Etykiety

Co tu się dzieje?

Witam!
Szybkim wstępem: Morfina to moja suka (Golden Retriever), przez którą wielokrotnie jestem świadkiem sytuacji których normalnie bym nie zobaczyła. Te sytuacje są opisywane na tym właśnie blogu. Jeśli jesteś tu przypadkiem to wiedz, że bardzo zbłądziłeś.

poniedziałek, 30 września 2019

Poszukiwacze

Spacer z Morfiną. Zostaje zarządzona przerwa na ławce, a kiedy wielkie i puchate zarządza przerwę, to przerwa musi się odbyć. Foka odstawia śledzia na chodniku, a ja siadam naprzeciwko małego placu zabaw z widokiem na piaskownicę i obserwuję piątkę bawiących się dzieci.
- Słyszałem, że Ziemia jest w środku cała gorąca. Jak wulkan - rzecze jeden z chłopców, przesypując piach.
- Skąd to słyszałeś? - pyta drugi chłopiec.
- Od brata. Uczyli go w szkole już.
- Głupota, jakby była cała gorąca w środku, to jak górnicy by pracowali i się nie topili?
- Bo to chyba jest tak, że im głębiej tym cieplej.
- Ja słyszałam, że tam jest pusto. Taka jakby wielka jaskinia - wtrąca dziewczynka.
- Trzeba sprawdzić - zarządza kierownik metr dziesięć, o włosach koloru Morświnowego futra i cała załoga zabiera się do pracy. W przeciwieństwie do typowych budowniczych dróg, w tym wypadku pracują wszyscy, włącznie z nadzorującym kierownikiem.
Do zadania zostaje nawet zaprzęgnięty pies, jednak kiedy Husky zaczyna kopać w niewłaściwym miejscu, uwalając swe puchate ciało w dziurze i obsypując piaskiem wszystkich, znajdujących się w odległości dwóch metrów, zostaje zwolniony z funkcji kopacza i opuszcza piaskownicę.
Dziura w piachu co prawda staje się coraz głębsza, ale daleko dzieciom do jądra Ziemi. Młodociani postanawiają wytoczyć więc grubszy sprzęt. Trzy skrzaty wysłane zostają do dealera, opartego o wielką wierzbę i czekającego na swoją kolej na huśtawce. Po krótkich negocjacjach, z kieszeni brygady kretów znika kilka gum kulek i cukierków Michaszków, za to w ich ręce trafiają długie łopatki, które w dalszym ciągu są z plastiku, ale mają większą pojemność i można nimi kopać na stojąco (jeśli nie ma się więcej niż metr dwadzieścia).
Wymiana handlowa zostaje zakończona i archeolodzy wracają do wykopalisk.
Praca wre i wesoła gromadka odkrywając w piaskownicy zaginione skarby Atlantydy w postaci kociej kupy (zwanej potocznie gliną), małego autka i kilku kapsli po piwie, przegrzebuje coraz głębsze i coraz twardsze części gleby.
Po pół godzinie słychać uderzenie łopaty o twardą powierzchnię. Dzieci pochylają się i zaczynają ryć rekami, jakby były one w stanie rozkruszyć coś, czemu nie dała rady plastikowa zagłada na kiju. Emocje jak podczas poszukiwania skarbu piratów.
Na skarb drobnica jednak nie natrafia, ani na centrum Ziemi, czy żadne ukryte jaskinie. Małe gnomy zostają skutecznie powstrzymane przed dalszymi poszukiwaniami za pomocą betonowej wylewki pod piaskownicą, która jest dla dzieci większym zaskoczeniem niż hiszpańska inkwizycja dla heretyków.
Pokonane karzełki patrzą na wylewkę z dezaprobatą, zasypują bezładnie dół i wracają do wierzbowego dealera, oddać pożyczone łopaty. Rozczarowanie maluje się na ich twarzach. 

Nie wiem do jakich doszły konkluzji i czy ich zdaniem rząd podcina im skrzydła, żeby nikt nie dowiedział się o jakimś spisku jądra Ziemi, czy sama planeta nie chce zdradzić swoich wewnętrznych sekretów. W każdym razie próbowały. 
Może następnym razem się uda.

niedziela, 29 września 2019

Alkohol i stany emocjonalne

Wszyscy dobrze wiemy co z ludźmi potrafi zrobić alkohol. Każdy człowiek, w zależności od mocy przedawkowania i siły uderzeniowej procentów, zawiesza się na poszczególnych emocjach.
U niektórych jest to radość, u innych smutek, a u jeszcze innych - złość.

Kiedy po kilku godzinach od rozpoczęcia degustacji, populacja zaczyna wpadać w stan lekkiej nieważkości, goście dzielą się na emocjonalne grupki, które wchodzą w interakcje głównie z sąsiadami własnego stolika.

Spójrzmy jak to wygląda w praktyce.

Najcichszy stolik na imprezie. Jego właściciele mają na sobie komplet ubrań w których przyszli i nie wyglądają jakby stoczyli walkę na arenie z dwugłowym lwem. Ich mowa nie przypomina zestawienia dźwięków wydawanych przez młode pelikany w kombinacji ze wszystkimi gwarami jakie tylko znajdują się w obrębie pięciuset kilometrów.
Najprawdopodobniej abstynenci, którzy prowadzą samochód, są obecnie na antybiotyku, nie piją z przyczyn osobistych, albo robią to w bardzo umiarkowanych ilościach.
Znienawidzone hasło: "Ze mną się nie napijesz?"

Przy stoliku numer dwa siedzą weseli.
Ich śmiech niesie się echem po całej sali. Sami nie wiedzą z czego rechoczą, ponieważ żadne z nich nie usłyszało kawału wypowiadanego godzinę wcześniej przez Ryśka z Wilkodołów, jednak słowo "wydmuszka" wydaje się teraz najzabawniejszym wyrazem jaki kiedykolwiek powstał, więc cały stolik ryje jeden z drugiego i wszyscy walczą o powietrze jak karp w wannie przed Wigilią.
Dominująca emocja: radocha.

Tuż obok znajdują się przybici ludzie, rozłożeni na stoliku w ten sposób, że ich koszule tworzą obrusy. Rozmyślają o nieuchronności przemijania, sensie istnienia i własnej bezsilności. Filozofowie przez 80% czasu wzdychają, a kolejne 20% poświęcają na snucie depresyjnych wizji na przyszłość i rozprawianie o beznadziejności. Trwa tu dyskusja o globalnym ociepleniu, ostatnim losowaniu Lotto i niskiej stawce godzinowej.
Grobowe nastroje i potępieńcze jęki przerywane są hasłami: "Szkoda gadać", "A daj spokój", oraz "Polej, polej".
Dominująca emocja: smutek.

Jest też stolik, który w wyniku gwałtownych uderzeń pięścią i podnoszenia, ledwo trzyma się na swoich cienkich nóżkach. Zajęty przez ludzi zdenerwowanych, żeby nie powiedzieć wku*wionych. Siedzą tu Ci, którzy po przekroczeniu pewnej wartości napojów wysokoprocentowych, stają się agresywni i nerwowi.
Zazwyczaj rozmowy sprowadzają się tutaj do polityki, piłki nożnej i religii. Wszystkich świerzbią pięści i chętnie pomasowaliby nimi zęby sąsiada o przeciwnych poglądach, jednak ludzie ograniczają się głównie do rzucania słów na "k", "ch", "p", "j", oraz inne litery alfabetu, które traktowane są jako zamienniki przecinków.
Dominująca emocja: złość.

Jest jeszcze jeden stolik - wrażliwych.
Siedzą tu Ci, którzy po kilku kieliszkach robią się rozmiękli i misiowaci. Motywem przewodnim jest tutaj wzajemny szacunek "Jak ja Cię Rysiu szanuję", pokój "Ale, ale spokojnie, ale, powolutku, ale" i miłość do bliźniego "Ja Cię Zenek kocham, bo ja Cię cenię Zenek za to kim Ty w życiu jesteś Zenek, Ty rozumiesz Zenek, ja Ci powiem Zeniuchna".
Przy tym stoliku panowie przytulają się, ściskają i ronią łzy. Gdyby nie otaczający ich ludzie, połowa z nich poleciałaby w ślinę z najbliższymi sąsiadami.

Królowie tańca co prawda nie stacjonują przy stolikach, ale stanowią dość pokaźną grupę, w której wymienić można takie osobistości jak Elvis Zbigniew Presley, Jasiek skoczna nóżka i Halinka Skrillex Kawiarenki. Kończyny członków stowarzyszenia tańca improwizowanego są wyjątkowo gibkie i potrafią zgiąć się w połowie uda, czego niestety nie potrafią dokonać kończyny normalnego śmiertelnika.
Zawsze na parkiecie, zawsze tańczący do własnego repertuaru. Muzyka im nie przeszkadza, a jeden układ choreograficzny nadaje się do większości utworów.
Motyw przewodni: "A teraz idziemy na jednego".
Okrzyk bojowy: "Fyrtaj nóżką jak papużką".

Istnieją też grupki mieszane, które na zmianę nienawidzą się i kochają, ale ze względu na huśtawki nastrojów nie nadają się do żadnego konkretnego stolika.

Czasem grupki koczownicze wędrują między stolikami i oferują zamiennie rozmowę o wyższości wulkanów nad lodowcami, wpierdziel, albo przytulaska.
Zazwyczaj jednak czas w którym mózg zakonserwowany jest w wódce, spędzają w obrębie własnego towarzystwa, w którym rozumieją się najlepiej.


sobota, 28 września 2019

Kucharką być

Pewnego dnia znajoma, która jest równie dobrą kucharką w kuchni co Morfina psem zaprzęgowym (czyli wciąż lepsza ode mnie), postanowiła sprawdzić swoje umiejętności i pokazać, że jeśli się czegoś bardzo chce, to można osiągnąć wszystko.

Kobieta, która potrafi przypalić wodę na zupkę chińską, zdecydowała się zrobić samodzielnie cały, dwudaniowy obiad z deserem, na który zaprosiła wielu znajomych, w tym również mnie.

Już wtedy wiedziałam, że będzie to bardzo ciekawe doświadczenie.

Dziewczyna z samego rana udała się na zakupy ze starannie przygotowaną listą produktów i znalazła bardzo dokładne przepisy na dość wyszukane dania. W końcu jak trudne może być podążanie za instrukcjami? Wszystko musi się udać, jeśli tylko będzie robić to, co napisali jej profesjonaliści.

Umówieni byliśmy na 14:30.
O 10:30 dostałam jednak wiadomość o następującej treści:


Podejrzane do granic możliwości. Oczywistym dla mnie było, że dostałam taką przesłodzoną wiadomość nie bez powodu. Odpisałam więc:



Olśniłam dziewczynę, że istnieje znacząca różnica między mąką kukurydzianą, tortową, a ziemniaczaną, szklanka mleka nie równa się szklance mąki, ponieważ sypkiego zawsze wejdzie mniej niż płynnego, a cukier trzcinowy ma być brązowy.
Kto by pomyślał.

Można by przypuszczać, że to koniec problemów, jednak ja wiedziałam, że to dopiero początek.
Godzinę później przyszło to:


A następnie to:


Niepokoić zaczęłam się jednak dopiero w tym miejscu:



Postanowiłam interweniować.


Zamiast wołowych kieszonek, creme brulee i zupy z kaparów, była pomidorowa, naleśniki z serem i budyń.

Nikt nie narzekał, więc można przyjąć, że wszystkim smakowało.
Ucierpiały jedynie firanki.

Niestety chcieć nie zawsze znaczy móc...
Trzeba jednak trochę poćwiczyć, zaczynając od podstaw.

piątek, 27 września 2019

Codzienne przypadki niezręczności

Codzienne niezręczności.

Przytrafiają się każdemu w mniejszej lub większej częstotliwości i natężeniu.

Kiedy próbujemy powiedzieć jedno słowo i nagle postanawiamy zmienić je na inne w ostatnim momencie, co skutkuje połączeniem dwóch różnych słów w jeden wyraz i zastanawiamy się czym do króliczka wielkanocnego jest rysza (połączenie ryżu i kaszy).

Kiedy usiłujemy wyminąć na chodniku osobę, nadchodzącą z naprzeciwka, która również próbuje nas wyminąć, robiąc to w tę samą stronę i kończymy tańcząc wokół siebie prymitywną odmianę walca, zanim komuś w końcu uda się zamierzony manewr.

Kiedy czekamy aż jakiś samochód przepuści nas na przejściu dla pieszych i po zatrzymaniu się pojazdu, postanawiamy przejść, lecz po chwili samochód decyduje się jednak jechać, więc stajemy i próbujemy się wycofać, na co on też staje, więc robimy krok do przodu i bawimy się przez kilka sekund w "Baba Jaga patrzy" na środku ulicy, wyglądając jak spłoszony jeleń, który zbyt późno ujrzał światła samochodu.

Każdy z nas miał chociaż jedną taką sytuację. Czasem jednak poziom niezręczności jest tak wysoki, że mamy ochotę zapaść się pod ziemię, zabierając ze sobą wszystkich, których dane zdarzenie dotyczyło.
Właśnie o tym będzie dzisiejsza historia.

~~~~~~

Razem ze znajomym (któremu sięgam ledwie pod pachę, a do niskich nie należę) wracaliśmy z poszukiwań pewnej książki, która pomimo zamówienia i zapewnień pracowników o jej dostępności, nie pojawiała się w punktach sprzedaży. Oboje byliśmy tym faktem nieco zirytowani, ale żadne z nas nie chciało tego okazywać drugiemu.

Kiedy doszliśmy do bardzo długiego przejścia dla pieszych, stała już przy nim starsza kobieta z balkonikiem, która włączyła przycisk sygnalizacji świetlnej i oczekiwała na zielone. Po kilku minutach intensywnego ruchu ulicznego, samochody zaczęły się zatrzymywać i zielony ludzik, oraz towarzyszący mu pisk urządzenia, oświadczyli nam, że możemy przejść.
Ruszyliśmy do przodu, jednak sygnalizacja zaczęła mrygać już w połowie naszej drogi. Zastanawialiśmy się jak ktokolwiek miałby zdążyć przejść przez tak długi odcinek i zmieścić się w wyznaczonym czasie. Bez przebiegnięcia, nie było to możliwe.
Dochodząc do chodnika, usłyszeliśmy za sobą serię klaksonów. Po odruchowym obróceniu się w kierunku źródła dźwięku, ujrzeliśmy (wcześniej przez nas widzianą) starszą panią z balkonikiem, usiłującą popychając przed sobą sprzęt rehabilitacyjny, przejść na drugą stronę. Kobiecina poruszała się tiptopami i widać było, że każdy krok sprawia jej dużą trudność. Do tego na balkoniku spoczywała torba z zakupami.
Spojrzeliśmy po sobie i wróciliśmy na przejście. Podczas kiedy kolega usiłował za pomocą podniesionego głosu i gestykulacji uświadomić kierowcy, że staruszka nie weźmie sprzętu na plecy i nie przebiegnie przez przejście, żeby zdążyć na krótkie zielone, ja zaoferowałam pomoc w przeniesieniu torby na drugą stronę, żeby odciążyć balkonik.
- Gdzie Ci się tak spieszy? - wydzierał się znajomy, przekrzykując klaksonową orkiestrę - Spokojnie, ej każdy ma prawo przejść. Sikać Ci się chce? Było pić mniej kawy na stacji. Chill.
- Dziękuję Ci słoneczko - powiedziała kobieta, przesuwając powoli swój wózeczek - Nogi już nie te. Mam takie mrowienia i nie jestem w stanie szybciej chodzić.
- Pani się nie przejmuje i nie spieszy, powolutku sobie przejdziemy - odpowiedziałam, trzymając torbę i odcinając kobiecinę od niecierpliwych kierowców.
- Te światła takie krótkie. Ciężko zdążyć, a nie mam gdzie indziej żeby przejść, bo musiałabym dużo nadrobić. A nogi już nie te.
- Pani się nie stresuje. Ludziom się wiecznie spieszy.
Na przejściu pojawili się inni ludzie, kiedy zielony ludzik zagościł na światłach ponownie. Wyminęli nas i w połowie drogi znowu zostaliśmy sami.
- Ślimaki to na chodniki, a nie na ulice wchodzić! - wydarł się ktoś przez uchylone okno Skody Fabii.
- Koleżko, a wskazać Ci miejsce przy kierownicy, czy sam trafisz? - interweniował znajomy.
- Weźcie tego żółwia z jezdni!
- Od kiedy buraki mają prawo jazdy? Do warzywniaka leżeć.
- Coś powiedział?
- Głuchy? Więcej klaksonu trzeba używać.
Atmosfera gęstniała i blisko było do rękoczynów. Byłam wdzięczna poszczególnym kierowcom za cierpliwość i zachowany spokój. Ludzie zaczynali skakać sobie do gardeł w dalszej części uformowanego korka.
Przechodząc przez ostatni fragment jezdni, ogłuszył nas dźwięk klaksonu ciężarówki. Staruszka wzdrygnęła się, a ja poczułam jak piszczy mi w uszach. Odgłos był potężny.
- Ruszta się! - usłyszeliśmy od tirowca.
- Sam się rusz ćwoku, po rowach jeździć, a nie po ulicy - przystąpił do kolejnego ataku znajomy.
- Mateusz? - spytał zdziwiony kierowca - Jak się odzywasz do ojca?
- Tata?
Obejrzałam się przez ramię i za kierownicą pojazdu ujrzałam ojca Mateusza. Niezła wtopa.
- Co Ty tu robisz?
- Pomagam staruszce. Niech no się matka dowie jak traktujesz starszych. Babcia się nie ucieszy.
- Nie pyskuj do mnie, pogadamy w domu. Złaź z jezdni. Czerwone jest.
- A żebyś wiedział, że pogadamy. Mamy przefrunąć Twoim zdaniem? Ogarnij się człowieku.
Nagle z samochodu stojącego tuż obok ciężarówki, wyskoczył młody mężczyzna w sutannie.
- Proszę, nie kłóćcie się. Pozwólmy tej kobiecie przejść w spokoju - odezwał się ksiądz, wcinając się w rozmowę ojca i syna.
- To mój syn, mogę sobie na niego krzyczeć do woli.
- Nie uchodzi.
Zdążyliśmy przejść i po upewnieniu się, że kobieta dalej sobie poradzi i córka wniesie jej zakupy do domu, umieściłam torbę na balkoniku i czekałam aż dołączy do mnie mój dwumetrowy rycerz, dyskutujący żywo ze swoim ojcem i księdzem jednocześnie.

Koniec końców, wszyscy ruszyli w swoją stronę, a zarówno Mateusz, jak i jego rodziciel, zostali zaproszeni do spowiedzi i na mszę świętą, by odkupić swoje grzechy i wybaczyć sobie przykre słowa, jakie padły na ulicy.

To się nazywa być we właściwym miejscu, o właściwym czasie.


czwartek, 26 września 2019

Przedszkolne nasionko

Pilnowałam ostatnio rodzinnego pędraka w wieku przedszkolnym.
Panie przedszkolanki dały małym larwom po nasionku jakiejś bliżej nieokreślonej rośliny, ponieważ prowadziły akurat zajęcia o naturze i zmianie pór roku.
Roślinki raczej trujące nie były, bo część trolli swoje nasionka zjadła, lub wcisnęła je sobie do nosa, czy ucha bez widocznych efektów ubocznych. Szkrab będący pod moją opieką, swoje roślinne jajo przyniósł i oświadczył dumnie, że "Pani kazała zagrzebać", co w wolnym tłumaczeniu oznaczało konieczność zasadzenia nasionka w doniczce.

Skoro pani kazała, to zrobić trzeba było. Wzięłam więc młodocianego pod pachę i zgarniając po drodze psa, skierowaliśmy się do sklepu ogrodniczego celem nabycia worka ziemi i jakiejś doniczki.

Na drzwiach "Ogrodu jak marzenie" dostrzegłam znaną mi tabliczkę z pieskiem w zielonym kółeczku i napis "Zwierzęta mile widziane", więc wpakowałam się z puchatym i mniej puchatym do środka, grzecznie mówiąc "Dzień dobry" i dając o sobie znać starszej pani, zajętej układaniem kwiatów.
Rozejrzałam się dookoła i nie widząc nigdzie worków z glebą, podeszłam do lady pytając:
- Przepraszam, dostanę tutaj może mały worek z ziemią ogrodową?
Kobieta odklejając wzrok od kwiatków, skierowała na mnie swe udręczone życiem oblicze i patrząc na psa jak na karalucha, odparła:
- Z tym do środka nie wolno.
- Ale - zaczęłam lekko zdezorientowana - Na drzwiach jest tabliczka, że wolno.
- Z małymi wolno. Na rękach.
- A tam nie ma żadnej informacji, że tylko z małymi. Jest napisane o zwierzętach ogólnie.
- Bo to oczywiste chyba.
- Aha. No dobrze, będę wiedzieć na przyszłość. Dostaniemy ten woreczek ziemi?
- Nabrudzi - kontynuowała kobieta i nie wiedząc czy chodzi o ziemię, psa, czy dziecko, spytałam:
- Słucham?
- Pies nabrudzi, a myte było.
Przyjrzałam się Morfinie, siedzącej przy mojej nodze i podziwiającej róże, stojące na taborecie. Nie padało, pies nie przekopywał wcześniej ziemi i nie przemieszczał się po obiekcie. Już bardziej brudne były buty młodocianego, który po drodze musiał zahaczyć o pełne liści rynny.
- Mamy wyjść, czy jednak dostaniemy tę ziemię? - spytałam, bo w sumie nie wiedziałam czego ekspedientka od nas oczekuje.
- Jaką ziemię? - spytała, nie odrywając wzroku od Morfiny. Chyba obawiała się, że pies zmieni się w kozę i spałaszuje jej kwiaty na kolację.
- Do kwiatków. Najmniejszy worek.
- Ile?
- Nie wiem jakie są najmniejsze worki. Pięć, sześć litrów? Jak są mniejsze, to ten mniejszy.
- Jaką ziemię.
- Najzwyklejszą ogrodową, uniwersalną do kwiatków, mamy dosłownie jedno nasionko.
- Będziemy grzebać nasionko! - wypalił nagle młody, pokazując kobiecie kulkę wielkości pestki śliwki.
- Sadzić - poprawiłam gnoma i czekałam na kolejny zestaw pytań florystki. To nie mogło pójść zbyt łatwo.
- Jakie konkretnie nasionko? - spytała.
- Nie znam się. Tak z wyglądu ciężko powiedzieć co to jest.
- Każda roślina ma inną porę na sadzenie.
- Tak, wiem, ale ona i tak będzie stała w doniczce w domu.
- Nie wiem jaką ziemię do tego, skoro nie wiem jakie nasionko.
- Poprosimy uniwersalną.
- Na uniwersalnej może nie wyrosnąć prawidłowo, albo może potrzebować odżywek.
- Zaryzykujemy - odparłam i zdecydowałam, że jeśli w przeciągu kolejnej minuty nie dostaniemy worka z ziemią, wezmę do ręki łopatę i wykopię sobie ziemię z podwórka.
Kobieta przestała wpatrywać się w psa i rzucając krótkie "Czekać", wyszła na zaplecze. Po chwili wróciła z workiem ziemi uniwersalnej, skasowała go, zapłaciłam i z ulgą opuściliśmy budynek, dziarsko maszerując do domu.
- Doniczka - przypomniałam sobie w połowie drogi - Nie mamy doniczki.
- W domu też nie mamy - dodał młody i spojrzał na pokonaną przez nas trasę.
- Kupimy w innym sklepie - odparłam, ponieważ w głowie miałam już cały szereg pytań sprzedawczyni co do wielkości, pojemności, koloru, konsystencji i materiału żądanego pojemnika. Nie miałam zamiaru drugi raz przez to przechodzić.
- I pogrzebiemy nasionko? - spytał karzełek.
- Zasadzimy - odparłam - Co Ty z tym grzebaniem?
- Bo jak babcię pan wsadzał do ziemi, to mama mówiła, że ją grzebią. To nasionko też jak się wsadzi do ziemi to się grzebie.
- Nie... to się tak nazywa tylko jak się chowa zmarłego. Nasionka się sadzi, bo one potem wyrastają i robią się zielone.
- Z babci się tak nie zrobi?
- Nie, tak to nie działa.
- Szkoda. Byłoby fajnie, jakby tak ludzi można było pogrzebać jak nasionko i oni by wyrastali i robili się zieloni.

Doniczkę dostaliśmy i nasionko zostało posadzone.
Tylko jakim kosztem...

środa, 25 września 2019

Ekstremalne żywienie zwierząt domowych

Jakiś czas temu do naszego bloku wprowadziło się młode małżeństwo z siedmioma kotami. Nie był to pierwszy taki przypadek, ponieważ posiadaliśmy już kilka kocich wielbicieli. Większość sąsiadów nie ma nic przeciwko, o ile puchatki nie zakłócają ciszy nocnej i nie utrudniają życia innym. Nie było więc w tym niczego aż tak niezwykłego.

Do czasu.

Kiedy sąsiadka zaczęła znosić do domu bardzo dużo małych zwierząt, wspólnota zainteresowała się faktem trzymania w mieszkaniu piskląt kurzych i kaczych, myszy, złotych rybek, a nawet szczurów i chomików w zastraszających ilościach, zwłaszcza biorąc pod uwagę obecność na metrażu siedmiu kotów.

Okazało się, że para była zwolennikami karmienia BARFem. Dla niewtajemniczonych, jest to dieta oparta na surowym mięsie i innych surowych produktach. Zdrowa i naturalna dla zwierząt mięsożernych, zwłaszcza kotów.
Niestety młodzi okazali się być w swoich założeniach ekstremalni do granic możliwości. Fundowali swoim kotom "atrakcje" w postaci polowania na żywe zwierzęta i pozwalali na ich zabijanie, a następnie konsumpcję. Kilkanaście piskląt i gryzoni traciło swoje życie (tygodniowo) w paszczy kota, który w większości przypadków nie był nawet zainteresowany zamordowanym jedzeniem. Małe zwierzątka służyły więc za żywe zabawki i tylko sporadycznie finalnie stawały się pokarmem.
Jak nietrudno się domyślić, część lokatorów była wstrząśnięta takim zachowaniem. W wyniku przeprowadzanych z nowymi sąsiadami rozmów, wywiązało się wiele kłótni i po ostrej wymianie zdań, młodzi odcięli się od społeczności, czując się napiętnowani. Rozmowy sprowadzały się do "dzień dobry" i "do widzenia", a wszelki dialog urywał się w momencie wspomnienia o zwierzętach. 

Zdarzyło się nawet, że zrozpaczona kobieta chodziła po sąsiadach, o których wiedziała, że mają gryzonie i ptaki, żeby odkupić od nich "karmę dla kotów", ponieważ jej zaopatrzenie nie dojechało na czas, a zwierzęta były tak przyzwyczajone do regularnych, krwawych igrzysk, że nie dawały jej spokoju.
Mieszkańcy byli tak zaskoczeni prośbą dziewczyny, że większość z nich bez słowa po prostu zamykała jej drzwi przed nosem. Z tymi, którzy wdawali się z nią w dyskusję, wywiązywała się agresywna kłótnia na klatce schodowej. W kobietę trafiło kilka wiązanek słownych i wyzwisk, więc niepocieszona wróciła do domu.
Argument o trzymaniu gryzoni i ptaków jako pupili domowych, a nie żywej karmy, w ogóle do niej nie trafiał. Uważała, że przecież po to małe zwierzęta istnieją by być pożywieniem dla tych większych. Kto normalny trzymałby te obrzydliwe szczury, czy śmierdzące papugi w domu dla przyjemności? Niepoważne.

Nie wiem jak rozwiązała swoją sytuację, ale bardzo się cieszę, że nie zdążyła dojść do moich drzwi. Nie jestem pewna jak mogłabym zareagować.

W łaski młodych wkupiła się tylko jedna sąsiadka, która sama posiadała koty. Została nawet zaproszona do ich mieszkania na kawę, jednak to co tam ujrzała sprawiło, że kobieta przestała być zainteresowana dalszą znajomością.
Pisklęta i gryzonie były wypuszczane na podłogę i prowokowały swoim uciekaniem stadko ospałych kotów, które rzucały się na ofiarę, zatapiały w niej pazury i rozrywały małe ciałka na kawałki, walcząc o zdobycz między sobą. Czasem zwierzątko bardzo poranione i ledwo żywe, czekało na swój koniec. Czasem, poddane dekapitacji, próbowało się jeszcze ratować i chować pod meblami. Na panelach i kafelkach było pełno krwi, która razem z niedojedzonymi truchełkami była usuwana, gdy koty traciły zainteresowanie nieruchliwym już obiektem.
Obraz był makabryczny i pokój po takiej zabawie wyglądał jak sala zabaw rzeźnika psychopaty.

Sąsiadka, która była u pary w odwiedzinach zgłosiła całą sprawę administracji budynku, a zrobione dyskretnie zdjęcia zostały wysłane do organizacji prozwierzęcych, z pytaniem co można w takiej sytuacji zrobić i jak przeciwdziałać tym torturom.

Sytuacja finalnie nie została do końca rozwiązana, ponieważ sąsiedzi, czując się szykanowani i wytykani palcami, zdecydowali się zmienić swoje miejsce zamieszkania. Jak to określili "nie wiedzieli, że ludzie potrafią być tacy ograniczeni, zaściankowi i zamknięci na nowości". Uważali uwagi administracji za mowę nienawiści i nie mieli zamiaru spojrzeć na własną sytuację z innej perspektywy. Zwinęli więc swoje futrzaki i przenieśli się do innego miasta.

Może jestem ograniczona i mało elastyczna, ale nie jestem w stanie wyobrazić sobie co może mieć w głowie człowiek, dla którego codzienne, krwawe męki żywych istot w jego własnym mieszkaniu są czymś normalnym i naturalnym.
W jaki sposób może go to bawić i wywoływać uśmiech na twarzy.
Po prostu nie wiem.

wtorek, 24 września 2019

Morfina na misji

Dzisiejszego dnia, Morfina odkryła istnienie kasztanów.
Widziała je oczywiście wcześniej. Ten pies ma już za sobą 7 jesieni, ale dopiero dziś zwrócił uwagę na te dziwne, kolczaste kulki, leżące w trawie.

Puchatek podszedł do nich i przekrzywiając swoją nieskalaną pomysłem głowę, zaczął się przyglądać dziwnym tworom. Nie wiem czy bardziej skojarzyły jej się z jeżykami, czy kolczastymi piłkami, ale jej merdający ogon uświadomił mi, że bardzo jej się spodobały.

Morfina zadecydowała, że chce mieć te dziwne, zielone kuleczki, więc bez większego namysłu wzięła je do pyska. Kasztany opuściły wrota piekieł równie szybko jak w nie trafiły i pies z głośnym piskiem odskoczył w bok. Zielone kulki bezczelnie ją zaatakowały. Na puchatym pysku malowało się pytanie "Jak mogły?". Po kilku mlaśnięciach wata cukrowa postanowiła jednak spróbować ponownie. Morświn nie należy do psów, które szybko się poddają. Jeśli nie da się czegoś zrobić, należy próbować tak długo aż ktoś się zlituje i pomoże w osiągnięciu celu. Córa wikinga dość niepewnie podeszła do zielonych jeżyków i powąchała je, sprawdzając czy dalej chcą atakować i gryźć po paszczy. 

Dla pewności druga próba przemieszczenia dziwnego zjawiska nastąpiła za pomocą łapy. Zwierz uderzał kończynami w ziemię jak zawodowy perkusista, ale kiedy łapa trafiła na kłujące, z Puchatka wydobył się kolejny pisk.
Na Morfinowym obliczu malowało się niezrozumienie i rosnąca determinacja. Teraz to już nie była ciekawość. To była wewnętrzna potrzeba zbadania bliżej tego obiektu, który bolał i nie chciał się dać przenieść.

Oglądało się to lepiej niż Animal Planet. Brakowało tylko głosu Krystyny Czubówny.
"Dojrzała samica natrafia na nieznane sobie dotąd zjawisko. Musi zdecydować czy jest to wróg, czy przyjaciel i ostatecznie decyduje się na stawienie czoła wyzwaniu, nawet za cenę własnego życia. Rozgrywa się nierówna walka między drapieżnikiem, a nieznanym zagrożeniem. Natura potrafi być zaskakująca, nawet dla dorosłych i doświadczonych osobników."
Podczas kiedy Morświn próbował telekinezą, siłą perswazji i swoimi pięknymi oczami przekonać kulkę do podróży, ja zastanawiałam się czy ewolucja na pewno poszła we właściwą stronę.
Po wielu próbach, tanecznych układach i wokalnym zachęcaniu, psi pazur trafił w sam środek kasztana, rozłupując jego łupinkę. Zdziwienie, dezorientacja, szok i niedowierzanie zstąpiło na psi pysk jak wielka chmura.
Co się stało? Dlaczego to się stało? Czy skrzywdziłam kulkę? Ja niechcący - pytało włosiane spojrzenie, kiedy do Morfiny dotarł jej własny geniusz.
Kulka, która wyszła ze środka była gładka i można było zabrać ją ze sobą. Twarde i okrągłe nie gryzło jak jego zielone ubranko. Kasztan dostał drugą szansę i dumna z siebie klucha przyniosła mi swoją zdobycz, przypłaconą bólem i krwią (której nie było). Po chwili upartość wygrała i doniesione zostały jeszcze skorupki, żeby nie rozdzielać rodziny.

To dało psu psychiczny spokój i pozwoliło wrócić do kontemplacji nad liściem, powiewającym na wietrze, który przyczepił się komuś do szyby samochodu.

Zwyciężczyni walki z szatańską bombką wyglądała jak myśliciel-filozof, który odkrył swoje "ja" i sens wszystkiego co ma miejsce na tej planecie.
Dzisiejszego dnia mój pies dokonał przełomowego odkrycia.
Kasztany w skorupce kłują, chociaż są miękkie, a kasztany bez skorupki nie kłują, chociaż są twarde.
Zupełnie jak niektórzy ludzie.





poniedziałek, 23 września 2019

Znajdź różnice (jeśli tam są)

Zagrajmy w pewną grę. 
Jedyne czego będziecie potrzebować to odrobina wyobraźni. 
Gra nie jest wymagająca.

Wyobraźcie sobie mężczyznę w średnim wieku. Niebieskie oczy, lekki zarost, 180 cm, szczupła sylwetka, krótkie, blond włosy, ubrany w niebieski t-shirt, czarne spodnie i standardowe, szare trampki. Na przegubie zegarek dowolnej firmy. Możecie sobie do tego obrazka wstawić jakieś tatuaże, czy biżuterię, jest to opcja dowolna.
Macie już?
Widzicie to?
Zatrzymajcie przez chwilę ten obraz w głowie.

Teraz wyobraźcie sobie tego samego mężczyznę o blond włosach i niebieskich oczach, ale bez jednej nogi. Mógł ją stracić w wypadku, albo w wyniku choroby. Tego nie wiecie. Widzicie jednak, że stoi o kulach i jego lewa, dolna kończyna kończy się w kolanie.
Macie obraz? Ok, jedziemy dalej.

Utnijmy mu obie nogi. To ten sam mężczyzna co wcześniej, ale teraz cały kończy się na kolanach. Porusza się na wózku inwalidzkim, ale świetnie sobie radzi. Jest samodzielny i ma się wrażenie, że nogi w sumie nie były mu do niczego potrzebne, a koła sprawdzają się równie dobrze. Z tej perspektywy nie widać, że jest dość wysoki, ale to właściwie tylko różnica optyczna. Ciężko być wysokim, nie posiadając nóg.
Jest? Świetnie.

Teraz ustawcie w swojej głowie wszystkie powyższe obrazy, przedstawiające tego samego mężczyznę obok siebie i odpowiedzcie na pytanie:

"Którego z nich spytalibyście o godzinę?"

Zapewne część (może i nawet większość) odpowie, że nie ma to żadnego znaczenia. Jeśli chce się spytać o godzinę, szuka się człowieka z zegarkiem, lub telefonem i nie patrzy na to ile ma nóg, oraz na czym się przemieszcza.

To może inne pytanie:

"Do którego mężczyzny zagadalibyście, gdyby był Waszym współpracownikiem?"

Teoretycznie odpowiedź jest taka sama jak przy pytaniu pierwszym. Stan tego gościa nie ma żadnego znaczenia i to wciąż ten sam człowiek. W końcu stracił jedną lub dwie kończyny, a nie osobowość, charakter i samego siebie.

W praktyce nie jest to już jednak takie oczywiste.

Załóżmy drugą sytuację.

Wyobraźcie sobie zwierzątko. To może być zwierzątko dowolnego gatunku. Takie, które lubicie najbardziej. Pies, kot, koń, koszatniczka, jaszczurka, nie ma to żadnego znaczenia.
Jeśli nie lubicie zwierząt wcale... przyjmijcie moje kondolencje.
Widzicie to zwierzątko i robi Wam się cieplej na serduszku. Jest śliczne, szczęśliwe i drepcze w kółeczku.
Miód na serce.

Teraz weźcie to samo zwierzątko i wyobraźcie je sobie bez łapki, skrzydełka, czy co tam to zwierzę posiada w asortymencie. Radzi sobie. Może jest odrobinę wolniejsze, ale ubytek w kończynie w niczym mu nie przeszkadza.
Dalej radośnie wędruje przez świat.

Już pewnie wiecie dokąd zmierzam, ale kontynuujmy. 
To samo zwierzątko jest teraz bez dwóch łapek. Ma trudności z poruszaniem się, więc wylądowało na wózku, który został specjalnie dla niego zaprojektowany. Wózek jest świetny i doskonale zastępuje ubytek w łapkach.
Zwierzaczek dalej bawi się ze swoimi kolegami, tylko teraz przy akompaniamencie obracających się kółeczek.

Pytanie:

"Którą opcję tego samego zwierzaczka byście pogłaskali, lub wzięli na ręce?"

Prawdopodobnie jest to bez znaczenia. Uwielbiacie zwierzaczka i wywołuje w Was chęć złapania go i trzymania tak długo jak się da. Zazwyczaj zwierzaczek na wózku wywołuje jeszcze większą falę empatii, ponieważ w ludziach rodzi się instynkt opiekuńczy (by nie powiedzieć macierzyński) i widok słodziaka na wózku buduje ludziom w głowie współczucie i dziwne mrowienie, które może oznaczać tylko miłość.
Zależność jest prosta:
Im biedniejszy i bardziej poszkodowany zwierzaczek, tym więcej współczucia i ludzkiej sympatii będzie otrzymywał.

Zmieńmy trochę pytanie:

"Którego zwierzaczka adoptowalibyście, gdybyście mieli na niego warunki?"

Tutaj odpowiedź nie jest już jednoznaczna. Część z Was i tak powie, że bierze każdego, a najlepiej tego najbardziej poszkodowanego, ponieważ odezwie się w Was chęć niesienia pomocy.
Część jednak uprzedzi się do zwierzaka inwalidy, ponieważ będzie on potrzebował specjalnej opieki. W głowie takiej osoby problem może urosnąć do niewyobrażalnej skali.
Co jeśli trzeba go będzie wnosić i znosić po schodach? Może zdzierać panele w domu tymi swoimi kółeczkami. Może gdzieś zahaczyć. Ludzie będą zwracać na niego uwagę. Trzeba będzie uważać, żeby nie spadł z mebli, jeśli już na nie wejdzie. Co jeśli wózek się zepsuje?
Te problemy mogą się nigdy nie pojawić, a komplikacja istnieć tylko w głowie tych ludzi, ale i tak będą się o to martwić.
Nie ma w tym niczego złego, w końcu zwierzę byłoby całkowicie pod ich opieką i odpowiedzialnym jest zastanowienie się czy podołają temu zadaniu.

Czasem dużo prościej jest unikać osób niepełnosprawnych, ponieważ mogą przypadkiem wymagać dodatkowej pomocy.
Mogą się obrazić, kiedy przypadkiem rzuci się jakimś mało trafionym żartem. Może trzeba będzie pomóc im ze schodami. Może być niezręcznie. Ludzie mogą się gapić. Wózek może się gdzieś zaklinować, albo zepsuć. Ten ktoś może nie czuć się komfortowo w towarzystwie ludzi stojących. Jak sobie z tym poradzić? Co robić, a czego nie robić?

Te problemy tak naprawdę w większości są wyssane z palca. Osoby niepełnosprawne fizycznie są zazwyczaj obdarzone dużym dystansem do życia i potrafią śmiać się z własnych ułomności, jeśli już się z nimi pogodzą.
Radzą sobie same. Nie potrzebują niczyjej pomocy, a jeśli już o nią poproszą, są to drobnostki, o które równie dobrze mogłaby spytać osoba w pełni sprawna.
Może niektórzy będą się gapić, ale co z tego? Największą uwagę przyciągnie osoba na wózku, a nie jego znajomi dookoła. Prawdopodobnie nikt nawet nie zwróci uwagi na Waszą twarz.
Niezręczności pojawiają się w każdych relacjach, niezależnie od stopnia mobilności drugiego człowieka.
Jedyną barierą w tej sytuacji jest nasza głowa i nadmierna wyobraźnia, która doprowadzić nas może jedynie do paranoi.

Znajomość z każdym człowiekiem trzeba dotrzeć. Granice i sposób rozmowy z daną osobą kształtujemy przez kontakt z nią. Po jakimś czasie wiemy na jakie tematy można z nią porozmawiać, a czego lepiej unikać. Czy ta osoba ma dystans do życia, czy raczej należy na to uważać i nie poruszać wrażliwych wątków. Czy lubi ananasa na pizzy i czy jest otwarta na krytykę, albo luźną dyskusję.

To samo dzieje się kiedy rozmawia się z osobą bez ręki, nogi, na wózku, z przerostem żeber, niewidomym, czy głuchoniemym - chociaż to ostatnie zazwyczaj wymaga już od nas znajomości języka migowego, czy innych sposobów komunikacji.
Ci ludzie różnią się tylko wyglądem, lub sposobem przemieszczania się. W głowie mają zupełnie to samo co cała reszta, a przecież do komunikacji potrzebna jest nam głównie głowa.
Jeśli zakumplowalibyśmy się z danym człowiekiem, kiedy jest zupełnie sprawny, dlaczego mielibyśmy mieć opory, kiedy tej samej osobie zostanie odebrana kończyna, oczy, czy część twarzy?

Z niepełnosprawnością umysłową jest zupełnie inaczej. Występuje tutaj bariera lingwistyczna i ubytki w komunikacji. Często nie jesteśmy w stanie zrozumieć motywów drugiej osoby, lub jej sposób myślenia zbyt bardzo różni się od naszego, by mogło dojść do porozumienia. Ciężko jest się też dogadać z kimś, kogo oddziela od nas przepaść intelektualna, a rozmowa z takim człowiekiem przypomina rozmowę ze zbuntowanym dzieckiem.
W takich przypadkach potrzebne jest większe zrozumienie i cierpliwość, którą nie każdy posiada.

Co jednak blokuje nas przed osobami z defektami fizycznymi, u których nie wpływa to w żaden sposób na rozumienie świata, lub tymi, którzy potrzebują trochę więcej czasu na przemyślenia, ale są w stanie dojść do naprawdę ciekawych wniosków?

Zaskakujące jak wiele razy kule, balkoniki, czy wózki inwalidzkie potrafią całkowicie odsunąć nas od ludzi, którzy nimi kierują.
Oni nie gryzą, nie wymagają nadmiernej opieki, ani niańczenia, nie obrażają się za niefortunny żart, a często pierwsi go rzucają. Jeśli się obrażają, znaczy to, że żart był wyjątkowo nieśmieszny, albo są sztywni, oraz brak im poczucia humoru i byliby tacy nawet, gdyby nie ograniczała ich metalowa konstrukcja z kółkami.

Piesek bez łapki jest tym samym pieskiem co ten z łapką... tylko, że bez łapki.
Człowiek bez kończyn jest tym samym człowiekiem... tylko, że bez kończyn.

Nie szukajmy problemów tam, gdzie ich nie ma. Nie budujmy zbędnych barier, opartych na własnych (często przesadzonych) wyobrażeniach danej sytuacji.
Wyobraźnia jest ważna, ale nie można dawać jej się zbytnio ponieść.

W przeciwnym razie nawet zjedzenie zwykłej pomidorowej stanie się dla nas wyzwaniem.

Co jeśli się poplamimy?
Co jeśli zupa okaże się niesmaczna?
A jeśli się zepsuła?
Może nie być taka jak inne pomidorowe.
Co jeśli się zrażę i już nigdy nie zjem pomidorowej?
Czy jeśli pomidor to owoc, to będę jeść zupę owocową? Nie lubię zupy owocowej, co teraz?
Co jeśli zupa się na mnie obrazi za zbyt dużą ilość pieprzu?
To może zniszczyć wszystko. Może być niezręcznie. Można się skompromitować.

Przestańmy.
To nigdzie nie prowadzi, a czasem zamiast gdybać najlepiej jest zadziałać i przekonać się na własnej skórze, bo może się okazać, że nasze obawy są zupełnie bezsensowne.
Zazwyczaj tak właśnie jest.

niedziela, 22 września 2019

Nocny gość łazienkowy

Pies wyprowadzony, szczury wybawione, towarzystwo nakarmione i wyczyszczone. Zegar uświadamia mi, że jest mocno po północy i wypadałoby jeszcze ogarnąć siebie. 
Zabieram w podróż ręcznik, piżamę i wchodzę do łazienki.
Staję przed lustrem i zastanawiam się od czego zacząć, kiedy dochodzi mnie kobiecy głos. Głos śmieje się i woła:
- Widzę Cię!
W łazience jestem sama, więc albo zębowa wróżka istnieje i pilnuje, żeby wszystkie ząbki były wyszorowane, albo znowu słychać sąsiadów przez junkers.
- A co Ty tutaj robisz? - ćwierka sąsiadka i zastanawiam się czy jej nie odpowiedzieć.
- Kto pozwolił samemu wejść do łazienki? Przecież się niedawno kąpałeś.
Obstawiam, że mówi do syna, albo jej mąż ma zakaz na samodzielne korzystanie z toalety.
- Mamusia mówiła, że tu się nie wchodzi i nie zrzuca wszystkiego do zlewu tak?
Czyli jednak dziecko.
- I nie pije się wody z toalety, tak?
... Dzikie dziecko.
- I kto znowu zniszczył cały papier toaletowy i połowę zjadł?
Dziecko potrzebujące egzorcysty.
- Teraz to buzi, tak? A wcześniej to się po tyłku lizałeś.
Zatrzymuję się w połowie wyciskania pasty na szczoteczkę i patrzę na junkers, który wygląda na równie zaskoczonego i zapewne nie jest w stanie odpowiedzieć mi na nurtujące mnie pytania.
- Idziemy nyny, żadnych więcej wycieczek do łazienki - mówi łagodny, kobiecy głos i wszystko milknie.

Przypomina mi się, że sąsiadka ma kota dopiero kiedy napełniam kubek wodą.
Nie będę kłamać, poczułam ulgę.

sobota, 21 września 2019

Zdezorientowanie na porannym spacerze

Wczesnoporanny spacer z psem. Godzina zbyt wczesna by żyć, ale los jest okrutny, a psi pęcherz pełny, więc maszeruję po chodniku, licząc płytki i obserwując futrzany krążownik, który podchodzi do lądowania na trawie.

Tuż za drzewem stoi Pan Mietek vel Kazik, organizator zbiórki charytatywnej "Kierowniku, poratuj złotóweczką". 
Mister Kazimierz ze spuszczonymi spodniami buja się przy roślinności i chyba usiłuje wykonać podobny manewr co Morfina, tylko w innej pozycji. Rzuca okiem na puchate i kucające, a następnie wędrując oczami po smyczy, dociera do mojego zaspanego oblicza. Pozdrawia mnie uniesieniem ręki i wraca do obserwacji włosianej foki, oddającej się fizjologicznej potrzebie na łonie natury.
Trwa synchroniczne oddawanie moczu i staram się nie zwracać uwagi na dźwięki Mietkowego strumienia, zraszającego korę drzewa o poranku. Najchętniej przeniosłabym psa w jakieś inne miejsce, ale jest w połowie procesu, którego nie chcę przerywać.

Wielbiciel tanich trunków alkoholowych kończy jednak szybciej i łapiąc ze mną kontakt wzrokowy, usiłuje rozpracować mechanizm działania paska od spodni, jednocześnie utrzymując pozycję względnie pionową.
- Taki pies to musi być zdezorenty... zderiente... zdenerwy... - zaczyna Kazimierz, majstrując przy rozporku.
- Zdenerwowany? - podpowiadam, bo aparat mowy nie współpracuje dobrze z mózgiem pod presją promili.
- Nie - odpowiada Kazik - Nie to słowo. Taki, że nie wie co i jak, i kiedy, i taki jest, że nie rozumie, nie?
Takie rebusy to nie o tej godzinie, ale staram się zmotywować do pracy szare komórki.
- Zdezorientowany?
- O, to to - mówi kierownik Amarena - To właśnie.
- A dlaczego? - pytam, chociaż nie oczekuję logicznej odpowiedzi.
- Co dlaczego? A, że pies. No bo on musi być zdezerter... uff
- Zdezorientowany.
- No właśnie. Jak on musi wychodzić na sikanie na zewnątrz, bo w domu mu nie wolno, ale już właścicielka wraca z dworu i sika w domu. Pewnie sobie myśli, kurde byłaś przed chwilą na dworze, nie mogłaś się normalnie wysikać, tylko w domu robisz? Przecież sama mnie tego uczyłaś.
- Nigdy tak na to nie patrzyłam. Coś w tym jest - przyznaję.
- Dlatego ja sikam na zewnątrz. Nie można łamać zasad, które się samemu ustaliło. Jak wszyscy to wszyscy.
- A ma Pan psa?
- Nie.
- Aha.

No cóż, zasady to zasady.

piątek, 20 września 2019

Historia Seweryna

Mam dość multikulturową grupę znajomych.
Dzieje się tak, ponieważ uważam, że można się dogadać z każdym, kto jest na tyle otwarty i tolerancyjny, że potrafi zaakceptować różnice między ludźmi, wynikające nie tylko z wyglądu, ale też charakteru, zainteresowań, czy sposobu myślenia. Nie ma dwóch identycznych ludzi i nawet bliźnięta różnią się między sobą. Wymaganie od kogoś by żył wedle naszych wyobrażeń jest więc kompletnie irracjonalne.
Może jest to trochę utopijna wizja świata, ale dla mnie się sprawdza i jeśli komuś nie odpowiadają ludzie zebrani w gronie znajomych, po prostu do nich nie dołącza, lub odchodzi kiedy uzna to za stosowne.

Tak też stało się z Wiolą, którą można kojarzyć z postu:


-->  Ludzie idealni  <--

(Kliknięcie przeniesie do wspomnianej historii).

Kiedy ktoś wprowadza nową osobę do grupy, uświadamia ją na wstępie, że może spotkać ludzi innych wyznań, koloru skóry, orientacji, mówiących w innym języku, lubiących K-pop, anime, cosplay'e, czy inne niekrzywdzące formy hobby i spędzania czasu.
Słowem - może natknąć się na dość sporą różnorodność. 
Nikt nie jest zmuszany do dzielenia pasji innych ludzi, ani nawet rozumienia wszystkiego co się z nimi wiąże, ale akceptacja jest wymagana i w przypadku jej braku, niestety nie ma szans na dalszą współpracę.
Większość ludzi zgadza się na takie warunki i jeśli to dla nich zbyt wiele, zwyczajnie nie spotykają się więcej z grupą. Tak to wygląda.

Dzięki takiemu systemowi nikt nie wstydzi się tego kim jest i może otwarcie mówić o swoich pomysłach, czy zainteresowaniach, nie narażając się na wyśmianie, czy krytykę (chyba, że o nią poprosi).

Czy jako całość jesteśmy czasem uważani za dziwaków? Zapewne, ale gdyby każdy człowiek miał się przejmować opinią publiczną tak bardzo, że blokowałoby go to przed byciem sobą, nie byłoby miejsca na kreatywność i luźne podejście do świata.
Może jesteśmy dziwni. Who cares?

W tamtym roku do grupy dołączyło kilka osób, przyprowadzonych przez obecnych znajomych. Po zapoznaniu się z nami, część z nich stwierdziła, że się nie komponują i odeszła. Została jednak jedna dziewczyna i jeden chłopak. Na potrzebę ochrony danych, dziewczynę nazwijmy Oliwią, a chłopaka Sewerynem.

Oliwia była bardzo otwarta i chociaż nie musiała o sobie zbyt wiele zdradzać, opowiedziała nam sporo. Przyznała, że jest ekstrawertykiem, ale ze względu na swoje zainteresowania często była w przeszłości izolowana i zatęskniła za ludźmi, którzy byliby w stanie zaakceptować jej pasję. Dziewczyna trzymała w domu pająki, a z ich wylinek i martwych osobników robiła dekoracje, lub zabezpieczała ciała w ozdobnych butelkach z alkoholem, żeby zachowały swoją obecną formę.
Nic szalonego, słyszeliśmy o tym wcześniej, do tego mieliśmy już w grupie dwóch terrarystów (nie mylić z terrorystami), więc Oliwia szybko znalazła z nimi wspólny język.

Seweryn z kolei był wycofany i nieśmiały. Z początku bardzo zszokowany różnorodnością zebranych ludzi, z czasem coraz bardziej odnajdujący się w takiej grupie. Nie wiedzieliśmy o nim zbyt wiele. Zdradził nam, że ma 19 lat, jego rodzice są bardzo radykalni i umiarkowanie rasistowscy, a on nie zgadza się z ich przekonaniami. Często takie różnice w poglądach prowadziły do spięć, dlatego mógł się z nami spotykać tylko kiedy w grę wchodziły osoby "wyglądające normalnie", lub rodzice nie wiedzieli z kim dokładnie przebywał ich syn. Każdy z nas ma w rodzinie chociaż jedną taką osobę, więc doskonale rozumieliśmy sytuację. Chłopak był zmuszony do mieszkania z rodzicami, a jako, że przekonanie ich do zmiany poglądów nie wchodziło w grę (wszelkie poprzednie próby były nieudane), postanowiliśmy nie prowokować ich kłótni i po Seweryna przychodziły osoby białe, ubrane standardowo, mówiące po polsku. Reszta grupy dołączała poza zasięgiem wzroku rodziców.

Zazwyczaj nowi dość późno dowiadują się o bardziej dyskretnych i intymnych rzeczach, czy relacjach dotyczących poszczególnych osób w grupie i takie informacje wychodzą przypadkiem przy rozmowie. Nikt przecież na dzień dobry nie przedstawia się jako "Hej, jestem Karolina i jestem lesbijką", a przynajmniej nie robi tego nikt kogo znam. Orientacje, czy religie nie są ukrywane, ale jeśli ktoś nie chce o tym rozmawiać, po prostu tego nie robi. Są sprawy, które ukryć ciężko, lub do których ukrywania nikt nie czuje się zobowiązany - jak cukrzyca i konieczność dawkowania insuliny u jednego ze znajomych, lub związek dwóch kobiet, z których obie są w grupie. Są też jednak sprawy, które nie wychodzą na światło dzienne bardzo długo, chociaż nie są powodem do wstydu, czy ukrywania się.
Po prostu nie są nikomu rzucane w twarz, ponieważ nikt nie widzi takiej potrzeby.

Jeśli chodzi o Oliwię, dziewczyna wykazała się bardzo dużym zrozumieniem i przeszła z takimi informacjami do porządku dziennego. Właściwie nie było dalszego tematu.
U Seweryna nie poszło już tak gładko. Chłopak akceptował całą sytuację, ale wydawał się mocno speszony obecnością par niestandardowych. Szok, który silnie próbował ukryć trwał u niego kilka tygodni, ale po tym czasie wszystko wróciło do normy. Seweryn trzymał się bliżej kobiet niż mężczyzn w grupie, ale nie izolował się od nikogo, więc nie widzieliśmy w tym niczego złego.

Mijały miesiące i przez ten czas zdążyliśmy już poznać całe drzewo genealogiczne Oliwii do dziesięciu pokoleń wstecz, jej plany na przyszłość, oraz ostatnio zmumifikowane pająki, natomiast od Seweryna słyszeliśmy tylko wieści dotyczące najnowszych kłótni z rodzicami i jego próbę walki z systemem.
Było nam bardzo szkoda chłopaka, ale niestety w tym nie mogliśmy mu pomóc. Zapewnialiśmy go, że jesteśmy po jego stronie i jeśli kiedykolwiek potrzebowałby przysługi, to może się zwrócić do kogoś z nas. Nie miał w domu łatwo, a rodzicielska inwigilacja doprowadzała go do furii.
Czasem też przychodził do nas całkowicie zamknięty, niezdolny do podjęcia rozmowy, lub zdenerwowany do tego stopnia, że blisko mu było do płaczu. Próbował swoją wrażliwość ukryć, lecz nie zawsze mu to wychodziło.
Twierdził, że facetowi nie przystoi płakać, bo łzy są niemęskie, jednak odpieraliśmy to słowami, że tylko ludzie z kamienia nigdy nie ulegają emocjom.
Kto nigdy nie płakał na "Królu Lwie", niech pierwszy rzuci kamieniem.

Oliwia zadomowiła się w grupie jako bardzo energiczna, pełna pomysłów (nie zawsze dobrych) osoba, otwarta na wszelkie możliwości.
Seweryn natomiast miewał huśtawki nastrojów. Czasem był na nas wściekły bez żadnego powodu, a czasem przynosił wszystkim ciasto bez okazji, w ramach wdzięczności.
Tolerowaliśmy to, bo wiedzieliśmy, że w jego głowie toczy się walka na wielu frontach i to z najbliższymi w roli przeciwników.

Tak się niefortunnie stało, że pewnego dnia cała grupa wpadła na jego rodziców, przechadzających się po centrum miasta (wracaliśmy z uczelni). Wystarczył oskarżycielski wzrok zarówno ojca, jak i matki Seweryna, żebyśmy wiedzieli już, że młody będzie miał kłopoty. Na środku chodnika rozwinęła się niemała awantura, której ani my, ani Seweryn nie potrafiliśmy załagodzić. Finalnie dziewiętnastolatek wyrwał się z kleszczowego uścisku ojca i uciekł gdzieś, krzycząc, że go nienawidzi. Kilka osób ruszyło za nim, ale nikomu nie udało się go znaleźć.
Tego dnia dowiedzieliśmy się też, że demoralizujemy młode pokolenie, powinniśmy się za siebie wstydzić, a obcy muszą wracać tam skąd przybyli. Zostaliśmy pożegnani splunięciem ojca chłopaka pod naszymi nogami i zdezorientowani próbowaliśmy skontaktować się z Sewerynem telefonicznie.
Wszystko dlatego, że rodzice chłopaka zobaczyli swojego syna w otoczeniu kilku ciemnoskórych osób, jednej Azjatki i dwóch dziewczyn, trzymających się za ręce. Nie zachowywaliśmy się niestosownie i nikt nie był nawet przebrany. Ot szliśmy sobie drogą, rozmawiając i zmierzając do budki z kebabami.
Woleliśmy nawet nie myśleć jak rodzice chłopaka zareagowaliby na pełny skład grupy.
W największym szoku była chyba Oliwia, która przez resztę dnia nie mówiła zbyt wiele, co było do niej kompletnie niepodobne.

Z Sewerynem próbowaliśmy skontaktować się przez kilka najbliższych dni, jednak bezskutecznie. Dostaliśmy tylko jednego sms-a, o treści:
"Rodzice są wściekli i zabronili mi się z Wami widywać. Zabronili mi w ogóle wychodzić z domu. Nie mam na to siły. Nie wiem co mam robić."
Każde z nas próbowało podnieść go na duchu, wesprzeć mentalnie i przekonać, by przypadkiem nie robił żadnych głupot, których później mógłby żałować. Zapewniliśmy go, że nikt się nie gniewa i nie ma do niego pretensji. Nie był w końcu odpowiedzialny za zachowanie swoich rodziców i nie miał na nie żadnego wpływu. Napisaliśmy, że jeśli chce się z nami gdzieś wybrać w przyszłości, to będziemy czekać i nie powinien się tak tym wszystkim przejmować.
Martwiliśmy się o niego i mieliśmy nadzieję, że nie przyjdą mu do głowy żadne nieprzemyślane, życiowe decyzje.

Tydzień później dowiedzieliśmy się, że w domu Seweryna odbyła się kłótnia stulecia. Chłopak postawił na swoim, wykrzyczał rodzicom w twarz co myśli o ich stosunku do innych ludzi i oberwał kilka plaskaczy od własnego ojca. Seweryn złapał plecak, który spakował wcześniej i nie zabierając nawet swetra, wybiegł z domu, zalewając się łzami.
Matka chłopaka chciała uspokoić ojca, lecz ten wykrzykiwał za synem, że jeśli ma zamiar bujać się z tą hałastrą, to może już nigdy nie wracać do domu. Padło jeszcze kilka ostrych słów i chłopak wybiegł na mróz, z jednym plecakiem i kompletnym brakiem pomysłu gdzie się udać.
Napisał więc do nas.

Kiedy dowiedzieliśmy się co się stało, kazaliśmy chłopakowi wejść do najbliższego baru, oszczędzić sobie zapalenia płuc i czekać tam na nas. Kilkanaście minut później, część z nas dotarła na miejsce i zobaczyła Seweryna zaszytego w kącie, opróżniającego jeden kieliszek wódki za drugim. Dziewczynom udało się jakoś powstrzymać go przed całkowitym upiciem i skończyło się na lekkim rozbujaniu. Chłopak bełkotał coś o tym, że "ich" nienawidzi i nie ma się gdzie podziać. Zapewniliśmy go, że z noclegiem nie będzie żadnego problemu i na czas wyjaśnienia sytuacji z rodzicami, może zamieszkać u kogoś z nas. Zanim na miejsce dotarła reszta ekipy, Seweryn był już całkowicie rozklejony i niezdolny do wydawania z siebie jasnych komunikatów. Nie wiadomo czy stało się to za sprawą wódki, czy panujących nad nim emocji, ale wtedy po raz pierwszy chłopak otworzył się przed nami i wylało się z niego wszystko co trzymał w sobie przez te 19 lat.
Kiedy udało nam się go trochę uspokoić, wyznał, że ma wszystkiego dość i próbował skończyć ze sobą jeszcze zanim zaczął się z nami zadawać, ale zabrakło mu wtedy odwagi.
Powód?
Zakochał się w "niewłaściwej" dziewczynie (Koreance) i bardzo chciał zostać tancerzem pole dance, co jego rodzice uważali za najbardziej gejowską pasję jaką tylko można było wybrać. Nigdy im się do tego nie przyznał, ale otwarcie i głośno wyrażali swoją dezaprobatę dla jakichkolwiek męskich tancerzy, którzy pokazywali się w telewizji.
Byliśmy pierwszymi osobami, którym się do tego przyznał.
Nasze zapewnienia, że ani dziewczyna z zagranicy, ani taniec nie są przecież niczym złym i powinien podążać za marzeniami na niewiele się niestety zdawały.
- Dlaczego ja taki jestem? - spytał w końcu - Czemu nie mogę być normalny. Znaczy nie o to mi chodzi. Po prostu taki, żeby rodzice byli ze mnie zadowoleni, żebym nie zwracał na siebie uwagi, żeby mi wszyscy dali spokojnie żyć. Czemu?
Nie za bardzo wiedzieliśmy jak odpowiedzieć mu na takie pytanie.
Postanowił mu odpowiedzieć Damian (którego możecie znać z postu: Dwie i pół historii <-- można kliknąć, żeby przeczytać).
- Jesteś normalny. Powinno nas definiować to jakimi ludźmi jesteśmy, a nie czy świat zaakceptuje to co robimy. Ludzie zawsze będą mieć jakiś problem. Możesz być nawet leworęczny, czy mieć jedno oko jaśniejsze, a istnieją tacy, którym to nie będzie pasować i zmieszają Cię za to z błotem.
- No i co ja mam teraz zrobić? Do domu wrócić nie mogę, rodzice się mnie wyrzekli. Wychodzi, że jestem jakimś dziwakiem.
- Zasadniczo masz teraz trzy wyjścia - odparł Damian - Możesz się poddać i popełnić najgorszy błąd swojego życia - to opcja pierwsza, na którą Ci nie pozwolimy i której sam również nie chcesz. Opcją drugą jest dalsze oszukiwanie samego siebie i walka ze swoimi pragnieniami. Znalezienie zainteresowań i dziewczyny, które będą odpowiadać Twoim rodzicom, ale nie Tobie, porzucenie marzeń i bycie nieszczęśliwym do końca życia, tylko dlatego, żeby społeczeństwo Cię zaakceptowało. Z autopsji wiem, że to bardzo słabe i krótkoterminowe rozwiązanie. Nie polecam. To co polecam Ci zrobić to opcja trzecia. Zacznij robić to co Ci się podoba, bądź z tym, kogo kochasz i przestań się zastanawiać czy innym będzie to pasować. To się zazwyczaj sprawdza najlepiej.

Seweryn postanowił wybrać polecaną drogę i mieszkał kątem u każdego z nas przez kilka miesięcy. Pewnego dnia jego rodzice (mama w szczególności) nie wytrzymali, przeprosili syna i pozwolili mu wrócić do mieszkania. Kiedy ten opowiedział im o swoich planach i nowej dziewczynie, ojciec wpadł w szał. Chłopak nie wrócił więc do domu. Zamiast tego razem z dziewczyną odłożyli trochę gotówki i wynajęli kawalerkę w tańszej dzielnicy. Mieszkanie było dość obskurne, ale na początek wystarczało. Seweryn zapisał się też do szkoły tańca pole dance i wywijał na rurze najlepiej jak potrafił. Na treningi zabronił nam przychodzić, ale od jego dziewczyny wiedzieliśmy, że radzi sobie świetnie.
Damianowi udało się też przekonać dziewiętnastolatka do terapii u psychologa, w związku z jego myślami o podłożu samobójczym i dla dotrzymania towarzystwa, na pierwsze spotkania, kilka osób poszło razem z nim.

Rodzice nigdy nie pogodzili się do końca z decyzjami jedynego syna, ale matczyna miłość wygrała nad zasadami i rodzicielka Seweryna zgodziła się poznać wybrankę serca chłopaka. Nie można powiedzieć, że się uwielbiają, ale są w stanie wypić w swoim towarzystwie filiżankę herbaty.

Seweryn dalej w wolnej chwili chodzi na zajęcia taneczne. Z terapii zrezygnował, ponieważ jego psycholog stwierdził, że nie jest mu więcej potrzebna, chyba, że myśli znowu powrócą. 
Chłopak nie utrzymuje kontaktu ze swoim ojcem, który nie potrafił mu wybaczyć bycia sobą. Nie mówią sobie nawet "dzień dobry", kiedy mijają się na ulicy.
Regularnie jemy razem pizzę i wychodzimy grupowo do kina, czy na spacer.
Dużo lepiej patrzy się na tego chłopaka, widząc, że jest szczęśliwy i nie walczy o miłość swoich rodziców, ani ich atencję i przyzwolenie na wszystko.

Dostał więcej akceptacji i zrozumienia od obcych ludzi niż od własnej rodziny.
Jeszcze trochę, a ta historia skończyłaby się zupełnie inaczej. Dużo bardziej tragicznie. Tylko dlatego, że chłopak nie miał wsparcia rodziców.
Czasem musimy szukać dalej niż się spodziewamy, ale w końcu trafimy na odpowiednich ludzi. Tylko nie wolno nam się poddawać.

Należy po prostu robić swoje i mieć otoczenie w poważaniu.


czwartek, 19 września 2019

Rocky - Doberman, który źle trafił

Rocky - pies w typie Dobermana, wychowany w bardzo nieodpowiedzialny sposób. Piękne, wielkie bydlę, które trafiło w niewłaściwe ręce - karka, Sebixa spod dwunastki, JP na 100%, HWDP pisane przez "h".
Chyba wszyscy wiemy o jaki typ człowieka chodzi.

Mężczyzna, który potrzebę noszenia górnej części odzienia wierzchniego traktował w bardzo luźny sposób, postanowił przedłużyć sobie męskość kupując psa "ras groźnych" i wychowując go w jedyny sobie znany, patologiczny sposób. Sebix czuł, że ukazywanie swoich wątpliwej wielkości mięśni i tatuaży robionych przez kumpla po pijaku, nie oddawało już w pełni jego "edgy" charakteru. Stwierdził, że pies rodem z Baskerville'ów nada się do tego celu idealnie.

Posterydowy brak szyi zakupił więc z bardzo profesjonalnego i pewnego źródła, które znalazł na olx, szczeniaczka rasy Doberman. Niestety obok Dobermana czarne psie dziecko nawet nie stało. Po co komu wiedza i sprawdzenie wiarygodnych hodowli, kiedy można nabyć takiego samego psa za symboliczną cenę 200 zł od pseudohodowcy, racja?
Uszy Rocky'ego zostały skopiowane, a ogon obcięty, żeby nadać mu groźny wygląd psa obronnego. Weterynarz, który wykonywał zabieg spaprał sprawę i wdało się zakażenie, ale przynajmniej pies miał wymarzoną przez Sebixa aparycję.

Szczeniak nigdy nie przebywał na smyczy, ponieważ "Pies musi się gdzieś wybiegać, nie?". Jego właściciel maszerował dobre 500 metrów za swoim stworzeniem, które przez brak opanowania podstaw i swój nieokiełznany temperament, zaczęło już na wczesnym etapie dorastania przejawiać agresję wobec innych psów i ludzi. Skutkiem tego był terror, który Rocky organizował z każdym swoim wyjściem. Wielokrotnie taranował i gryzł inne psy. Czasem walczące zwierzęta trzeba było rozdzielać siłą, a rany bitewne konsultować z weterynarzem i szyć, jednak dla Sebixa była to zwykła, psia nauka przetrwania. Przecież pies musi wiedzieć jak ma się bronić. Im więcej będzie walczył, tym będzie w tym lepszy, a to, że jakiś mniejszy kundel oberwie to już trudno. Trzeba było zakupić sobie większy model psa.
Mimo otrzymywanych przez karka mandatów, nie zmienił on swojego podejścia do smyczy, a pies z wiekiem stawał się coraz gorszy.

Metodą szkoleniową husarza JP był bat. Nadawał się też kijek, ale zazwyczaj pies obrywał po prostu pięścią. Rocky był regularnie bity i w pewnym momencie stracił nawet część zębów (w wyniku "wypadku", kiedy ręka Sebixa nie trafiła tam gdzie chciała). Sprawy były wielokrotnie zgłaszane przez ludzi na straż miejską, do TOZ-u i innych stowarzyszeń zajmujących się zwierzętami, ale kontrole były traktowane agresją mężczyzny i niewiele osób chciało ryzykować własne życie, wchodząc do jaskini potwora. Ponoć w toku były jakieś sprawy sądowe, ale nikt nie wiedział czego dokładnie dotyczyły.

Rocky wyrósł na psa, który bał się ludzkiej ręki i atakował wszystko co udało mu się dostrzec. Nie wahał się i bez żadnego ostrzeżenia potrafił rozpocząć szarżę na dziecko, staruszka, innego psa, czy nawet znajomych Sebixa, za co również był chwalony.
- He he, piękne bydle, nie? Boisz się? Kto by się nie bał. Groźny jak trzeba. Ile on walk już wygrał, to nie policzę. Ostatnio jak dorwał kota, to w dziesięć sekund było po nim. Tylko ogon został w miejscu, reszta fruwała po podwórku, hehe - zwykł mawiać do swoich koleżków, którzy dzieląc między sobą jedną szarą komórkę, przyklaskiwali mu i chwalili za świetnie "wyszkolonego" psa.

Rocky miał na koncie wiele pogryzień z różnym skutkiem, ale śmiertelne przypadki dotyczyły tylko zwierząt bezpańskich (głównie kotów), które nie zdołały w porę uciec z objęć śmierci. 
Zęby Dobermana zahaczyły również o Morfinę i o mnie, co skończyło się wezwaniem policji i moją głośną dyskusją z mężczyzną, który odgrażał się, że "Zaj*bię tę pier*oloną sukę i jej psa, bo ja wiem jak mam wychowywać zwierzę", szamocząc się i usiłując przebić się przez mundurowych, żeby tylko do mnie dotrzeć. Hasło "Nad psem się panuje i po coś jest smycz", działało na niego jak płachta na byka.
Na szczęście psie rany okazały się wtedy płytkie i nie wymagały interwencji chirurgicznej. Mnie uratowała gruba kurtka, a Morfinę solidna warstwa futra, oraz fakt, że udało mi się złapać Dobermana za obrożę i odciągnąć go na bok, obrywając zębami tylko po odsłoniętych dłoniach. 
Mniejsze psy i wyprowadzające je dzieci, lub osoby starsze nie miały tyle szczęścia i w bardzo krótkim czasie większość mieszkańców osiedla zaczęła dostawać ataków paniki na samą myśl o spacerze.

Terror trwał dwa i pół roku i skończył się tak nagle, jak się zaczął.
Pies w pogoni za kotem nie zauważył nadjeżdżającego ze sporą szybkością samochodu. Kot zdążył przebiec na drugą stronę jezdni, a Rocky niestety zakończył swój krótki i bardzo przykry żywot pod kołami samochodu dostawczego, którego kierowca będąc takim samym burakiem jak właściciel zwierzęcia, nawet się nie zatrzymał, mieląc kołami po psiej czaszce. To była śmierć na miejscu, nie było czego zbierać. Sebix podszedł do zwłok swojego psa, rozciągniętych na ulicy i rzucając kilka przekleństw poszedł do domu, zdenerwowany faktem, że ktoś właśnie rozjechał mu jego 200 zł + pieniądze wydane na jedzenie i akcesoria.
Szczątki psa zostały na szosie i następnego dnia pozbierała je ekipa sprzątająca, która regularnie usuwa z podwórka zwłoki padłych w naturze zwierząt. Pewnie takich przypadków nie mieli zbyt wiele.

Ta historia nie kończy się happy endem. Sebix nie zmądrzał, a jego katowany pies nie dostał szansy na normalne życie, którą powinno dostać każde zwierzę. Rocky znał tylko strach, ból i niepewność, a tak nie powinno być. Cała wina za zachowanie psa spada oczywiście na właściciela. Zwierzę nie było winne temu, że nie nauczono go by nie gryźć i nie mordować. Nie miało właściwego wzorca, ani żadnych wskazówek.

Najgorsze jednak jest to, że prawdopodobnie kolejny pies podzieli jego los, ponieważ w ostatnich dniach widziano Sebixa z nowym nabytkiem w postaci Owczarka Niemieckiego. Bez smyczy i zabezpieczeń. O dumnym imieniu "Killer".