Etykiety

Co tu się dzieje?

Witam!
Szybkim wstępem: Morfina to moja suka (Golden Retriever), przez którą wielokrotnie jestem świadkiem sytuacji których normalnie bym nie zobaczyła. Te sytuacje są opisywane na tym właśnie blogu. Jeśli jesteś tu przypadkiem to wiedz, że bardzo zbłądziłeś.

piątek, 28 lutego 2020

Leczenie, diagnostyka i słów kilka od Damiana i Oliego

Pewnego dnia do mojej mamy zadzwoniła recepcjonistka ze szpitala. Pani po drugiej stronie chciała potwierdzić wizytę mojej babci i umówione badanie PET.
Jako, że sytuacja miała miejsce w jakiś rok po śmierci mojej babci i badanie nie było jej już potrzebne, zrobiło się niezręcznie. Kobieta przeprosiła, powiedziała, że jej przykro i odłożyła słuchawkę.

Istnieją też jednak zupełnie inne przypadki, które sprawiają, że część społeczeństwa nie ma ochoty na kontakt z lekarzem.
Dziś będzie właśnie o tym.

~~ Opowiedziane przez Damiana ~~

Jakiś czas temu zauważyłem u siebie zaczerwienienie na przedramieniu. Miało może jakieś siedem centymetrów długości, było nieregularne w kształcie, nie bolało, nie swędziało, nie było wypukłe, po prostu istniało. Początkowo je zignorowałem, jako że nie dawało o sobie znać, ale kiedy po kilku dniach dalej siedziało w tym samym miejscu i nie miało zamiaru nigdzie odejść, postanowiłem pokazać je lekarzowi. Sam się na tym nie znam i nie uważam, żeby stawianie sobie samemu diagnozy za pomocą wujka Google było dobrym pomysłem. Takie rzeczy raczej nie powinny się losowo pojawiać na skórze bez przyczyny.
Ma sens, nie?
Dla mnie też miało.

Zapisałem się do lekarza ogólnego, odczekałem swoje w poczekalni, wszedłem do gabinetu i opisałem sytuację. Doktor obejrzał pobieżnie zmianę, stwierdził że to nie jego dziedzina i odesłał mnie do dermatologa.
Brzmiało sensownie. W końcu problem był natury skórnej, więc należało udać się do lekarza specjalizującego się w schorzeniach skóry.
Podziękowałem, opuściłem gabinet i tego samego dnia zadzwoniłem, żeby umówić się na wizytę do dermatologa.
Został mi zaproponowany najbliższy wolny termin - za dwa miesiące.
Mimo iż posiadałem skierowanie od lekarza ogólnego, postanowiłem przejść się prywatnie i maksymalnie skrócić czas oczekiwania - do tygodnia.

Plama jak istniała, tak istniała.

W wyznaczonym terminie udałem się do dermatologa, który również obejrzał zaczerwienienie i zaczął przeprowadzać wywiad, który miał mu pomóc w diagnostyce.
- No dziwne to jest faktycznie i mówi pan, że nie swędzi? - zapytał lekarz.
- Nie - odparłem.
- Nie boli, nie szczypie, nie piecze?
- Nie.
- Jak dawno się to pojawiło?
- Ponad tydzień temu.
- I teraz pan przychodzi? To trzeba od razu.
- Gdybym przyszedł na NFZ, to byłbym u pana dwa miesiące później. To był najszybszy wolny termin.
- No dobrze. Chorował pan ostatnio?
- Nie.
- Ostatnie badania kontrolne?
- Jakiś rok temu.
- Zrobić i przyjść.

Przeszedłem się więc do przychodni na badania krwi i umówiłem na następną wizytę u dermatologa, znowu prywatnie - kolejny tydzień.
Panie pielęgniarki zawsze mają problem z pobraniem u mnie krwi, ponieważ moje żyły uwielbiają się chować i uciekać, więc przez dwadzieścia minut słuchałem narzekania na to, że "dorosły facet, a żyły jak niemowlak", zupełnie jakbym robił to złośliwie i miał na to jakikolwiek wpływ. Igły i ostre narzędzia manewrujące mi pod skórą zupełnie nie robią na mnie wrażenia, więc siedziałem cierpliwie na krzesełku i czekałem na szóstą próbę.
Udało się za dziewiątym wbiciem i dwudziestym czwartym westchnięciem pielęgniarki. Krew została pobrana i odesłano mnie z komunikatem "uciskać, nie zginać" do domu.

Następnego dnia odebrałem wyniki i z tego co mogłem wywnioskować po przypisanych po boku parametrach, wszystkie mieściły się w normie.

Po tygodniu wróciłem do dermatologa ponownie. Lekarz spojrzał na wyniki, pokiwał głową i stwierdził:
- No dobrze. To tutaj nic nie ma. Dalej pan to ma?
- Tak.
- Urosło, zmalało?
- Nie.
- Zaczęło boleć, swędzieć, piec?
- Nie.
- Stosował pan ostatnio jakieś nowe preparaty, chemikalia?
- Nie.
- Nie zmieniał pan ostatnio niczego w swoim żywieniu?
- Nie.
- Jakieś owoce egzotyczne może?
- Nic innego niż zwykle.
- Ma pan w domu zwierzęta?
- Mam dwa koty.
- Od jak dawna?
- Jednego już kilka lat.
- Jakieś uczulenia wcześniej? Alergie?
- Nigdy nie miałem alergii.
- A za dziecka?
- Też nie.
- Sprawdzimy. Zrobić testy alergiczne i wrócić.

Umówiłem się więc na wizytę do poradni alergologicznej, gdzie z jakiegoś powodu nie przyjmowano nowych pacjentów prywatnie. 
Najbliższy termin - za miesiąc.

Zacząłem się przyzwyczajać do tej dziwnej plamy. Nie czułem do niej przywiązania, ale też nie sprawiała mi problemów, więc często zapominałem o jej istnieniu.

W wyznaczonym terminie odwiedziłem alergologa i pokazałem kartkę z zaleceniami do przeprowadzenia testów.
- Pokarmowe? Wziewne? Kontaktowe? - spytał lekarz.
- Na jak największą ilość alergenów jak to tylko możliwe - odpowiedziałem i chyba zobaczył w moich oczach desperację, bo przybił pieczątkę i odesłał mnie do sali obok.
Tam powitała mnie miła pani w fartuszku, z plakietką na której widniało imię Basia. Była to pierwsza miła pielęgniarka jaką spotkałem od dawna.
- Miał pan kiedyś takie testy? - zapytała, uśmiechając się i rozpakowując sprzęt.
- Nie, wcześniej nie było takiej potrzeby.
- A teraz coś się dzieje?
- Dermatolog zalecił w związku z zaczerwienieniem, które mi zamieszkało na ręce już jakiś czas temu.
- Aha, rozumiem. Swędzi?
- Nie.
- Och. Bo alergiczne to zazwyczaj swędzą. No, ale jak doktor każe. Wie pan jak takie testy wyglądają?
- Mniej więcej. Skóra jest nacinana i nakrapia się alergeny, a potem porównuje wielkość bąbli.
- Tak mniej więcej. Proszę się nie martwić, to nic nie boli, a jak się pojawi kropla krwi, to mi pan raczej nie zemdleje, nie?
- O to się pani nie musi martwić.
- Nacinamy żyletką, ale bardzo płytko i to tylko tak strasznie wygląda.
- Mam doświadczenie - zaśmiałem się, bo rozczulała mnie sympatia tej kobiety.
- No dobrze, to proszę podwinąć rękawy i zaczynamy. Ma pan sporo alergenów wypisanych, a na tej ręce ze zmianą nie możemy nic dawać, więc musimy to upchać na jednej. Och... - zatrzymała się nagle kobieta, widząc moje odkryte przedramiona - Faktycznie chyba się pan nie będzie bał żyletki.
- Wspominałem, że mam doświadczenie.
- Konsultował to pan ze specjalistą?
- Tak, już wszystko w normie, to bardzo stare rany.
- No dobrze, ale to niestety będziemy musieli zrobić te testy na plecach, tutaj... nie widzę za dużo miejsca.
- Jasne.

Pielęgniarka widziała większe blizny również na plecach, ale była na tyle miła, że udawała, że ich tam nie ma i nie poruszała tematu.

- Teraz proszę grzecznie poleżeć przez pół godziny i się nie ruszać, ja nastawię timer, taki do jajek tylko mam i tu do pana wrócę, ok?
- Ok.

Przez ten czas miałem okazję przemyśleć swoje życiowe decyzje i zacząłem się zastanawiać nad zmianą dermatologa, którego portfel i tak zdążyłem już pogrubić.

Pani Basia wróciła, obejrzała moje plecy i oznaczone na nich punkty, a następnie stwierdziła, że ona tu właściwie żadnej alergii nie widzi i wszystkie kropki zatrzymują się na jedynce (cokolwiek to znaczy), ale jeszcze zawoła lekarza, żeby to potwierdził.
Doktor przyszedł, potwierdził diagnozę pani Basi i wypisał kartkę, z którą następnie wróciłem do dermatologa.

- Były jakieś choroby serca w rodzinie? - zapytał, kiedy ujrzał mnie w swoim gabinecie ponownie.
- Nie wiem - odparłem, zastanawiając się dlaczego dopiero teraz zadaje mi to pytanie.
- To proszę się dowiedzieć.
- Obawiam się, że to niemożliwe.
- Rodzice, dziadkowie? Ktokolwiek, kto wie.
- Nie jest to możliwe. Nie mam kogo zapytać.
- Rodzeństwo?
- Nie posiadam, a jeśli posiadam, to nic mi o tym nie wiadomo.
- A z dzieciństwa pan nic nie pamięta? Może się na coś rodzice skarżyli?
- Nie znam biologicznych rodziców.
- Rozumiem. Dziadków?
- Też nie.
- No dobrze, nie ułatwia pan. Potrzebuję, żeby pan na te pytania odpowiedział bardzo szczerze, dobrze? Inaczej nie będę mógł pomóc.
- Cały czas odpowiadam szczerze.
- Czy bierze pan jakieś nielegalne substancje?
- Nie.
- Na pewno? Jakieś wspomagacze? Wziewne, dożylne?
- Nie.
- Proszę odpowiadać szczerze.
- Odpowiadam szczerze.
- Na poprzedniej wizycie był pan cały pokłuty.
- Przez pobieranie krwi, które sam pan zlecił.
- Aż tyle wkłuć?
- Takie mam żyły.
- Obowiązuje mnie tajemnica lekarska, może pan być szczery.
- Ja jestem szczery.
- Dobrze. Zmienne lub przypadkowe kontakty seksualne?
- Nie.
- Ktoś nowy?
- Nie.
- Jest pan na jakichś lekach?
- Nie.
- Jest pan pod opieką psychologa lub psychiatry w związku z tym, co się znajduje na pana przedramionach?
- Tak, jestem.
- Ale nie bierze pan leków.
- Nie, ponieważ to, co się znajduje na moich przedramionach to bardzo stara sprawa.
- Do dalszej diagnozy będzie mi potrzebne zaświadczenie od pana psychologa, potwierdzające pana słowa. To rutynowa procedura.
- A jaki to ma związek?
- Może mieć, proszę mi wierzyć.
- Mogę zadać pytanie doktorze?
- Proszę.
- Właściwie mam dwa. Pierwsze. Nie można pobrać próbki tego, czymkolwiek to jest i przesłać do jakiegoś laboratorium, żeby się dowiedzieć co to? Drugie. Do ilu jeszcze lekarzy zostanę skierowany?
- Do tylu ile będzie trzeba. Przecież ja panu próbuję pomóc. Nie zawsze diagnozę można postawić tak hop-siup od razu. Jest pan lekarzem?
- Nie, nie jestem.
- Ma pan jakiekolwiek wykształcenie medyczne?
- Nie.
- Kim pan jest z zawodu?
- Informatykiem.
- Miał pan w pracy kontakt z jakimiś nowymi urządzeniami?
- Teraz pan o to pyta?
- Miał pan?
- Nie.
- Jakieś porażenie prądem?
- Nie.
- Dobrze. To zaświadczenie i będziemy działać dalej.
- Nie jestem taki przekonany.

Gabinet opuściłem lekko zirytowany i obiecałem sobie, że na następną wizytę zapiszę się na fundusz, choćbym miał na nią czekać pół roku. Nie widziałem postępów w rozwiązaniu tej zagadki, a zmiana w żaden sposób mi nie przeszkadzała, więc uznałem, że ten czas mnie nie zabije.

Kiedy następnym razem znalazłem się u terapeuty, wspomniałem mu, że potrzebuję zaświadczenia do dermatologa odnośnie mojej historii leczenia oraz nieprzyjmowania przeze mnie leków.

- Sprawdza hipochondrię, Zespół Münchhausena i próby samookaleczenia - odpowiedział terapeuta, drukując potrzebne dokumenty.
- Jaka hipochondria? Przecież widział realne zaczerwienienie.
- Niektórzy to sobie robią specjalnie.
- A ten zespół?
- Zaburzenie, w którym ktoś celowo wywołuje chorobę, żeby móc być leczonym.
- Aha.
- Ty go nie masz i taką też opinię wystawiłem.
- Domyślam się. Chodzenie po lekarzach nie jest moim ulubionym zajęciem.
- Samookaleczanie też odpada. Musi szukać gdzie indziej. U mnie jesteś czysty.
- Zastanawiam się kiedy odeśle mnie do laryngologa.
- Cierpliwości, nie wszystkie przypadki są proste i oczywiste. 

Zanim udało mi się dotrzeć na kolejną wizytę u dermatologa (tym razem na NFZ), zmiana zaczęła blaknąć, chociaż jeszcze wtedy się nie zmniejszała. Nie wiem co miało na to wpływ, ale pewnego dnia obudziłem się i zauważyłem, że jest jaśniejsza. Obiecałem też sobie, że jeśli tym razem nie zostanie postawiona trafna diagnoza, zmienię lekarza na tego w innym mieście.

- Jak się czujemy? Dawno się nie widzieliśmy. Ma pan zaświadczenie? - spytał na wizycie lekarz.
- Mam, proszę.
- Mhm, a jak tam zmiana?
- Tak jakby bledsza.
- O, widzi pan. To dobrze, to bardzo dobrze. A jakieś zmiany pan wprowadził? Inaczej się pan odżywia, coś pan odstawił?
- Nie.
- Może mimowolnie. No nic, to zrobimy sobie jeszcze próby wątrobowe i jakieś dobre witaminy przepiszemy. Może niedobór był.
- To może jeszcze próby tarczycowe jak już znowu mam iść na badania?
- Możemy, to nie jest taki głupi pomysł.
- A nerkowe? Sercowe?
- Nie, tych nie trzeba.

Na badania poszedłem, ale wyniki postanowiłem skonsultować z innym lekarzem. Do tego momentu zaczerwienienie całkowicie zniknęło i nigdy już nie powróciło. Badania też wyszły w normie.

Nie mam pojęcia co to było, ani dlaczego to było, ale dobrze, że sobie poszło i mogłem odpocząć od wszelkich lekarzy. To było najdłuższe "leczenie" dermatologiczne w moim życiu i skończyło się na witaminach...

~~ Opowiedziane przez Oliego ~~

U mnie zaczęło się od kaszlu. Od takiego natarczywego, duszącego kaszlu, który mimo stosowania syropów nigdzie się nie wybierał. 

Łukasz, będąc przewrażliwionym człowiekiem z natury, wypchnął mnie do lekarza, ponieważ dla niego każde kaszlnięcie to zapowiedź zapalenia płuc.
Doktor mnie osłuchał i spytał o przebyte ostatnio choroby, a że odporność mam jaką mam, wymieniłem mu kilka przeziębień, które naprowadziły go na diagnozę niedoleczonej grypy. Dostałem receptę na kolejne syropy i polecenie, żeby więcej wypoczywać.

Mijały tygodnie, a kaszel nie przechodził. Właściwie zaczął się nawet nasilać. Łukasz - ponownie będąc przewrażliwionym człowiekiem z natury - zapakował mnie do samochodu i zawiózł do przychodni.

- Gorączka? - spytał lekarz.
- Nie, chyba nie - odparłem.
- Chyba?
- Nie mierzyłem, ale nie czułem, żebym miał.
- Jakiś katar, ból gardła?
- Nie, tylko ten kaszel.
- Osłuchowo tam się nic strasznego nie dzieje. Jakieś alergie? Astma?
- Nie, raczej nie.
- Pali pan papierosy?
- Nie.
- Przebywa pan w otoczeniu ludzi palących?
- Niewiele, raczej staram się unikać.
- Mieszka pan tutaj na Śląsku, prawda?
- Tak.
- Od dawna?
- Od dawna.
- W pracy jest pan narażony na wdychanie jakiś środków? Azbestu?
- Nie, raczej nie.
- Zmienimy leki na takie dla palaczy, zrobi pan inhalacje i zobaczymy. Nasze powietrze najlepsze nie jest, to trzeba brać pod uwagę. Badania też zrobimy.
- Dobrze.

Brałem leki, inhalowałem się, częściej wietrzyłem pomieszczenia, ale nie dawało to za wiele. Zacząłem też spadać na wadze, co poskutkowało kolejną wizytą, ponieważ Łukasz jest Łukaszem.

- Nic panu nie przechodzi? - zapytał lekarz.
- Nawet bym powiedział, że jest gorzej.
- Dalej żadnej gorączki, ani innych objawów?
- No nie.
- Badania są takie se. Widziałem lepsze, ale widziałem też gorsze. Do powtórki będą i zrobimy panu zdjęcie płuc. Może coś tam jest, czego ja nie widzę.

Zdjęcie RTG zostało wykonane i nie spodobało się ono lekarzowi prowadzącemu.

- Musimy panu zrobić jeszcze TK. To nam da dokładniejszy obraz, ale ja tu widzę jakąś masę.
- To groźne?
- Niech się pan nie martwi na zapas. Najpierw badania.

W oczekiwaniu na wyniki badań doszedł mi jednak kolejny objaw. Zacząłem kaszleć krwią, co włączyło u Łukasza tryb paniki i zostałem przewieziony na szpital. Nie wiem ile przepisów zostało złamanych po drodze, ale wolałem tego nie liczyć. Czułem się jak kobieta rodząca w taksówce w filmach.

Powinienem wspomnieć, że zawieziony zostałem w nocy, więc pani na recepcji poinformowała nas, że o tej godzinie, to lekarz przyjmuje tylko w stanach bezpośredniego zagrożenia życia, ciężkiego uszkodzenia ciała i tym podobnych. Jako, że mój stan bezpośrednim stanem zagrożenia życia nie był i nie kwalifikował się do krwotoku, poproszono mnie o przyjście rano.
Zgodziłem się, ale zostałem zatrzymany w drzwiach przez Łukasza, który powiedział, że nie będzie robił afery, ale aferę postanowił ostatecznie urządzić. Zrobiło mi się szkoda ludzi, z którymi rozmawiał, ale wywalczył oględziny u lekarza na nocnym dyżurze. Ten dał mi jakiś zastrzyk wzmacniający i kazał udać się rano do doktora, który prowadził mnie do tej pory. Zwinąłem niezadowolonego awanturnika ze sobą i wróciliśmy do domu, gdzie udało mi się nawet przespać kilka godzin.

Rano odwiedziłem lekarza, który oświadczył mi, że potrzebna będzie konsultacja onkologiczna, ponieważ badania dają niejasny obraz i on nie chce stawiać diagnozy w dziedzinie, którą się nie zajmuje.

Dalsze badania wykazały, że odpowiedzialny za objawy jest rak niedrobnokomórkowy na prawym płucu i że konieczne będzie jego wycięcie. Lekarz odpowiedział na moje pytania, określił zmianę jako "na 90% łagodną", opisał jak może wyglądać operacja i że prawdopodobnie nie stracę całego płuca, a jedynie jego dolną część. Może nawet zachowam wszystkie żebra i uda się usunąć to dziadostwo rozpierając je, a nie wycinając. Jeśli nie, to i tak mam ich tyle, że kilka mniej nie zrobi różnicy.
Ogólnie zostały postawione pozytywne rokowania ze względu na mój stan, wiek i rodzaj zmiany. Jeśli nie ma nacieków (a z tego co mówił lekarz, raczej ich nie ma), to po operacji nie będę musiał przechodzić chemioterapii, ani radioterapii. Takich operacji jest wykonywanych wiele i nie jest to nic złośliwego, więc nie ma się tym co martwić.

Łukasz uważa inaczej i po wyjściu z gabinetu to bardziej on wymagał uspokajania i wsparcia. Wiem, że się martwi i wiem dlaczego się martwi. Wiem też, że martwią się wszyscy dookoła. Nie jest to jednak ani konieczne, ani zalecane. Nie dzieje się nic strasznego, a ludziska panikują, jakby to był rak mózgu i to z przerzutami. Poza tym nigdzie się jeszcze nie wybieram. Nie dałem się zabić kiedyś, to nie dam się zabić teraz. Proste.

Czasem każdy musi sobie coś wyciąć dla zabawy, a ja dawno nie miałem żadnej nowej blizny. Kolekcja rośnie. 

~~~~

Post nie ma na celu użalania się na polską służbę zdrowia. 
Bywa, że winny jest personel, system w danym kraju lub nawet sam pacjent.
Czasem nie da się jednak wskazać winnego i rzeczy po prostu się dzieją.
Wtedy nie zostaje nam nic innego, jak tylko ten fakt zaakceptować i przeć dalej do przodu.

Wolność całkowita dla zwierząt zniewolonych

Trzy główne problemy pierwszego świata osób, które lubią czytać:
  • utknięcie między wymiarami - kiedy książka jest tak dobra, że nie można przestać jej czytać, przez co rezygnuje się ze snu, spożywania posiłków, potrzeb fizjologicznych i ignoruje własne obowiązki, żeby tylko przeczytać jeden rozdział więcej, a potem jeszcze jeden i następny.
  • kac książkowy - kiedy tak bardzo zżyło się z postaciami i środowiskiem w książce, że po jej zakończeniu nie jest możliwe porzucenie świata i tkwi się w poczuciu wewnętrznej pustki i niedosytu. Przejście do kolejnego świata w innej książce jest niemożliwe.
  • śmierć zbiorowa - kiedy umiera ulubiona postać i czytający umiera wewnętrznie razem z nią, przez co zainteresowanie dalszą częścią historii może dramatycznie spaść.
Jako, że bardzo łatwo u mnie o wszystkie trzy problemy (czasami jednocześnie), obiecałam sobie, że nie dam się wciągnąć w żadną lekturę dopóki mój harmonogram studiów to piekło, powstałe z ręki samego Lucyfera.

Jestem bardzo zorganizowanym człowiekiem, więc oczywiście, że moje plany szlag trafił i ostatnie dwie doby spędziłam czytając w każdym pomieszczeniu mojego domu, na spacerze z Morfiną, w autobusie, na przystanku i w toalecie.
Co mnie tak wciągnęło?
Jakaś bardzo mądra i pouczająca lektura przedstawiająca swoje wizje na tematy naukowe? Poradnik? Otóż nie. Dałam się uprowadzić Mandze - taki japoński komiks. Sposób czytania mangi nieco różni się od czytania komiksów europejskich, ponieważ mangę czyta się od prawej do lewej, z góry do dołu (aczkolwiek nie od tyłu).

Osobiście mangi czytam w języku angielskim, ponieważ mój japoński nie pozwala mi na czytanie ich w oryginale.

Po dwóch dobach maratonu dwustu rozdziałów (po trzydzieści stron każdy) - szybką matematyką daje to sześć tysięcy stron - wyglądałam jak zombie. Jako, że latka lecą mój tryb zombie, w którym przebywam przez 80% czasu, staje się coraz bardziej widoczny.

W tym właśnie trybie wsiadłam do autobusu, upewniając się trzy razy, że widnieje na nim właściwy numer i siadając na samym tyle za szybką (udostępniając tym samym dwa wolne miejsca obok siebie), przeszłam do czytania treści laboratoryjnych. Przez kilka minut zastanawiałam się też dlaczego instrukcje do zajęć nie mają sensu, zanim zorientowałam się, że powinno się je jednak czytać od lewej do prawej.

Kilka przystanków dalej miejsce obok mnie zajęła młoda kobieta z Owczarkiem Niemieckim na smyczy. Pies miał na sobie kaganiec (nakaz przewoźników) i grzecznie siedział tuż przy nodze opiekunki, rozglądając się z zaciekawieniem dookoła.

Jakiś czas później na drugim wolnym miejscu zasiadła kolejna kobieta. Tak właściwie to zasiadły jej siatki z zakupami (sądząc po rozbitej zawartości, torby miały już bliski kontakt z chodnikiem), ponieważ niewiasta (będąca pod wpływem alkoholu) wolała bujać się na stojąco przy poręczy kasownika. Kobieta kręcąc niewidzialnym hula-hopem i odbijając się od kasownika jak jojo, spojrzała na psa i rzekła bardzo przeciągłym głosem:
- Jeee*ani ludzie. Myślą, że nie wiadomo kim są. 
Przemowa rozbujanej została zignorowana zarówno przeze mnie, jak i przez właścicielkę psa.
- Ściągnij mu to! - kontynuowała kobieta, sięgając do psiego kagańca. Jej ręka została zatrzymana przez opiekunkę zwierzaka, która wykazała się w tej sytuacji sporym refleksem.
- Odbiło pani? Proszę go zostawić - rzekła właścicielka Owczarka.
- Nieee będę obojętna na krzywdę zwierzęcia - odparła królowa taniego wina - Jeeeego to męczy.
- Nic go nie męczy, kaganiec go nie uciska, proszę zabrać rękę i nie dotykać psa.
- Tooo jest niewooolnictwo! - uruchomiła się kobieta, starając się utrzymać pozycję pionową, łącząc ze sobą kolana i zostawiając stopy po bokach. Jej kończyny wyglądały jak nóżki składanego krzesełka - Łańmcuchyy na szyję, to i na łaaapy mu jeszcze załóż kajdany! Się ludziom w głowowach poprzestawiałoo i myślą, że nie wiem kim są. W klatkaach ograniczenie wolności jak w więźniu i łańcuuchy!

Właścicielka psa starała się ignorować krzyczącą, która twierdziła, że obroża i kaganiec to symbol ludzkiej wyższości i powinno się ich zabronić, ale cesarzowa nietrzeźwego poranka co chwila sięgała do psa, który zaczynał się powoli irytować całą sytuacją.
- Jeszcze raz go pani dotknie, to ja panią dotknę! - rzuciła w końcu opiekunka Owczarka - I weź te roztrzaskane jajka z tego siedzenia, bo przecieknie. Najwięcej się rzucasz o jakieś wymyślone torturowanie psa, ale sama jajka trójki pewnie kupujesz (chów klatkowy). Mleko też się z kosmosu nie bierze.
- Paniee kieroowco prosze zatrzyymać autobuus. Trzeba wezwać poliicję, bo tu się krzyywdzi zwierzętaa! - zaczęła się wydzierać kobieta, starając się przepchnąć na przód autobusu.
- Co za nienormalne babsko - westchnęła właścicielka psa.
Byłam w połowie przytomna i wyrwana z lektury obserwowałam całą sytuację jak ciekawy film. Obie patrzyłyśmy jak zakupy walczącej spadają z gracją na ziemię pod wpływem zakrętu, rozbijając to, co nie było w nich jeszcze rozbite. Niewiasta starała się bezskutecznie wytłumaczyć kierowcy, że powinien zatrzymać autobus, ale kiedy sięgnęła ręką przez szparę w szybie do podawania biletów, mężczyzna nie wytrzymał, zatrzymał się i wyprosił chwiejną panią z pojazdu. Jako, że kobieta stawiała opór, kierowca musiał zagrozić jej policją i pomóc nietrzeźwej w opuszczeniu autobusu.
Zakupy zostały na ziemi i wesoło rozbijały się po całym pojeździe, tworząc na podłodze pejzaże jajkami i mlekiem malowane. Nie mogłam jednak nic na to poradzić. Byłam zablokowana na swoim miejscu przez kobietę z psem, a uganianie się za jednorazówką w trakcie podróży jest dość niebezpieczne.

Niech strzeże się ten, kto trzyma swoje zwierzęta w klatkach, terrariach albo stosuje jakiekolwiek sposoby ograniczenia ich wolności. Jest bowiem katem i powinien zostać skazany za znęcanie się nad zwierzętami. Należy natychmiast wypuścić wszystkie węże, pająki, gryzonie i ptaki, zdjąć psom obroże i szelki, otworzyć klatki w schroniskach i zoo, a następnie cieszyć się pełnym wolności światem.

Niech żyje anarchia i walka o przetrwanie!

środa, 26 lutego 2020

Rzeczywistość jest często inna od naszych wyobrażeń

Jestem obecnie na studiach magisterskich (II stopnia), ponieważ mało mi inżyniera. Przeklinam swój plan zajęć, w którym nie są w stanie się zorientować nawet pracownicy dziekanatu. Zajęcia nakładają się na siebie, a ich występowanie jest niejasne. Bywają też kilkugodzinne okienka. Żeby było więcej radości, dodano nam przedmioty uzupełniające - w tym jeden przedmiot humanistyczny, o egzotycznej nazwie "Sztuka prezentacji". 
Jeśli ktoś zastanawia się po co uczelniom technicznym przedmioty humanistyczne, śpieszę z odpowiedzią - punkty ECTS, a w skrócie - muszą zgadzać się godziny i pieniądze za te godziny.

Do przedmiotu podeszliśmy jak do każdego wrzutu humanistycznego na uczelni - bez zachwytu. Zajęcia odbywają się o 8:30 rano (dla mnie środek nocy), więc połowa studentów jest w szoku pokofeinowym, a druga połowa oblicza czas lotu z drugiego piętra, biorąc pod uwagę prędkość wiatru.

Na moim poprzednim kierunku obroniły się tylko dwie osoby (ja i koleżanka), które stacjonowały na dwóch różnych katedrach - Katedrze Biotechnologii Środowiskowej i Katedrze Inżynierii Wody i Ścieków. Udało nam się zebrać wymaganą liczbę osób do otwarcia II stopnia studiów dla tego kierunku, ale dziekan odrzucił naszą prośbę, skutkiem czego byliśmy zmuszeni wybrać II stopień kierunku pokrewnego. O ile nasz kierunek był kierunkiem badawczym (większość czasu student spędza w laboratorium), tak kierunek pokrewny był kierunkiem projektowym (student większość czasu spędza przy stole kreślarskim i programach komputerowych). Jako kompromis zaproponowano nam specjalizację badawczą (częściowo) na kierunku projektowym. Był to eksperyment, ponieważ nigdy jeszcze nie otwarto tej specjalizacji, mimo że widniała ona w ofercie uczelni. Po zmobilizowaniu trzech różnych kierunków studiów, zebraliśmy odpowiednią ilość osób do otwarcia specjalizacji. 
Z grupy dwuosobowej przeszłyśmy do grupy dwudziestodwuosobowej. Jesteśmy jeszcze na etapie poznawania siebie i próby zrozumienia przedmiotów, które część osób widzi na oczy po raz pierwszy. Nowi ludzie są bardzo komunikatywni i pozytywnie nastawieni, więc proces dostosowywania się do wszechobecnej wrzawy przebiega stosunkowo płynnie.

Wracając do: "Sztuki prezentacji", od prowadzącej dowiedzieliśmy się, że będzie to przedmiot interaktywny. Oznaczało to konieczność występowania przed resztą zgromadzonych (trzy specjalizacje, około 50 osób) w bardzo różnych formach. Uczucia mieliśmy mieszane. Z jednej strony nikt nie lubi wystąpień publicznych, ale z drugiej mogło nam to pośrednio pomóc w magisterce.

Nasze nastawienie szybko uległo jednak zmianie i pozytywne reakcje zaczęły dominować nad niechęcią.

Prowadząca podzieliła nas na kilka mieszanych grup, w których musieliśmy współpracować, by osiągnąć cel.
- Waszym celem jest narysowanie kotka - rzekła kobieta - Nie byle jakiego kotka, a takiego najbardziej zbliżonego do mojego rysunku. Każda grupa może zadać mi pięć pytań, które zaraz między sobą ustalicie i które mają pomóc Wam w osiągnięciu celu.
Zadanie szybko okazało się dużo trudniejsze, niż zakładaliśmy na początku, ponieważ każdy miał w głowie inny obraz kota. Pytaliśmy o rozmiar kota, jego ułożenie na kartce, pozycję ogona, rodzaj futra, umaszczenie i inne szczegóły. Odpowiedzi naprowadziły nas na bardzo prosty obraz zwierzęcia, złożonego z figur geometrycznych.


Rysunki wszystkich grup były do siebie bardzo zbliżone i niemal identyczne z rysunkiem prowadzącej, który zobaczyliśmy dopiero po ukończeniu zadania.
- Udowodniliście sobie właśnie trzy rzeczy - zaczęła prowadząca - Po pierwsze, że nasze wyobrażenie o czymś nie zawsze pokrywa się z tym, co ma na myśli druga osoba, mimo że mówicie o tej samej rzeczy. Po drugie, że zadawanie pytań jest ogromnie istotne jeśli chcecie mieć pewność, że zrozumieliście polecenie i macie na myśli dokładnie to samo, co druga osoba. Po trzecie, że potraficie słuchać siebie nawzajem i nie powielać pytań, które już padły. Jeśli chcecie wykonać jakieś zadanie dobrze, musicie zadawać bardzo dużo szczegółowych pytań i nie bać się ich zadawać. Nikt nie będzie traktował Was przez to gorzej, a jeśli będzie, to jest to jego osobisty problem. Ludzie lubią udawać, że wiedzą wszystko na świecie, ale tak nie jest, a przyznanie się do tej niewiedzy i zadawanie pytań stawia Was dużo wyżej niż osoby, które wymyślają odpowiedzi niezgodne z prawdą tylko po to, żeby wyjść na mądrzejsze. W rzeczywistości wychodzą na ludzi zarozumiałych, aroganckich i narcystycznych. Macie prawo nie wiedzieć i macie prawo pytać, nawet jeśli niektórym prowadzącym działa to na nerwy. To ich praca udzielać Wam odpowiedzi. Im lepiej zrozumiecie co ma na myśli Wasz promotor, tym lepiej napiszecie pracę magisterską. Komunikacja jest bardzo ważna. Większość konfliktów i nieporozumień nie wynika ze złej woli. Są one zazwyczaj efektem nieumiejętnego porozumiewania się. Dociekanie leży w naturze człowieka. Małe dzieci zadają całą masę różnych pytań, żeby mieć lepsze wyobrażenie świata, to wielka szkoda, że w dorosłym życiu się tego wyzbywamy. To może być irytujące, ale bywa niezwykle pomocne. No dobrze, czy wszyscy mają ze sobą telefony komórkowe? 

Naszym kolejnym zadaniem był Quiz, który odbywał się przez stronę kahoot.it.
Rzutnik wyświetlał nam pytania z zakresu przedmiotu.


Student musiał odpowiedzieć na pytanie za pomocą kolorów i figur na swoim telefonie przed upływem 20 s.


Jeśli odpowiedział dobrze, zdobywał punkty i wędrował do góry w rankingu wszystkich udzielających odpowiedzi osób.


Im szybciej odpowiedziało się na pytanie, tym większa ilość punktów była przyznawana.


Jako, że nie mieliśmy jeszcze potrzebnej wiedzy, udzielane przez nas odpowiedzi opierały się głównie na instynktach i zgromadzonych wcześniej doświadczeniach.

Czy bawiliśmy się na tym wykładzie dobrze?
Tak.
Czy zapamiętamy z niego więcej, a informacje zostaną nam w głowie na dłużej?
Jasne.
Czy prowadził do samodoskonalenia?
Jak najbardziej.

Nikt nie był znudzony, nikt nie odpływał, ani nie ignorował prowadzącego. Chociaż podeszliśmy do przedmiotu z niechęcią, zostało nam udowodnione, że nasze wyobrażenia o czymś często nie pokrywają się z rzeczywistością.
Można to jednak odkryć dopiero, kiedy odrzuci się wrażenie własnej nieomylności, pozwoli sobie na otwartość umysłu i miejsce na zagadkę. Nie można jednoznacznie stwierdzić, że coś jest złe, nudne, czy nie dla nas, jeśli sami tego nie sprawdzimy i nie damy sobie szansy na poznanie.
Ile razy osoby, o których nie myśleliśmy najlepiej, zyskiwały przy bliższym poznaniu? 
Ile razy potrawa, która wydawała nam się niejadalna, okazywała się smaczna?
Ile razy sytuacja, którą wyolbrzymialiśmy w głowie, okazywała się błaha i banalna?

Ważna lekcja na dziś.

Człowiek uczy się całe życie i całe życie poznaje nowe rzeczy.
Można mieć w głowie obraz czegoś, ale nie należy od razu zakładać, że jest on prawdziwy. 
W przeciwnym razie stajemy się ignorantami o zamkniętym umyśle, a tego przecież nie chcemy.

Koniec wykładu.


wtorek, 25 lutego 2020

Głupie rasy i mądre rasy

- Luna! - rozległo się wołanie za moimi plecami - Zobacz, jak Luna!
- No! - odkrzyknął drugi głos i kiedy się obejrzałam, ujrzałam dwójkę dzieci pędzących w moją stronę. Morfina też ich ujrzała i postanowiła przeprowadzić manewr grzbietowy na trawie.
- Czy to jest Luna? - zapytał chłopiec, zatrzymując się poza zasięgiem psa.
- Nie - odparłam lekko zmieszana - To Morfi.
- Bo wygląda prawie jak Luna od cioci - dodała dziewczynka, przyglądając się rozwalonej brzuchem do góry Morfinie - Można pogłaskać?
- Można - odparłam i dzieci schyliły się, żeby podrapać Śledzia po brzuchu. W tym czasie starsza kobieta, która prawdopodobnie pilnowała młodocianych, zaczęła zbliżać się w ich stronę.
- Patrz babciu, jak Luna! Tylko jest większa i ma trochę inny kolor - rzekł chłopiec i kobieta przewracając oczami, rzekła:
- Przecież to jest zupełnie inny pies. Luna to Cocker Spaniel, a to jest Labrador.

Faktycznie, do Spaniela było Morfinie daleko. Do Labradora było jej bliżej, ale wciąż ślepy strzał. Ton niewiasty wskazywał jednak na jakieś uprzedzenia względem Retrieverów, więc nawet nie wyprowadzałam jej z błędu.

- No, ale też ma takie uszy - zaczęła się tłumaczyć dziewczynka - i takie futro długie.
- A spytaliście chociaż pani czy można pogłaskać? - zapytała babcia.
- Tak, spytali - odparłam - Bardzo ładnie.
- Bardzo ładnie, bo te psy inteligencją nie grzeszą. Jeszcze mu się pomyli ręka z kiełbasą i dramat gotowy.
- Słucham? - spytałam, czując jak przyjemna atmosfera ulatuje bezpowrotnie w przestrzeń.
- Ale to się nie ma co obruszać, bo to nie jest pani wina. Te psy po prostu głupie są z rasy.
- A... skąd taka teoria?
- To nie teoria, tylko fakt.
- Aha?
- Ta Luna dla przykładu, co ją dzieci wspominały, to jest w miarę rozumna. Nie jest geniuszem, ale coś tam wie. A mieliśmy kiedyś Labradora i wszystko niszczył. Kanapę zjadał, a potem nią rzygał, drapał drzwi, obgryzał stół. To go musieliśmy na zewnątrz do kojca wyrzucić i tylko raz dziennie do ogrodu wypuszczać, bo rozkopywał wszystko dziad. To wie pani co robił? Zamiast się załatwiać jak wychodził, to robił pod siebie i się potem w tym tarzał. No czy to normalne jest? Mało tego, zęby sobie łamał na kratach, bo durny myślał, że je przegryzie, a potem wył nocami, bo go bolało. W końcu mu się coś we łbie stało i głowę zaczął przekrzywiać na bok cały czas i krótko potem zdechł. Trochę ponad rok go mieliśmy, a szkód narobił więcej niż cztery takie psy jak Luna. Cocker Spaniela to przynajmniej można w domu trzymać, a tej bestii się nie dało. Są po prostu rasy mądre i te niepojętne.

Nie miałam pojęcia jak na to odpowiedzieć i od czego zacząć. Nie wiedziałam czy powinnam być bardziej zła, smutna, rozczarowana, zażenowana? Pewnie powinnam wytłumaczyć kobiecie, że na pewno był jakiś powód takiego zachowania. Choroba, zbyt mało poświęconego czasu, nuda, frustracja. Zamiast tego stałam tam jednak w ciszy i mrugałam, nie mogąc zebrać myśli.

- No, chodźcie już, pożegnajcie się ładnie - rzekła babcia i dwójka dzieci odeszła za kobietą, machając Morfinie na do widzenia.

Kiedy cała rodzina odeszła, było mi po prostu przykro i to z wielu powodów. Przede wszystkim żałowałam tego biednego psa, który nigdy nie został zrozumiany, zabrany do weterynarza i zbadany. Psa, który prawdopodobnie umarł w męczarniach i nie było nikogo, kto by za nim tęsknił i żałował tego, co się stało.

Ponieważ dalej, w 2020 roku, istnieje mentalność, która mówi, że istnieją rasy po prostu głupie z natury.

poniedziałek, 24 lutego 2020

Wścieklizna vel Wściekła

Spotkałam ostatnio na spacerze suczkę o wdzięcznym imieniu - Wścieklizna.
Wścieklizna, zwana też zdrobniale Wściekłą, ma pewną przypadłość. Pies jest częściowo niewidomy, a jego piękne oczy pokryte są bielmem. Wściekła nauczyła się lokalizować właściciela za pomocą szczekania. Przychodzi jej to z łatwością nawet, kiedy porusza się bez smyczy. Suka rzadko na coś wpada albo potyka się o przeszkody. Jeśli straci kontakt z właścicielem, zaczyna szczekać i nasłuchuje gwizdania lub nawoływania za którym podąża.

Swoje imię pies zawdzięcza ogromnym pokładom energii i regularnemu ślinieniu się do zabawek. Kiedy Wściekła bawi się piłką, patykiem, czy szarpakiem, w jej paszczy uruchamia się wodospad. 

Podczas kiedy Wścieklizna bawiła się z Morfiną w przeciskanie gałęzi pomiędzy dwoma słupkami (fizycznie to nie miało prawa się udać, ale psy mimo to próbowały), ja rozmawiałam z opiekunem suczki, który opowiedział mi krótko jej historię.

Wścieklizna urodziła się jako czwarte szczenię w miocie. Wszystkie psiaki okazały się być niewidome lub niedowidzące i miały zostać poddane eutanazji. Każdy z tych piesków znalazł jednak kochający dom i ich wyrok został anulowany. Wściekła była jedyną suczką w miocie. Jej bracia byli od niej mniejsi, ale skutecznie utrudniali jej dostęp do jedzenia, więc musiała zostać od nich odseparowana. Obecnie suczka miała cztery lata i bardzo dobrze radziła sobie ze swoimi defektami.

Właściciel opowiadał jak bardzo bawi go reakcja ludzi, którzy schodzą Wściekłej z drogi.
- Trochę im się nie dziwię - mówił - pewnie sam bym tak zareagował. Proszę sobie wyobrazić kogoś wołającego "Wścieklizna!" na psa, który kręci się w kółko, ślini się i poszczekuje, do tego ma takie oczy. To daje bardzo jasny przekaz.
- To proszę zawołać "Morfina!" jak chodnikiem przechadza się akurat patrol straży miejskiej - odparłam.
- Niezłą sobie zrobiliśmy zabawę - przyznał mężczyzna - A najlepsze jest to, że te zwierzaki są tego zupełnie nieświadome. Dla nich to tylko słowa. Takie same jak każde inne.

Patrzyliśmy chwilę jak psy męczą się z gałęzią i jak dołącza do nich trzeci zwierz. Beagle z okolicy, o imieniu Pikachu (ktoś najwidoczniej był fanem Pokemonów), postanowił zaatakować patyk od środka, co niestety przyniosło tak samo owocne rezultaty jak manewr za pomocą obu końców badyla.

Reakcje ludzi, którzy usłyszeli nawoływania psiego trio w takim zestawieniu były różne. Chociaż wyobrażenie żółtego Pokemona narkomana z wścieklizną może być dla wielu osób czymś nowym, dla mnie osobiście było raczej typowym doświadczeniem.
Dobrym kumplem Morfiny jest psiak Bigos (vel Boguś), więc takie kombinacje są na porządku dziennym.

Swój zawsze trafi na swego.

niedziela, 23 lutego 2020

Zasada dla mniejszych, słabszych i mniej mądrych

Kiedy byłam mała, byłam uważana za nieznośne dziecko. Zadawałam bardzo dużo pytań i potrafiłam nękać kogoś o odpowiedź miesiącami. Jeśli czegoś nie rozumiałam, szukałam tak długo, aż pojęłam chociaż część. Nigdy nie odpuszczałam. 
Do tej pory pamiętam jak tygodniami pytałam dziadków, sąsiadów i przypadkowych ludzi czy wiedzą dlaczego pomidor jest dojrzały dopiero, kiedy jest czerwony, ale papryka może pozostać zielona i też jest dojrzała.
Ludzie często mieli mnie dość.
Najbliżsi często mieli mnie dość.

Pewnego dnia, kiedy miałam może z pięć lat, pojechałam z rodziną na wieś.
Tam po raz pierwszy zobaczyłam psa na łańcuchu.
Nie należał do żadnej konkretnej rasy. Był duży, miał klapnięte uszy i krótkie futro o marmurkowym umaszczeniu. Ujadał na nas i rzucał się na swoim łańcuchu, wzbijając w powietrze pył i piasek. Nie wyglądał na przyjaznego psiaka.

- A czemu ten pies jest na łańcuchu? - spytałam dziadka, stojącego przy grillu i obracającego kiełbaski.
- Bo tu wszystkie psy są na łańcuchu - odparł dziadek.
- Ale czemu?
- Bo tak już jest.
- Coś zrobiły? Były niegrzeczne?
- Tak i jak Ty będziesz, to też Cię przypniemy do łańcucha - zaśmiał się dziadek.
Dla mnie nie było to jednak zabawne. Brałam takie rzeczy na poważnie, a jako że nie chciałam spędzać nocy w budzie, postanowiłam pozawracać głowę komuś innemu.
- Wujku, a czemu pies jest na łańcuchu? - zapytałam - Długo tam będzie?
- On tam jest cały czas.
- Ale czemu?
- Bo tam jest psa miejsce.
- A skąd wiadomo gdzie jest psa miejsce?
- Idź się pobawić - odparł wujek, więc powędrowałam z kiełbaską i pieczonym chlebkiem do babci.
- Czemu pieska miejsce jest na łańcuchu? - spytałam - I czemu u nas piesków miejsce nie jest na łańcuchu? Czy to dlatego, że u nas nie ma łańcuchów?
- Tutaj się tak trzyma pieski. Żeby nie uciekały i nikogo nie pogryzły.
- Ale czemu mają uciekać i gryźć?
- Czasem pieski po prostu uciekają i gryzą.
- Jak uciekają i gryzą, to muszą być na coś złe - odparłam, wpatrując się w ujadającego psa - Może jest głodny i dlatego jest zły. Można mu dać kiełbaskę?
- Nie dla psa kiełbasa - odparł wujek - Psy jedzą kości.
- A skąd wiadomo dla kogo jest kiełbasa, skoro nie jest podpisana? - zapytałam, przyglądając się kiełbasce na własnym talerzu.
- Nie bądź taka mądra.
- Ja tylko pytam. Mogę mu dać swoją jak się wujek nie chce dzielić.
- Nie.
- Ale czemu?
- Bo potem się rozbestwi i będzie chciał.
- No to co?
- To to, że nie. Kości dostanie.
- A gdzie on ma talerzyk? 
- Z ziemi je, jak to pies.
- Ale na ziemi jest piasek. Jak się naje piasku, to będzie chory - odparłam, zastanawiając się co się działo z tymi dorosłymi. Nic nie myśleli.
- Nic mu nie będzie - rzekł wujek i ton jego głosu zasugerował mi, że dyskusja jest zakończona.

- Piesek nie idzie spać? - zapytałam tego samego dnia wieczorem, wyglądając przez okno.
- Pies śpi na dworze, w budzie - odparł wujek.
- Ale czemu?
- Bo tak. 
- A nie może w łóżku?
- Jeszcze czego. Psy są brudne. Nie wchodzą do domu, ani do pościeli tym bardziej.
Chciałam zaznaczyć, że wujek też kładł się umorusany, prosto po powrocie z pola, ale mając resztki instynktu samozachowawczego nie robiłam uwag o higienie gospodarzowi.
- A on tam ma kołderkę? - zapytałam zamiast tego.
- Nie.
- A poduszkę?
- Też nie.
- To jak będzie spał? Będzie mu niewygodnie.
- To jest pies. Musisz nauczyć się odróżniać zwierzęta od ludzi. Ludzie są wyżej, nad zwierzętami.
- Ale czemu?
- Bo tak jest. Zwierzęta muszą się słuchać i nie można im na wszystko pozwalać, bo im się w głowach poprzewraca i przestaną słuchać.
- A my ich słuchamy?
- A czego Ty chcesz słuchać? Zwierzęta nie gadają.
- A może one nie rozumieją co my mówimy, tak jak my nie rozumiemy co one mówią? - zaczęłam się zastanawiać.
- Zwierzęta są niżej i tyle, nie dodawaj sobie.
- Ale czemu?
- Bo ludzie są więksi, silniejsi i mądrzejsi i tyle. Kropka.

Zaczęłam się nad tym zastanawiać przed zaśnięciem i doszłam do pewnego wniosku. Jeśli ta piramida była uzależniona od wielkości i siły, to słonie musiały być w niej postawione bardzo wysoko.

Zerwałam się o świcie, ukradłam z lodówki parówki i pobiegłam na zewnątrz w piżamie i papciach. Pies zaczął ujadać, ale widząc co mam w dłoni szybko zmienił nastawienie.
- Hej piesku - powiedziałam, rzucając mu parówkę z odległości. 
Trochę się jednak bałam pogryzienia. Zwierzę było wtedy mniej więcej mojej wysokości i składało się głównie z paszczy. Pies porwał parówkę w powietrzu, zanim ta dotknęła ziemi i wpatrując się we mnie, czekał na więcej.
- Za co Cię zapięli? Ugryzłeś kogoś? - pytałam, jakby pies miał mi odpowiedzieć - Nie zapytałam wujka jak masz na imię. Chcesz jeszcze parówkę?
Pies całym sobą próbował przekazać mi, że owszem, zjadłby jeszcze kilka kiełbasek.
- Wujek jest chyba na Ciebie zły. Może jak go przeprosisz, to przestanie się gniewać i pozwoli Ci spać w łóżku? Pomyśl o tym. Jak ja coś zrobię i przeproszę, to się tak nie gniewają.
- Paulina, co Ty robisz?! Odejdź od tego psa! - krzyknął wujek i przestraszona upuściłam resztę parówek na ziemię. Podrzuciłam je bliżej psa i wróciłam do domu.
- Skaranie Boskie z tym dzieckiem. Przecież on Cię mógł ugryźć. On Cię wcale nie zna - ganił mnie wujek - Najpierw się trzeba ubrać, a potem na dwór iść. I nie dokarmiaj darmozjada, widziałem to.
- Dobrze - powiedziałam, wracając do pokoju. 
Nie miałam zamiaru denerwować wujka i wylądować za to na łańcuchu.
Od tamtej pory Duży - bo tak wabił się pies, cieszył się na mój widok i za każdym razem wyczekiwał smakołyków.
- Już go nauczyła - jęczał wujek - teraz tak będzie siedział i prosił. Do budy!
- Wujek, a jakby on Cię przeprosił za to co zrobił, to mu zdejmiesz łańcuch? - zapytałam.
- Co? Kto ma mnie przepraszać.
- No, Duży.
- On tam nie jest za karę. Każdy ma swoje miejsce i psa miejsce jest tam, mówiłem Ci przecież. 
- Bo jesteś silniejszy i większy? - spytałam - I mądrzejszy?
- Dokładnie - odparł wujek - Idź pomóż cioci w kuchni.

Kiedy podczas obiadu wszyscy zasiedli do stołu, ja zabrałam swój talerz i przeniosłam się z nim na podłogę, czym wywołałam zdziwienie wśród całej rodziny.
- A co Ty robisz dziecko? - spytała ciocia - Usiądź jak człowiek przy stole.
- Wujek powiedział, że każdy ma swoje miejsce - odparłam i zabrałam się do jedzenia.
- Dziecku na ziemi kazałeś jeść, jełopie?! - spytała ciotka, wstając od stołu i podchodząc do mnie.
- A gdzie?! Nic takiego nie powiedziałem - bronił się wujek.
- Co Ci ten wuja naopowiadał, powiedz - rzekła ciocia, schylając się do mnie.
- No, że wszyscy mają swoje miejsce i jak ktoś jest mniejszy i słabszy i nie mądrzejszy, to je na ziemi, śpi w budzie i nie wolno mu kiełbasek - odparłam - A ja jestem mniejsza i słabsza od wujka i mniej mądra.
Miało to dla mnie sens, jednak ciocia mimo wszystko nalegała, żebym wróciła do stołu.

Od tamtej pory wszyscy kazali mi kierować swoje pytania do członków rodziny, z którymi przyjechałam, a ja zupełnie nie wiedziałam dlaczego.

sobota, 22 lutego 2020

Mama Anonimki i szybki zwrot akcji

Spokojne sobotnie południe.
Rozlega się łomotanie do drzwi. Jakby znajome, ale jednak obce. Ruda wychodzi z kuchni i zmierza do korytarza, żeby sprawdzić kogo niesie. Moje leniwe dupsko leży zawinięte w koc. Mimo, że jestem zajęta lekturą, zerkam wyczekująco w stronę przedpokoju.
- Tego dzwonka nie ma co dusić. Nie ma baterii - mówi Ruda przez uchylone drzwi.
- Ty tu mieszkasz? - odzywa się głos, do którego nie jestem w stanie dopasować żadnej twarzy. Bezpośredni ton tej osoby sugeruje jednak, że najwidoczniej powinnam.
- Ch*j Cię to za przeproszeniem obchodzi? - odpowiada Ruda.

"Za przeproszeniem"? Chyba mam na nią zły wpływ. Tylko patrzeć jak wstąpi do zakonu".

- Odzywaj się z szacunkiem do starszych gówniaro - przemawia z wyższością głos za drzwiami.
- Gówniaro? - pyta rude. Mam cztery sekundy zanim dojdzie do tragedii, więc wstaję z łóżka i w dwóch szpagatach docieram do drzwi, oddzielając córkę chaosu od jej potencjalnej ofiary.
- Słucham, co się dzieje? - pytam kobietę, której twarz musiałam już widzieć w innym wcieleniu.
- O, to jednak prawda, jest Was tu więcej - rzecze niewiasta w trwałej z lat 90-tych. Jestem pewna, że w tych włosach ukrywa się co najmniej pięć zagrożonych gatunków z listy WWF. Na korytarzu stoi bardzo zdenerwowana starsza siostra C.C. Catch i patrzy na mnie jak na robaka.
- Kim pani jest? - pytam bardziej z ciekawości niż z chęci poznania.
- Barbara (tu pada nazwisko Anonimki), jestem mamą (tu pada imię Anonimki) i ja oczekuję, nie... ja żądam, żebyście przestały nękać moje dziecko i moje wnuki.
- Nenkać - poprawia kobietę Ruda, więc zasłaniam ją ciałem.
- Ale, że o co dokładnie chodzi? - pytam.
- To ja się pytam o co Wam chodzi. Tak Was bawi, że dziewczyna płacze po nocach? Hm? Że w nerwicę zaraz wpadnie? Że jej życie niszczycie?
- Płacze?
- Łołoło, hola - odpowiada Ruda, próbując przecisnąć się do przodu - Jeśli ktoś kogoś doprowadzi do nerwicy, to ona cały ten blok. Co to w ogóle za chora akcja? Mamusię przysyła na skargi? Ile ona ma lat? Żenada totalna.
- Zamilcz na chwilę - mówię do rudego węża, przesuwając go do tyłu.
- To się zawsze tak zachowuje jak dzikie zwierzę? - pyta z dezaprobatą kobieta o fryzurze większej niż moje marzenia.
- Co znaczy "to"?! Nie pozwalaj sobie stara prukw...
- Tak, musi pani wybaczyć. Ona nie jest do końca - wchodzę pomiotowi w zdanie, machając ręką przy skroni - Nie wszystko zawsze tam styka.
- Jak ja Ci zaraz zetknę Krycha!
- W jednym ma jednak rację. Niestety to pani córka uprzykrza życie sąsiadom. Nie na odwrót. Głównie tym posiadającym zwierzęta. Nie wiem skąd ta nienawiść, ale ona nie wyszła od nas - mówię, pilnując by się mała kuchareczka nie prześliznęła przede mnie.
- No to jest bardzo ciekawe, co mi tu mówisz - trzęsie głową kobieta. Część mnie chce asekurować tę epicką fryzurę, żeby nie spadła na ziemię, ale część tylko przygląda się idącej wyżej fali.
- Chcesz usłyszeć więcej o kochanej córeczce? - rzuca Ruda, kręcąc się za moimi plecami.
- Już Wam uwierzę. To się zawsze tak winni tłumaczą i przenoszą winę na tych poszkodowanych. Wstyd by Wam było, tak matce z dziećmi. Jeszcze raz usłyszę, że ona mi się na Was skarży, to to inaczej załatwimy!
- Co ku*wa, straszysz nas? - zaczęła podskakiwać Ruda - Krycha, zrób jej Nelsona cyckami i się skończy biadolenie. Nie będzie babsztyl podskakiwał!
- Ogranicz kawę i uspokój się trochę - mówię, sięgając po awaryjne zapasy cierpliwości - To my mamy powód się skarżyć. Mamy dowody na to, że pani córka niestety nie mówi całej prawdy. Zresztą, to wystarczy resztę sąsiadów popytać. Cały blok się przecież na nią nie uwziął.
- No ona mi mówi, że tak.
- No, niestety nie.
- Ale jakie dowody niby? - pyta kobieta z podejrzliwością.
- Pani córka co jakiś czas lubi sąsiadom wysłać liścik. Mam też zdjęcia ogłoszeń, które niestety zabrał ktoś inny, ale chyba mam pełną kolekcję jeśli chodzi o to, co było wrzucane do mojej skrzynki. Proszę wejść, sama pani zerknie - mówię, otwierając szerzej drzwi.
- Twoje dziecko, to jest ku*wa jakieś nawiedzone. W życiu takiej kretynki nie widziałam - rzuca marchewa.
- Jak nie przestaniesz, to chyba sobie na Tobie usiądę - odpowiadam, dalej zapraszając kobietę do środka.
- O, nie. Dziękuję bardzo, ja do tej nory nie wejdę - odpowiada niewiasta.
- Bezczelna! - odwarkuje Ruda.
- Wiem co pani córka naopowiadała o tym mieszkaniu i o wielu innych, ale czy to wygląda jak dom rozpusty? - wchodzę Rudej w słowo, zanim zdąży powiedzieć coś, co wznieci tylko ogień.
Kobieta rzuca okiem na ściany, na mnie, na Rudą i kiwając z niepewnością głową, przyznaje:
- Nie wiem, nie znam się.
- A mówiłam, pier*olnąc w korytarzu taki oczo*ebny czerwony - podrzuca pomysł Ruda.
- Na herbatę, na chwilę, to pani zajmie kilka minut - zachęcam i starsza wersja Anonimki w końcu daje się przekonać.
- Byle szybko, ja tu nie przyszłam na pogaduchy - rzuca, kiedy zamykam drzwi - Na klucz nie zamykać - dodaje, więc podnoszę ręce do góry i wskazuję głową pokój stołowy.
- Kawy, herbaty? - pytam z grzeczności, ale zgodnie z moimi oczekiwaniami, kobieta odmawia wszelkich trunków.
- A to gryzie? - pyta niewiasta, stając przed rozmerdaną Morfiną.
- Tak, ale tylko na rozkaz - rzuca Ruda - Wabi się Morfina. A czemu Morfina? - pyta konspiracyjnie i kiedy szanowna matka obdarowuje ją spojrzeniem pełnym pogardy, córka chaosu odpowiada - Bo neutralizuje ludzi i może być śmiertelnie niebezpieczna. Jest bardzo szybka w działaniu.

Panie, daj mi siłę...

- Proszę sobie usiąść gdzie wygodnie, zaraz pani wszystko pokażę i się wyjaśni - mówię do kobiety, która teraz obserwuje bacznie nie tylko Rudą, ale też świniaka, widzącego w niej ręce, które z jakiegoś powodu jeszcze nie głaszczą, a powinny.
- Córka mi mówiła, że tu mieszka około dwadzieścia osób, to prawda? - pada pytanie, podczas kiedy ja wyciągam z szuflady plik kartek.
- Tak - odpowiada Ruda, zanim zdążę wydusić z siebie słowo - Część lubi sobie spać do góry nogami, wisząc na żyrandolu. Jak wampiry. Taki kink. A część to normalnie na parapecie, na jednym pośladku. Drugi jest wtedy taki fajny, kształtny i sobie zmieniają następnej nocy.

Co wydało na świat to dziecko...

- Ona żartuje - odpowiadam, sprawdzając czy w mojej dłoni znajdują się wszystkie potrzebne listy i wiadomości - Niech się pani rozejrzy. Gdzie na takim metrażu dwadzieścia osób?
- Nie wiem, dlatego pytam.
- Proszę - mówię, wręczając kobiecie plik karteczek - Od tej należy zacząć, a potem to już było tylko gorzej, zaraz znajdę zdjęcia z ogłoszeń, bo to też jest poezja. Ogólnie to pani córce nie podoba się wizja sąsiedzkiego życia z ludźmi, którzy posiadają zwierzęta. Potem doszły też inne rzeczy.

Siadam obok Rudej i patrzę jak twarz kobiety zmienia się zależnie od czytanego przez nią zdania. Maluje się na niej niepewność, zdziwienie, dezorientacja i chyba coś na kształt litości. Czoło marszczy się i prostuje na zmianę, a kiedy kobieta odkłada ostatnią kartkę, jej brwi znajdują się już w połowie drogi do pleców. 
- No błędy jakby jej - rzecze - Nigdy orłem z polskiego nie była.
- To teraz ogłoszenia.
- Nie, mi już wystarczy.
- Proszę zerknąć, żeby pani miała pełen obraz - mówię, ale widząc jak z każdym kolejnym wyrazem z kobiety uchodzi życie, odpuszczam w połowie.
- To co się stało, że postanowiła... tak zareagować? - pyta matka, która ewidentnie kwestionuje teraz swoje macierzyństwo.
- Wystraszyła się bestii - odpowiada Ruda, kładąc dłoń na plecach Morfiny i cofając ją natychmiast, kiedy pies odwraca z nadzieją głowę.

Jak mawia Ruda: "Głowa jest niebezpieczna, tam jest pysk, a w pysku zęby. To nie strach, tylko ostrożność".

- Nie wiem, naprawdę. To się po prostu zaczęło i to jakiś czas temu. Najpierw była afera o psy. Teraz jest w domu jeden, ale czasem pilnuję kilku. Ponoć szczekały, zwłaszcza wtedy, kiedy nie było ich w domu. Po drodze była mała niejasność na korytarzu, kiedy moja siostra chciała przejechać wózkiem inwalidzkim - kontynuuję, widząc jak kobieta zerka niepewnie na Rudą - Nie ona, to nie jest moja siostra. Nie ma jej teraz w domu.
- Aha.

Wyjaśniam kobiecie całą sytuację najlepiej jak potrafię. Jako matka nie wierzy we wszystko i próbuje bronić córki, ale widać, że dociera do niej chociaż część tego, co usiłuję jej przedstawić. Ku mojemu zdziwieniu, niewiasta wstaje i podchodzi do drzwi, mówiąc że musi "rozmówić się z córką". Albo brzmię bardzo wiarygodnie, albo to nie jest pierwsza taka akcja Anonimki. Zazwyczaj przedkłada się zdanie swojego dziecka nad zdaniem obcych ludzi. W tym przypadku, z jakiegoś powodu, jest jednak inaczej. Jestem zaskoczona, że kobieta nie idzie w zaparte, nawet jeśli widzi w tym wszystkim brak racji córki. To naturalna obrona w tak wielu przypadkach, że dziwi mnie, kiedy ktoś reaguje inaczej i bardziej racjonalnie.

Chwilę później nad naszymi głowami zaczyna unosić się bardzo prężna awantura, zawierająca soczyste słowa na "k", "p", oraz "j". Na wyższym piętrze trwa żywa dyskusja.
- Kibicuję starej - rzuca Ruda, wpatrując się w sufit - Chociaż ten fryz to jej chyba ogrodnik mikserem robił.
- Też zauważyłaś? 
- Krycha ku*wa. Ta czapa była widoczna z kosmosu. Zupełnie jak Twoje...
- Przymknij się, bo mi zagłuszasz co mówią.
A mówione jest wiele. Rozmowa urywa się tak nagle jak się zaczyna, słowami "po moim trupie" i kiedy myślimy, że to już koniec, rozlega się ponowne kołatanie.
- Krycha, Ty tu podejdź, bo nie uwierzysz - mówi Ruda, otwierając drzwi.
Na korytarzu stoi Anonimka ze swoim starszym klonem, z którym odbywaliśmy już dzisiaj konwersację.
- Coś masz paniom do powiedzenia - rzecze z naciskiem rodzicielka i młodsza kopia, przewracając oczami, mówi:
- No, sorry, nie?
Podczas kiedy moja szczęka wisi przy kolanach, Ruda podchodzi do kuchni, zabiera swój telefon i pyta:
- A można to do wszystkich? Wideokonferencję zrobię.
- Chciałabyś - odwarkuje Anonimka, której wstyd i zażenowanie niemal wyciska łzy z oczu. Anonimka wersja alfa szturcha ją jednak łokciem i mówi:
- Zapewniam, że dostaniecie przeprosiny na piśmie.
- Co?! - pyta córka kobiety.
- To, co słyszysz. Skoro tak bardzo lubisz pisać, to będziesz pisać i osobiście dopilnuję, żeby było bez błędów, bo nie jesteś już w podstawówce. Będziesz tak długo pisać, aż napiszesz to poprawnie.
- Nie będziesz mi rozkazywać, nie mam już dwanaście lat.
- A zachowujesz się gorzej, niż jak miałaś dwanaście. Wiesz co się stanie jak będziesz dalej dyskutować?
- Nie szarp mnie!
- Pytam czy wiesz co się stanie? Chcesz, naprawdę? No, to pożegnaj się i idziemy dalej. Masz trochę drzwi do obejścia - rzecze kobieta, łapiąc Anonimkę pod ramię jak niegrzeczne dziecko i prowadząc wyżej.
- Pa pa - macha ręką zadowolona Ruda, podczas gdy ja stoję dalej przy otwartych drzwiach, kwestionując rzeczywistość - Nawet się nie zdążyła pożegnać. Myślisz, że dostaniemy ten list? Myślisz, że każdy swoją kopię? Halo? Ziemia do Krychy?
- Co? A... nie wiem, brzmiała dość przekonująco. Ale czym jej matka mogła w sumie zagrozić i czemu ona jej słucha? Przecież pełnoletnia jest, ma dzieci, mieszka na swoim, mogła ją po prostu wyrzucić.
- A wiesz czy to mamusia nie opłaca wszystkiego? - pyta Ruda, zamykając drzwi - Może od niej mają mieszkanie i inne rzeczy.
- Myślisz?
- Pewnie. Wiem, że jak do mnie by tak matka wystartowała, to by straciła tę filcowaną perukę i kilka złotych zębów. Musiała mieć dobre argumenty, a kasa jest zawsze dobrym argumentem. Może ma jej nagie fotki.
- To jej matka...
- No to swoje nagie fotki. Też bym się wystraszyła.
- To było strasznie dziwne. Szczerze, ostatnie czego się dzisiaj spodziewałam.
- Bardziej dziwne jest to, że jej nie zaszlochała smutnej pieśni pod tytułem "oni mnie torturują" i matka tego nie kupiła.
- Też jestem pod wrażeniem.

Widać czasem to jabłko jednak trochę dalej od jabłoni spadnie. Pozostaje czekać na oficjalne przeprosiny na piśmie.