyczajnie lubią swoje włosy (jeśli kochacie swoje kudełki, życzę im jak najlepiej. Niech rosną w sile i chwale, przynosząc Wam dumę). Niektóre stanowiska pracy wręcz zabraniają takich modyfikacji, co w moim osobistym poczuciu jest bardzo krzywdzące lecz niestety utrwaliło się w kulturze stanowisk urzędowych. "Profesjonalny wygląd" ogranicza się do schludnego ubioru, pięknych, naturalnie wyglądających włosów, braku tatuaży i jakichkolwiek modyfikacji ciała. Jeśli o mnie chodzi, zaufałabym wytatuowanemu prawnikowi tak samo, jak temu z czystą skórą. Posiada w końcu takie same wykształcenie i kwalifikacje do wykonywania tego zawodu. Czasy mamy jednak takie, a nie inne i w dalszym ciągu zwraca się na to uwagę.

Dla mnie w każdym razie jest to niesamowity komfort i regeneracja dla mojego biednego, przesuszonego skalpu, który jest teraz w najlepszej formie od wielu lat. Jest to proces odwracalny i chociaż trwa on trochę czasu, można być pewnym, że włosy odrosną. Bardzo polecam wszystkim, którzy nie są fanami posiadania nitek z własnym DNA na głowie i nie są do nich przywiązani oraz tym, dla których troska o coś tak problematycznego po prostu nie jest warta zachodu. Oszczędność czasu i energii jest naprawdę spora.

Nie namawiam, nie zachęcam, ale dla mnie miodzio.

poniedziałek, 12 października 2020

Wiedza tajemna

Dotarło do mnie, że posiadam ogromne pokłady wiedzy bezużytecznej. Wiem jak dokładnie wygląda w środku makieta rekina, użyta do nakręcenia "Szczęk" w 1975 roku i kiedy przenosi się do Niemiec firma produkująca Lentilky, ale spytajcie mnie jakie są główne właściwości membran polimerowych, z których robiłam specjalizację, a będę musiała się poważnie zastanowić.

Oglądaliśmy ostatnio horror. Zdalnie. Jedna osoba udostępniała ekran, a reszta oglądała go na ekranie swojego komputera lub komórki w domu. Podczas komentowania głupich decyzji głównej postaci, temat zszedł na planszę Ouija (taka tabliczka z literkami do kontaktu z duchami). Kobieta na ekranie przecięła dłoń szklanką, przez co kilka kropel krwi dostało się na planszę.

- Przewalone - powiedziałam - krew jej kapnęła.

- To źle? - spytał ktoś na czacie.

- No plansza nie może mieć kontaktu z krwią.

- Dlaczego?

- Takie są zasady. Tak samo jak w pomieszczeniu nie może być dzieci i zwierząt, powinieneś się zawsze pożegnać przed zakończeniem seansu i przerwać go od razu jak wskaźnik zaczyna tworzyć symbol nieskończoności albo szóstkę. Nie powinno się też odkupować używanej planszy ani przeprowadzać seansu w pojedynkę.

- ... a Ty skąd to właściwie wiesz?

Właściwie to nie wiedziałam skąd. Musiałam kiedyś zabłądzić o trzeciej w nocy na YT i znaleźć takie informacje między filmikami o wyciskaniu pryszczy, a wymianie królowej pszczół w pasiece. Nie interesuję się żadną z powyższych rzeczy, ale każdy w życiu chociaż raz wszedł w tryb zombie, kiedy obojętne było co się ogląda, byle leciało w tle.

Strach pomyśleć jakie jeszcze informacje mogą być zakamuflowane w odmętach mojego umysłu...

Tak poza tym, wiedzieliście że jest rodzaj mumifikacji, którą przeprowadza się w miodzie jeszcze za życia? Wygooglujcie sobie "Mellified man".

Przyjemnej lektury.

sobota, 10 października 2020

Pies пока

Obecnie nasza uczelnia objęta jest hybrydowym systemem nauczania, co oznacza, że część zajęć odbywa się zdalnie (wykłady, ćwiczenia, projekty), natomiast pozostała część, stanowiąca mniejszość, odbywa się kontaktowo (laboratoria). Naukę domową, z użyciem komunikatorów mamy więc przez cztery dni w tygodniu. Zazwyczaj są to panele wykładowe od 8:30 do 17:00 z małymi przerwami, w których każdy z nas zdąży zrobić sobie coś do jedzenia, wyjść do łazienki, czy zapaść w pięciominutową drzemkę. Ja te przerwy wykorzystuję na szybki przemarsz z psem wokół bloku. 

Morfina przez ostatnie pół roku nauczyła się nowego schematu. Czasem przychodzi mi poprzeszkadzać, ale wie już kiedy jest pora na szybki spacer, średni spacer i dłuższy spacer, podczas którego usiłuję wytłumaczyć prowadzącemu dlaczego samochody przejeżdżają przez moje mieszkanie.

Nie wiedziałam jednak, że puchata wyuczyła się komend głosowych, których wcale nie miałam zamiaru jej uczyć, a które podłapała jako sygnał zakończenia wykładu, co równało się wyjściu na spacer.

Dzięki temu Morfina reaguje teraz na "do widzenia", "goodbye" i "пока" tak samo jak reaguje na słowa "spacerek", "idziemy" i zdanie "szukaj smyczy". Mój pies nauczył się pożegnania w trzech językach i zrozumiał to jako sygnał do opuszczenia mieszkania. Zajęło jej to pół roku i dokonała tego bez mojej ingerencji. Wadą całej sytuacji jest jednak to, że czasem puchata wychwytuje te słowa w tekście przeze mnie czytanym i domaga się wyjścia, kiedy wykład wcale się jeszcze nie zakończył. "Goodbye" to dla niej "goodbye", obojętnie w jakim pada kontekście i czy był to tylko cytat podany przez Johna z czytanki, czy moje własne pożegnanie.
Cóż, wszystko ma swoje wady.

Mogę powiedzieć, że zdalne nauczanie objęło też rozwój mojego psa, mimo że tej opcji nie było w pakiecie. Zastanawiam się nad puszczaniem jej na głos całych wykładów. Może za kolejne pół roku będzie mogła robić za mnie notatki.



czwartek, 8 października 2020

Deratyzacja

Podczas trwania szczurzego wybiegu rozlega się pukanie do drzwi. Gryzonie rozlane na łóżku, testują maksymalną powierzchnię, jaką mogą sobą zająć, więc zabieram towarzystwo i upychając łaciate kluchy w kieszeń bluzy, maszeruję w stronę drzwi.

- Dzień dobry - odzywa się mężczyzna w roboczym ubraniu - potrzebujemy klucze do piwnicy bo... - przerywa, patrząc na mój falujący pod bluzą brzuch. Z kieszeni wyłania się ogon, nos i cała głowa - ... bo deratyzację będziemy przeprowadzać - kontynuuje po chwili, nie odrywając oczu od planujących ucieczkę szczurów.

- Do suszarni też? - pytam, przebierając w pęku kluczy.

- Też, też - odpowiada, zerkając na migrujące po moim ubraniu gryzonie.

Wręczam mężczyźnie klucze, przytrzymując maślanego księcia na ramieniu i kontrolując MMA, które dzieje się w moim kapturze między pozostałą dwójką.

- U pani też by się przydała mała deratyzacja może.

Uśmiecham się pobłażliwie do tego lekko suchego żartu i odprowadzam zmieszanego człowieka wzrokiem. Chwilę później klucze wracają do mnie już z ręki innego człowieka, który rozgląda się zaciekawiony po korytarzu, najwidoczniej ciekaw szczurzej kolonii z opowieści kolegi.

- Ale trafiliśmy, co? - przemawia w końcu - Te pani się nie obrażą na nas, co? Żeby nas nie zeżarły jak te myszy tego Popiela. A gdzie one są tak właściwie?

- Poszły do piwnicy polować.

Mężczyzna oddaje mi klucze i odchodzi. Powaga na twarzy sugeruje mi, że zdanie weszło nie tak jak powinno, ale jest już za późno, żeby to naprawić. Stoję więc przy uchylonych drzwiach w niezręcznej ciszy, kiedy z klatki schodowej dochodzi mnie głośne:

- Białe całe i z pięć ich było, takie jak się na kacu widzi!


wtorek, 6 października 2020

Magiczny olej

Ósma rano. Za pięć minut wykład, więc moje nieprzytomne oblicze kieruje się do kuchni, żeby popełnić śniadanie. Decyduję się na omlet i rozpoczynam poszukiwania natłuszczacza. Niestety w szafkach i lodówce nie znajduję niczego przydatnego. Ostatecznie odkrywam ukrytą butelkę pod stertą garnków i niewiele myśląc wlewam kapkę zawartości na patelnię.


Wrzucam jajo, zakrywam, czekam, wykładam, zjadam. Dobre. Nawet bardzo dobre. Ma jakiś dziwny owocowy posmaczek, ale najwidoczniej to wina specyficznego oleju. Decyduję się na dokładkę, a następnie jeszcze jedną, bo trzy jajka to akurat tyle, żeby utrzymać mnie przy życiu do obiadu. Wykład przebiega płynnie i jakoś lżej mi wchodzi. Postanawiam dodać owocowy olej do sałatki przy obiedzie.

- Kto otworzył te berbeluchę? - dobiega głos z kuchni, więc zabieram wykład ze sobą i wchodzę do pomieszczenia.

- Że olej? Ja. Omlet robiłam.

Patrzymy sobie głęboko w oczy, w tle sączy się łagodny głos profesora, który stara się wytłumaczyć nam jakieś rosyjskie przedsięwzięcie wodociągowe, a na mojej twarzy zaczyna malować się uśmiech, ponieważ powoli dociera do mnie czym jest zawartość butelki.

Usmażyłam sobie trzy omlety na mocnym alkoholu, o ósmej rano, na czczo, mając przed sobą cały dzień wykładów.

To będzie dobry dzień.

piątek, 2 października 2020

Podsklepowy pies stróżujący

Jestem posiadaczką trzech świnek skarbonek, z których jedna jest tak naprawdę owcą.


W każdej z tych skarbonek znajdują się drobne nominały, które obciążałyby tylko portfel, więc kiedy miedziaki zaczynają wysypywać się z pleców gipsowej trzody, przeliczam je i wymieniam na lżejsze papierki.

Mając kieszenie wypchane grosikami, których łączna wartość wynosiła 30 zł, wyszłam z misją wymiany drobniaków w okolicznych sklepikach i mniejszych marketach. Moja kurtka stawała się lżejsza, a chmury ciemniejsze, kiedy zauważyłam małego kundelka przywiązanego do rynny. Psiak wpatrywał się w drzwi automatyczne i próbował wtulić się w ścianę sklepu, która nie osłaniała go jednak od wiatru. Skierowałam się do kasy i po wymianie 10 zł, zwiedziłam sklep. Pół godziny później psiak dalej czekał na swoją panią. Jako że zaczynało już padać, postanowiłam poczekać z trzęsącą się kulką na właściciela i osłonić psa przed deszczem. Staliśmy sobie pod wspólnym parasolem dobre czterdzieści minut i kiedy moja cierpliwość się skończyła, weszłam do sklepu ponownie, pytając kasjerki czy nie wie przypadkiem czyja jest ta mała sarenka, moknąca na zewnątrz.

- A, tak, tak - odpowiedziała kasjerka, wychylając się zza lady - Już wołam.

Został uruchomiony intercom i po chwili z zaplecza wyszła kobieta w koszulce sugerującej, że była ona pracownikiem sklepu. Rozejrzałam się niepewnie, ale nikt więcej się nie pojawił.

- No słucham, słucham - rzuciła kobieta.

- Ja szukam właściciela tego nieszczęścia, które moknie na zewnątrz. Już tak od dobrej godziny tam siedzi.

- A coś się dzieje?

- No... pies moknie, zimno mu, poza tym zbliża się burza.

- Nic mu nie będzie, przyzwyczajony jest.

- A może pani zawołać właściciela? Wie pani kto to?

- No ja jestem właścicielem, dlatego wiem, że psu nic nie będzie.

- Ale jak pani jest właścicielem, przecież pani tu pracuje.

- No i pies czeka grzecznie aż skończę pracę i pójdziemy do domu.

- To mam rozumieć, że pies tam stoi już którąś godzinę w taką pogodę?

- No.

- Ale pani żartuje teraz?

- Proszę pani, na ogródku jakby był, to taką samą miałby pogodę.

- Tyle, że na ogródku może by się schował pod jakimś dachem, tam przecież jest ulewa, ten pies nawet nie ma futra za dużo, co pani?

- On nie jest taki delikatny.

- On się cały trzęsie.

- Nie ma pani większych problemów?

- Pani poważnie nie widzi w tym problemu?

- W domu by tęsknił za mną, a tak to mnie widzi.

- Przez szybę, w domu miałby ciepło.

Dyskusja trwała dłuższą chwilę i przypadkowo został w nią zaangażowany pozostały personel sklepu, który w połowie przyznał mi rację. Psiak został wciągnięty do środka i uwiązany przy koszykach, a ja miałam nadzieję, że to pierwszy i ostatni raz, kiedy kobieta przychodząc do pracy przywiązywała psa przy sklepie na osiem godzin, bez możliwości ruchu, bez jedzenia i wody, bez żadnej osłony przed słońcem, deszczem i wiatrem.

Tak się jednak nie stało, piesek dalej był widywany podczas pracy jego właścicielki, aż pewnego dnia ktoś odpiął smycz i pies zniknął. Monitoring nie zarejestrował czy ktoś wypuścił psa, czy ukradł go spod sklepu, ale zwierzę przepadło. Szukało go wiele osób, zostały przeczesane schroniska, kto mógł udostępniał apel w mediach społecznościowych, została nawet zaoferowana nagroda pieniężna dla znalazcy.

Psa nigdy nie odnaleziono, ale prawdopodobnie został wywieziony poza teren miasta. To były sekundy, nikt nie zauważył, kamery nie sięgały tak daleko. Można było tego uniknąć, wybierając bezpieczeństwo i wygodę psa nad jego ewentualną tęsknotą, ale szkoda została wyrządzona, a ktoś w wyniku złej decyzji stracił przyjaciela, prawdopodobnie na zawsze.


poniedziałek, 28 września 2020

Nie znam tych psów

Będąc pewnego dnia na spacerze z dwoma psami - Morfiną i jej starszym towarzyszem tej samej rasy, natknęłam się na przemarsz młodzieży do lat pięciu z rodzicami. Dzieci ujrzawszy dwie beżowe wełny zaczęły pytać rodziców czy mogą psy pogłaskać. Opiekunowie krasnali zauważyli słusznie, że muszą spytać o to właściciela małych koni, więc brygada złożona z kilku do kilkunastu dzieci (straciłam rachubę, za szybko się poruszały) zaczęła mnie otaczać i pytać jeden przez drugiego czy szanse na utratę ręki przy bliskim kontakcie są wysokie.

Kilka minut później dwa psy leżały rozłożone na chodniku, podczas gdy całe ich futro było pokryte małymi, ludzkimi rączkami. Zwracając dzieciom uwagę, że należy głaskać delikatnie i nie pod włos, starałam się jednocześnie odpowiadać na pytania rodziców. A ile mają? A to rodzeństwo? Będą szczeniaczki? Dużo jedzą? Dużo wychodzi sierści? Jak się wabią?

W całym zamieszaniu przez przypadek błędnie przypisałam imiona kluchom, których widoczne były dla mnie tylko kończyny i zostałam dość szybko zdemaskowana przez większą latorośl, sięgającą do obroży Morfiny. Poprawiłam się, tym razem wskazując prawidłowo na sukę i psa, po czym wróciłam do konwersacji. 

Jedna z kobiet zaczęła mi się jednak baczniej przyglądać i po chwili milczenia zdecydowała się przemówić.

- A to pani psy są?

- Jedno moje, drugie jest u mnie chwilowo - odparłam.

- A co to znaczy chwilowo?

- Do czasu aż nie wrócą właściciele.

- To skąd pani wie, że pies nie jest agresywny w stosunku do dzieci, jeśli nie jest pani? Nie zna go pani tak dobrze.

- Znam go dobrze, wychodzę z nim od dziewięciu lat, po prostu razem nie mieszkamy na co dzień.

- To pani go nie zna dobrze, jak pani nawet imiona myli.

- Proszę pani, normalnie nie mylę, ale teraz jest taki tłok i zamieszanie, że ja nawet tych psów dobrze nie widzę poza kawałkiem futra i smyczą.

- No ja nie wiem, nie wiem - rzekła, po czym zabrała swoją (jak mniemam) pociechę i odeszła kilka kroków, żeby w odległości dwóch metrów patrzeć na resztę swoich znajomych i tam na nich zaczekać.

Kobieta rzuciła jeszcze, że "z tymi większymi psami to nigdy nic nie wiadomo", jakby to w jakikolwiek sposób miało uratować sytuację i zaczęła przyglądać się swoim butom.

Pozostali pogłaskali jeszcze chwilę zwierzęta i popędzani presją czekającej, również zwinęli młodocianych.

Wychodzi na to, że właściwie nie znam tych psów. Psów, z którymi na domiar złego "nigdy nic nie wiadomo". Czuję jak moje życie balansuje na krawędzi.




niedziela, 27 września 2020

Kamerą przez świat, salon, schody...

Zdalne nauczanie. Ktokolwiek brał udział, ten wie. Część osób siedzi przed ekranem w koszuli i spodniach od piżamy, część zabiera wykład na spacer z psem, pozostali w tym czasie usiłują walczyć z zamykającymi się powiekami i brakiem koncentracji, spowodowanymi przesiadywaniem w tym samym pomieszczeniu od miesięcy.

Czasem coś się zawiesi, czasem ktoś się nie wyciszy dzwoniąc po pizzę, czasem na plan główny wchodzą zwierzęta domagające się uwagi.

Zdarzają się wpadki.

Podczas pewnego wczesnoporannego wykładu przeżuwałam leniwie śniadanie złożone z parówki i jogurtu - te dwie rzeczy znalazłam w lodówce i starałam się skupić na schemacie piaskownika, który pojawił się na ekranie.

- Miko, odejdź - szepnęła profesor, przerywając wywód - przepraszam, mój pies. Kontynuując, jak państwo widzą, woda popłuczna jest wynoszona wbrew gradientowi ciśnień...

Pies zaczepiał kobietę i starał się wcisnąć na jej kolana, lecz ona starała się go ignorować i nie przerywać zajęć. Doskonale rozumiałam tę walkę. Moje własne nieszczęście musiałam odgradzać krzesłem, żeby zachować osobistą przestrzeń, a i tak świdrowało mnie spojrzeniem godzinami, żebrząc o atencję.

Nagle nastała cisza, a na ekranie oprócz piaskownika znalazła się zielona ściana. Twarz prowadzącej zniknęła.

- Miko, nie! - usłyszeliśmy chwilę później i wyrwanych ze snu zostało kilku odpływających studentów.

Widok uległ zmianie i po chwili mogliśmy podziwiać żyrandol oraz kawałek karnisza. Laptop został zabrany w podróż. Zwiedziliśmy salon, przedpokój i część kuchni przy akompaniamencie kroków i nawoływań pani profesor. Spotkanie stało się bardzo aktywne i podczas kiedy czat starał się dowiedzieć co się właściwie dzieje, sceneria zmieniała się co kilka sekund. Na ekranie trwało trzęsienie ziemi, a rytmiczne trzaskanie uświadomiło nam, że znaleźliśmy się na schodach. Nie była to przyjemna podróż dla użytkowników słuchawek, więc wszyscy przełączyli się na głośniki. Mówiąc jeden przez drugiego próbowaliśmy łagodnym głosem przekonać psa do oddania laptopa, lecz on ciągnął nas długą prostą przez korytarz. W tle dalej słyszeliśmy zasapany głos wykładowcy.

Cały maraton trwał tylko kilka minut, ale wymagał on ponownego uruchomienia platformy, ponieważ prowadząca miała problem ze zrozumieniem tego, co mówiliśmy, a przez środek jej ekranu przechodziła czarna pręga.

Pręga co prawda nie zniknęła, ale wykład dokończyliśmy. Okazało się, że pies nieopatrznie zaplątał łapę w kabel laptopa, który podłączony był do ładowania i kiedy spanikowany Miko chciał wyswobodzić się z uwięzi, zabrał sprzęt ze sobą, starając się jednocześnie od niego uciec. Kabel o dziwo zamiast odczepić się od gniazda ładowania, postanowił w nim zostać i mocno się trzymać.

Dzięki tej wyprawie poznaliśmy dokładne umeblowanie domu prowadzącej wykład, stan jej domowych roślin i ilość schodów prowadzących na piętro. Jeden z ciekawszych wykładów jakie pamiętam. Piaskowniki weszły do głowy bez problemu.

Ile kolorów ma tęcza? Więcej niż myślisz.

Każdy zapewne zna flagę osób należących do społeczności LGBT. Nie każdy wie jednak, że tęczowa flaga, jak i akronim LGBT są "parasolami" - ogólnymi określeniami pod którymi kryje się spora różnorodność.

Wiele osób uważa, że heteroseksualizm i homoseksualizm są jedynymi istniejącymi orientacjami. Część z tych osób wyklucza nawet istnienie homoseksualizmu. Prawda jest jednak taka, że samych orientacji jest bardzo wiele, a do tego dochodzą jeszcze tożsamości płciowe i subkultury.

Flaga LGBT

By File: Nuvola LGBT flag.svg
Public Domain, https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=11842131

W oryginale tęczowa flaga miała osiem kolorów, które symbolizowały kolejno:

  • ciepły różowy – seksualność
  • czerwony – światło
  • pomarańczowy – ukojenie bólu i cierpień
  • żółty – słońce
  • zielony – więź z naturą
  • niebieski turkusowy – sztukę
  • niebieski indygo – spokój i harmonię
  • fioletowy – duchowość

Dzisiejsza flaga składa się z sześciu kolorów. Wykluczony został kolor różowy i turkusowy (miasto Filadelfia ma dodatkowe pasy w swojej fladze - brązowy i czarny).

Można by pomyśleć, że kolory zostały usunięte w wyniku zewnętrznej interwencji czy wewnętrznych konfliktów, powód jest jednak bardzo błahy. Kolor różowy zniknął z flagi w wyniku braku tkaniny w latach siedemdziesiątych. Turkus został usunięty, ponieważ gdy wieszano flagę pionowo, słup zasłaniał jeden z pasków przez ich nieparzystą ilość. Sześć kolorów na fladze okazało się więc dużo wygodniejszych.

Heteroseksualizm

Zaczniemy od terminu, który każdy zna najlepiej.

Pociąg romantyczny, emocjonalny lub/i seksualny do osoby przeciwnej płci (biologicznej i kulturowej).



Druga wersja tej flagi:


Straight Ally

Nie jest to co prawda orientacja sama w sobie, ale oznacza osoby heteroseksualne wspierające wszystkie inne orientacje i walczące o ich prawa.


By SVG file authored by AnonMoos,
abstract flag design by http://straight-allies-for-equality.tumblr.com/
 Public Domain, https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=37435526


Bycie osobą heteroseksualną nie oznacza konieczności bycia ignorantem i zamykania się w swojej szklanej bańce. Tak samo jak bycie białym nie oznacza konieczności bycia rasistą.

Homoseksualizm

Pociąg romantyczny, emocjonalny lub/i seksualny do osoby tej samej płci (biologicznej i kulturowej).

Geje - homoseksualni mężczyźni, czyli mężczyźni odczuwający seksualny, romantyczny lub/i emocjonalny pociąg do mężczyzn.

Brak własnej flagi poza flagą ogólną LGBT lub flagą miśków, która oznacza subkulturę homoseksualną, opartą na pociągu emocjonalnym, psychicznym i seksualnym do mężczyzn o określonym typie budowy ciała: masywnych i owłosionych.

By Fibonacci. - Own work, CC BY-SA 3.0,
https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=2027338


Lesbijki - homoseksualne kobiety, czyli kobiety odczuwające seksualny, romantyczny lub/i emocjonalny pociąg do kobiet.

Nie istnieje jedna oficjalna flaga lesbijek, jednak ta zamieszczona poniżej jest najczęściej używana i znaczna większość wyraża poparcie dla jej formy.

By Taqwomen/ShimmeringAtoms
- https://official-lesbian-flag.tumblr.com/post/176505133364/official-lesbian-flag-been-doing-some-research, CC0,
https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=79582187


Inne istniejące wersje są często problematyczne.

By xles - Own work, CC BY-SA 4.0,
 https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=41430367

Twórcy flagi z ustami - Natalie McCray - zdarzało się publikować bifobiczne, transfobiczne i rasistowskie treści, dlatego społeczność stara się odciąć od tej flagi.

By Ensix - Approximate vectorization of Labrys Pride Flag.gif based on elements from Labrys-symbol.svg / Labrys-symbol-transparent.svgThis vector image includes elements that have been taken or adapted from this file:  Labrys-symbol.svg., CC BY-SA 4.0, https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=65723493

Coraz więcej osób stara się też odejść od flagi z labrysem. Jako powód podawany jest fakt, że flagę w 1999 roku zaprojektował heteronormatywny mężczyzna, jednak większym problemem zdaje się być oryginalne pochodzenie czarnego trójkąta, który był używany podczas II Wojny Światowej przez nazistów w obozach koncentracyjnych do oznaczania lesbijek (homoseksualni mężczyźni byli oznaczani różowym trójkątem), prostytutek, Romów, narkomanów, alkoholików i osób bezdomnych.

By Lydia - http://archive.is/0rFRD, CC0, https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=79533339

Flaga powstała w 2018 roku, zainspirowana wierszem Safony nie jest tak rozpowszechniona, przez to używa jej bardzo mało osób.

Biseksualizm


By Michael Page - https://web.archive.org/web/20120204070907/http://www.biflag.com/Activism.asp,
Public Domain, https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=527339


Pociąg romantyczny, emocjonalny lub/i seksualny do osoby przeciwnej lub/i tej samej płci (biologicznej i kulturowej).

Panseksualizm


By This SVG version: KiwiNeko14.
Original idea: Tumblr blog PansexualFlag. - Web archive of pansexualflag.tumblr.com [1] ; [2],
Public Domain, https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=27249837


Pociąg romantyczny, emocjonalny lub/i seksualny do osoby przeciwnej lub/i tej samej płci (biologicznej i kulturowej), a także do osób nieidentyfikujących się jako żadna z płci (niebinarnych) i transpłciowych.

Panseksualizm określany jest jako ślepota płciowa, ponieważ osoby panseksualne wchodzą w relacje międzyludzkie i tworzą związki z osobami niezależnie od ich płci biologicznej i tożsamości płciowej. Zakochują się w osobie i jej charakterze. Płeć jest im obojętna.

Poliseksualizm


By McLennonSon - Praca własna, CC BY-SA 4.0,
https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=38241562

Pociąg romantyczny, emocjonalny lub/i seksualny do kilku, ale nie wszystkich płci kulturowych (społecznych).

Aseksualizm


By AnonMoos (SVG file); AVEN (flag design) -
This vector image includes elements that have been taken or adapted from this file:  Asexual flag.png.,
Public Domain, https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=11521997


Brak odczuwania pociągu seksualnego wobec innych osób, niezależnie od ich płci i tożsamości.

Osoby aseksualne tworzą związki, które nie są oparte na doznaniach fizycznych, a jedynie na emocjonalnej więzi.

Aromantyzm


By Cameron Whimsey - http://cameronwhimsy.tumblr.com/post/75868343112/ive-been-reading-up-on-a-lot-of-the-discussion,
Public Domain, https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=42814668


Brak odczuwania pociągu romantycznego wobec innych osób, niezależnie od ich płci i tożsamości.

W przeciwieństwie do osób aseksualnych, osoby aromantyczne mogą opierać związek na doznaniach fizycznych lub innej formie więzi poza romantyczną i emocjonalną.

Queer

Flaga nie została jednoznacznie ustalona i istnieje różnorodność jej projektów.

Osoby, u których pociąg romantyczny, emocjonalny lub/i seksualny nie jest stały. Te osoby nie identyfikują się jako osoby heteroseksualne, ale nie są też w stanie przypisać jest jednoznacznie do żadnych wymienionych wyżej orientacji seksualnych.

Transpłciowość


By SVG file Dlloyd based on Monica Helms design - Description above retrieved from page "File talk:Transgender Pride flag.svg" at en.wikipedia.The flag was flown from a large public flagpole in San Francisco's Castro District beginning November 19, 2012 in commemoration of the Transgender Day of Remembrance ("Transgender Flag Flies In San Francisco's Castro District After Outrage From Activists" by Aaron Sankin, HuffingtonPost, November 20, 2012).On 19 August 2014, Monica Helms donated the original Transgender Pride Flag to the Smithsonian National Museum of American History., Domena publiczna, https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=530503


Nie jest co prawda orientacją, ale flaga osób transpłciowych jest bardzo popularna i uznałam, że warto ją tutaj przytoczyć.

Osoby transpłciowe to osoby, które nie utożsamiają się ze swoją płcią biologiczną.


MAP




Istnieje wiele odmian tej flagi. 

Więcej można zobaczyć tutaj: Flagi MAP

Należy zgłaszać organizatorom Marszy Równości obecność takich flag w paradach.

MAP NIE należą do społeczności LGBT, chociaż od wielu lat próbują się do niej przypisywać wbrew woli jej pozostałych członków. Jest to otwarta społeczność pedofili, kierująca się zasadą "love is love", która została przez nich błędnie zrozumiana.

Pociąg romantyczny, emocjonalny lub/i seksualny do dzieci czy zwierząt nie jest orientacją seksualną, jest zaburzeniem, które należy leczyć. Dziecko czy zwierzę nie jest w stanie wyrazić w pełni świadomej zgody, w przeciwieństwie do osoby dorosłej. To główna zasada w odniesieniu do wszystkich związków dowolnych orientacji - świadoma zgoda obu stron.

W tym poście zamieszczone są tylko najbardziej rozpoznawalne flagi i orientacje (nie mylić w płciami i tożsamościami płciowymi). Jest ich znacznie więcej, lecz postanowiłam przybliżyć jedynie te, z którymi można spotkać się najczęściej.


piątek, 25 września 2020

Kubek to kubek

Mam bliską znajomą. Dziewczyna jest nieco szorstka w obyciu, ale tak ukształtował się jej charakter. Nie jest też kanonem "dziewczęcości" według powszechnie rozumianych standardów. Jest piękną kobietą, temu nie można zaprzeczyć, ale ktoś, kto przywykł do długowłosych, delikatnych, taktownych dziewczyn w sukienkach raczej nie zawiesi na niej oka. 

Niejednokrotnie byłam świadkiem dyskusji między nią, a obcymi ludźmi lub znajomymi znajomych, którzy z jakiego niejasnego dla mnie powodu byli bardzo ciekawi jej życiowych wyborów i starali się wpłynąć na jej decyzje, chociaż nie mieli z nimi zupełnie nic wspólnego i w żaden sposób ich one nie dotyczyły.

- Dlaczego nie nosisz makijażu? - pytali - Wyglądałabyś tak ładnie w make-up'ie.

- Byś chociaż mogła nosić jakąś biżuterię.

- Co to w ogóle za praca dla kobiety. Mechanik samochodowy? Nie mogłaś zostać jakąś fryzjerką albo kosmetyczką?

- Gdzie ty znajdziesz męża z takimi tatuażami?

- Kiedy dzieci? No przecież jesteś kobietą, do tego cię stworzyła natura.

- Mogłabyś się częściej uśmiechać.

- Dlaczego nosisz takie męskie ubrania? Kieszenie? Przecież w damskich spodniach też są kieszenie tylko mniejsze.

- Mogłabyś zapuścić te włosy trochę dłuższe.

- Długo jeszcze masz zamiar grać niedostępną? Nikt na ciebie nie zwróci uwagi. Będziesz sama na starość.

- Nigdy nie będziesz szczęśliwa, jeśli nie...

- Nigdy nie zrozumiesz, dopóki...

- Nigdy nie będziesz wiedzieć, bo...

Za każdym razem padała tylko jedna odpowiedź:

- Zajmij się swoim kubkiem, ja swojego pilnuję.

To zdanie oznaczało tyle, co "zajmij się swoim życiem i pozwól mi zająć się moim".

Jeśli zbyt dużo uwagi poświęcało się kubkowi drugiej osoby, ktoś mógł dosypać coś do naszego lub do niego napluć, herbata mogła wyparować, rozlać się lub zostać skradziona.

Żyjmy tak jak chcemy. Nie dajmy sobą kierować. Nie kierujmy też jednak innymi. Nie istniejemy po to, by wpasowywać się w czyjś kanon piękna, czyjeś ambicje, wyobrażenia, pomysły i fantazje.

Może czas zrezygnować z niewygodnych pytań w pogaduszkach o pogodzie?

Jeśli masz dziecko i jesteś z niego dumna, to świetnie. Gratulacje, wiele osób cieszy się twoim szczęściem. Niektórzy jednak nie mogą lub nie chcą mieć dzieci z przeróżnych powodów, w które nie należy wnikać, bo może być to temat wrażliwy.

To samo dotyczy wizerunku, zawodu i planów na przyszłość.

Każdy ma na siebie inny pomysł i żaden z tych pomysłów nie jest gorszy od drugiego tylko dlatego, że nam osobiście on nie odpowiada. Nauczmy się wszyscy patrzeć w swój kubek, żeby przypadkiem nic z niego nie uciekło. Inni sobie doskonale poradzą ze swoimi kubkami bez naszej ingerencji.


środa, 23 września 2020

Kto najlepiej się bawi na imprezach dla dzieci?

Istnieją dorośli, którzy nigdy w pełni nie dorastają i dzieci, które stają się dorosłe zbyt szybko. Osobiście wolę być tym pierwszym i nie zastanawiać się co jest stosowne i co wypada w moim wieku - oczywiście w granicach rozsądku i dobrego smaku.

Kilka miesięcy temu w mojej rodzinie odbyło się coś na wzór kinder party. Przedział wiekowy był dość spory, więc zatrudniony na ten dzień animator musiał nie tylko ogarnąć ośmioro dzieci o różnych gustach, ale i w różnym wieku. Do tego dochodziło też kilka osób na wózkach, ale mężczyzna stwierdził, że miewał już takie przypadki i że na pewno sobie poradzi.

Poradził sobie świetnie, chociaż część młodocianych odmówiła udziału w tej "dziecinadzie dla maluchów" i przyglądała się wszystkiemu z boku. Ze względu na nieparzystą liczbę uczestników często brakowało komuś pary. Wtedy na scenę wchodziłam ja. Nieważne czy trzeba było budować wieżę z klocków na czas czy strzelać z gumowego łuku, byłam gotowa. Najstarsze dziecko, biorące udział w zabawie, miało trzynaście lat, najmłodsze cztery. Pośród tych karzełków znajdowałam się też ja. 176 cm wzrostu, lat grubo ponad dwadzieścia, z balonowym mieczem, okładająca grupę piratów, która napadła na nasz okręt z koca. Dorośli przychodzili popatrzeć, kiedy robili sobie przerwę na papierosa i nie wiem czy bawili się przy tych obserwacjach tak dobrze jak ja - biorąca czynny udział w grze - ale jeśli tak, to na zdrowie.

Zwrot sytuacji nastąpił, kiedy animator wywlókł z samochodu uzbrojenie w formie gogli, kilkunastu pistoletów Nerfa i całego pudła mięciutkich, piankowych naboi. Z oczywistych względów każdy chciał mieć w drużynie mnie. Byłam idealną tarczą dla dzieci stojących za mną, ale przy okazji posiadałam też niezłego cela.

- Jaka szkoda, że jesteście za duzi, żeby się bawić - droczył się animator - potrzeba nam kilku dodatkowych rąk, żeby mieć nad nimi przewagę.

Przynęta zadziałała i oporne do tej pory dzieci rzuciły się na broń. Reszta była chaosem, a piankowe naboje latały w powietrzu jak confetti, trafiając przypadkowych przechodniów i palących dorosłych.

Nie wiem czy po wszystkim udało nam się wysprzątać cały plac, ale od tego momentu w zabawach brały udział już wszystkie dzieci, które nagle przestawały być zażenowane taką formą rozrywki. I ja. Nikt chyba nie myślał, że odpuściłabym wyścigi samochodzikami napędzanymi powietrzem z balonów.