Etykiety

Co tu się dzieje?

Witam!
Szybkim wstępem: Morfina to moja suka (Golden Retriever), przez którą wielokrotnie jestem świadkiem sytuacji których normalnie bym nie zobaczyła. Te sytuacje są opisywane na tym właśnie blogu. Jeśli jesteś tu przypadkiem to wiedz, że bardzo zbłądziłeś.

środa, 31 lipca 2019

Cyrk, do tego na kółkach

Do miasta przyjeżdża cyrk.

Rozstawiona zostaje kasa, arena i małej wielkości wybiegi dla roślinożerców. Mimo coraz większej świadomości co do traktowania dzikich zwierząt, zmuszonych do pracy w cyrku, część osób dalej krąży wokół namiotu jak pszczoły wokół kwiatka, bo na plakacie jest tygrys, lwy i niedźwiedź, więc jak tu nie zobaczyć takiego widowiska? Nie ma to jak niedźwiedź z hula hopem, albo tygrys skaczący po beczkach. Rozrywka wysokich lotów.
To tylko zwierzęta, więc nikt nie zwraca uwagi na warunku bytowe, zwłaszcza drapieżników.

Lwy i niedźwiedzie pozbawione są wybiegu. Krążą w klatkach wielkości małej łazienki, w pełnym słońcu, upchane jak karpie na Wigilię w markecie. Wielbłądy, lamy i zebry mają zorganizowane wyjście z prowizorycznym ogrodzeniem (również w pełnym słońcu).
Część ludzi patrzy zniesmaczonych, część ekscytuje się jakby właśnie wygrali milion dolarów.

Do wybiegu lam podchodzi matka z trójką dzieci, z czego najmłodsze jest jeszcze w wózku. Tuż za nimi powoli podąża ojciec rodziny. Wygląda na typowego karka, który przez masę mięśniową rozbudowaną na bicepsie już dawno musiał zrezygnować z możliwości podrapania się po plecach własną ręką.
Przy wózku drepcze York. Pies już z daleka ujada i startuje do roślinożerców, co płoszy zwierzęta oddalające się od źródła hałasu.
- Proszę zabrać psa, bo pani stresuje zwierzęta - upomina kobietę jeden z cyrkowców.
- Co to za cyrkowe lamy, co się zwykłego psa boją?
- Są przyzwyczajone do konkretnego hałasu to raz, mają teraz przerwę i czas na odpoczynek to dwa, a trzy z psem i tak pani do cyrku nie wejdzie.
- Przecież stoję przed cyrkiem, tak? Dzieci chyba mają prawo sobie popatrzeć na zwierzątka, tak? To, że one się nie potrafią zachować jak trzeba to już pana problem - odpowiada niewiasta, próbując przegłuszyć drącego się Fafika.
Wątły mężczyzna w świecącym stroju spogląda na stojącego za kobietą bodyguarda, po czym rezygnuje z dalszych kłótni i odchodzi, upominając ponownie kobietę żeby nie płoszyła zwierząt i odeszła ze szczekającym psem nieco dalej.
Ani mamę Jessicę, ani psa Fafika to jednak nie wzrusza i do hałasowania po chwili dołącza jeszcze najmłodsze berbecie.
- Mama Was zabierze do cyrku, tak. Pooglądacie sobie zwierzątka.
- No nie wiem - przemawia w końcu ojciec - Słyszałem, że te zwierzęta się tam męczą.
Jestem pełna podziwu dla mężczyzny i mam ochotę zacząć mu robić jednoosobowe owacje, niestety jego małżonka ma inne zdanie w tym temacie.
- Co? Dzieciom żałujesz? Nie dość, że coś im raz do roku stawiasz, to jeszcze będziesz wybrzydzał? Adrianek chce zobaczyć tygrysy i tygrysy zobaczy - kończy wywód matka i zmierza z dziećmi do wejścia.
Pomijając fakt, że Adrianek nie jest jeszcze w stanie sformułować jednego zdania i jedyne czego obecnie chce to butelki i zmiany pieluszki, to starsze potomstwo też nie wygląda na specjalnie zainteresowane zwierzętami i woli przeglądać coś na ekranach swoich komórek.
Mężczyzna próbuje jeszcze kilkukrotnie delikatnie odciągnąć ukochaną od tego pomysłu, ale niestety kobieta upiera się, wykłóca przy kasie w związku z cenami biletów dla dzieci (bo przecież powinny wchodzić za darmo) i cała rodzina wchodzi do namiotu tylko po to, by piętnaście minut później z niego wyjść, ponieważ Adrianek wystraszył się wielkich kotów, starszej córce się nudziło, a drugiemu synowi zachciało się do toalety.

Tyle z przedstawienia, ale cyrk i tak zarobił i będzie mógł kontynuować swój obwoźny biznes ze zwierzętami które nigdy nie powinny znaleźć się w takim położeniu, ale znajdują się w nim dla rozrywki i zabawy ludności.

Niestety dla nich ma to mało wspólnego z zabawą i rozrywką.


wtorek, 30 lipca 2019

Ekolog szuka drogi do domu

Jest godzina dwunasta w południe. W pokoju, w którym zajmujemy się papierkową robotą jest niemiłosiernie gorąco. Właściwie od udaru cieplnego chroni nas tylko jeden, mały wentylator za którym ja i moja współtowarzyszka podążamy głowami jak psy za ciastkami.
Czuję, że zasypiam na siedząco. Moje ręce przestają przekładać segregatory, a mózg nie ogarnia czy maj jest przed, czy po czerwcu. Spoglądam na praktykantkę numer 2 i widzę, że ona też przegrywa walkę z powiekami. 

Postanawiam zrobić krótką przerwę i przejść się po wodę do kuchenki zorganizowanej pod oknem. Stojąc tam i próbując się ocucić, wsłuchuję się w tykanie zegara. Spoglądam przez okno.
Za szybą widzę ludzi siedzących na ławkach, wcinających lody, czy robiących zakupy. 
Na chodnik podjeżdża wóz straży miejskiej. Jako, że jest to prawdopodobnie jedyna ciekawa rzecz którą zobaczymy tego dnia, szturcham obsuwającą się na krześle koleżankę i przyciągam ją do okna.
Teraz razem obserwujemy jak panowie funkcjonariusze wysiadają ze swojego pojazdu i poprawiając wdzianka podchodzą do krzaków, po czym zaczynają z nimi rozmawiać.
Niewiele widać z piętra na którym się znajdujemy, ale wygląda to dość niepokojąco. Podczas gdy jeden mężczyzna próbuje coś wytłumaczyć listkom, drugi stoi i rozgląda się dookoła. 
Po chwili ten pierwszy woła drugiego i panowie razem zaczynają wchodzić coraz głębiej w busz i grzebać przy roślinności. 
Otwieramy okno, żeby lepiej słyszeć całą sytuację.
- Niech pan wstaje - rzuca jeden z mężczyzn wyszarpując coś z krzaków.
Po chwili z buszu wylatuje młody mężczyzna. Koszula w połowie wkasana w spodnie, rozpięta u góry, twarz niewyjściowa, fryzura na pudla.
Dżentelmen który uciął sobie drzemkę na terenie zielonym nie jest raczej ekologiem, a zagubionym imprezowiczem który nie zdołał jeszcze odnaleźć drogi do domu i zmęczony poszukiwaniami postanowił się kimnąć na łonie natury. 
Straż miejsca tłumaczy rozbujanemu człowiekowi, że musi on wrócić do domu i nie może sobie tak leżeć w krzakach. Nakazują mu poprawienie swojego wizerunku i udanie się w dalszą podróż.
Po twarzy chłopaka widać, że docierają do niego tylko poszczególne słowa, ale salutuje, robi piękny półobrót i potykając się o własne nogi zmierza w kierunku ławki.
Mundurowi przyglądają mu się i odkrywają, że chłopak wsparty na poręczy o swoje ramię znowu zaczyna przysypiać. Podchodzą więc do niego ponownie i szturchają go w ramię, na co ten zrywa się w panice, gotowy się bronić. Szybko odkrywa, że ma do czynienia ze strażnikami teksasu, a nie z bandziorami, więc z gardy przechodzi do poklepania funkcjonariuszy po ramieniu i wkasaniu rozpiętej w połowie koszuli do spodni (dzięki czemu mężczyzna wygląda teraz jak Obeliks, a bielizna na pewno wyrzyna mu w pośladku nowy rowek). 
Salutując ponownie, chłopak szpagatami dochodzi do przejścia dla pieszych i bez zwracania uwagi na przejeżdżające samochody przechodzi dziarsko na drugą stronę ulicy.
Stróże prawa wracają powoli do samochodu i zamykają drzwi. Zagubiony w obcym wymiarze mężczyzna łapie jednak jakiś obcy zasięg i odkrywa, że jego kompas chce żeby jednak pójść w drugą stronę. Zawraca więc z powrotem na pasy i widząc zielone światło rozpędza się na nich do tego stopnia, że górna część ciała wyprzedza dolną i nieszczęśnik ląduje na twarzy, szorując nią po jezdni. Po chwili podnosi się jednak, udając, że nic się nie stało i tak miało być i zmierza w kierunku krzaczków, gdzie został wcześniej odnaleziony.
Straż miejska ponownie wysiada z pojazdu, więc młody James Bond po dwóch 0,7 usiłuje przeskoczyć przez ławkę i przejść trawnikiem do miejsca docelowego.
Niestety nogi jegomościa nie odpowiadają na wysyłane przez centrum dowodzenia sygnały dostatecznie szybko i ponowne lądowanie na kopule jest nieuniknione. Nie wiem jakim cudem chłopak nie zrobił sobie jeszcze z mózgu puree, ale z pomocą funkcjonariuszy podnosi się i wskazując sobie palcem kurs, zmierza dziarsko przed siebie. 

Tym razem straż odjeżdża, więc gość zdaje się odnajduje drogę do domu, a my opuszczamy okienne kino akcji i wracamy do obowiązków.

Kilka godzin później, opuszczając budynek w którym spędziłyśmy ostatnie dziesięć godzin, mijamy tego samego młodego człowieka na innym skwerku, tulącego się do drzewa i śpiącego snem niewinnych.
Nagłe gradobicie ożywia nieco niedoszłego ekologa i porzuca on swoje zamiłowanie do przytulania roślin na rzecz ukrycia się przed ulewą.

Nie wiem gdzie podsypia teraz, ale mam nadzieję, że w końcu wyłuska z poobijanej głowy adres swojego zamieszkania i wróci na noc do domu. Spać pod gołym niebem jest dość mało romantycznie, kiedy dookoła trwa burza i obrywa się grudkami lodu po twarzy.

poniedziałek, 29 lipca 2019

Znalezione psy

Zabrzmi to bardzo źle, ale czasem żałuję, że oddaję znalezione psy ich prawowitym właścicielom.

Pozwólcie, że wyjaśnię.
Mam bardzo dziwny talent do odnajdywania zagubionych zwierząt. Można to chyba porównać do Morfinowego daru wykrywania pluszaków w zasięgu kilku kilometrów.
Zwierzęta właściwie same wpadają mi w ręce. Przestałam liczyć jak wiele bezpańskich psów napotkałam już na swojej drodze i jak wiele z nich dzięki ogłoszeniom na słupach i tych zamieszczanych w internecie odnalazło swoje rodziny.

Niektóre wracały do mnie wielokrotnie, ponieważ uciekały nieroztropnym właścicielom, którzy spuszczali je ze smyczy.

Tak jak ten oto kawaler, który jak widać na załączonej fotografii niczego nie żałował.


Większości z tych psów nie zobaczyłam już nigdy więcej, ponieważ wróciły szczęśliwie do domów.

Bywały jednak i takie których powrotu żałowałam, ponieważ miałam podejrzenia, że ich właściciele wcale nie byli szczególnie zadowoleni z faktu, że ich przyjaciel został odnaleziony.

Jak wygląda takie typowe zjednoczenie psa i człowieka po rozłące?
Rodzina się cieszy, pies się cieszy, wszyscy piszczą, miziają się i przytulają. Zwierzak skacze wesoło na swoich ludzi i merda intensywnie ogonem. Czasem pojawiają się łzy, czasem odbywa się to spokojniej, ale jednak towarzyszą temu wydarzeniu mniejsze lub większe emocje. 
Niestety nie zawsze tak jest.

Pies wabił się Atom i był Goldenem. Znalazłam go zagubionego na środku dosyć ruchliwej ulicy. Udało mi się odciągnąć psiaka na chodnik z pomocą Morfiny. Był łagodny, spokojny i nie wyrywał się na widok smyczy. Zapięłam go na drugi koniec Morfinowej linki i obejrzałam dokładnie obrożę. Pies miał medalik ze szczepienia i adresówkę, na której z jednej strony widniało jego imię, a na drugiej telefon do właściciela.
Rozglądając się dookoła czy na horyzoncie nie widać człowieka poszukującego puchatego zwierza, wykręciłam numer z adresówki i zadzwoniłam.
Po kilku głuchych telefonach odpowiedziała mi sekretarka. Stwierdziłam więc, że właściciel musi być w pracy, lub nie słyszy komórki. Uznałam, że najbezpieczniej będzie zabrać miśka ze sobą do domu, napoić go i wydrukować ogłoszenia.
Podczas długiego przemarszu usiłowałam dodzwonić się do właściciela wielokrotnie, jednak nikt nie odpowiadał. Kiedy byłam już właściwie pod domem, w słuchawce usłyszałam głos mężczyzny.
- Halo?
- Dzień dobry. Chyba znalazłam pana pieska, dzwonię na numer z adresówki która jest przy obroży.
- Mojego psa?
- Tak.
- To mojego syna, podam pani numer.
- W porządku - odpowiedziałam i zadzwoniłam pod drugi numer. 
Odebrał młody chłopak (prawdopodobnie nieletni) i próbując przebić się przez odgłosy czegoś, co zidentyfikować mogłam jako grę strzelankową, spytał:
- A gdzie on teraz jest?
- Nikt nie odbierał, więc zabrałam go do siebie.
- Aha.
- To... odbierze go ktoś?
- Teraz?
Zapaliła mi się pierwsza czerwona lampka. Gdyby ktoś zadzwonił do mnie z informacją, że odnalazł mojego psa, byłabym w stanie wybiec boso z mieszkania i osiągnąć prędkość Usaina Bolta. Ten człowiek o znudzonym głosie pytał natomiast czy ma to zrobić teraz.
- W sumie mi się nie spieszy - odparłam i podałam chłopakowi adres okolicy gdyby łaskawie zdecydował się jednak po psiaka przyjść.
- To będę za jakieś dwie godzinki - rzekł domniemany właściciel i rozłączył się. Żadnego pytania czy z psem wszystko w porządku, żadnej troski o to czy przebywa u właściwego człowieka. Byłam prawdziwie oszołomiona i usiłowałam bezskutecznie zagłuszyć wycie alarmu w mojej głowie.
Chłopak pojawił się w okolicy dużo wcześniej, bo już po pół godzinie. Podejrzewałam, że ojciec małoletniego zmusił go do ruszenia czterech liter i odebrania psa.
- No, jestem już - usłyszałam, kiedy odebrałam telefon, więc zabrałam psa i ruszyłam w umówione miejsce.
Widziałam już wiele spotkań zgubionych psiaków z właścicielami, ale to nie przypominało żadnego z nich.
Nie było żadnego głaskania, witania się, ani merdania. Nie było w tym żadnej radości. Atom bezceremonialnie został zapięty na smycz i razem ze swoim panem (który przyjechał na rowerze) potruchtał w kierunku z którego wcześniej przyszedł.
Chłopak nie odezwał się do mnie słowem. Po prostu zabrał zwierzę i odjechał. Byłam w takim szoku, że stałam na środku chodnika jak posąg, nie mogąc wykrztusić z siebie słowa. Nie było żadnych pytań, żadnych przywitań, o podziękowaniach nawet nie wspomnę. Odniosłam wrażenie (być może błędne), że pies który nie cieszy się na widok właściciela nie jest w jego domu szczęśliwy. Zaczęło mną targać silne poczucie winy względem psiaka i obiecałam sobie, że kiedy napotkam go ponownie bez właściciela (miałam wrażenie, że takie sytuacje mogą w tym przypadku powtarzać się regularnie), nie będę sobie zawracała głowy telefonami i rozwieszę tylko ogłoszenia, zmuszając właścicieli żeby to oni zgłosili się do mnie. W przypadku braku zainteresowania miałam zamiar zaadoptować Atoma.

Niestety nigdy więcej nie spotkałam już uroczego Goldena, a takie sytuacje powtórzyły się kilkukrotnie przy innych znajdach. Za każdym razem serce mi pękało i czułam się jak zdrajca, wydając psy do ich domów. 
Walczyłam ze sobą, ponieważ z jednej strony było to słuszne, lecz z drugiej martwiłam się o los tych zwierząt. To z jakimi właścicielami miałam do czynienia okazywało się jednak dopiero przy odbiorze psa, co blokowało moje alternatywy. Nie mogłam przecież wyszarpać zwierzęcia i zabrać go ze sobą zamiast oddać opiekunowi.

Za każdym takim przypadkiem miałam jednak nadzieję, że dziwnym zrządzeniem losu znajdę tego samego psa ponownie i tym razem zareaguję inaczej.
To jednak nigdy nie nastąpiło i pozostało mi żyć z mieszanymi uczuciami i wrażeniem, że bardzo kogoś zawiodłam.

Mam nadzieję, że mylę się co do swoich wniosków i wszystkie odnalezione przeze mnie zwierzęta zgubiły się przypadkiem, a ich właściciele mieli tego dnia po prostu gorszy dzień.

Bardzo chcę w to wierzyć...

niedziela, 28 lipca 2019

Karma w (nie)najczystszej postaci

Spaceruję po psim polu. W jednej dłoni smycz z psem, w drugiej gotowy woreczek, bo pozycja na kangura sugeruje mi, że zaraz nastąpi zrzut kasztanów.
Za plecami słyszę soczyste:
- K*rwa mać!
Odwracam się odruchowo i to samo czyni zgięta w łuk włosiana kokosanka, ponieważ jest psem o wielu imionach i zdaje się, że odkryła kolejne.
Na środku pola stoi niewiasta-pomarańcza. Opalona na czekoladę platyna, odziana w pastelowy róż i turkus. Kobiecie ktoś powinien wytłumaczyć, że podkład to nie szpachla, bo widać, że się dziewczyna pogubiła.
Tuż za nią drepczą latorośle. Jedno młodociane z grabkami i wiaderkiem w dłoni maszeruje dziarsko za matką, drugie w samym pampersie usiłuje nadążyć za stadem, ale widać, że sztukę chodzenia ogarnęło niedawno i jeszcze mu się mylą kontrolki nad kończynami.
- Co się gapisz? - rzuca broniąca młodych samica i rozglądam się dookoła. 
Zdaje się, że to do mnie.
Wzruszam ramionami i schylam się po cukierki które mi pies zostawił. Pakuję słodycze do woreczka i wsłuchuję się w monolog landrynki na szpilkach.
- Zbieraj, zbieraj! Żeby porządni ludzie musieli po gównach chodzić, to to się w pale nie mieści. Tu też pozbieraj!
- Zbieram tylko po swoim - informuję kobietę, podnosząc się z kucek, bo nie mam zamiaru oblatywać całego pola i sprzątać po mniej odpowiedzialnych właścicielach.
- Masz to w tej chwili posprzątać! Tu dzieci chodzą, mogą wziąć do ręki i pomylić z czekoladą. Zjedzą i będą chore przez te je*ane psy! - rzuca kobieta, chybocząc się na szpilkach wbijających się trawę jak ranna łania na pastwisku.
Nawet nie odpowiadam, rzucam jej tylko pobłażliwe spojrzenie i zmierzam w kierunku pomarańczowego śmietnika. Jeśli dzieci do tej pory nie pomyliły jej twarzy z kinder niespodzianką, to psia kupa stanowczo nie zadziała im już na wyobraźnię.
Niewiasta usiłuje mnie gonić, co normalnie nie byłoby trudne, ale taki wybór obuwia na nierówną i grząską nawierzchnię był dość niefortunny.
- K*rwa mać - słyszę ponownie i Morfina odwraca się, merdając ogonem. No teraz to już musi być jej imię. Morfina, a "k*rwa mać" brzmi przecież niemal identycznie.
Spoglądam na kobietę, stojącą obecnie w pozycji bociana na jednej nodze. Nietypowa pora na jogę, ale kto jej zabroni? Okazuje się, że przez nieuwagę rodzicielka dwóch pacholąt wdepnęła w kupę soczystą jak jej mowa i teraz usiłuje ściągnąć ze szpilki miękkiego szaszłyka.
Jedno z dzieci zaczyna płakać i potrząsać nagim brzuchem.
- No już idziemy, co za ku*wa je*ana - rzecze matka i wycierając buta o trawę porzuca plan zatrzymania mnie i kieruje się w stronę metalowych szlabanów, uniemożliwiających ludziom wstęp na teren budowy.
Widzę, że kobieta przeciska się przez wolną przestrzeń między belkami i kieruje się z młodszą pociechą do górki z piasku, zostawionej przez ekipę budowlaną.
- Przepraszam, tam jest teren budowy - mówię na wypadek gdyby kobieta nie potrafiła odczytać znaku przekreślonego ludzika jako jasnego sygnału "nie wchodzić".
- Nie wpie**alaj się!
- Tam się nie wchodzi nie bez powodu. Coś się może stać dzieciom - kontynuuję, chociaż równie dobrze mogłabym mówić do stokrotek.
- Spier**alaj!
Odpuszczam. Uznaję, że słownik czekoladowej platyny składa się głównie z wyrazów zawierających w sobie literę "r" i kontynuuję spacer.
Młode w pieluszce nudzi się białym piaskiem i po chwili postanawia pokopać sobie w jego ciemnym odpowiedniku, w którym grzebie jego starsze rodzeństwo. Co tam czysty piasek, kiedy tuż obok jest elegancka dziura ze żwirem.
Patrzę zdegustowana jak dzieci odkrywają kopalnię gliny i rączkami lepią sobie z niej ludziki.

Nie wiedzą jednak jednego. 
Ekipa budowlana przez pierwszych kilka dni nie posiadała toi-toia. Jednocześnie ich głównym składnikiem diety były kebaby z dość podejrzanej knajpki, którą miejscowi omijają szerokim łukiem.
Panowie będąc w potrzebie wykopali sobie w ziemi prowizoryczną latrynę i zakryli miejsce sprzętem budowlanym. Po przyjeździe zbawiennej, niebieskiej budki, dół zasypali piaskiem i ukryli problem.
Wiem o tym, ponieważ to moja stała trasa z psem, a dźwięki i zapach ukryć dużo trudniej niż półdupki wystające zza koparki.

Dzieciaczki bawią się świetnie "gliną" wyciąganą z latryny, więc zastanawiam się czy nie powiedzieć im prawdy o magicznej plastelinie.
- Co się jeszcze k*rwa przyglądasz? - słyszę z ust kobiety, która wstaje (chyba żeby wydać się większą i groźniejszą) i zaczyna wymachiwać w moją stronę rękami - Pedofilem jesteś, czy też się chcesz pobawić?
- Nie mam zwyczaju grzebać gołymi rękami w czyiś odchodach - odpowiadam i widzę jak dezorientacja spływa na twarz niewiasty.
- Że co ku*wa?
- Pani dzieci właśnie bawią się w latrynie budowlańców i przebierają paluszkami w ich strawionym śniadaniu.
Reakcja jest natychmiastowa. Kobieta wyszarpuje z torebki chusteczki nawilżone i w panice wyciera rączki, nóżki i twarze dzieci, które ciastolinką zdążyły się już wysmarować, a może i nawet jej skosztować.
- Bawi Cię to? - rzuca do mnie spanikowana matka, widząc rogal na mojej twarzy, więc odpowiadam zgodnie z prawdą, że niezmiernie.

Nie wiem czy takie "błotne" maseczki dobrze działają na cerę, ale wiem, że te dzieci na pewno się o tym przekonają.

sobota, 27 lipca 2019

Bo ja dokarmiam kotki...

Odbywam obecnie miesięczne, bezpłatne praktyki, których wymaga ode mnie uczelnia i bez których nie mogę przejść do następnego (ostatniego już) semestru.

Każdy musiał zorganizować je sobie na własną rękę, więc w swoim geniuszu stwierdziłam, że czas na coś odbiegającego od tematyki laboratorium w którym zajęcia odbywały się właściwie codziennie od kilku lat. Zwróciłam się więc do pewnej instytucji zajmującej się ochroną środowiska (mój kierunek) od strony administracyjnej i prawnej. Tak żeby mieć porównanie jak sprawa wygląda od strony techniczno-praktycznej, a jak od strony prawno-teoretycznej.

Dostałam się. Razem z nowo poznaną dziewczyną musiałyśmy w bardzo krótkim czasie przyswoić wiele ustaw i przepisów mówiących o gospodarce wodnej, powietrznej, oraz gleb. Jak się później okazało, druga praktykantka to moja pokrewna dusza. Już po pierwszym tygodniu doszłam do wniosku, że rozmawia się z nią lepiej niż z niektórymi ludźmi po wieloletniej znajomości. Do tego jest studentem tej samej uczelni i rozpoczęła właśnie drugi stopień (magisterski) mojego kierunku. Rok różnicy i skończyłybyśmy w tej samej grupie, za co strasznie pluję sobie w brodę. Tak blisko, a tak daleko.
Mówi się, że jeżeli przebywa się z kimś w małym pokoju dziesięć godzin dziennie, to albo się go znienawidzi, albo się z nim zżyje. Tutaj nastąpiła ta druga sytuacja i mam wrażenie, że obustronnie.

Zajmowałyśmy się dosłownie wszystkim, a szeroki uśmiech na ustach kierowników sąsiednich wydziałów uświadomił nas, że zostałyśmy właśnie darmową siłą roboczą. Dopóki nie musiałyśmy pracować solo, żadnej z nas to jednak nie przeszkadzało. Otrzymałyśmy zadania których nikt nie miał ochoty wykonywać, ale jednocześnie wdrażały nas one w zagadnienia pracy administracyjnej z zakresu ochrony środowiska, więc sytuacja była raczej win-win.

Pewnego dnia poproszono nas o dwudniowe zastępstwo i opiekę nad biurem zarządzającym. Całym biurem zarządzającym. W zakres naszych obowiązków wchodziło odbieranie telefonów od firm i osób prywatnych dzwoniących do naszego wydziału, odbieranie, przekazywanie i segregowanie poczty, przekierowywanie ludzi do odpowiednich pokoi, opieka nad archiwum i ważnymi dokumentami, oraz dopilnowanie by pod koniec dnia wszystko było szczelnie zamknięte i zabezpieczone zanim opuścimy teren budynku.
Byłyśmy lekko przerażone. Numerów przekierowujących było bardzo dużo, a każda osoba zajmowała się właściwie czymś innym. Zrobiłyśmy sobie listę pokoi, osób i ich numerów telefonu która zajęła kartkę formatu A3 i nakleiłyśmy na telefonie zdanie "Wydział ochrony środowiska, w czym mogę pomóc?" tak na wszelki wypadek. Dostałyśmy też informację, że zawsze w razie problemów możemy kierować się do szefowej lub jej zastępcy, więc uznałyśmy, że sobie z tym zadaniem poradzimy.

Drugiego dnia naszego zastępstwa przyszła starsza kobieta z siateczką i torebką.
- Dzień dobry, w czym możemy pomóc? - spytałyśmy odruchowo, maszerując z szafy do biurka ze stosem segregatorów.
- Dzień dobry, bo ja dokarmiam koty. One są takie kochane te koty. Mamy ich chyba z piętnaście tych kotów. Ja je tak dokarmiam, ale to dużo kosztuje, ale ja nie mogę ich przestać dokarmiać. Schronisko daje mi karmę, ale one nie chcą jeść tej karmy, bo to śmieci. Córka sprawdziła skład i to jak sam papier by jadły. Ja się nie dziwię, że one tego nie chcą jeść. Czy są jakieś dofinansowania dla takich osób dokarmiających? Bo schronisko nie może inaczej pomóc, a one mi nie jedzą tej karmy. Ja to im gotuję żołądki, wątróbki i nereczki, co akurat znajdę na promocji. O, dzisiaj były na promocji żołądki, to mam je ze sobą nawet, prawie kilo. One tak to lubią. Bo to mięsko, a nie jakieś kulki co w składzie mają głównie pszenicę i kukurydzę. Koty nie jedzą kukurydzy...
- Momencik, zaraz sprawdzimy - przerwałyśmy kobiecie potok słów i rozczulone całą sytuacją zaczęłyśmy przeglądać listę. Niestety, znajdowali się na niej doradcy w sprawie zwierząt dzikich, czy egzotycznych, ale nie było tam ani słowa o dokarmianiu zwierząt domowych, wolnożyjących. Znalazłyśmy jedynie fragment ustawy mówiący, że:
„Zwierzęta wolnożyjące stanowią dobro ogólnonarodowe i powinny mieć zapewnione warunki rozwoju i swobodnego bytu” (art.21 ustawy o ochronie zwierząt)."
Nic to nam jednak nie dawało, więc zapytałyśmy o to szefową, która swoją drogą jest złotym człowiekiem o anielskiej cierpliwości i bardzo łagodnym usposobieniu.
- Dzień dobry - zwróciła się do niej kobieta - Bo ja dokarmiam koty... - tutaj całość dialogu kierowanego wcześniej do nas została powtórzona. W gratisie szefowa otrzymała dokładny opis każdego kotka. Felek, Melek, Kartofelek i wiele innych zostało też przedstawionych na zdjęciach w komórce, która pamiętała jeszcze czasy pikselowego węża. Szefowa uśmiechając się tłumaczyła, że nasza instytucja raczej nie zajmuje się takimi sprawami i pomoc schroniska to jedyne wyjście, bo nie przewiduje się dofinansowań dla takich osób. Mimo wszystko przekierowała kobietę do innego wydziału i wysłuchała tej samej historii o małych kotkach trzeci raz.
- Bo schronisko zabiera je na sterylizację i to dobrze, ale te karmy to mają okrutne no. Tego i ja bym nie zjadła, a człowiek to wszystkożerny jest, jak świnia - kontynuowała kobieta - One nereczki lubią i co ja mogę. To mnie jakieś 150 zł miesięcznie wychodzi, przydałyby się nawet dwie dyszki.
- Rozumiem, ale tak jak mówię, my raczej się tym nie zajmujemy. Proszę podejść do wydziału obok, może oni coś pani podpowiedzą - odparła już po raz czwarty szefowa, mając za sobą dzwoniące telefony i miliony papierów do przejrzenia, czekających na biurku. 
- Dobrze, to ja tam pójdę, bo na te koty to mi dużo pieniędzy schodzi, ale jak tu im nie pomóc.
- Tak to jest widzi pani. Żeby się nie okazało, że lepiej jedzą niż pani. Zwierzaki tak często mają.
- Oj tak, to na pewno - odparła kobiecina i ruszyła w stronę drzwi. Szefowa powtórzyła numer pokoju do którego ma się skierować i zaproponowała odwiedzenie kilku instytucji w sąsiednich miastach.
Całość trwała jakieś pół godziny do czterdziestu minut. Kilka minut później odebrałyśmy telefon z sąsiedniego wydziału, że odesłaliśmy do nich niewłaściwą osobę i oni nie zajmują się takimi sprawami. Pani od kotków zamiast w prawo, poszła w lewo, więc powtórzyłyśmy numer pokoju ponownie i w końcu trafiła na właściwe miejsce.

Niestety wątpię, że coś wskórała. Życzę jej jednak szczęścia, bo pomimo słowotoku i słabej pamięci zmiękczyła nam w tamtym dniu serca. Było to tak różne od wizyt inwestorów, prawników i krzyczących awanturników, że w pewnym momencie zapomniałyśmy na chwilę o całej papierologii czekającej za naszymi plecami.

Przez chwilę była tylko pani opowiadająca o dokarmianych kotkach, stojąca na środku pokoju i pokazująca ich zdjęcia na swoim telefonie.

piątek, 26 lipca 2019

Rodzina. Moja rodzina...

Dostaję informację, że rodzina przyjeżdża "pogadać". Przez telefon dowiaduję się od mamy tylko tyle, że mam nastawić się mentalnie.
Jaka rodzina? Z której części kraju? Może z zagranicy? Na jak długo przyjeżdżają? O czym chcą gadać? Na te pytania nie otrzymuję odpowiedzi. To może być każdy, mogę ich nawet nie pamiętać. W końcu naszej rodziny nikt nie jest w stanie do końca policzyć. Wiem jednak, że hasło "chcemy pogadać" w dziwny sposób jest ściśle związane z alkoholem.

Wracam do domu zmęczona. Jestem przygotowana, że kiedy tylko otworzę drzwi wysypie się na mnie cała fala powitalnych całusów których mogę nie chcieć, jednak nikogo to specjalnie nie będzie obchodzić.
Już za drzwiami słychać piskliwe wrzaski i tupot małych stóp. Rodzina przyjechała z potomstwem. Robię kilka wdechów i łapię za klamkę, próbując przywdziać coś na wzór uśmiechu. 
Ściskają mnie ludzie których ledwie pamiętam i Ci którzy są za młodzi bym ich pamiętała. Wokół Morfiny zebrał się łańcuszek około sześciu gnomów, w przedziale wiekowym 3 - 8. Na stole wódka i śledziki, kobiety zasuwają po sałatki, najmniejsze purchlęta wyją jak syrena strażacka po imprezie w akademiku.
To jest to co się chce zobaczyć po dziesięciogodzinnej nieobecności w domu.
Niestety zakrapiane imprezy kojarzą mi się tylko z jednym człowiekiem - moim dziadkiem. Mężczyzną, który za życiowy cel obrał sobie znęcanie się nad żoną po opróżnieniu trzech Tadeuszów, średnio dwa razy w tygodniu.
Po śmierci babci z niechęci do alkoholu na stole przeszłam do czystego antagonizmu. Postanawiam posiedzieć chwilę z rodziną i zmyć się z domu jak najszybciej, pod pretekstem wyjścia na spacer z psem.

Po serenadzie złożonej z "Jak Ty wyrosłaś", albo "A masz już jakiego kawalera?", oraz moim upominaniu małych pięćset plusów, że z psem mają się obchodzić delikatnie, pijący przechodzą do meritum, czyli do rozmowy o religii, polityce, piłce nożnej i poglądach na sprawy które w żaden sposób ich bezpośrednio nie dotyczą.
Staram się nie włączać w takie dyskusje, ponieważ kieruję się zasadą babci która powtarzała, że "Opinia jest jak dupa. Każdy ma własną, ale nie zawsze wypada ją pokazywać".
Siedzę więc między ogórkami, a pomidorem i czuję jak z każdym ich słowem ulatuje ze mnie życie.
- Bo kiedyś to nie było tego gejostwa, teraz to się porobiło. Na to jest tylko jedno lekarstwo. Śrut. - rzecze jeden z wujków. 
Przytakuje mu brat mojej mamy, którego babcia stanowczo nie wychowała w takich poglądach, ale w jakiś sposób zagościły one w jego sercu.
- Całe te gendery, dark queeny to wszystko są pedofile. Bo każdy homoś to pedofil. Dlatego chcą żeby im dzieci dawać - dopowiada mężczyzna którego kojarzę tylko z fotografii, obalając kolejnego shota czystej.
- Pewnie, że tak. Dzieci im dawać, a potem te dzieci też będą homosie. Jak już muszą ze sobą ten tego, to po co się z tym obnosić? Po cholerę im te parady. Narodowcy z nimi porządek raz zrobili, szkoda, że nie ze wszystkimi. Po co się tak afiszować?
Powtarzam w głowie słowa babci i staram się nie patrzeć tym ludziom w oczy. Mogłabym wtedy powiedzieć coś, czego nie wypada mi powiedzieć.
- Czyli lepiej żeby dzieci mieszkały w niepełnych rodzinach, bo tatuś, czy mamusia poszli w długą, albo żeby tatuś lał mamusię i potomstwo? To jest według Was normalne? - nie wytrzymuję i wtrącam się do rozmowy.
- Rodzina jest najważniejsza, zapamiętaj to sobie. Jaka by ona nie była. A rodzina to matka, ojciec i dzieciak, albo kilka dzieciaków.
- Turkami też by się mogli zająć, cholerne kebaby. Schabowy jest polski, to jest polskie danie, a nie kebaby.
- W ogóle tych ciemnoskórych. Co oni chcą od naszego kraju? Po co tu przyjechali? Kobiety nam zabrać i prace odebrać.
- Do siebie by pojechali, tu nie ich miejsce. Każdy ciemny to tylko czeka żeby gdzie jaką bombę podłożyć.
Łapię kontakt wzrokowy z moją mamą. Kobietą, która opanowała zachowywanie pozorów zainteresowania do perfekcji. Nie jestem nawet zła, jest mi po prostu przykro.
- Psa dalej trzymacie? - odzywa się ciotka z przeciągiem w uzębieniu i spoglądam na nią, nie ukrywając już zmęczenia i dezaprobaty.
- Słucham?
- Dalej darmozjada trzymacie?
- Ciocia widzę też - odpowiadam bez zastanowienia, wskazując na wujka tulącego się do chleba i ucinającego sobie drzemkę na stole. Krewna uśmiecha się i odbiera to za żart. Ja jestem jednak śmiertelnie poważna.
- Kuba nie szarp psa za futro - rzucam do "bombelka" który w tym wieku powinien mieć już wpojoną instrukcję obsługi zwierząt.
- Zostaw, to tylko dziecko - rzecze ojciec gnoma i młodzieniec patrzy na mnie z wyższością, otrzymując przyzwolenie na swoje zachowanie.
- Wujek, pies to nie jest zabawka. Rozumiem kiedy dzieci robią to nieumyślnie i Morfina też to rozumie, ale jeśli myślisz, że pozwolę się nad psem celowo znęcać, to się mylisz - odpowiadam i następuje cisza. Wszyscy przerywają rozmowę i dziecko wstrzymuje na chwilę proces wyrywania psiej sierści.
- Chodź Kubuś - rzuca w końcu ojciec latorośli, przerywając milczenie - Bo pies ze złota i jeszcze mu coś zrobisz.
- Czytałam ostatnio o takim psie, z tej morderczej rasy, co udziabał trzynastolatka i go oddali do schroniska - podejmuje dyskusję żona poszkodowanego - Ten też by udziabał?
- Nie, ale jeśli pies ugryzł trzynastolatka to widocznie ten mu dokuczał. Żadne zwierzę nie rzuca się na członków rodziny bez przyczyny - odpowiadam, obserwując czujnie pozostałe krasnale zgromadzone wokół psa.
- E, tam. Pies nie ma prawa dziecka ugryźć. Obojętnie co by dzieciak nie robił, bo to tylko dziecko. Ja bym chyba na miejscu łeb urżnął takiemu. I tak dobrzy ludzie, że go oddali.
- Co Ty tam masz? - krzyczy z sąsiedniego pokoju młodociany w koszulce z Batmanem, który odłamał się ze stada.
- Szczury - odpowiadam widząc na co dziecko patrzy.
- Jezusmaria, toż to dżuma, cholera, pchły, choróbska, nie masz co trzymać?
- Ja to bym trutkę wrzucił i po robocie hue hue.
- Albo do wiadra i prądzikiem.
- Mogę się z nimi pobawić? - przebija się dziecko które wypatrzyło gryzonie.
- Nie - odpowiadam, bo widzę po porozrzucanych zabawkach niedelikatność delikwenta.
- Czemu?
- Bo to żywe stworzenia które czują, a nie zabawki.
- Oj daj dziecku tę karmę dla kotów. Przecież nic im nie zrobi.
- Nie - mówię zachowując spokój i zamykając chłopcu drzwi do pokoju przed nosem. Tutaj nie ma wstępu i lepiej żebym żadnego nie złapała po drugiej stronie.
Bombel zaczyna ryczeć, chociaż ani jedna łza nie opuszcza jego oczu, rodzice biegają wokół niego z zabawkami, które chłopiec odrzuca z hukiem na podłogę i próbują załagodzić histerię, obrzucając mnie spojrzeniem które byłoby w stanie zamrozić Afrykę. Wszyscy spoglądają na moją mamę jakby chcieli powiedzieć "Zrób coś, to Twoje dziecko", lecz ona tylko powtarza powoli, że do pokoju nie wolno i dokłada sobie sałatki.

Zakładam psu obrożę i wychodzę, tłumacząc dzieciom dlaczego nie mogą iść ze mną na spacerek z pieskiem. Do wycia dołącza teraz jeszcze trzech braci mniejszych. 
Zamykam drzwi od zewnątrz, moja głowa nie zniosłaby już więcej.

Patrząc tępo w korę na drzewie zastanawiam się co ludzie mają do równości. Dlaczego tak strasznie przeszkadza im to, że nikt nie chce się bać o swoje życie za swoje poglądy, wygląd, orientację, wyznanie, czy kolor skóry. Dlaczego prawo do bycia sobą trzeba sobie wywalczyć?
Czy to na pewno jest moja rodzina?
Z zamyślań wyrywa mnie wściekły warkot puszczonego luzem Molosa. Ponad 60 kg psa galopuje w stronę Morfiny i widać, że nie ma przyjaznych zamiarów.
- On chce się tylko pobawić, nic nie zrobi - drze się niewiasta ze smyczą, stojąca w oddali, ale sama chyba nie wierzy we własne słowa.
Pies w pełnej furii biegnie by rozerwać to puchate, co mu bezczelnie stoi na drodze, a Morfina usiłuje wspiąć mi się na ramiona, ponieważ ona również wyczuwa brak miłości ze strony zwierzęcia.
Niewiele myśląc wychodzę psu naprzeciw i zderzam się z nim, łapiąc za jego obrożę i uważając na kłapiącą szczękę.
Zakładając psu Nelsona i jadąc za nim po trawie mam okazję przyjrzeć się jego właścicielce, zmierzającej powoli w moją stronę. Paznokcie większe niż moje marzenia i włosy jaśniejsze niż moja przyszłość sugerują mi, że to nie pierwszy taki pomysł ze strony psiej madki.
- Nic by jej nie zrobił - mówi kobieta, odciągając warczącego psa. Próbuje zrobić to z gracją i dostojeństwem, ale zwierzę chce zeżreć to kudłate i nie ma zamiaru iść dalej. Masując naciągniętą rękę informuję właścicielkę o istnieniu smyczy i wyglądając jak dziecko wojny zabieram Morfinę jak najdalej od jej potencjalnej przyczyny zgonu. To, że nie oberwałam zębami można chyba kwalifikować jako cud.

Wracam do domu cała umorusana i brudna od ziemi, po której zostałam przeciągnięta.
- A Ty co, zapasy w błocie, czy z murzyńskim brudasem się gdzieś gziłaś?
Rodzina łapie prześmieszny żart i kontynuuje heheszki. Zabieram butelkę z wodą i otwieram drzwi zewnętrzne ponownie.
- A Ty gdzie? Dopiero co wróciłaś - rzuca wujek komediant.
- Idę czegoś poszukać - mówię i zamykam za sobą drzwi.
Wiary w ludzkość - dodaję w myślach, ale tak naprawdę chcę znaleźć kawałek przestrzeni gdzie będę mogła przez dziesięć minut popatrzeć jak rośnie trawa bez płaczu dzieci, warkotu psów, czy dyskusji członków rodziny.


Po raz kolejny stwierdzam, że babcia miała rację kiedy mówiła, że "Milczenie jest złotem, ale czasem ma się ochotę rzucić w kogoś gównem". 

czwartek, 25 lipca 2019

Marchwi

Morfina jest bardzo prosta w obsłudze. Jeśli ktoś zna jej imię, lub ma w dłoni coś dobrego, właściwie może już być jej właścicielem. Nie ma sensu ukrywać, że mój pies jest przekupny i obdarza ludzi zbyt wielkim zaufaniem. Według niej każdy człowiek jest dobry i jeśli dopuścił się jakiegoś złego uczynku, to zrobił to nieświadomie, albo przypadkiem. Nigdy z ludzkiej ręki nie spotkała jej żadna krzywda, więc ma powody by tak uważać. 
Jako ktoś, kto zna świat lepiej i wie, że człowiek potrafi być potworem, muszę uważać żeby jej nadmierna wiara w ludzkość nie zaprowadziła jej w złe miejsca.
Wielokrotnie wyciągałam jej z gardła batoniki i inne zakazane dobra którymi ludzie częstowali psa, mimo mojego wyraźnego sprzeciwu, ponieważ słowo "nie" z jakiś względów jest bardzo trudne do pojęcia.
Morfina oczywiście przyjmowała podarek, ponieważ pachniał pysznie i pochodził od ręki człowieka, więc nic złego stać się nie mogło. Była bardzo nieszczęśliwa z faktu, że musiała wypluć prezent.

Świniak jest odwoływany, ale jest on odwoływany przez każdego i jeśli ktoś obcy ma w dłoni bardziej atrakcyjną ofertę, podbiegnie do niego. Niestety wierność i lojalność nie jest najmocniejszą stroną tego psa, co bywa nieco frustrujące.

Kilka tygodni temu wybrałam się na targowisko celem zakupienia świeżych owoców i warzyw. Obok mnie, na krótkiej smyczy tuptała grzecznie Morfina, rozglądając się dookoła i zaczepiając znajomych sobie sprzedawców, którzy zawsze poświęcą minutkę żeby pogłaskać puchatą fokę, wijącą się brzuchem do góry na chodniku.
Całe targowisko huczało od nawoływań sprzedających, oferujących ludziom swoje produkty. W tym biznesie kto ma silniejsze struny głosowe, ten wygrywa.
- Ziemniaki, kartofle, kartofle ziemniaki - słyszałam z jednego końca targowiska.
- Pomidorki, czerwone, słodziutkie pomidorki - odzywały się głosy z drugiej strony.
- Marchwi - zagrzmiało tuż obok nas - Marchwi, komu marchwi!
Uszy Świniaczka podniosły się i motorek napędzający ogon odpalił się z pełną prędkością. Pies patrzył na mężczyznę od marchewki i popiskiwał.
Morfi? Marchwi? Prawie to samo, najwidoczniej kokosanka uznała, że ktoś wołał jej imię z francuskim akcentem.
- O, pieseczek chce marchewkę - przerwał na chwilę mężczyzna.
- Nie, pieseczek myślał, że pan woła jego imię.
- Ma na imię marchewka?
- Nie, Morfi.
- To gdzie podobieństwo?
Tłum ludzi porywał mnie w stronę majtek i noży myśliwskich (swoją drogą niezła kombinacja straganów) i starałam się odciągnąć psa, który zachowywał się jakbym próbowała go uprowadzić, bo pan zawołał i ona miała zamiar iść sprawdzić czemu wołał.
Sprzedawca chciał dać psu marchewkę, Morfina właśnie zmieniła właściciela i uznała, że już mnie chwilowo nie potrzebuje, a fala głów i rąk popychała mnie coraz dalej i dalej.
Moje stanowcze "dziękujemy za marchewkę, ale się nie skusimy" nikło w głosach ludzkości zebranej na targowisku. Ostatnie czego mi teraz było trzeba to nieumyta, nieobrana marchew tuż po zatruciu którym pies częstował mnie cały tydzień. W końcu tłum porwał i Morfinę i nieszczęśliwy pies poszedł łaskawie za mną.
Smutek był nie do opisania i Świniak rozglądał się tęsknie za marchewkowym księciem jeszcze dobre piętnaście minut.

Tym sposobem pies o wielu nazwach dostał kolejną i może szczycić się dumnym pseudonimem - marchew.

środa, 24 lipca 2019

Posąg Nowofundlanda

Psie pole. Bawią się tu i spacerują psy wszelakich ras, maści i wielkości.
Morfina krąży między Wyżłem, a Owczarkiem, bo nie może się zdecydować którego z nich powinna najpierw obwąchać.
Psy zbierają się w znajome grupki. Jedne z nich tolerują wszystkich, inne tylko pewną część, ale szybka komunikacja z użyciem zębów uświadamia resztę o potrzebie przestrzeni prywatnej. Jeśli już dochodzi do spięć, to są one niegroźne.

Nieco z boku stoi mężczyzna z podrostkiem Nowofundlanda. Nie jest to już mały szczeniaczek, ale pies jest połowy wielkości dorosłego osobnika. Zwierzę wtula się we właściciela i zakrywa oczy spodniami mężczyzny. Psiak ewidentnie nie chce tu teraz być i nie podoba mu się to co tutaj widzi. Czarny miś nie piszczy, nie poszczekuje, po prostu stoi jak rzeźba z pyskiem ukrytym w nogach opiekuna.
- A temu co? Boi się? - pyta drugi mężczyzna którego pies biega gdzieś między grupkami.
- Tak, wszystkiego się boi.
- To co on taki lękliwy, ze schroniska?
- Nie, interwencyjnie odebrany. Jakimś wsiokom się uwidziało, że nagle będą hodować Nowofundlandy bez żadnej wiedzy i pojęcia o tym. Stosowali stare metody. Połączyli dwa psy które wyglądały jak Nowofundlandy, bo były duże, czarne i włochate, szczeniaki oddzielili od matki jak tylko mogli najwcześniej, kiedy już mogły jeść coś poza mlekiem i każdego z nich trzymali osobno w takich klatkach w starej szopie. Ponoć to miało sprawić, że przyzwyczają się do właściciela i nie będą się oddalać, bo raz dziennie przychodził gościu i rzucał im jakieś resztki z obiadu. I patrz pan teraz. Boi się własnego cienia, jak mu tylko zniknę na sekundę z oczu, nawet w mieszkaniu, to odstawia taką histerię, że aż sika.
- Masakra.
- Nie wydaje z siebie dźwięku, bo tamci jak psy były za głośno walili widłami w klatki żeby się zamknęły. Jakbym wziął te widły i tak z rozpędu w dupsko zasadził...
- To mówi pan, że na jakiejś wsi takie akcje?
- Tak, coś w Małopolsce.
- I co, oddali te szczeniaki, czy pan wykupił?
- Słuchaj pan dalej. Na początku mieli ich sześć, a potem już tylko trzy. Połowa zdechła pewnie z głodu, albo brudu, bo one stały na gołych prętach i robiły pod siebie. To potem spadało na dół i gościu to razem z sianem wynosił i spalał. No ale za trzy pieski też można trochę klientów oskubać, więc się ogłosili na olx. A to tacy pozoranci, że aż mnie ręka szczypie. Zdjęcia na trawie porobione, psy czyściutkie, musieli je szlauchem przelecieć chyba. Paru zainteresowanych przyjechało i jak zobaczyli wychudzone pieski, które pierwszy raz słońce na oczy widzą i stoją na tej trawie jak krowa na środku ulicy i nie wiedzą do czego to służy, to się zwinęli i odjechali. 
- I prawidłowo.
- Po jakimś czasie to ogłoszenie zniknęło i podjechały tam odpowiednie służby które się zwierzętami zajmują i ktoś z fundacji. Przyjechali z zaskoczenia, więc wsioki nie były gotowe na wizytę. To, co tam zobaczyli przechodziło wszelkie pojęcie. Te psy były tak zatrzęsione, że jeszcze trochę, a by przestały oddychać jakby mogły żeby tylko na siebie uwagi nie zwracać. Odebrali im te szczeniaki razem z suką.
- Fajnie, tylko wie pan, że oni mogą przytachać kolejne i zrobić to samo.
- Nie wydaje mi się wie pan, bo już na tym nie zarobią, a jeszcze mają jakąś karę na rzecz fundacji czy schroniska do zapłacenia.
- Mały biedak.
- To akurat dziewczynka, ale jej siostra i brat trafili do innych domów gdzieś pod Krakowem. Teraz wygląda dobrze, jakie to było wychudzone, sierści właściwie nie miało, pasożyty, świerzb, brak szczepień, cuda na kiju.
- Ludzie to jednak najgorszy gatunek jest powiem panu. Jak im się pomacha przed oczami kawałkiem papieru to zrobią wszystko. Ona tak zawsze reaguje?
- Tak i tak będzie stała teraz. Wszystkiego się boi. Nie zna samochodów, dźwięków telewizora, zmywarki, pralki, talerzy, innych psów. Tylko ludzi lubi. Jak pierwszy raz zobaczyła miski, to pojęcia nie miała co to za ustrojstwo stoi i co ma z tym zrobić.
- Jak mi pan tak mówi to mi ciśnienie rośnie, ja to jestem nerwowy na takie rzeczy.
- Pan myśli, że ja nie? Wziąłem ją bo mi się tak szkoda zrobiło, że jakbym wtedy tych ludzi spotkał to bym chyba łeb urwał razem z kręgosłupem.
- A to ona już tak cały czas będzie miała?
- Nie no, mam nadzieję, że nie. Już do tych domowych dźwięków się powoli przyzwyczaja, ale z tymi psami to jeździmy do takiego psiego przedszkola. Tylko wie pan tam się pieski bawią i zaczepiają, a ona stanie w kącie tyłem do nich i udaje, że jest niewidzialna. Ani wąchania, ani merdania, no nic. Żeby to chociaż warknęło, jakąkolwiek reakcję miało. Ale to stanie jak skała i stoi. Myślę, że jej trochę zejdzie żeby to naprostować.
- No na pewno, ale życzę szczęścia, bo piękny pies, tylko ludzie sku**ysyny.
- Ja mam taką nadzieję wie pan, bo ja to tak ogólnie nie wierzę w instytucję nieba, czy boga, czy co to tam ma być, ale mam nadzieję, że gdyby jednak coś tam istniało to ma na tyle zrozumienia w sobie, że by ich nadziało na taki gruby kij wysmarowany octem jak szaszłyka i opiekało na ruszcie. Tak powoli i dokładnie z każdej strony, a potem by ich zeżarło.
- Trochę mało. Szybko by zginęli. Ja to bym po prostu otworzył takie laboratorium do testowania różnych leków, środków czyszczących i innych rzeczy tylko, że dla ludzi. Dla takich właśnie kretynów. Wsadziłbym ich do tych klateczek i niech z nimi naukowcy robią różne rzeczy. To by i nauce pomogło i paru niepotrzebnych ze świata usunęło.
- I to jest słuszna koncepcja - podsumowuje właściciel czarnej kuleczki i schyla się do psa ciągle udającego posąg przy jego spodniach.


wtorek, 23 lipca 2019

Psa nie przebijesz

Słyszę hałas perkusji grającej mi tuż nad uchem i otwieram oczy. Na zegarku widzę 3:30, więc spoglądam wymownie na źródło dźwięku. Popcorn przygląda mi się z zadowoleniem w oczach i kijaszkiem z jabłonki w paszczy.
- Czego Ty chcesz kukurydz? - bełkoczę, wlepiając twarz w poduszkę, ale doskonale wiem czego perkusista ode mnie żąda.
- JEŚĆ - wołają jego oczy pełne dezaprobaty - Wstawaj leniwa buło i zrób mi śniadanie.
Miziołki zawsze mają pełną miskę, ale wieczorem dodatkowo dostają porcję warzyw i owoców. Czasem jednak mylą im się godziny.
- Popcorn umówmy się - mówię zwlekając się z łóżka, bo jabłonkowy koncert się rozkręca i dźwięk uderzania patykiem o miskę i poidełko zaraz postawi na nogi cały dom - Wy śpicie w dzień, ja śpię w nocy. Jest to pewna niedogodność, ale proponuję życie w symbiozie, bo Wam odetnę dopływ ciastek i osobiście będziesz się Masłowi tłumaczył. Nie dostaniesz teraz owocka, bo się upodabniasz sylwetką do brata i to nie do tego mniejszego.
Wyciągnięty z klatki Kukurydz ląduje na moim ramieniu i razem wędrujemy do kuchni żeby uzupełnić poidełko. Po drodze łaciaty pomiot szatana usiłuje uchwycić się małymi łapiszczami kuchennych szafek, więc dostaje nasionko dyni na uspokojenie i wraca na moje ramię. Przekraczając psa śpiącego snem niewinnych docieram do klatki, sprzątam pobojowisko jakie gryzonie zrobiły przez zaledwie kilka godzin i odkładam tam potomka Johna Bonhama.

3:45. Nie opłaca mi się już wracać do łóżka, za trzy godziny podjeżdża autobus.
Wychodzi na to, że równie dobrze mogę iść na spacer ze Świniakiem. Zarzucam więc sweter i wyruszam na przygodę z mym puchatym rumakiem, przedzierając się przez ciemną noc.
O tej godzinie na zewnątrz nie porusza się zbyt wielu ludzi. Są to pojedyncze niedobitki z wieczornej imprezy, próbujące wrócić do domu, lub zmęczeni życiem, ciężko pracujący ludzie którzy wybierają się na poranną zmianę, lub wracają z nocnej.
Idealny czas żeby pogadać z psem i nie zostać uznanym za wariata.

- Morfina. Nie podoba mi się Twój ton, musimy o tym porozmawiać - mówię do psa, który obdarowuje mnie fałdką dezaprobaty za to, że nie podążamy szlakiem jeżyka, chociaż ona bardzo chce.
- Nie może tak być. Ja mam wrażenie, że Ty mnie nie szanujesz i dajesz zły przykład muszkieterom - kontynuuję, idąc pustym chodnikiem i pozwalając psu wąchać co mu się żywnie podoba - Nic mnie nie szanujesz. Zero szacunku słuchaj. Zobaczymy jak przyjdzie do rozdzielania ciastek.
Morświn obraca się z czymś co w jej wykonaniu można nazwać gracją i kołuje w przysiadzie, robiąc drifty ogonem.
- Oho. Zamawiam stałą konsystencję, niech to nie będzie biegunka. Możemy się umówić żeby to nie była biegunka? - pytam, modląc się o cud kasztanowy, bo to już trzecie zatrucie w tym miesiącu. Widzę jednak, że to co opuszcza psa nie rozchlapuje się po trawie, więc oddycham z ulgą.
- Czy to są draże czekoladowe, Morfi? No i można? Moje ulubione, takie mi rób.
Gdyby ktoś mnie teraz usłyszał zapewne zadzwoniłby po miłych panów w białych fartuszkach, którzy zawieźliby mnie do miękkiego pokoju bez klamek i z piżamką o za długich rękawkach.
- Powiem Ci pies, że taką konsystencję to możesz sobie do CV wpisać. Elegancko - chwalę psa, zbierając jego cukierki i słyszę jak z brzucha wydobywa się burczenie z zasysem.
- Ojj. Ty pierzasta kokosowa chmurko jesteś głodna. Ja też. Zaraz będziemy burczeć synchronicznie. Co zamawiasz na śniadanie? Do wyboru masz ryż z kurczakiem i marchewką, albo ryż z marchewką i kurczakiem. Trzeciej opcji nie ma.
- A można samego kurczaka? - słyszę męski głos w oddali i podnosząc się z kucek spoglądam na jegomościa wspartego o uliczną latarnię. Koszula w połowie wyjęta ze spodni i zapięta na niewłaściwe guziki, stylizacja włosów na Yorka, rozbujana szyja. Gość musi wracać z zakrapianej imprezy.
- Przykro mi, to menu dla psa - odpowiadam i odchodzę w kierunku śmietników.
- Ja rozumem, ja też bym wolał psa niż sieebie. A te draże czkoladowe?
Jak długo tam stał?
- A to menu za to od psa.
- I pacz. I mówiłem Ci, że psa nie przebijesz. Nie przebijesz psa - rzecze jegomość i próbując ustalić swoje położenie względem północy rusza dalej, wspierając się na wszystkim co stoi mu na drodze.

Mam nadzieję, że rano nie będzie tego pamiętał, a moja twarz nie była zbytnio oświetlona przez lampy ulicznych świateł, bo obu nam będzie niezręcznie.


poniedziałek, 22 lipca 2019

Wspomnieniowe zapaszki

Macie czasem tak, że jakiś przypadkowy zapach niesiony wiatrem przypomni Wam nagle fragment przeszłości, o którym nie mieliście pojęcia, że istnieje?
Jakieś odległe wspomnienie, które ulatuje i traci wyrazistość zaraz po osłabnięciu woni?
Na pewno tak.
Czasem nawet nie zdajemy sobie sprawy, że utożsamiamy jakąś scenę z dzieciństwa z konkretnym zapachem, który czasem ciężko jest zidentyfikować i nie potrafilibyśmy go odtworzyć. To może być cynamon, pomarańcza, zapach książki, perfum których dawno nie czuliśmy, czy świeżego sprzętu elektronicznego.

Jeden z takich wspomnieniowych zapaszków złapał mnie ostatnio obok budynku przedszkola, na spacerze z psem.
Uderzona czymś co zidentyfikować można tylko jako zapach drewna i gumowych zabawek, połączony z nutą warzywnej zupki gotowanej na obiad dla małych gnomów, stanęłam w miejscu, zmuszając Morfinę do przerwania procesu tropienia. Był wieczór i przez zapalone w przedszkolu światło zauważyć można było krzątające się po obiekcie kobiety. Panie zapewne sprzątały salę i układały porozrzucane misie na parapecie.
Ja natomiast przeniosłam się nagle do wnętrza mojego przedszkola, w którym czas upływał mi na budowaniu wież z klocków i zabawie samochodzikami (ponieważ lalki były córkami szatana i każda z nich tylko czyhała na dusze niewinnych dzieci).
Widziałam siebie jak w niebieskich bamboszkach oglądam kolekcję Pokemonowych kart i tazosów i umieszczam smoka z lego na czubku zbudowanej przeze mnie i kolegów wieżyczki.
- Sprzątamy! - wołała pani, bo zapach obiadu stawał się coraz silniejszy - Proszę pozbierać klocki!
No nic, zabawa ze smokiem będzie musiała chwilę poczekać. Może po szlaczkach będziemy mogli dokończyć, tylko trzeba spytać pani czy można zachować wieżę...
- Proszę posprzątać te klocki! - niósł się głos przedszkolanki.
Może nie trzeba ich będzie rozbijać wszystkich.
- Sprzątać klocki! - usłyszałam - Zbiera to pani, czy nie, halo?
Otrząsnęłam się z rozmyślań i zlokalizowałam źródło dźwięku. Była nim starsza kobieta stojąca na balkonie, której gardło posiadało moc silniejszą niż megafon.
- Ogłuchła? Zbiera te klocki!
Nie byłam wcale w przedszkolu na dywaniku w ulice i miasta. Stałam na trawniku tuż obok Morfiny strzelającej dwójeczkę w pozie kangura.
To takie klocki teraz dostaję...
- Tak, tak, już zbieram - krzyknęłam w kierunku żywej kamery na balkonie i pomachałam woreczkami. Uformowany w małe walce proces przemiany materii mojego psa trafił do woreczka, a wspomnienie uleciało jak nagły powiew przedszkolnego zapachu.

Ciekawa tylko jestem jak bardzo niepokojąco dla kobiety musiała wyglądać dorosła osoba, wpatrująca się w przedszkole z pełnym rogalem na twarzy jak ostatni creep, z psem tańczącym wokół krakowiaczka.
Moje puste spojrzenie i zawias lvl 65 mogłyby być pewnie motywem wielu horrorowych produkcji.


niedziela, 21 lipca 2019

Gest palca

Pilnowałam ostatnio pewnego małego chłopca. Dziecko było w moim mieszkaniu pierwszy raz, ponieważ wcześniej opiekowałam się nim w jego domu. Tym razem w mieszkaniu małego gnoma trwał remont i hałas, kurz, oraz brygada remontowa przegoniły nas do mojej jaskini.

Młodzieniec zajechał pod mój blok na swoim rumaku, stanowiącym rowerek z bocznymi kółkami, pożegnał się z mamą i został zaproszony w moje skromne progi.
- Piesek! - zauważył błyskotliwie chłopczyk i spojrzał na mnie - Dobry piesek?
- Tak, dobry piesek - odpowiedziałam - Można pogłaskać i się poprzytulać, bardzo lubi dzieci.
Zanim zdołałam dokończyć zdanie, dziecko było już przyklejone do Morfiniej szyi i obie strony były z tego faktu bardzo zadowolone. Nie przerywając kontaktu ręki z futrem, dziecko podreptało do mojego pokoju. Chłopiec nieśmiało zajrzał do klatki i widząc w niej łaciate stworzenia, krzyknął:
- Chomiczki!
- To nie chomiczki - powiedziałam pokazując zwisające z koszyków ogony - To szczurki.
- Chomiczki z ogonkami! Jakie słodkie. Gryzą?
- Nie. Chcesz dotknąć?
- Tak!
- Ale delikatnie i nie dostaniesz ich do rąk bo mogłyby spaść, dobrze?
- Tak.
Dziecko było bardzo delikatne i pogłaskało gryzonie po grzbiecie paluszkiem, dopytując o ich imiona. Przez kolejnych kilka godzin w mieszkaniu słychać było tylko i wyłącznie improwizowany rap którego motywem przewodnim były Masło, Popcorn i Karmel we wszelkich możliwych kombinacjach.

Jako, że ogrom energii w końcu zaczął się z malca wylewać, a pogoda nie była najgorsza, zabrałam młodego na rowerek. 
Król szybkości cisnął swoją bryką po ścieżce rowerowej całe 2 km/h. Ludzie mijali go, uśmiechając się do chłopca śpiewającego pod nosem "Mam ku-be-łek, mam ku-be-łek". To był cały repertuar, a melodia i słowa nie ulegały zmianom.
Z naprzeciwka jechała właśnie grupka ludzi na gokartach napędzanych siłą nóg, które można wynająć w naszym mieście od godziny.
Młodzieniec zjechał na bok na swoim rowerku, po czym ni z tego ni z owego wystrzelił środkowym palcem prosto w kierunku przejeżdżających, uśmiechając się przy tym od ucha do ucha.
Nie wiem kto był w większym szoku, ale ludzie na gokartach obdarzyli mnie spojrzeniem pełnym dezaprobaty i niedowierzania, więc otrząsnęłam się z zawiasu i dogoniłam małego rajdowca, przepraszając przejeżdżających za zaistniałą sytuację.
- Ej, ej, ej. Co to miało być? Wytłumaczysz mi to?
- Ale co? - spytał zaskoczony chłopiec.
- Co pokazałeś tym ludziom?
- Paluszek, o ten - wyjaśnił mały książę i zademonstrował swój maleńki, środkowy palec.
- No widziałam właśnie, dlaczego to zrobiłeś? 
- Bo tak się robi - odpowiedziało dziecko, które ewidentnie było zakłopotane i zagubione.
- Wiesz co to właściwie oznacza?
- Tak! Tata mi powiedział. Tak się pozdrawiają kierowcy.
Wcięło mnie, ale beztroska na twarzy chłopca utwierdzała mnie w przekonaniu, że nie próbuje się wykręcić.
- Nie, absolutnie nie, tata Ci tak powiedział?
- Tak.
- To musiał się pomylić. To bardzo nieładny znak i nikomu nie wolno go pokazywać.
- A co oznacza?
- Że się kogoś bardzo nie lubi i że się go chce obrazić.
Chłopiec strzelił rybkę ustami i spojrzał na odjeżdżających ludzi.
- Bo ja nie chciałem - powiedział - Bo ja myślałem... bo oni jechali i ja jechałem... bo tata mówił, że to takie "cześć" jest i ja byłem kierowcą i oni.
- Nie przejmuj się, każdemu się zdarzają błędy, ale już tak nie pokazuj, ok? Możesz komuś zawsze pomachać, tylko nie jak skręcasz bo się wywrócisz.
- Ok.

Chłopczyk lekko posmutniał, ale wsiadł na pomniejszoną wersję Harleya i ruszył przed siebie. Później tego samego dnia wyjaśniłam sprawę rodzicom i ojciec chłopca przyznał, że kiedyś poniosło go na drodze kiedy pewien obywatel zajechał mu drogę. Był wtedy z synem i pokazując gest poszanowania drugiego kierowcy nie chciał wyjść na buca, więc wcisnął maluchowi, że to dobry znak.
Cóż... teraz będzie musiał to wszystko odkręcić.

sobota, 20 lipca 2019

Plecak

Pewnego dnia w naszym mieście, tuż obok tak zwanego łuku palaczy (ludzie często stoją tam, chroniąc się przed deszczem i paląc), znaleziono plecak.
Nie byle jaki plecak. Bardzo ładny, różowy plecak marki Adidas.

Plecak czekał na swojego właściciela pod łukiem palaczy kilka dni, lecz nikt go stamtąd nie zabrał.

Dlaczego nikt więc nie przygarnął takiego ładnego i na pewno nietaniego plecaka?

Powodów mogło być tyle co historii.

Jedni ludzie zapewniali, że widzieli w plecaku podejrzany przedmiot z kabelkami. Domniemaną bombę miała ponoć zgłosić na policji grupka ludzi. Funkcjonariusze rozkazali zostawienie przedmiotu w spokoju do momentu przyjazdu na miejsce oddziału specjalnego. Ładunek wybuchowy został rozbrojony przez sapera, a cała elektronika zabrana jako dowód na komisariat.
Dlaczego policja nie zabrała również plecaka?
Kto dokładnie widział całe zajście i czy ma zdjęcia tego widowiska?
Co dokładnie chciano wysadzić w powietrze?
Na te pytania nikt nie potrafił odpowiedzieć.

Młodzież kręcąca się pod łukiem na hulajnogach (oczywiście nie żeby w tajemnicy podpalać, a tylko i wyłącznie w celach towarzyskich) miała inną wersję zdarzeń.
Ich zdaniem to były narkotyki, albo nielegalne pieniądze.
Na pewno chodziło o porachunki gangów, albo jakiś spanikowany i zagubiony dealer zostawił plecak z towarem i później znaleźli go przechodnie i odnieśli zawartość na policję, lub przygarnęli.
Dlaczego dealer miałby nosić nielegalne substancje w plecaku zwracającym na siebie uwagę wściekłym różem?
Czemu go nie ukrył?
Dlaczego znalazca odniósł zawartość wyciągając ją z plecaka skoro w nim byłoby mu wygodniej ją nieść?
Tutaj również nie dało się uzyskać jednoznacznej odpowiedzi.

Dzieci zarzekały się, że to one znają prawdę i widziały całe zajście na własne oczy. Ponoć jedna, starsza od nich dziewczyna kupiła w internecie "przeklętą przesyłkę" ponieważ chciała sprawdzić czy w kupionych przedmiotach naprawdę mieszkają siły nieczyste. Dostała pozytywkę, misia i bransoletkę które włożyła do plecaka i wyszła. Zniknęła tej nocy bez śladu i nie została odnaleziona. Został po niej tylko plecak i nikt nie wiedział co się z dziewczyną stało.
Nikt nie dotykał przedmiotu, ponieważ bano się przejścia klątwy na kolejne osoby.
Gdzie podziały się przedmioty?
Dlaczego nie ogłoszono zaginięcia dziewczyny?
Skąd właściwie dzieci o tym wiedziały?
Pozostaje to tajemnicą.

Starsi twierdzili, że w plecaku ktoś niósł szczeniaczki, albo małe kotki i chciał je utopić w stawie. Został jednak nakryty i porzucił zwierzątka które wydostały się z plecaka i uciekły.
Gdzie teraz były?
Dlaczego nikt nie odnalazł ani jednego z nich?
Jak przeżyłyby same?
Ponownie żadnych informacji.

Mówiono również o bezdomnym który uprowadził właścicielkę plecaka, lub nawet o gwałcicielu który po zamordowaniu dziewczyny nosił jej plecak jako trofeum, aż o całym zajściu nie dowiedziała się policja i nie rozpoznano przedmiotu.
Pytania rodzą się tu podobne jak przy wersji podanej przez dzieci.

Nikt nie wie jaka jest prawdziwa historia tego plecaka i czy któraś z powyższych chociaż ociera się o fakty. Najbardziej prawdopodobne jest to, że przedmiot po prostu spadł komuś z balkonu podczas suszenia, albo został zgubiony. 
Może nikt go jeszcze nie zabrał właśnie ze względu na te wszystkie sensacyjne historie.
Może jest gdzieś uszkodzony i został wywleczony ze śmietnika.
A może po prostu nikomu taki plecak nie jest potrzebny.

Do czego zmierzam?
Domysły.
Domysły rządzą światem.
Ktoś coś zauważy, przekaże komuś innemu, ktoś inny doda coś od siebie i przekaże dalej. W ten sposób z kota wychodzi tygrys, a z agrestu arbuz. Ludzie uwielbiają wyolbrzymiać i plotkować. Taka już ludzka natura.
Problem zaczyna się kiedy kogoś w tych domysłach ponosi i kiedy dotyczy to drugiego człowieka. Istnieje wtedy duże ryzyko, że niedomówienia i domysły przejdą w obgadywanie.


Przykłady:


Dwoje dorosłych mężczyzn mieszka razem. Dobrze się dogadują, świetnie się bawią, często wychodzą razem na piwo. Są dla siebie wsparciem.
Domysły? Na pewno geje.

Sąsiad rozmawia z młodą kobietą, której nikt wcześniej nie widział. To może być jego siostrzenica, albo kuzynka, lub pani z warzywniaka.
Domysły? Na pewno zdradza żonę, trzeba w tej chwili iść do pani Halinki i na młodą siksę nakablować.

Niezbyt bogaci ludzie z trójką dzieci wykupują zagraniczne wczasy. Odkładali latami, wygrali na loterii, albo pomogła im rodzina.
Domysły? Ukradli, albo się zapożyczyli. Potem będą jeść suchy chleb i zapijać wodą.

Domysły potrafią ranić i wprowadzać w błąd. Jeśli nie znamy sytuacji, nie wymyślajmy własnych scenariuszy które mogą w bardzo znacznym stopniu rozmijać się z prawdą tylko dla samozadowolenia i zaspokojenia własnej ciekawości.
Zwłaszcza jeśli chodzi o innych ludzi.

Czasem zwykłe "nie wiem" jest najlepszą i najbezpieczniejszą odpowiedzią.

Jak mawiała moja babcia: "Głowa powinna być królem, a język posłańcem, nigdy na odwrót".

piątek, 19 lipca 2019

Zwierzęce przepisy na życie

Jak wszyscy doskonale wiemy każde zwierzę ma swoje własne, określone zasady którymi się kieruje.

Niektóre z nich są warte wprowadzenia we własne życie w procesie samodoskonalenia, inne mniej.

W moim małym zoo ideologie przedstawiają się mniej więcej w następujący sposób:


Morfina
  1. Jeśli coś ucieka - gonić.
  2. Jeśli coś goni - uciekać.
  3. Jeśli ciśnie pęcherz - zadzwonić.
  4. Jeśli ściska głód - oślinić prywatnego niewolnika i patrzeć na niego bardzo smutnymi oczami. Intensywność procesu uzależnić od poziomu głodu.
  5. Jeśli coś szczeka - odpowiedzieć milczeniem i fałdką dezaprobaty.
  6. Jeśli coś warczy - wycofać się na bezpieczną pozycję za nogami niewolnika.
  7. Jeśli coś gryzie i próbuje pożreć - wdrapać się na niewolnika i głośno skomleć.
  8. Jeśli coś merda - odmerdać.
  9. Jeśli coś je papu - wyżebrać kawałek papu. Dozwolone szturchanie łapą.
  10. Jeśli coś jest małe - położyć się przed tym.
  11. Jeśli coś jest duże - położyć się przed tym.
  12. Jeśli coś ładnie pachnie - zjeść.
  13. Jeśli nie wolno zjeść - wypluć i próbować to zjeść po kryjomu.
  14. Jeśli coś jest cytryną - nienawidzić.
  15. Jeśli coś jest dziwne - powąchać i poskakać dookoła tego.
  16. Jeśli ktoś daje ciastki - przyjąć, zjeść i poprosić o jeszcze. 
  17. Jeśli coś jest szczęśliwe - również być szczęśliwym.
  18. Jeśli coś się złości - przynieść piłeczkę pokoju.
  19. Jeśli coś zabiera nasze jedzenie - pozwolić mu. Pewnie jest bardzo głodne.
  20. Dzielić się chrupkami z małymi braciszkami i siostrzyczką Roombą.
  21. Wymieniać rybne ciasteczka na bananki z miski małych braciszków.
  22. Jeść dużo trawy.
  23. Głośno chrupać marchewkę.
  24. Jeśli coś jest smutne - ukochać i skosztować językiem czy dalej jest smutne.
  25. Jeśli coś płacze - punkt 18 i 24.
  26. Jeśli leży piach - wytaplać się w nim.
  27. Jeśli coś się nie rusza, a powinno - szturchnąć nosem.
  28. Jeśli coś się rusza, a nie powinno - udawać, że nie ma się z tym nic wspólnego.
  29. Jeśli coś jest miękkie i pluszowe - uratować i zabrać do domu.
  30. Jeśli coś pachnie małym ludzkim szczeniaczkiem - punkt 29.
  31. Jeśli coś pełznie - pełznąć z nim.
  32. Jeśli coś jest w niebezpieczeństwie - przenieść w bezpieczne miejsce.
  33. Jeśli coś nosi fartuch - poszukać w jego kieszeni ciastek.
  34. Jeśli niewolnik czyści nam uszy - zasnąć.
  35. Jeśli coś śpi - obudzić lub położyć się obok.
  36. Jeśli coś jest patyczkiem - podnieść i uciekać.
  37. Jeśli coś mówi "dobry pies" - zamerdać i uśmiechnąć się.
  38. Jeśli coś mówi "niedobry pies" - punkt 37.
  39. Jeśli coś świeci - gapić się na to.
  40. Kochać wszystko, nawet jeśli wszystko nie kocha nas.
Masło
  1. Spać.
  2. Jeść.
  3. Powtarzać punkt 1 i 2 na zmianę.
Popcorn
  1. Jeśli czegoś nie da się zjeść - zniszczyć to.
  2. Jeśli czegoś nie da się zniszczyć - zjeść to.
  3. Jeśli coś oddycha - pobić się z tym.
  4. Jeśli jest noc - grać na poidełku kołysankę swego ludu.
Karmel
  1. Brać przykład z większej siostry.
  2. Dużo się wspinać.
  3. Dużo przytulać.
  4. Dużo lizać.
  5. Dużo iskać.
  6. Zanosić jedzenie leniwemu bratu.
  7. Wymieniać bananki na rybne ciasteczka u większej siostry.
  8. Jeśli coś jest straszne - chować się za leniwym bratem.
  9. Jeśli coś jest leniwym bratem - skakać po tym.
  10. Kraść człowiekom jedzenie z talerza.
Nie wiem jak Was, ale mnie najbardziej przekonują złote zasady Masła. Jak dla mnie ten szczur znalazł swoje Zen i ma bardzo ściśle określoną życiową drogę.
Opiera się właściwie tylko na dwóch punktach, ale przecież liczy się jakość, nie ilość.
Nie od dziś wiadomo, że zwierzęta mogą nas wiele nauczyć.
To czy są to dobre rzeczy pozostaje już kwestią sporną...