Etykiety

Co tu się dzieje?

Witam!
Szybkim wstępem: Morfina to moja suka (Golden Retriever), przez którą wielokrotnie jestem świadkiem sytuacji których normalnie bym nie zobaczyła. Te sytuacje są opisywane na tym właśnie blogu. Jeśli jesteś tu przypadkiem to wiedz, że bardzo zbłądziłeś.

niedziela, 15 czerwca 2025

Ja tylko słoiczki chciałam...

Nie jestem już nastolatką. Jeśli widzisz mnie o trzeciej nad ranem na zewnątrz, w piżamie, dwóch różnych skarpetkach, wzdychającą do psa, który robi już trzeci skłon w ciągu ostatniej minuty, to wiesz że pobudka za kilka godzin nie będzie łagodna, o ile litościwie Morfinie jelita rozpatrzą pozytywnie wniosek o kontynuację snu.

Sytuacja opisana powyżej zdarza się niestety częściej niż średnia statystyczna, ponieważ pies mój postanowił stać w kolejce po futro kiedy rozdawali zdrowy układ pokarmowy. Prawidłowe trawienie to zbędna burżuazja.

Nauczona trzynastoletnim doświadczeniem wiem oczywiście jakie kroki należy w takiej sytuacji podjąć. Maślan sodu do pyska, elektrolity do wody, termofor na brzuch, post ścisły w postaci słoiczków dla dzieci lub marchwianki (w zależności od stanu lodówki) do ustania agresywnej ekspozycji treści żołądkowo-jelitowych w formie nieprzetrawionej eksplozji.

Dnia pewnego, rozpoczętego przedwcześnie o 1:27 symfonią beknięć i pompnięć, sygnalizujących utratę kontroli psa nad okrężnicą, wybrałam się do marketu celem zakupu słoiczków dla ludzkich pociech pozbawionych jeszcze zębów i kredytu na mieszkanie. Odziana tego dnia byłam w spodnie dresowe marki "kwasimodo" oraz dziurawy pulowerek sezon wiosna-lato-jesień-zima. Postawiłam na nowoczesność przełamaną niechlujstwem i nutą 'nieśpięod72h no5'. Na głowie Beethoven, pod oczami opuchlizna, w dłoni torba plastikowa znanej sieci sprzętów RTV i AGD, pozdrawiam serdecznie, bo przecież płacić za nową nie będę. Gdybym spytała przypadkowego przechodnia o złotóweczkę, pewnie nie wzbudziłoby to żadnego zdziwienia. Prezentowałam się zatem godnie i światowo.

Weszłam do sklepu dwie minuty po jego otwarciu i skierowałam się zmęczonym krokiem w stronę działu dla purchląt, mrużąc oczy atakowane ostrym światłem i wesołymi opakowaniami uśmiechniętych bobasów. Energii wystarczyło mi na sprawdzenie składu pod kątem obecności w nim poru lub cebuli, która jest passé. Na oparach dotarłam do taśmy, przy której stała uśmiechnięta pani kasjerka. Widząc mój stan i zakupy składające się z kilkunastu słoiczków ze zmielonymi warzywami, ewentualnie indykiem, kobieta obdarzyła mnie współczującym spojrzeniem i zaczęła kasować produkty, podczas gdy ja w swojej głowie kalkulowałam już czy zdążę wrócić do domu przed wielką awarią jelita grubego.

- Oj, jak ja bym chciała, żeby moje tak jadły te słoiczki, a one plują tym dalej niż widzą.

Niestety z lekkim opóźnieniem dotarło do mnie, że rozpoczęła się konwersacja, ponieważ mózg mój zajęty był już rozwiązywaniem problemu dziurawej, jak się okazało, torby znanej sieci sprzętów RTV i AGD, nie pozdrawiam. Wykrzesałam z siebie coś na znak uśmiechu, przytaknęłam i miałam nadzieję, że to nie było pytanie.

- Chłopiec czy dziewczynka?

- Dziewczynka - odpowiedziałam odruchowo, nie wdając się w szczegóły dotyczące gatunku.

- Fajnie, dziewczynki zawsze grzeczniejsze, a wcina to? Smakuje jej?

- Mhm, tak.

- A ile ma lat?

- Trzynaście.

Wszystko zwolniło, włącznie z procesami myślowymi biednej kobiety, która zapewne zastanawiała się właśnie czy nie zrozumiała żartu, czy powinna wezwać opiekę społeczną, ponieważ nagle zaśmierdziało patologią. Nie było czasu na wyjaśnienia z dwóch powodów. Jeden: w domu czekał na mnie bardzo gazowany pies, którego ciśnienie czułam na skórze dwa kilometry dalej, dwa: mam wrażenie, że nic co mogłabym powiedzieć nie poprawiłoby znacząco niezręcznej sytuacji w której obie się z kobietą znalazłyśmy. Czas reakcji minął, bomba wybuchła saperowi w rękach.

Pożegnałam się ładnie, chowając słoiczki po kieszeniach, ponieważ plastikowa siateczka okazała się bardziej dziurawa niż mój mózg piętnaście sekund temu i wyszłam ze sklepu, mając nadzieję, że w najbliższych dniach MOPS nie zapuka do moich drzwi, domagając się wyjaśnień.


środa, 11 czerwca 2025

Co z Morfiną? Żyje jeszcze?

W kwietniu tego roku Morfina skończyła trzynasty rok życia i wkroczyła dumnie w czternasty, jakby jej nie dotyczył przemijający czas, inflacja i problemy gospodarcze tego świata. Średnia długość życia Golden Retrievera to 10 - 12 lat, ale udokumentowana rekordzistka tej rasy tuptała po tej planecie niemal 21 lat. To bardzo dużo tuptania, ale kto puchatemu zabroni? Można by snuć optymistyczne plany pobicia tego rekordu, ale z doświadczenia wiem, że złotowłosa bardziej się przejmuje tym czy uda jej się wyżebrać dodatkowe ciasteczko jeśli odpowiednio zagra napad amnezji i będzie wystarczająco natarczywa lub czy wiatr będzie niekorzystnie podwiewał w tyłek przy wypróżnianiu się, bo jest to doprawdy skandaliczne zachowanie z mojej strony, że nic z tym nie robię, widząc jej dyskomfort. To są prawdziwe pieskowe problemy, a nie tam jakieś wymyślanie z cyferkami.

Pies jaki jest, każdy widzi, ale przelećmy przez części tej nadgryzionej zębem czasu maszynerii wspólnie.

  • Krew - znajduje się w środku, chyba że znajduje się na zewnątrz. Wtedy należy skosztować czy koszerna. Badana regularnie. Wyników nie powstydziłby się ten charcik z naprzeciwka, co szybciej biega niż Świniak pochłania biszkopty. Prawie szybciej...

  • Paputy - zwane też łaputkami. Na zwyrodnienia stawów - chondroityna i glukozamina, na zaciąganie kopytkiem po betonie i zdzieranie pazurków w nieestetycznym pedicure ulicznym - bucik. Bucik jest obowiązkowy, bez bucika nie ma spacerku. W niedalekiej przyszłości planowane wprowadzenie bieżni wodnej dla usprawnienia aparatu ruchu (panie, miej mnie w swojej opiece, albowiem pies ten boi się absolutnie wszystkiego). Na bolące 'nuszki' - człowiek, co po schodach wniesie i ze schodów zniesie, a jak trzeba to podtrzyma stopą jak się na prostej drodze paputy poplączą i upadkiem zagrożą.

  • Brzucho - bęben do wymiany, pasek klinowy zatarty, pompa główna niby działa, przegląd techniczny nic poza niedomykającą się zastawką nie znalazł. Pieczątka klepnięta, widzimy się za rok. Jedzenie za miliony monet, czternaście różnych suplementów i probio/prebio/postbiotyków, co by układ trawienny nie musiał sam robić już absolutnie nic i brzucho może się zastanowić czy ewentualnie odpuścić dzisiaj gazowany wybuch jelitowego confetti o trzeciej nad ranem czy nie. Pamiętać należy jednak o tym by splunąć trzy razy przez lewe ramię, upewnić się że układ gwiazd jest korzystny, a planety ładnie ułożyły się w rządku. Jowisz MUSI być w transcendencie, inaczej nici ze zdrowej kupki. True story.
  • Głowa - niby uszy zdrowe, niby paczadełka wszystko widzą, ale jak imieniem pies wołany jest, to jakby nie słyszał. Obraz nagle rozmazany się staje i trudno odróżnić czy człowiek swój czy obcy. Na szczęście nos zawsze działa. Nos pomoże znaleźć właściciela, który jakby nagle stał się wyższy i bardziej łysy, ale w siatce ma baleron, więc to na pewno jest ta osoba. Nie ma wątpliwości.
  • Futro - jest ono kwintesencją życia, zaznaczeniem swojej obecności, wyrazem swojego "ja". Futro jest wszędzie, jest wszystkim. Niczego nie można być w życiu bardziej pewnym niż masowej produkcji futra, służącego do zrzucania go. Morfinowe wyczucie feng-shui domaga się wykładzin, które ocieplą aranżację wnętrz i puchate pracuje nad nimi wytrwale cały rok, wkładając w to całą siebie. Badania wykazały, że zdrowe jest spożycie futra w kawie, rosole i racuszkach. Można stosować zamiast koperku do młodych ziemniaczków, zalecane są również inhalacje z futra, wtedy płuca robią się mechate i mięciutkie. Na gładką cerę - maseczki z futra, a na spuchnięte kostki - futrzane okłady. Futrzane perpetuum mobile dostępne jest całodobowo, a produkcja nigdy nie ustaje, więc nie musicie się martwić o utratę tego złotego środka. Z psiej wełenki można również udziergać sobie pieska zastępczego, na wypadek jakby ten główny nie chciał się przytulać, a nas naszłaby akurat taka potrzeba.

  • Ogon - merda wolniej lecz nie mniej entuzjastycznie. Ogon po prostu się ustatkował. Stał się dorosły i ma teraz własne życie, pełne powiewów wiatru i mokrych błotek. Ogon już się swoje wyszalał, teraz potrzebuje stabilizacji i subtelnych sygnałów. Takiemu dojrzałemu ogonu nie wypada już strzelać wiatraczków na widok czegokolwiek. Chyba że tym czymkolwiek jest menel Ziutek, oddający właśnie naturze swoje śniadanie złożone z wczorajszego kebaba, wtedy ogonu wypada wszystko.
Podsumowując, psia seniorka ma się dobrze. Śpi więcej, je tyle samo, a bawi się raczej na macie węchowej niż w psim parku, pełnym młodzików. Jest wolniejsza, mniej cierpliwa i bardziej nostalgiczna. Czasem zapatrzy się na ciekawy kamień, czasem zahaczy bucikiem o krawężnik i przycupnie sobie przy ławce siódmy raz tego dnia, ale dalej jest to Morfina. Jest taka sama, tylko starsza i wymagająca innych rzeczy niż kiedyś, posiadająca więcej przywilejów i mniej obowiązków. W środku dalej tkwi mały, nieposłuszny szczeniaczek, tylko ogranicza go sztywność mięśni, ból stawów i strzykanie w krzyżu.





wtorek, 10 czerwca 2025

Hobby? A kto ma na to czas.

Ze względu na permanentny brak czasu związany bezpośrednio z moją pracą, dojazdami, brakiem prawa jazdy, koniecznością opieki nad starszym psem oraz ogólnym przemęczeniem, skutkującym zasypianiem w miejscach najbardziej do tego nieprzystosowanych, rozwinęłam wiele zainteresowań, które wcześniej porzuciłam z powodu mniejszego braku czasu.

Ma sens? Nie? Super.

Hobby moje, bo tak odtąd te zainteresowania będziemy nazywać, wymagają (jak zresztą niemal każde hobby) zaangażowania, czasu, nakładu pieniężnego, energii, czasu, pogłębiania wiedzy, miejsca oraz czasu.

Czyli wszystkich rzeczy, którymi nie dysponuję, ale próbuję sama siebie przekonać, że jest inaczej.

Przykład nr 1 - książki.

Czytam, kiedy tylko mam czas, czyli głównie w autobusie, toalecie i kolejce do weterynarza. Pochłaniam wszystko, co oparte na faktach i dotyczy seryjnych morderców, kanibali, ludzi popełniających zbrodnie wszelakie, psychopatów, socjopatów i wszystkich tych, których czyny nie mieszczą się w głowie typowemu mieszkańcowi tej planety. Bardzo gładko przechodzi przeze mnie również kategoria fantasy, więc jak coś ma trochę magii albo jednorożce (a najlepiej jedno i drugie), to również znajdzie miejsce na mojej półce. Gdzieś między literaturą queerową, a rzeźnikiem skazanym na czterdziestokrotne dożywocie.

Są też mangi. Bardzo dużo mang. W różnej tematyce. Również dorosłej. Tak.

Ta cała makulatura zajmuje dużo miejsca w mojej niedużej przestrzeni życiowej, ale postanowiłam jakoś z tym żyć i wypierać fakt, że regał nie udźwignie kolejnego tomu. Mogłabym wypożyczać książki albo czytać je na nośnikach cyfrowych, ale po pierwsze nie ma lepszego zapachu niż świeżutka książka prosto z drukarni, a po drugie jestem tak samo książkowym molem, co smokiem. Lubię nie tylko czytać, ale też gromadzić to co czytam.

Przykład nr 2 - rośliny.

W ten temat wciągnęłam się zupełnie przypadkiem wiosną 2023 roku i kompletnie przepadłam. Mimo, że hobby jest dość świeże, mam w swojej kolekcji rośliny egzotyczne oraz kolekcjonerskie, które posiadają własną fontannę, lampę, kwietnik (zasłaniający mi w całości jedno okno) oraz znaczną część mojego pokoju. Dokształcam się, czytam poradniki, spędzam godziny na researchu dotyczącym podłoża, lumenów, nawozów, wilgotności, pH gleby, pasożytów, chorób grzybowych i wirusowych, żeby zapewnić moim zielonym (i nie tylko) dzieciom jak najlepsze możliwe warunki.

Naliczyłam 35 doniczek, różnej wielkości w moim pokoju o powierzchni 2 m x 3 m. Czy mam na to wszystko miejsce? Nie. Czy mnie to bardzo obchodzi? Również nie. Czy mnie to powstrzyma przed dalszym zalesianiem mojego skromnego centrum dowodzenia? Zgadnijcie. Na szczęście jest jeszcze praca, do której skrupulatnie przenoszę część mojego zagajnika, tłumacząc to sobie zwiększeniem natlenienia pomieszczenia, w którym zmuszona jestem intensywnie myśleć. Jeśli coś jest głupie, ale działa, to nie jest głupie.

Przykład nr 3 - Pokemony.

Ależ to dziecinne, prawda? Taka duża, a jeszcze ją bawią nieistniejące stworki, które posiadają władzę nad żywiołami. Zamiast się zająć poważnymi rzeczami i... nie. Znaczy tak, to jest dziecinne, ale nie, nie czuję się z tego powodu mniej dojrzała, dorosła, bardziej niedorzeczna czy głupsza. Pokemony były obecne w moim życiu odkąd pierwszy raz zobaczyłam je w telewizji mając ledwie 6 lat. W tamtych czasach, czyli w czasach bezinternecia, konsoli na dyskietki, telefonów komórkowych z antenką i guziczkami oraz telewizorami z wielkim tyłem, zbierało się naklejki z Pokemonami z rogalików i tazosy z czipsów. Obecnie rynek kieszonkowych potworków jest jednocześnie o wiele bogatszy i uboższy. Pierwsze wydania kart kolekcjonerskich mają wartość dobrego samochodu, a ich podróbki są tak dokładne, że często przy ich otwarciu obecnych jest kilku specjalistów od oceny stanu i możliwego fałszerstwa przedmiotu. Stare edycje (czyli mniej więcej te w moim wieku) to zabawa dla ludzi dużo bogatszych ode mnie. Ja zadowalam się kartami obecnych serii, chociaż jestem też na finiszu dodatku fossil z 1999 roku. Robię to, ponieważ rozpakowywanie i zbieranie kart niespodzianek przynosi mi podobną radość co znajdowanie plastikowych krążków i pachnących rogalem naklejek w dzieciństwie. Słowem: sentyment i nostalgia.

Gram również w Pokemon Go na telefonie (nie, ta aplikacja jeszcze nie umarła, co więcej jest coraz bardziej rozbudowywana) oraz Pokemon Sleep. Nic tak nie motywuje do pójścia spać jak informacja, że Twój Raichu jest już zmęczony i najchętniej strzeliłby komara, a nie może, bo Ty czytasz właśnie jak przyrządzić tatara z człowieka na piętnaście sposób.

Czy średnia wieku uczestników raidów w grze jest trzykrotnie mniejsza od mojego? Tak. Czy mnie to obchodzi? Ani trochę. Biorąc pod uwagę fakt, że urodziłam się kilka lat po wystartowaniu Pokemonów, a te dzieciaczki są w fandomie od niedawna, mam pełne prawo do uczestnictwa we wszelkich atrakcjach jakie w tym temacie powstaną.

Prawda jest taka, że młodsi już nie będziemy. Możemy być tylko starsi, bardziej zmęczeni, schorowani, mniej podekscytowani i zmotywowani. Jeśli znajdujemy radość w czymś dziecinnym, co nie wyrządza nikomu krzywdy, to w czym problem? "Później" może nigdy nie nadejść, a "kiedyś" już było. Oglądanie muminków w żaden sposób nie przeszkadza w byciu wspaniałym prawnikiem.

Mam więc trzy główne hobby, które upycham gdzieś między gotowaniem Morfinie potrawki z królika, a myciem zębów. Oprócz tego jest też sporadyczny haft diamentowy, haft materiałowy, kulinarne podboje kuchni, kończące się zazwyczaj fiaskiem, próby szydełkowania i powrotu do szkiców sprzed lat, lego oraz modele booknooków.

Weekendy zdarza mi się również spędzać na sesjach D&D. Niewtajemniczeni proszeni są o wygooglowanie sobie tego skrótu, ponieważ opowiedzenie o mistrzach gry, szablonach postaci, dwudziestościennych kostkach i rzutach na percepcję wymagałoby jeszcze co najmniej dziesięciu postów i to po wyrzuceniu krytyka na elokwencję.


P.S. W hobby wcale nie musicie być dobrzy, serio, nikt tego nie sprawdza. Kochasz malować, ale szczytem Twoich możliwości są ludziki z patyków? Super. Ludziki z patyków też są fajne. Masz zajawkę na roślinki, ale uśmiercasz nawet mlecze za oknem? Mlecze to trudna sprawa, kiedyś się uda, może zacznij od pokrzywy? Uspokaja Cię szydełkowanie, ale od dwóch lat tworzysz jeden bardzo dziurawy i krzywy szalik? Przewiewność jest w cenie, poza tym słyszałeś kiedyś o chciaku? Ważne, żeby to co robisz sprawiało Ci radość i wcale nie musisz być w tym ekspertem. Liczy się frajda, a frajda jest dla osób w każdym wieku.

Amen.

niedziela, 14 stycznia 2024

Co się ze mną stało?

Od ostatniego postu minął ponad rok.

Co się ze mną działo?

Stoczyłam się. Znajduję się na najniższym szczeblu drabiny społecznej. Pod sobą mam tylko popękany beton, tęczowe ślady benzyny i rozkładające się liście, wymieszane z niedojedzonymi resztkami kebaba z żarciowozu. Wpadłam w ciąg, a ciąg wpadł we mnie. Na nic pięć lat studiów, czeka mnie tylko życiowa poniewierka i życie na łasce tych, którym się powiodło. Jestem odpadem systemu. To na mnie wskazują palcem rodzice, którzy chcą pokazać swoim dzieciom ścieżkę, jaką absolutnie nie powinno się podążać.

A tak naprawdę to nie.

Ale trzymało w napięciu?

Prawda jest taka, że po obronie magistra, przez krótki czas pracowałam gastronomii, żeby następnie radośnie przenieść się do świata, w którym obsługiwane przeze mnie sprzęty kosztują więcej niż czteropokojowe mieszkanie w centrum Warszawy. Pracuję w zawodzie, co oznacza, że osiem godzin dziennie spędzam w białym fartuchu, ważąc, dawkując, obliczając, gapiąc się w szalone nazwy chemicznych substancji i wkurzając się na urządzenia, które chcą współpracować tylko wtedy, kiedy akurat tego od nich nie wymagam. Od, mniej więcej, dwóch lat pracuję w laboratorium. Kocham tę pracę, kocham ludzi z którymi pracuję, kocham swoje kierownictwo (wiem, rzadki przypadek), kocham fakt, że nie mam bezpośredniego kontaktu z klientem (praca w gastronomii uświadomiła mi, że nie jestem ekstrawertykiem, a nasz gatunek jest sobie winien tylko zagładę), kocham skórę przeżartą acetonem i mój kremik ze śluzu ślimaków, który walczy dzielnie o ratowanie moich spierzchniętych i popękanych przez środki chemiczne dłoni, ale stanowczo te starcia przegrywa. Obecnie nie zamieniłabym tej pracy na inną. Dojazdy to koszmar, ale samo stanowisko i panująca wokół atmosfera dają mi to, czego chciałam, choć nie do końca o tym wiedziałam. Nie mogę narzekać na nudę czy monotonię, czyli dwóch największych wrogów każdej kariery.

Czy zmieniam świat? Raczej nie, ale dzięki mnie wielu ludzi ma mniej pracy i spokojniejszy sen. Tyle mi wystarcza. Nie każdy musi być astronautą czy światowej sławy chirurgiem, żeby czuć się dobrze z tym co robi w życiu. Chciałam mieć na plecach fartuch, na dłoniach rękawiczki i możliwość pracy 'solo', opierającej się na indywidualnym rozwiązywaniu problemu przy jednoczesnym towarzystwie innych, indywidualnie pracujących jednostek, które mogą jednak stanowić wsparcie w sytuacjach, w których wszystko wybucha nam w rękach. Chciałam biegać między jedną salą a drugą, przy pisku urządzeń, śpiewających pieśń swych braci i nawołujących inne urządzenia do przyłączenia się. Do tego klimatyzacja, środki rakotwórcze, niebezpieczne formulacje, owocowe czwartki i jedziemy dalej.

W moim otoczeniu prywatnym pojawili się (i wciąż pojawiają) nowi ludzie. Grupa po znacznym okrojeniu zaczyna się ponownie rozrastać. Odradza się niczym feniks, ze zgliszczy jakie zostawiła za sobą przeszłość. Jak wiele osób zostanie? Czy na długo? Tego nie wiem i po wydarzeniach ostatnich lat niczego nie biorę już za pewnik, na nic się nie nastawiam i przyjmuję wszystko takim, jakie jest. 

A jest inne. Nie jest lepsze, ani gorsze. Jest po prostu inne. Nigdy nie będzie już takie samo, tak jak ja nigdy nie będę już taka sama. Ludzie rodzą się i umierają jak zawsze. Niektórych z tych ludzi los jednak stawia przed nami w mniej lub bardziej odpowiedniej chwili, daje 2 zł i każe się dobrze bawić, doskonale wiedząc co nastąpi za chwilę.

My jednak nie wiemy. Mamy 2 zł i musi nam ono wystarczyć. Na pięć minut, miesiąc lub 12 lat.

Niezmiennym elementem mojego życia są w dalszym ciągu Morfina, rodzynki w serniku i korki na drogach.


Chciałabym w tym miejscu serdecznie pozdrowić profesora pierwszego roku chemii organicznej, który za życiowy cel obrał sobie uświadamianie mi jak bardzo mój sposób rozumowania przedmiotu nie pokrywa się z jego własnym, idealnym i jedynym słusznym, oraz jak szybko powinnam usunąć swoją osobę z sali wykładowej i jego życia, dla dobra własnego honoru, jak i profesorskiej poczytalności. W ramach wdzięczności dedykuję szanownemu profesorowi nadzwyczajnemu, nieocenionemu, szlachetnemu z bułki wiecznie miękkiej zrodzonemu wiersz Juliana Tuwima, zatytułowany „Całujcie mnie wszyscy w du*ę”.

Z wyrazami szacunku, ja.

niedziela, 8 stycznia 2023

Co się stało z Morfiną?

Morfina, posiadając bogatą historię operacji, skoncentrowanych głównie na usuwaniu guzów, które z namaszczeniem i determinacją w sobie hodowała, postanowiła po raz kolejny przetestować siłę mojego serca oraz grubość portfela i utworzyć w swoim ciele abominację zmian rozrostowych, obejmujących listwę mleczną, łapę oraz klatkę piersiową.

Pies po badaniu krwi czillujący z kolegą za kratami.

Biorąc pod uwagę, że świniak był kastratem największe obawy wzbudził w lekarzu guz wielkości soczystej mandarynki na klatce piersiowej. Wynik badania cytopatologicznego (biopsja cienkoigłowa) wykazał, że obie zmiany były tłuszczakami, które zajmowały jednak znaczące tereny i nie miały zamiaru się poddać w walce o kolejne. Tłuszczaki same w sobie nie są niebezpieczne. Niebezpieczny staje się natomiast ich nadmierny rozrost i mutacja guza. Umiejscowienie ma w tym wypadku niemałe znaczenie. Zajmujący okolice żeber guz mógł z łatwością przedostać się na drugą stronę klatki piersiowej, do jej wewnętrznej strony, gdzie urzędowały dość ważne organy, takie jak serce czy płuca. Żeby go wydobyć, należało pozbyć się z drogi kości (żeber), których wycięcie, przecięcie lub złamanie jest dość inwazyjne i długotrwałe w gojeniu.

Morfina przeszła badania krwi, które zakwalifikowały ją do operacji. Lekarz musiał ją jednak otworzyć "w ciemno", nie wiedząc do końca co zastanie w środku i czy spełnią się nasze obawy o przeroście guza i jego przejściu przez żebra.

Wyniki badań przed operacją, podwyższone były jedynie limfocyty,
 które nie były powodem do dyskwalifikacji Morfiny z zabiegu.


Zabieg wykonany został 19 stycznia 2022 roku, w onkologicznej placówce weterynaryjnej. Morfina była pod najlepszą, możliwą w danej chwili opieką, jednak powiedzieć, że się stresowałam, to jak powiedzieć, że glukoza jest lekko przesłodzona.

Pocięty świniak.

Po niemal ośmiu godzinach od zostawienia futra w gabinecie, zadzwonił telefon. Pies dobrze przeszedł operację i można go było odebrać. Na miejscu dowiedziałam się, że usunięcie zmian odbyło się bezproblemowo, a guz klatki piersiowej nie zdążył jeszcze wyemigrować na drugą stronę, co cieszyło mnie najbardziej. Fragment guza na łapie trafił do badania histopatologicznego, a tłuszczaki na listwie mlecznej i klatce piersiowej zostały całkowicie usunięte (wraz z kaszakiem, zbłąkanym po drodze na plecach). Zaspany, lecz w pełni wybudzony po narkozie pies i zalecenia co do opieki nad nim pojechały ze mną do domu.

Kliknięcie na obrazek, powiększa go.

Wyniki badania wyciętego fragmentu zmiany na łapie.

Tłumacząc w wielkim skrócie wyniki hispatu - zmiana okazała się być łagodnym torbielem, który w żaden sposób zwierzęciu nie zagrażał, a usunięcie go byłoby tylko zmianą kosmetyczną, na którą się nie zdecydowałam. Nie przeszkadzał on Morfinie w chodzeniu, był płaski i ledwo widoczny, więc został z nami do dalszego monitorowania.


Morświn bardzo szybko dochodził do siebie i obyło się bez powikłań. Najgorsza z tego wszystkiego była podróż samochodem, którego beżowa całą swoją puchatością nienawidziła.

Kolejne badanie kwi przeprowadzone zostało 7 maja 2022 i nie wykazało niepokojących odchyleń od normy, poza podwyższonym cholesterolem i limfocytami.


25 sierpnia 2022 wykonane zostało powtórne echo serca u psiego kardiologa, ale było to jedynie badanie kontrolne.


Dokument jest nieczytelny nawet w oryginale, ze względu na słabą jakość druku, ale potwierdza tylko niedomykalność zastawki mitralnej, wykrytej przy poprzednim badaniu. Poza tym małym ekscesem, serce było stabilne. Kolejna kontrola zapowiedziana została na sierpień 2023.

Następne badanie krwi z 5 listopada 2022 wykazało jednak nietypowy spadek erytrocytów poniżej normy, co mogło świadczyć o jakimś niezauważalnym, wewnętrznym ubytku krwi.



W połączeniu z sezonowymi biegunkami oraz niewyjaśnionymi, również sezonowymi wymiotami, trwającymi czasem po wiele godzin, lekarz zasugerował ocenę retikulocytów, badanie kału na krew utajoną i USG brzucha. Ostatecznie wraz z USG postanowiłam rozszerzyć panel krwi o żelazo, B6, specyficzną lipazę, kortyzol z krwi oraz mocz na badania ogólne i kał na lamblię oraz krew utajoną.


Kał okazał się być czysty.


Niepokojące w moczu było obecne tam białko oraz nieco za niska gęstość względna. Nie pytajcie jak zdobyłam mocz u suki, sikającej bardzo nisko. Cieszę się jednak, że Morfina nie rozpraszała się manewrowaniem jej pod ogonem podczas czynności fizjologicznych.


Parametry krwi, które wymagały szczególnej uwagi i o które się obawialiśmy, wyszły wzorowo.



USG poza drobnymi zmianami również wyszło prawidłowo. Nieznaczne powiększenia nadnerczy pozostały do przyszłej obserwacji. Jedyne badanie jakie pozostało do ewentualnego rozważenia, to badanie SDMA do oceny wczesnych problemow z nerkami. Wyniki nie rozwiązały jednak zagadki tajemniczych cofek z żołądka i północnych fontann w świetle księżyca.

Jedynym sensownym wyjaśnieniem pokarmowych rewelacji stała się karma, spożywana przez Morfinę od dawna, lecz z jakiegoś powodu już nietrawiona należycie. Na jedzeniu gotowanym cały psi układ współpracował idealnie, natomiast najmniejsza próba wprowadzenia karmy suchej lub mokrej kończyła się fiaskiem. Obecnie pies testuje już szóstą markę i nie zapowiada się, żebym szybko trafiła na coś, co będzie przez Morfinę przyswajalne w stopniu chociaż zbliżonym do domowych papek mięsnych, na których żyć nie powinna bez odpowiedniej, dodatkowej suplementacji, ze względu na brak możliwości pokrycia całego mikroelementowego zapotrzebowania, które pokrywają gotowe karmy z wyższej półki. Jeśli jednak wyczerpią się dostępne na rynku zasoby, pies zostanie na jedzeniu gotowanym, uzupełnianym odpowiednimi proszkami. Jest to jednak ostateczność.

Podsumowując: Morfina jest pod stałą opieką weterynaryjną. Na chwilę obecną nie dolega jej nic poważnego, jej układ pokarmowy po protestach jelit i żołądka przechodzi teraz zmiany żywieniowe. Na kolejne operacje się na szczęście nie zapowiada. Poza typowymi oznakami starości, które również nie są spektakularne, puchate jest w dobrej kondycji i życzyłabym sobie, żeby ten stan utrzymał się jak najdłużej.

niedziela, 31 lipca 2022

Co się stało z Karmelem?

Karmel został sam. Mimo żałoby należało się zastanowić nad dalszym działaniem. Szczury ze względu na swoją silnie stadną naturę nie mogą żyć samotnie, mając za towarzysza jedynie człowieka, tak jak robią to psy czy koty. Dla szczura niezbędne jest towarzystwo osobnika tego samego gatunku, w przeciwnym razie zwiększa się ryzyko depresji, obniżenia odporności, a co za tym idzie - chorób.

Zwykle jeśli komuś wymiera stado i zostaje jedna sztuka dżumy light, opcje są dwie: doszczurzyć się (stworzyć nowe stado dla samotnika, który stracił bliskich, przeprowadzając uprzednio prawidłowe łączenie) lub też wydać szczura do innego, istniejącego już stada (gdzie również należy przeprowadzić poprawne łączenie). Brutalne realia są takie, że bardziej niż dotychczasowego właściciela, szczur potrzebuje kompana do iskania, zaczepiania, wyrywania jedzenia i obsikiwania się nawzajem. Tego nie jest w stanie zapewnić mu nawet najbardziej zaaferowany sprawą człowiek.

Karmel podjął tę trudną decyzję za mnie, zanim zdążyłam zastanowić się nad posiadanymi opcjami. Po tygodniu od odejścia Masła przestał przeszukiwać klatkę. Zrezygnował też z wybiegów. Swój czas spędzał albo w ulubionym hamaczku albo na moich kolanach. 

Widząc jak traci zainteresowanie jedzeniem, poprawną toaletą, a w ostateczności nawet swoim hamaczkiem, sięgnęłam po telefon i karmę ratunkową, która budziła jeszcze w tamtym czasie jakiekolwiek zainteresowanie cukrowego.



Pomimo moich prób i chęci, Karmel niknął w oczach. Jego masa ciała spadała proporcjonalnie do chęci robienia czegokolwiek poza spaniem. Zaczął się u niego również postępujący niedowład kończyn. Po konsultacji z weterynarzem klatka została przearanżowana tak, by ograniczyć wspinanie się na słabych łapkach i zwiększyć komfort nieosłoniętych tłuszczykiem mięśni i stawów. Wszystko zostało wyłożone jeszcze grubszą warstwą kocyków i pluszu. Młody przyjmował tyle kalorii ile dało się w niego wcisnąć oraz całą masę suplementów, ponieważ poza oczywistymi oznakami sędziwego wieku, nie dolegało mu nic, co mogłoby zostać określone w gabinecie jako "stan chorobowy". Diagnoza brzmiała - starość.

Moja babcia mawiała, że starość jest gorszą siostrą bliźniaczką śmierci. Śmierć czasami przegrywała z człowiekiem grę w szachy o ludzkie życie, natomiast starość grała tak długo aż człowiek nie poddał się sam, akceptując swój los.

Wiedziałam dokąd zmierza ten scenariusz, widziałam go już wielokrotnie. Zastanawiało mnie tylko dlaczego zmuszana jestem do przeglądania go tak często.

Pomimo nieuniknionego, zależało mi, żeby Karmel spędził ostatnie tygodnie, miesiące, czy lata swojego życia w jak najlepszych warunkach, otoczony ciepłymi, puchatymi pyszczkami i mniej puchatymi ogonami. Nikt nie chce starzeć się w samotności. Postanowiłam wydać puchatego dziadka do sprawdzonego wcześniej stada szczurzych staruszków, którzy tak jak on, całe dnie spędzali na urynoterapii, ugniataniu kocyka i graniu w bingo słonecznikiem. Miałabym stały kontakt z nim i nowymi właścicielami. Problemem był jednak stan Karmela. Gryzoń był za słaby na łączenie z innym stadem. Szczury mogłyby wyrządzić ewidentnie "uszkodzonemu" koledze krzywdę w ramach odrzucania najsłabszych osobników. Do łączenia potrzebny był zdrowy, tłusty szczur, mogący się w razie konieczności obronić. Tymczasem płynny cukier trzymał się w pionowej pozycji jedynie siłą woli. Walka trwała kilka tygodni, jednak pogarszający się stan ostatniego majtka uświadomił mi, że ten okręt dawno zatonął i należało porzucić mrzonki o dopłynięciu do brzegu. Z dniem, w którym Karmel całkowicie odmówił jedzenia, ruch sprawiał mu niewyobrażalny problem, a jego oczy pozostawały zamknięte przez 90% dnia i nocy, wiedziałam że czeka mnie ponowna wizyta u weterynarza i prawdopodobnie kolejna trudna decyzja zakończona łzami, wyrzutami sumienia i podpisanymi dokumentami, których formułkę znałam już na pamięć.


Wpakowałam ostatnie 3 lata mojej opieki do transportera, mając świadomość, że drogę powrotną prawdopodobnie odbędę już z pustym pudłem i utwierdziłam się w przekonaniu, że zwierzęta jakie posiadam będą moimi ostatnimi i nigdy już nie zdecyduję się na ponowną emocjonalną dewastację pod powłoką powłóczystego spojrzenia i miłego futerka.


Moje przypuszczenia okazały się prawdziwe. Ostatni szczur opuścił pokład, pozostawiając po sobie pustą klatkę, w połowie pełną miskę z jedzeniem i w pełni zdewastowaną właścicielkę tego dobytku.

Została mi Morfina.


sobota, 30 lipca 2022

Co się stało z Masłem?

Po śmierci Popcorna w listopadzie 2021 (wcześniejszy post), na pokładzie pozostali Masło z Karmelem. 

Ze szczurami - jak i z większością gryzoni - jest jeden, podstawowy problem. Zwierzęta te mają bardzo krótką linię życia. Dłuższą w porównaniu ze swoimi nieudomowionymi przodkami, ale wciąż kończącą się na 3-4 roku życia. Posiadacz glizdogonów doskonale zdaje sobie z tego sprawę, więc po przekroczeniu przez nich drugiego roku życia, obserwuje je uważniej niż zwykle. Jak jedzą, czy jedzą, ile jedzą, ile z tego ląduje w kuwecie, jak wygląda kuweta. Codzienne przeglądy zajmują coraz więcej czasu. Każdy upadek z hamaczka, każdy pisk, staje się podejrzany i potencjalnie niebezpieczny dla puchatego dziadzi, który do tej pory odstawiał bungee na ogonie dwa razy dziennie i popychał tynk drewnem. 

Masło z początkiem grudnia, a więc krótko po pochowaniu szczurzego brata, zaczął pochrząkiwać oraz rezygnować z jedzenia, które wcześniej bardzo mu smakowało. W chwili, w której zauważyłam nietypowe zachowanie tłuszczyka, chwyciłam za telefon i umówiłam najbliższą wizytę u weterynarza ze specjalizacją w zwierzętach egzotycznych (tak, szczury dalej traktowane są jako zwierzęta egzotyczne, jak zresztą wszystkie gryzonie). W oczekiwaniu na podróż do Katowic, zakupiłam ratunkową karmę i starałam się utrzymać ewidentnie już chore zwierzę w jak najlepszej kondycji do momentu, aż nie obejrzy go specjalista. Zielona papka musiała smakować lepiej niż wyglądała, bo została dobrze przyjęta przez konesera orzeszków, rozwiązując w ten sposób problem ograniczonych posiłków.


Pochrząkiwanie szybko przerodziło się w świszczenie i problemy z oddychaniem. Na tym etapie wiedziałam już, że diagnoza weterynarza może być dla mnie ciężka do przyjęcia, a cała wycieczka traumatyczna. Byłam świadoma co działo się z Masłem, w przeciwieństwie do Karmela, który spędzał dnie na dogrzewaniu jednego brata i przetrząsaniu klatki w poszukiwaniu drugiego, który gdzieś sobie poszedł i długo nie wracał.

Jak przekazać zwierzęciu, że powinno na wszelki wypadek pożegnać się z kompanem, ponieważ nie ma gwarancji, że jeszcze będzie mieć taką okazję? Niestety nie uczą tego na żadnych studiach. Tego zakresu wiedzy nie obejmują żadne kursy. 

Siódmego grudnia wyciągnęłam Maślanego z klatki i umieściłam go w transporterze, by pełni nadziei wyruszyć do Katowic.


Procedury nakazywały pozostawienie zwierzęcia w opisanym transporterze i czekanie na diagnozę poza gabinetem. Jest to częsta praktyka pocovidowa, która przyspiesza również pracę lekarza i sprawdza się przy dużej liczbie pacjentów. Wywiad zbierany jest wtedy w recepcji.

Poczekalnia była przepełniona, więc zdecydowałam się wyjść na zewnątrz i zaczekać na wieści na świeżym powietrzu. Umysł był zajęty kontrolowaniem przepływu mieszanki złych myśli i paniki, więc nogi otrzymały wolną wolę i skierowały się na świąteczny jarmark, który odbywał się w okolicy. Przechadzając się między ręcznie zdobionymi bombkami, drewnianymi zabawkami oraz teatrzykami kukiełek za szkłem, wsłuchując się w wesołe świąteczne piosenki, otrzymałam telefon z diagnozą - "ze szczurem jest źle, będzie musiał zostać u nas na tlenoterapii o dogrzewaniu".

(Obraz powiększa się po kliknięciu)

Rokowania były ostrożne i z tą myślą wróciłam tego dnia do domu.

Nazajutrz zadzwonił telefon. Mimo terapii nastąpiło pogorszenie, należało podjąć decyzję o dalszym leczeniu "na siłę", co było powiązane ze zwiększającym się bólem i dyskomfortem pacjenta przy szansie powrotu do zdrowia zbliżonej do zera lub też o humanitarnym skróceniu jego cierpienia.

Spojrzałam na Karmela, który spazmatycznie przeszukiwał klatkę, nawołując braci. Czując się jak morderca i ostatni zdrajca, pojechałam ponownie do Katowic.

Dostałam czas na pożegnanie się. Tyle czasu ile tylko potrzebowałam, ale ktoś, kto był kiedyś w mojej sytuacji doskonale wie, że żadna ilość czasu nie jest "wystarczająca". Nie wiem ile tam siedziałam. Pół godziny, godzinę, pięć?

Wracałam do domu z pustym transporterem, przesiąkniętą łzami maseczką i uczuciem braku spełnionego obowiązku. Deja vu.

Jakiś czas później otrzymałam od Esthimy, pełniącej usługi pogrzebowe dla zwierząt, certyfikat kremacji oraz serduszko.






Żadne kwiaty nigdy nie wyrosły.
Mam wstręt do świątecznych jarmarków.