Etykiety

Co tu się dzieje?

Witam!
Szybkim wstępem: Morfina to moja suka (Golden Retriever), przez którą wielokrotnie jestem świadkiem sytuacji których normalnie bym nie zobaczyła. Te sytuacje są opisywane na tym właśnie blogu. Jeśli jesteś tu przypadkiem to wiedz, że bardzo zbłądziłeś.

piątek, 5 czerwca 2020

Szyszek, Oli i odpowiedzi na ślubne pytania

Osoby znajdujące się na grupie na facebooku już wiedzą (chociaż niektórzy mieli problemy z wyświetleniem posta), więc czas na informację i tutaj.

Wczorajszego dnia Oli i Szyszek oficjalnie się zaręczyli. Na pewno część z Was ma wiele pytań, ale spokojnie. Na większość z tych pytań mamy odpowiedzi.


"Co???!!"

Właśnie to. Jako że najlepszej odpowiedzi udzielą podmioty, których temat dotyczy, pozwoliłam sobie oddać panom większą władzę nad klawiaturą.


"Kto oświadczył się komu?"

Szyszek oświadczył się Oliemu. Tak naprawdę do końca nie wiedzieliśmy kto ostatecznie podejmie się zadania pierwszy, ponieważ obaj mieli wobec siebie takie plany i skrzętnie ukrywali to przed drugą stroną. Właściwie już chcieliśmy ruszyć z zakładami.


"Wiedzieliście?"

Wiedziała mała grupka osób, wśród której znalazłam się ja, Damian i Arek. Reszta żyła w błogiej nieświadomości, żeby plan się nie posypał. (Wybacz Oli)


"Od dawna to było w planach?"

Szyszek: Tak naprawdę myślałem o tym (i zapewne nie tylko ja) od dłuższego czasu, ale okoliczności były takie, że w naszym kraju nie miało to racji bytu. Nikt by nam nie udzielił ślubu. Takie są realia. Nie uważałem też, żeby był nam szczególnie potrzebny. Mieszkaliśmy razem, mieliśmy wspólne finanse, wszystko było tak, jakbyśmy byli małżeństwem od dawna. A potem Oli wylądował w szpitalu i okazało się, że prawnie jestem dla niego obcą osobą. Dostałem jakiekolwiek informacje medyczne, ponieważ Oli zapobiegliwie podał mnie jako osobę decyzyjną w sprawie jego stanu zdrowia. Bez tego nie wiedziałbym nawet co się z nim działo. Co jeśli wcześniej miałby wypadek? To się przecież mogło zdarzyć. Obiecałem sobie, że jeśli przeżyje, to zrobię wszystko, żeby prawnie zostać jego mężem, nawet jeśli oznacza to przeprowadzkę na inną planetę. Oczywiście, jeśli Oli też by tego chciał. Na szczęście okazało się, że wystarczy wyjechać z kraju, a planeta może zostać ta sama.


"W Polsce małżeństwa jednopłciowe są nielegalne."

Szyszek: Owszem. W naszym kraju oferuje nam się jedynie małżeństwa humanistyczne, które nie mają jednak żadnej mocy prawnej. Przez kilka miesięcy szukałem rozwiązania w internecie. Głównie, kiedy Oli spał. Regularnie czyściłem historię wyszukiwania, żeby się nie zorientował. Jedynym rozwiązaniem okazał się ślub za granicą. Jest wiele miejsc, w których małżeństwa jednopłciowe są prawnie traktowane na równi ze standardowymi małżeństwami. Jedynym problemem było obywatelstwo lub rezydentura, których niektóre z tych krajów wymagały. Oboje urodziliśmy się w Polsce, więc był to pewien problem. Znalazły się jednak kraje, które tego nie wymuszały. Jednym z tych krajów jest na przykład Szkocja. W Edynburgu (i nie tylko) znajdują się pośrednicy, którzy pomagają parom z Polski w zorganizowaniu w pełni legalnego ślubu osób tej samej płci i nie wymagają nawet potwierdzenia stanu wolnego, ponieważ doskonale wiedzą jak nasze urzędy potrafią być uciążliwe w tej sprawie i celowo blokować takie pismo. Potrzebny jest dowód osobisty lub paszport dwóch stron, akt urodzenia, potwierdzenie adresu, dwóch świadków i pieniądze na opłaty. Tyle wystarczy. Oczywiście takie małżeństwo w świetle prawa polskiego dalej będzie "przezroczyste" i nieważne, ale zamierzamy wrócić tu tylko na chwilę i zamieszkać na stałe w kraju, w którym małżeństwa jednopłciowe są zawierane albo uznawane są takie, które zostały na mocy prawa zawarte za granicą.


"Nie szkoda Wam opuszczać kraju?"

Szyszek: Jedyne czego mi szkoda, to utrudnionego kontaktu z rodziną. I mając na myśli rodzinę, mówię o przyjaciołach. Będziemy się jednak odwiedzać i kontaktować się przez komunikatory. Usłyszałem ostatnio zdanie, że "nasz kraj nie jest gotowy na nas". Ja też nie jestem gotowy na życie w stresie i obawach czy mój partner wróci dziś do domu i czy zostanę zawiadomiony jeśli coś mu się stanie. Chcę móc spać spokojnie, chcę przejść się ulicą, trzymając kogoś, kogo kocham za rękę i nie zastanawiać się czy dostanę za to w pysk. Takie mam wybujałe marzenia. Dodatkowo wyjazd rozwiązuje problem przypadkowego napotkania rodziców Oliego na naszej drodze, a to olbrzymi plus.

Oli: Tak jak wspomniał Łukasz. Możemy czekać na zmiany w tym kraju, jasne. Obawiam się tylko, że możemy tych zmian nie dożyć, a chciałbym go jeszcze nazwać swoim mężem za życia. Po śmierci może nie być okazji.


"Kto przejmie czyje nazwisko?"

Oli: Ja przejmę jego nazwisko. Nie jestem przywiązany do własnego i chętnie się go pozbędę.


"Oświadczyny. Jak to wyglądało?"

Oli: To było mocno podejrzane. Po pierwsze zachowywał się bardzo dziwnie od kilku dni, po drugie maniakalnie sprawdzał pogodę, po trzecie zaproponował spacer z niemal całą ekipą, gdzie od czasu operacji właściwie nie wychodziłem z domu i Łukasz niechętnie wypuszczał mnie nawet do sklepu. Podejrzewałem coś, ale niekoniecznie to, że w pewnym momencie uklęknie i spyta czy chciałbym z nim spędzić resztę życia. Odpowiedziałem, że tak, bo i tak miałem to w planach, niezależnie od tego jakiego oboje byliśmy stanu cywilnego. Zaskoczył mnie tym, ale sam planowałem coś podobnego od jakiegoś czasu. Był pierwszy tylko dlatego, że wszedł w konszachty z częścią grupy. Wiem, że brało w tym udział kilka osób i nikt nie szepnął słówkiem. Wiem też, że na pewno w zmowie nie była Ruda. Ona powiedziałaby mi od razu. 

Szyszek: Niewiele pamiętam. Byłem tak zestresowany, że jestem właściwie zdziwiony, że nie dostałem zawału. Zawsze mógł powiedzieć "nie".


"Ślub w jakim gronie?"

Szyszek: Postaramy się ściągnąć na ślub całą rodzinę, ale w przypadku wystąpienia problemów (to jednak przeprawa między krajami), pobierzemy się za granicą, ale imprezę właściwą urządzimy już w Polsce. Wyjdzie w praniu, ale nie chcemy, żeby kogokolwiek zabrakło.


"Co z kawalerskim i panieńskim?"

Oli: Z kawalerskim problemu nie będzie z oczywistych przyczyn. Natomiast z powodu braku panny młodej większym wyzwaniem jest panieński. Całkowite usunięcie panieńskiego byłoby jednak niesprawiedliwe wobec żeńskiej części grupy, więc przydzieliliśmy całą organizację Rudej. Ona będzie główną dowodzącą wieczoru panieńskiego bez panny młodej. Impreza musi się jednak odbyć przynajmniej tydzień przed weselem, żeby wszystkie panie mogły zmartwychwstać i przybyć na uroczystość. Mam nadzieję, że przeżyją.


"Dlaczego akurat teraz?"

Szyszek: Jak już mówiłem, czas jest bardzo cenny. Jest to też pozytywne przełamanie schematu Armagedonu, jakim raczył nas 2020 r. Chciałbym kiedyś spojrzeć wstecz i stwierdzić "tak, to był potworny rok, ale chociaż jedna rzecz była w nim najlepsza". Moim zdaniem czas jest idealny.


~~~~

Cała grupa ogromnie się cieszy szczęściem chłopaków i życzy im wszystkiego dobrego na nowej drodze życia. Należy im się teraz samo płynne szczęście i dobrobyt. Jednocześnie żeńskie grono, w trosce o naszą obecność na ceremonii, wnioskuje o wieczór panieński dwa tygodnie przed ślubem właściwym. Powodem jest organizatorka wieczoru, która już teraz bardzo ekscytuje się całym wydarzeniem. Lekarzu ostrego dyżuru miej nas w swojej opiece...


czwartek, 4 czerwca 2020

Targowe truskaweczki

Korzystając ze zniesionych obostrzeń w związku z handlem wolnym, wybrałam się na targowisko. W planach był zakup warzyw i owoców oraz worków na śmieci.

Już przy bramie, zaopatrzonej co prawda w środek dezynfekcyjny, zauważyłam że większość ludzi, najwidoczniej nie uznających targowiska za zgromadzenie publiczne, postanowiła zignorować konieczność posiadania masek, przyłbic i rękawiczek. Jeśli chodzi o handlarzy, to takim odzieniem dysponowali tylko nieliczni.

Przechadzałam się między stoiskami, przeciskając się przez plątaninę ludzi, kiedy zauważyłam na jednym ze straganów olbrzymi napis "truskawki krajowe". Jedno spojrzenie osoby z branży i wiadomym dla mnie było, iż dane truskawki wcale krajowe nie były. Jawne kłamstwo zauważyło też kilka osób w kolejce, co zapoczątkowało wymianę zdań między klientami, a sprzedającym.

- Skąd te truskawki? - pytał jeden mężczyzna.

- Z Polski. Pisze przecież. - odpowiadał handlarz.

- Panie, te truskawki koło polskich nie leżały. Ja się chcę dowiedzieć czy to z Holandii, czy z Hiszpanii jakiej.

- To polskie truskawki są! - upierał się sprzedający.

- Pan oszukuje klientów - walczył dalej mężczyzna, płosząc potencjalnych chętnych na owoce.

Dyskusja stawała się coraz bardziej zażarta, więc na miejscu pojawił się patrol straży miejskiej. Obecność funkcjonariuszy podziałała na ludzi jak środek odstraszający i na miejscu zostało już tylko dwóch panów, którzy konflikt rozpoczęli. Strażnicy spytali o maseczki, ale szybko porzucili temat na rzecz pochodzenia truskawek i zgody na ich sprzedaż. W tym samym czasie coraz więcej samochodów zaczęło opuszczać targowisko, przepychając się przez stłumionych ludzi. Jeden z funkcjonariuszy postanowił sprawdzić skąd ten pośpiech i zajął taktyczne miejsce przy bramie wyjazdowej, podczas gdy jego kolega sprawdzał dokumenty handlarza.

Okazało się, że truskawki pochodziły z eleganckich, plastikowych opakowań z napisem "Hiszpania", potwierdzenie opłaty stanowiska na targowisku "gdzieś się zawieruszyło", tak jak opuszczającym w pośpiechu targ handlarzom ziemniaków i jajek.

Panowie strażnicy nie dali się ugłaskać i posypali upomnieniami oraz dodatkowymi opłatami, po czym odeszli, zostawiając po sobie opustoszałe targowisko, przekreślony napis "polskie" na kartonie z truskawkami i zestresowanych ludzi, usilnie próbujących zakryć usta częściami ubrań i maniakalnie kupującymi kominy i szale. 

Zrobiło się więcej miejsca, znalazły się rękawiczki u sprzedających i wszystko stało się jakoś cichsze.

Co zaskakujące na całym targowisku nie znalazłam już polskich truskawek, chociaż mogłabym przysiąc, że na początku widziałam bardzo wiele kartoników deklarujących właśnie takie pochodzenie owoców.

środa, 3 czerwca 2020

Z Rudym Złem pobudki

Od kilku dni mieszkam u Rudej. Nie pytajcie jak to się stało.

Istnieje między nami niepisana zasada, która mówi o tym, że osoba wstająca z łóżka pierwsza ma w obowiązku obudzić drugą, ponieważ nasz dzień zaczyna się w podobnych godzinach. Zamieniłam więc krzyk sąsiadki na krzyk Rudej i zrobiłam tym sobie niedźwiedzią przysługę.

Nasze procesy budzenia znacznie się od siebie różnią.

Kiedy ja budzę Rude, wygląda to tak:

- Ruda, wstawaj.

- Mmmm.

- Wstawaj, bo się spóźnisz.

- Mmmm.

- Chcesz kawy?

- Nnnnn.

- Ile łyżek?

- Mmmm.

- Jedną?

- Mmmm.

- Dwie?

- Nnnnn.

- Z mlekiem?

- Mmmm.

- Cukier?

- Nnnnn.

- Dwie?

- Nnnnn.

- Ruda, wstań już.

- Mmmm.

- Wpuszczę na ciebie Morfinę.

- Mmmm.

- Mokrą Morfinę.

- Mmmm.

- Namaczam ją.

- Mmmymmm.

- Morfi, leć do cioci!

- Mmmnyyym!

- Masz trzy sekundy, żeby się podnieść.

- Ku*waaa. No wstaje przecież.

Natomiast, kiedy to ona budzi mnie, to wygląda to tak:

- Krycha.

- ...

- Krycha, zajęcia masz, nie?

- ...

- Krycha, ku*wa.

- ...

- Kawy chcesz?

- ...

- Krycha, ja je*ie, wstawaj!

- ...

- Krycha. Kundel ci się krztusi chyba. Charczy strasznie.

- Co? Co? Morfi, gdzie jest?

- W korytarzu i chyba krwawi.

- CO?!

- Nico. Śpi. Jak już wstałaś, to wywalaj z łóżka.

Można więc śmiało powiedzieć, że Morfina w jakiś sposób stała się nieświadomym pośrednikiem w procesie budzenia. Jest to cios poniżej pasa, ponieważ Ruda ma tym samym ułatwione zadanie.

Choćby chłopiec wołał "wilk!" sto razy, matka zawsze przybiegnie.

wtorek, 2 czerwca 2020

Ciężkie poranki

Mam bardzo twardy sen. Ktokolwiek spał ze mną kiedyś w jednym pomieszczeniu ten wie, że jeśli już zasnę (a zasypiam błyskawicznie), to nie jest w stanie obudzić mnie perkusja, remont, ruchy tektoniczne, czy walka Godzilli z Nessie. Bardzo łatwo budzi mnie pompowanie wsteczne Morfiny, ale budzik nie ma najmniejszych szans. Swój alarm nastawiam zazwyczaj na co najmniej 20 drzemek. Pierwszych pięć ma za zadanie przebić się przez odmęty mojego snu, kolejnych dziesięć jest tam dla blokady przed ponownym zaśnięciem, a ostatnich pięć wyciąga mnie z łóżka. Podziwiam ludzi, którym wystarczy jeden dźwięk i są na równych nogach. Dla mnie jest to jednak bardziej złożony proces.

Razem ze mną na zdalne nauczanie budzony jest mój nastoletni sąsiad. Wstajemy mniej więcej w tych samych godzinach i on, podobnie jak ja, również wydaje się mieć z tym problemy. Matka chłopca zaczyna od czułego "Krystian, kochanie, wstajemy", a pół godziny później kończy na "Znowu się spóźnisz na zajęcia. Masz tylko podejść do komputera jełopie", zwieńczonym krótkim, ale stanowczym "Krystian kurde!". Cały proces zaczyna się o 7:30 a kończy po 8, więc mogę określić czas nie otwierając rano oczu. Bardzo przydatne, jeśli rozwarcie powiek kosztuje tyle wysiłku, ile właściwe wytoczenie się z łóżka.

Na przestrzeni ostatniego miesiąca ustaliłam więc pewną taktykę.

O 7:00 dzwoni pierwszy alarm. Znaczy, powinien. Nie mam pojęcia, ponieważ nie pamiętam budzenia wstępnego, a moje ciało odruchowo wycisza kolejnych kilka alarmów, zupełnie bez mojej wiedzy i jakiejkolwiek kontroli. Pół godziny później moje uszy nokautowane są kolejną symfonią bipnięć, do których dochodzi delikatny głos sąsiadki. Sytuacja się zagęszcza i wiem, że pora wstawać, kiedy słyszę Krystianowe "Ja je*ie", a mój budzik przechodzi ostatnie stadium depresji.

Proces działał nienagannie przez bardzo długi czas, lecz ostatnio wydarzył się wypadek. Rodzina wyjechała w środku tygodnia i nie wróciła na noc, o czym ja nie wiedziałam. Pewnego ranka jak zwykle przeszłam przez proces budzenia wstępnego i wyczekiwałam na pierwsze "Krystiany". Czas uciekał, a ja niczego nie słyszałam, więc dla mózgu była to informacja o powrocie do snu.
Jakież było moje zdziwienie, kiedy o 8:45 obudziła mnie koleżanka z grupy, z pytaniem czy będę tego dnia na zajęciach. Wcisnęłam do uszu słuchawki i zabrałam wykład na spacer z psem, co jest olbrzymim plusem zdalnego nauczania (jednym z nielicznych).

Jak to w dzisiejszych czasach nie można polegać już nawet na własnych sąsiadach.

Mikrofalówka, mikrofon, mysz

Co ma wspólnego kuchenka mikrofalowa ze zdalnym nauczaniem? Okazuje się, że wiele.

Jeśli jesteście uczniami, studentami, profesorami, to pięć dni w tygodniu (niektórzy więcej) jesteście zobowiązani do logowania się na platformę i czynnego udziału w zajęciach. Jest to zazwyczaj pierwsza rzecz jaką robicie po otwarciu oczu. Kto by się spieszył i szykował? Nie trzeba się przejmować dojazdem, a kamera i tak obejmuje tylko twarz i ramiona, więc nikt nie będzie miał za złe jak wskoczymy online pięć minut po przebudzeniu, w piżamce z Pikachu.

Niestety istnieją jeszcze problemy techniczne. Dla jednych jest to niestabilny internet, dla innych przestarzały komputer, ale dla mojej znajomej największym problemem zdalnego nauczania jest mikrofalówka.

Harmonogram używania kuchenki mikrofalowej i wielka naklejka (nie włączać, trwają zajęcia) to dla niej nowa rzeczywistość, ponieważ z jakiegoś powodu, kiedy ktoś postanawia podgrzać zupę, router stwierdza, że wychodzi na spacer. Brak internetu podczas zajęć zdalnych to poważny problem, więc kuchenki można używać tylko w określonych godzinach, kiedy akurat trwa przerwa w zajęciach.

Można się śmiać do woli, ale ostatnio na własnej skórze przekonałam się czym jest bunt maszyn. 

Sprawa wyglądała tak, że zepsuła mi się mysz komputerowa. Podpięłam więc zapasową. Wszystko było świetnie, dopóki nie postanowiłam przemówić. Wtedy zorientowałam się, że mój mikrofon nie podjął próby współpracy. Wystraszona, że poza myszką padło więcej urządzeń, zrobiłam szybkie testowanie i okazało się, że wszystko działa i buczy, ale tylko jeśli mysz nie jest podpięta. Mój komputer uznał bowiem, że mogę albo mówić, albo ruszać kursorem, ale nie jedno i drugie. Żeby móc się wypowiedzieć, musiałam odpinać mysz, która również była mi potrzebna. Z pomocą kolegi zaczęłam dłubać w ustawieniach, zmieniać sloty i przełączać się między USB na tylnym i przednim panelu.

Udało nam się odnaleźć rzeczy, o których nie miałam pojęcia...


... ale dalej nie mogłam zmusić komputera do pokochania myszki i mikrofonu jednocześnie.

Rozwiązaniem okazała się zmiana myszki. Najwidoczniej mój mikrofon ma własne preferencje co do sprzętu z jakim współpracuje. Nie oceniam. Nie z każdym można się dogadać.

Jeśli ktoś by mi jednak powiedział, że będę maniakalnie przełączać myszkę z mikrofonem o 8:15 rano, każdego dnia, podczas gdy moja koleżanka będzie o tej samej godzinie obklejała mikrofalówkę dla bezpieczeństwa, a reszta będzie walczyła o sprzęt z rodzeństwem i kołowała po kuchni w poszukiwaniu zasięgu, to mogłabym mieć problemy z uwierzeniem.