Etykiety

Co tu się dzieje?

Witam!
Szybkim wstępem: Morfina to moja suka (Golden Retriever), przez którą wielokrotnie jestem świadkiem sytuacji których normalnie bym nie zobaczyła. Te sytuacje są opisywane na tym właśnie blogu. Jeśli jesteś tu przypadkiem to wiedz, że bardzo zbłądziłeś.

poniedziałek, 31 grudnia 2018

Rant o marzeniach i postanowieniach noworocznych

OK. Jako, że Nowy Rok za pasem dzisiejszy post będzie trochę inny.
Dla wielu ludzi jest to czas postanowień noworocznych. Nie ma co się oszukiwać, w zależności od zapału i determinacji jedne z nich wypalają w większym lub mniejszym stopniu, podczas gdy inne wcale. Nie należy się jednak zrażać i decydować "Cóż, w poprzednim roku nic mi nie wyszło, więc w tym roku nawet nie będę próbować". Zapominamy, że sama próba podjęcia wyzwania to chęć samodoskonalenia i rozwoju. O tym należy pamiętać. To czy osiągniemy cel ma drugorzędne znaczenie.
"It's all about the journey, not the destination" racja?
Możliwe, że nie wiecie jeszcze do czego zmierzam, jestem fatalnym mówcą, więc po prostu przytoczę Wam krótki przykład z mojego dzieciństwa.
Kiedy byłam mała, jak każde dziecko snułam plany na przyszłość. Podczas kiedy inne dziewczynki chciały zostać księżniczkami, albo modelkami, czy aktorkami, ja wolałam zostać weterynarzem. Głównie dlatego, że od małego kochałam zwierzęta i czułam z nimi silną więź. Siedzenie w zamku, czy uczenie się roli do filmu wydawało mi się potwornie nudne. Nie miałam pojęcia jak dokładnie wygląda praca w zawodzie, ani jak to osiągnąć, ale pamiętam, że to było moje pierwsze wielkie marzenie.
Moi rodzice byli ludźmi przyziemnymi i racjonalnymi i tego samego chcieli nauczyć mnie. Pewnie dlatego postanowili zgasić to marzenie, zanim zdążyło w pełni zapłonąć. Nie chcieli żebym się sparzyła, lecąc zbyt blisko słońca.
Miałam alergię właściwie na wszystko i doskonale o tym wiedziałam. Podczas testów siedziałam niespokojnie i patrzyłam jak puchną nakłute punkciki, a lekarz wpisuje w każdej możliwej rubryczce 10, co było wynikiem maksymalnym.
Uczulenie na kurz, roztocza, pierze, sierść każdego rodzaju, iglaki, skoszoną trawę, pyłki i większość drzew skreślała mnie z zawodu florystki, ogrodnika, czy weterynarza. Jakikolwiek kontakt ze zwierzętami kończył się spuchniętą twarzą, nieżytem nosa, wysypką i dusznościami. To dlatego przez bardzo długi czas jako zwierzątko miałam tylko rybki. 
"Nie możesz być weterynarzem" usłyszałam, kiedy podzieliłam się swoimi planami z rodzicami "Z taką alergią nigdy nie będziesz mogła nawet zbliżyć się do zwierzaka". Uznałam to za potworną niesprawiedliwość. Mama próbowała przekonać mnie do zmiany potencjalnych pacjentów na ludzkich, jako że sama była pielęgniarką, ale ja chciałam leczyć zwierzątka, nie ludzi. Im bardziej na to naciskałam, tym bardziej marzenie było tłumione. Podczas kiedy ja dokładałam patyków do tego ogniska, moi rodzice posypywali je piaskiem, aż zgasło niemal całkowicie. Dotarła do mnie smutna prawda. Nie mogłam zostać weterynarzem.
Kiedy poszłam do podstawówki wkręciłam się w przedmioty artystyczne jak muzyka, czy plastyka. Moja nauczycielka widząc, że przykładam do tego serce przygarnęła mnie na zajęcia dodatkowe do starszych roczników i nauczyła grać na pianinie, rysować na szkle, czy lepić w glinie. Nie wiem czy kiedykolwiek jeszcze spotkałam na swojej drodze człowieka, któremu aż tak bardzo zależało, żeby przekazać swoją wiedzę tym, którzy chcieli jej słuchać. Byłam najmłodsza w całej grupie, ale zostałam ciepło przyjęta i kilka miesięcy później jeździłam już z nimi na konkursy. Potrafiłam czytać z nut, zagrać kilka utworów Mozarta, czy Beethovena, mimo że nie znałam ich nazw. Cała grupa nauczyła się obsługiwać dzwonki chromatyczne (dwurzędowe cymbałki) tak, że potrafiliśmy grać czterema pałeczkami na raz. Czasem coś wygrywaliśmy, czasem nie, ale nie to było ważne. Liczył się sam udział w tych konkursach, to że próbowaliśmy i każdy świetnie się przy tym bawił. Żeby ćwiczyć w domu wypożyczyłam ze szkoły stare, zniszczone dzwonki, w których wymieniłam gąbki. Nie mieliśmy pieniędzy na zakup własnego instrumentu, ale ani trochę mi to nie przeszkadzało, bo miałam na czym torturować uszy wszystkich członków rodziny, którzy znaleźli się w zasięgu dźwięku.
Wtedy pojawił się drugi poważny plan na przyszłość. Nie był tak konkretny jak pierwszy, ale kręcił się wokół grania na instrumencie, lub rysowania. Nie byłam w tym najlepsza, ale sobie radziłam. Sprawiało mi to radość i mogłam robić to godzinami, ale wtedy po raz kolejny zderzyłam się ze ścianą postawioną przez rodziców.
"Z tego nie da się wyżyć. To żaden zawód. Musisz znaleźć jakieś poważne zajęcie. To może być Twoje hobby, coś co robisz w czasie wolnym, ale musisz skupić się na poważniejszych rzeczach."
W tamtych czasach nie myślałam o tym, że mogłabym zostać grafikiem komputerowym, czy tatuażystą, takie pomysły jeszcze nie wzeszły.
Cóż, nie było im dane wzejść. Kiedy skończyłam podstawówkę i awansowałam do gimnazjum, nie miałam już na czym grać. Sprzęt trzeba było zwrócić. Na zajęcia dodatkowe z muzyki w gimnazjum chodzili tylko ludzie z własnymi instrumentami, więc nie miałam tam czego szukać. Rysowałam też tylko wtedy, kiedy musiałam oddać pracę na zaliczenie. Dostawałam szóstki, ale nie czułam już, że powinnam się rozwijać w tym kierunku, skoro miało mi to nic nie dać, a tylko zabrać czas.
Całe gimnazjum zastanawiałam się więc kim właściwie chcę być w przyszłości. Kolejne trzy lata walczyłam ze sobą, próbując znaleźć coś co by mnie zainteresowało do tego stopnia, że byłabym w stanie poświęcić temu resztę życia, ale nie potrafiłam. Tkwiłam z niczym. Jedyną zaletą był fakt, że nie byłam w tym sama. W tym wieku rzadko kto wie co robić.
Jak to się stało, że wcześniej miałam cel i zapał? Właściwy pomysł kim chcę być? Może dojrzałam, a może zaczynałam patrzeć na życie tak jak nauczyli mnie rodzice i odrzucać z miejsca pomysły, które wydawały się niepoważne, niedorzeczne, czy zbyt fantazyjne.
Nie miałam czasu na bujanie w obłokach, trzeba było twardo stąpać po ziemi.
Marzenia były dobre, o ile się w nie zbyt głęboko nie wierzyło.
Kiedy spędzałam kolejną noc u babci i spytałam ją, czy ma jakiś pomysł jaki powinnam w przyszłości wybrać zawód, odpowiedziała pytaniem:
- A co lubisz w życiu robić? Nie ma sensu marnować życia na pracę, której się nienawidzi -
- Nie wiem - odpowiedziałam - Nie mam hobby -
- Kiedyś miałaś ich tyle, że ciężko Cię było złapać po zajęciach -
- To były takie dziecinne zabawy. Mówimy tak na poważnie -
- A co było dziecinnego w którymkolwiek z nich? -
- Na przykład to, że nie były dochodowe. Nie mogłabym się z nich utrzymać -
- Skąd wiesz? -
- Rynek babciu -
- Rynek nie ma znaczenia jeśli jesteś w czymś naprawdę dobra. Myślisz, że mistrzowie przejmują się rynkiem? Tylko do tego trzeba ćwiczyć. A co z weterynarią? Kiedyś chciałaś być weterynarzem, zdaje się, że z tego można wyżyć -
- Tak, ale nie mogę nim być -
- Kto Ci to powiedział? -
- Lekarz? Mam alergię, pamiętasz? -
- Coś Ci powiem. Jestem już stara i popełniłam w życiu tyle złych decyzji, że większości pewnie już nie pamiętam. Lekarze wiedzą swoje, a ja wiem swoje. Wolę żyć ze świadomością, że nie dałam życiu przeciec między palcami, że spróbowałam tego, czego chciałam spróbować. Znaczy bez przesady, narkotyki są złe, pamiętaj. Mam na myśli takie małe, pozornie głupie marzenia. Nawet jeśli moje plany nie wypaliły, to dałam im szansę, szłam różnymi drogami, próbowałam różnych rzeczy. Większość z nich była głupia i nie miała ani celu ani sensu, ale jedna zła decyzja czasem nauczy Cie więcej niż dziesięć dobrych. Jeśli marnujesz czas na coś, co sprawia Ci radość, to nie marnujesz czasu, nawet jeśli nigdy tego nie wykorzystasz. Takie jest moje zdanie. Możesz lepić z gliny naprawdę paskudne rzeczy, ale jeśli Tobie się podobają, to są piękne. Nikt za Ciebie nie umrze, więc czemu ktoś ma decydować jak masz żyć? Tylko bardzo nudni ludzie nie popełniają błędów, ani nie podejmują złych decyzji. -
- To nie jest takie proste babciu -
- A co w życiu jest? Ostatnio w telewizji pokazywali człowieka, który zostawił wszystko i skupił się na jakimś projekcie w który wkładał serce. Mimo, że mu się nie udało i poniósł klęskę, ja uważam że nie była to porażka, tylko doświadczenie, które go czegoś nauczyło. Stracił pieniądze, ale zyskał coś lepszego -
Coś we mnie wtedy chrupnęło i postanowiłam posłuchać babci.
Zmotywowana, ale z niewielkimi nadziejami poszłam na zajęcia dodatkowe z muzyki, gdzie okazało się, że mogę używać Keyboardu nauczycielki. Zgarnęłam jeszcze kilka nagród w różnych dziedzinach artystycznych. Zaczęłam przygarniać chomiczki, myszki i króliczki. Cierpiałam i wyglądałam jak Chińczyk z opuchniętymi oczami. Bardzo szczęśliwy Chińczyk z opuchniętymi oczami.
Potem za sprawą determinacji i potrzeby silniejszej niż wszystko pojawiła się Morfina, a ja wylądowałam na zajęciach z weterynarii, kończąc z dyplomem i uprawnieniami do zawodu. Mogę aspirować wyżej, ale podstawy i prawne pozwolenie na pracę ze zwierzętami już mam. Moja alergia dzięki "naturalnemu odczulaniu" przez codzienny kontakt z własnym psem i innymi zwierzętami spadła z 10 punktów do 3 w przypadku kotów i do 1 w przypadku psów. Na resztę odczulam się chemicznie, przez zastrzyki. W praktyce wyszło również, że nie jestem uczulona na użądlenia pszczół, jad węży czy pająków. Szach-mat mamo.
Coelho zwykł mawiać: "Kiedy czegoś gorąco pragniesz, to cały wszechświat sprzyja potajemnie twojemu pragnieniu."
Jestem pewna, że nie do końca tak to działa, ale ten sam gość powiedział jeszcze "To możliwość spełnienia marzeń sprawia, że życie jest tak fascynujące." Chyba wiecie już do czego zmierzam.
W mojej klasie w liceum był koleś, który przez to, że bardzo wciągnął się w symulator lotniczy chciał zostać kontrolerem na wieży. Facet był na to naprawdę nakręcony, mimo że każdy próbował przekonać go, że z jego poziomem nauki, znajomością języka i kierunkiem który wybrał (humanistyka) ma na to marne szanse.
Dzisiaj gość ma za sobą 14 miesięcy intensywnego szkolenia, 285 godzin teorii, 720 godzin dyżurów, 15 tys. km na trasie Dęblin-Warszawa i Licencję Dyspozytora Lotniczego. 

Przez głupią grę, którą dostał pod choinkę, czy na urodziny odkrył co go w życiu pociąga i trzymał się tego tak mocno, że musiało mu się udać.
Swoją drogą, pozdrawiam Bartek, jeśli jakimś cudem to czytasz. Jeszcze raz gratulacje, należało Ci się.
Nie pozwólcie żeby realizm pogrzebał Wam marzenia, niezależnie od tego jak głupie i dziecinne mogą się wydawać.
Ja pewnie nigdy nie będę miała nic wspólnego z muzyką, czy inną dziedziną sztuki. Możliwe, że już nigdy nie dotknę pianina, ale czy straciłam czas, ucząc się na nim grać? Nie. To było najlepsze co mogło mi się przytrafić. Jeśli w 2019 chcecie nauczyć się wyplatać kosze z wikliny to idźcie na kurs wyplatania z wikliny, jeśli chcecie schudnąć, ale w poprzednim roku Wam się nie powiodło - nie szkodzi. Przynajmniej próbowaliście i w nadchodzącym roku możecie spróbować ponownie, niezależnie od tego czy Wam się uda. Może tym razem zajdziecie ciut dalej? Schudniecie kilo więcej, albo wytrzymacie tydzień dłużej na diecie. Zapewne wiele z tych decyzji okaże się błędem, lub nawet totalną porażką, ale one również wnoszą coś do puli doświadczeń.
Musimy żyć teraz, jest później niż nam się wydaje. Zróbcie coś dla siebie, niezależnie od wsparcia rodziny i "sensowności" marzenia.
Szczęśliwego Nowego Roku i sukcesów w postanowieniach!
Trzymam za Was kciuki.

niedziela, 30 grudnia 2018

Wysyp szczeniaczków

Po świętach wybrałam się z Morfiną do weterynarza. Potrzebowaliśmy kilku rzeczy, a sam pies potrzebował kontroli i omówienia nowo powstałych guzków.
Kiedy przekroczyłam drzwi gabinetu ujrzałam coś, czego bałam się ujrzeć.
Szczeniaczki. Morze szczeniaczków. Cała góra szczeniaczków. Szczeniaczki były wszędzie i biegały sobie po poczekalni jakby były w parku. Koty prychały, chomiczki się kuliły, a szczeniaczki wpadały na wszystko w swojej typowej, uroczej niezdarności. Jeszcze nigdy nie widziałam tyle małych piesków w jednym miejscu. Morfina była wniebowzięta. Udało mi się delikatnie przejść, nie nadeptując na żadnego z nich i usiąść na wolnym miejscu. Małe kuleczki znalazły się przy Morfinie i wykonały szybkie oblężenie tak, że sekundy później moja sucz leżała na boku, merdając ogonem i pozwalając ciekawskim psim dzieciom wspinać się na nią i eksplorować puchatą górę.
Po rozmowie z właścicielami potwierdziło się to co podejrzewałam. Pieski były świątecznym prezentem i były tu z różnych powodów. Szczepienia, zatrucia po świętach, zapalenia uszu, czy inne niepokojące objawy.
Jedne były rasowe, inne nie, a jeszcze kolejne miały być rasowe, jednak sądząc po wyglądzie małych pupperów, właściciele zostali grubo oszukani.
Wszyscy lekarze znajdujący się w przychodni mieli pełne ręce roboty i to głównie ze względu na ludzi, a nie ich małych podopiecznych. Często musieli uświadamiać nowych właścicieli właściwie o wszystkim i w piętnaście minut przekazać im wiedzę, którą normalnie zdobywa się latami.
"Nie. Piesek nie może jeść resztek ze stołu. Musi być szczepiony co roku. Trzeba go czesać, obcinać  pazurki, czyścić ząbki. Tak, psy też mają mleczaki, które im wypadną. Nie, ten pies nie nadaje się do budy. Psy żyją kilkanaście lat. Tak, to dłużej niż chomiczki". Litania powtarzana w kółko i słyszana w poczekalni kiedy tylko do środka wchodziła nowa osoba.
Było też kilka zderzeń z rzeczywistością. Na przykład, że weterynarz tyle kosztuje, a jego usługi nie są tanie, lub też że za "zwykłe kundle" trzeba płacić tyle samo co za rasowce, albo że dawki leków opłaca się od kilogramów, bo przecież u ludzi tak nie jest.
Współczułam lekarzowi, nie miał łatwo.
Kiedy zobaczył Morfinę nawet się ucieszył. W końcu stały klient jest jakąś odmianą w całym tym zamieszaniu. Weszliśmy do gabinetu, a Świnek z radością powitał zbliżający się termometr, ponieważ jej oczy były już zawieszone na słoju z ciastkami. Nikogo już nie dziwiło takie zachowanie. Ten pies ma dość specyficzne podejście do życia, które składa się głównie na "O tak, wsadź mi to w tyłek, ucho, nos, czy gdzie tam chcesz, ale daj mi to ciastko, to duże ze słoika". 
W międzyczasie w gabinecie obok obsługiwany był drugi pacjent. Drzwi między pokojami były uchylone dla lepszej cyrkulacji powietrza i dzięki temu mogłam słyszeć pretensje kobiety, która kłóciła się z lekarką.
- Ale jak to to nie jest Owczarek, zapłaciłam za niego fortunę! -
- Rasa, którą Pani podaje nie występuje w tym wariancie kolorystycznym. To piesek w typie, ale nie jest rasowy -
- Pani się po prostu nie zna, czy jest tu ktoś bardziej kompetentny? -
*Dźwięk przewracanych kartek*
- Proszę, tak wygląda szczenię tej rasy. Proszę samemu znaleźć różnice -
- No jasna cholera. Myśli Pani, że mogę go jeszcze zwrócić? -
- O ile była to pseudohodowla, a tego można się obawiać po fakcie że nie dostała Pani metryczki, to prawdopodobnie nie -
- To co ja mam teraz zrobić? -
- Najlepiej skontaktować się z tymi ludźmi i porozmawiać z nimi na spokojnie, a całą hodowlę zgłosić w odpowiednie miejsce. Jeśli nie uda się Pani do nich dodzwonić, a tego również można się obawiać pozostaje Pani kochać pieska za to jakim jest i następnym razem nie dać się oszukać -
- On miał jeździć na wystawy -
- No to nie pojedzie. Może Pani z nim jeździć na zawody w których rasowość nie jest wymagana. Agility, posłuszeństwo, frisbee wodne. Opcji ma Pani naprawdę wiele -
- Nie tak to sobie wyobrażałam -
- Proszę pamiętać, że nie zawsze wszystko dzieje się według planu, a to jest żywe stworzenie, którym należy się zająć nawet jeśli nie ma rodziców Championów -
- No tak, jasne. Ma Pani rację, ale jak można tak ludzi oszukiwać -
- Nie takie rzeczy się zdarzają. Mieliśmy pacjentkę, której wmówiono, że czarny szczeniaczek będzie Dalmatyńczykiem jak dorośnie bo pojawią mu się białe plamki. Prawdą jest, że szczeniaczki rodzą się białe, a plamki pojawiają się później, ale z czarnego pieska Dalmatyńczyka nie będzie na pewno. Kobieta też była w szoku, że ją tak oszukano. Warto najpierw poczytać o rasie, zapoznać się ze wzorcem i posprawdzać renomowane hodowle przed zakupem pieska -
Jedyne o czym mogę myśleć po wyjściu z tego gabinetu to głęboka wiara w to, że wszystkie te małe kuleczki trafiły na dobry dom, a obywateli schronisk nie zacznie nagle przybywać za kilka miesięcy.

sobota, 29 grudnia 2018

Słoiczki

Kiedy byłam mniejsza, do piwnicy mojej babci ktoś często się włamywał. Trzeba było wymieniać kłódkę przynajmniej raz na dwa tygodnie, ale co dziwne ginęło tylko jedzenie. W piwnicy nie było wartościowych rzeczy, stały tam jednak nieużywane garnki, choinka i ozdoby do niej, sanki, stare radio i kilka obrazów oraz książek, a złodziej brał tylko babcine przetwory, które stały w słoiczkach na półce. 
Babcia nie była zła. Jasne, nie podobało jej się, że musi co chwila wymieniać kłódki, ale nie była zła. Podczas kiedy inni sąsiedzi po włamach zaczęli wokół swoich piwnic budować fortecę z pułapkami i dodatkowymi zamkami, babcia stawiała pod drzwiami swojej kartonik pełen słoiczków, z karteczką:
"Drogi nieznajomy, to dla Ciebie. Smacznego".
Kartonik zniknął, razem z potrzebą kupowania nowych kłódek. Włamania do sąsiednich piwnic nadal miały jednak miejsce, pomimo wzmocnionych zabezpieczeń.
Sąsiedzi byli źli na babcię, że "wspiera lokalną przestępczość, zamiast się jej postawić", ale babcia odpowiadała tylko:
"Jeśli ktoś kradnie bogactwa jest złodziejem, ale jeśli ktoś kradnie jedzenie to jest po prostu głodny. Kradzież jest zła, ale głód jest jeszcze gorszy".
Pewnego dnia babcia napisała nawet na karteczce "Jeśli masz ochotę na ciepły posiłek, znajdziesz go pod numerem 7", nikt się jednak nigdy nie pojawił, mimo że słoiki z kartonu były opróżniane. Pewnie bał się, że zostanie złapany, albo wstydził się tego co robił.
Babcia przy którejś dostawie napisała również "Zaczyna brakować mi słoików do pakowania, czy mogłabym prosić o zwrot pustych? Dziękuję!".
Słoiki wróciły, do tego umyte i czyściutkie, razem z krótką notką "Dziękuję".
Kiedy babcia się wyprowadzała, uprzedziła o tym w liściku osobę która zabierała jedzenie i podała nowy adres, żeby móc kontynuować swoje usługi cateringowe, ale nikt już więcej nie odbierał kartonika w nowym miejscu. Być może było to za daleko dla tej osoby.
Babcia dokarmiała więc aktywnie nieznajomego przez dobre dwa lata.
...
Kilka dni temu odkryliśmy, że ktoś wyjmował z zawiasów starsze drzwi do piwnicy (drewniane), wśród których znalazły się i nasze. Zniknął worek ziemniaków i trochę zapasów, ale nic poza tym. Kłódka jest nieuszkodzona. U sąsiadów sytuacja wygląda podobnie.
Chyba przyszła kolej na mnie. Nie wiem czy ten ktoś jeszcze tu wróci, ale mam nadzieję, że to rozwiąże problem.




piątek, 28 grudnia 2018

Sklepowe psy i brak wyobraźni

Godziny poranne, Lidl. Zbieram się z zakupami, kiedy wzrok mój przyciąga taki oto smutny obrazek za szybą.


Hamburgerek staruszek czeka na swojego pana pod marketem, w odległości kilku centymetrów od parkujących samochodów, odziany w kaganiec, w którym nie może otworzyć pyska, oraz...


... kolczatkę. Zabieram siatki, wychodzę na zewnątrz i czekam na właściciela, układając sobie w głowie jak mu delikatnie wytłumaczyć wszystkie błędy tak, żeby dotarło a nie uruchomiło mechanizmu samoobrony i kontrataku. Jedynym plusem w tej sytuacji jest to, że na zewnątrz panuje dodatnia temperatura.
Kiedy ja rozmyślam, a pies siedzi, patrząc smętnie w szybę, tuż obok mnie, na słupku ląduje kolejna smycz.



Obracam się i zatrzymuję gościa słowami:
- Przepraszam? Nie powinien Pan zostawiać psa pod marketem. Przecież coś mu się może stać. Ktoś go może ukraść, kilka centymetrów dalej jeżdżą samochody. Co jeśli ktoś go nie zauważy przed maską i zrobi z niego kisiel? Poza tym... -
Pan mnie jednak nie słucha i już wchodzi z wózkiem do środka, rzucając przez ramię:
- Jak już tu Pani stoi, to niech Pani na niego zerknie -
Kontynuuję dialog, ale drzwi zamykają się za człowiekiem, a ja czekam teraz nie na jednego, a na dwóch właścicieli, zastanawiając się, czy resztki wyobraźni wypłynęły im razem z karpiem po świętach, czy po prostu nigdy ich tam nie było.
Na szczęście właściciel czarnego psa wraca po kilku minutach z niczym (chyba nie znalazł tego, czego szukał), więc zaczynam swój wywód od początku.
Gość przerywa mi krótkim "Dziękuję za troskę, ale widziałem go przez szybę", odwiązuje psa i odchodzi, ignorując moje "Nawet jeśli go Pan widział, chociaż pod szybą są tylko kasy fiskalne, to nie zdążyłby Pan zareagować, gdyby coś się działo".
No nic, to czekamy na drugiego właściciela. Mija dziesięć minut, piętnaście, dwadzieścia. Mnie się nie spieszy, ja mogę tu stać. Dwadzieścia pięć, trzydzieści, czterdzieści. Pies zaczyna przysypiać i ja szczerze mówiąc też. Czterdzieści pięć, pięćdziesiąt... i jest! Wychodzi, obładowany jak Mikołaj, podchodzi do psiaka, odwiązuje go i stara się ignorować mój monolog, który już dzisiaj recytowałam innemu człowiekowi pod tym samym sklepem.
- Pani się zajmie sobą - słyszę w końcu i mając nadzieję, że się jednak przedrę przez ścianę ignorancji kontynuuję
- Przecież ja tego nie mówię, żeby Pana atakować. To o dobro psa chodzi. Siedzi tutaj naprawdę długo, a nie wiem ile już tu stał kiedy ja byłam jeszcze w sklepie. Przez ten czas mogło wydarzyć się wszystko, poza tym w tym kagańcu naprawdę niełatwo mu się oddycha, nie wspominając o kolczatce. Pan na pewno by nie chciał żeby coś mu groziło, no niech Pan pomyśli -
- Ja go tu zawsze zostawiam i nigdy się nic nie dzieje -
Klasyk.
- Przecież to nie znaczy, że nie może się stać. Nie prościej unikać ryzyka, niż potem rozpaczać jak już coś się stanie? Takiego psa łatwo porwać, ktoś mu może zrobić krzywdę, może go zaatakować inny pies, może się wystraszyć i zerwać, może w niego wjechać samochód, a pewnie nie wymieniłam wszystkiego -
- Nudzi Ci się kobieto? Spierdalaj! -
Argumenty nie działają, logika zostaje pokonana i właściciel z psem odchodzą.
Czuję się pokonana, do tego widzę jak pod sklepowe słupki kieruje się kobieta z Yorkiem na Flexi.
Czas zacząć zabawę od nowa...

czwartek, 27 grudnia 2018

Babcine metody wychowawcze

Moja babcia była mistrzem powodowania u dzieci traumy i stanów lękowych, niezależnie czy robiła to celowo, czy nie (jak w przypadku "Gęsiej skórki").
Jak już wspominałam wcześniej, ta kobieta miała pod opieką dzieci właściwie przez cały czas. Kiedy liczba jej wnucząt ograniczała się do trzech, wcale nie było lżej niż gdy pojawiło się ich siedem.
Byłam najstarsza i razem z moimi dwoma kuzynami (rodzeństwem) tworzyliśmy trio nieposkromionej energii, z którą nie każdy był w stanie sobie poradzić. Ja byłam określana, jako ninja odkrywca. Na co dzień cichy i spokojny, ale znajdujący przedmioty, które nie powinny znaleźć się w posiadaniu dzieci. Babciny dom był jaskinią, która tylko czekała na odnalezienie w niej skarbów. Mój młodszy o dwa lata kuzyn był szalonym eksperymentatorem, którego pomysły przechodziły pojęcie najtęższych głów tego świata, natomiast najmłodszy był demolką w pigułce. Nie było na świecie rzeczy, której ten młody człowiek nie potrafiłby rozebrać na części pierwsze niezależnie od tego, czy był to kawałek papieru, czy rosyjska łódź podwodna.
Była więc ta, która znajdowała niebezpieczne przedmioty, ten który miał plan co do niebezpiecznych przedmiotów i ten, który rozrywał te niebezpieczne przedmioty. Morderczy pakiet, z którym musiała sobie radzić starsza kobieta.
Jako, że byłam najstarsza ciążyła na mnie odpowiedzialność za młodszych kuzynów. W praktyce oznaczało to, że byłam wyrocznią. Ode mnie zależało, czy jakiś niebezpieczny pomysł zostanie zaakceptowany pomimo ryzyka poniesienia za to kary, czy raczej zostanie od odrzucony, bo gra nie była warta świeczki. Kuzyni akceptowali taki stan rzeczy, jako że za przywilejami szły też konsekwencje i jeśli przychodziło do kar, w większości musiałam brać wszystko na siebie.
Mieliśmy więc gang młodocianych przestępców. Dziewczęcą kluchę i dwa mniejsze gremliny. Trzymaliśmy się razem i jeśli się czegoś wypieraliśmy, to szliśmy w zaparte aż do końca. Nawet najmłodszy nie kablował. Kablowanie było najgorszą zbrodnią jakiej można było się w tamtym czasie dopuścić. Kiedy spotykaliśmy inne gangi pięciolatków (zazwyczaj stworzone z samych chłopców), a one odmawiały zabawy z nami, ponieważ "z dziewczynami się nie zadawali", zazwyczaj kilka strzałów z procy przekonywało ich do tego, że jestem równoprawnym członkiem stowarzyszenia i potrafię grać w piłkę, czy wspinać się na drzewa równie dobrze jak oni. Byłam kluchą, ale dość szybką i zręczną. Jeśli ktoś dalej opierał się tej logice, spuszczaliśmy ze smyczy najmłodszego, który w zwyczaju miał gryźć bez uprzedzenia. Był jak małe, dzikie zwierzątko, które kiedy tylko zobaczyło gołą rękę było gotowe by na niej zawisnąć.
Jeśli ja nie mogłam się bawić, nie bawił się nikt, a grupa antagonistyczna była przeganiana młodszym gryzakiem i kulkami jarzębiny.
Po jakimś czasie dzieciaki wiedziały już, że z tej tłustej się nie nabijamy, bo to małe gryzie i należy bawić się z całą trójką, niezależnie od podziałów płci. Tych pogryzionych było niewielu, ponieważ z większością dogadywaliśmy się doskonale, ale kiedy już się zdarzali omijali nas szerokim łukiem przez kilka następnych miesięcy. Kiedy naszej tajnej broni wypadły mleczaki, stracił on swoje kąsające właściwości i musieliśmy radzić sobie bronią biologiczną, jaką stanowiła psia kupa nabita na patyk. Sprawdzała się równie dobrze i miała dużo większy zasięg niż mały dzikusek.
W domu czasem bawiliśmy się spokojnie, a czasem mniej, jak to małe dzieci. Lubiliśmy naginać pewne zasady i sprawdzać "co się stanie, jeśli". To były eksperymenty i były konieczne dla naszego rozwoju, ale nikt w tamtym czasie nie zdawał się tego rozumieć.
W babcinym mieszkaniu obowiązywało kilka zasad. Nie wolno było skakać po meblach, ani po podłodze, ponieważ z materacy wyskakiwały sprężyny, a nasza podłoga stanowiła sufit osoby mieszkającej pod spodem. Sufit, który trząsł się kiedy traktowaliśmy go jak trampolinę nie cieszył sąsiadów, więc na hopsanie był dożywotni szlaban. Nie wolno nam było bawić się blisko drzwi, ponieważ babcia czasem zapominała ich zamykać i bała się, że ktoś może nas przez nie porwać. Tej zasady nie rozumieliśmy, a ciężko respektować coś czego się nie rozumie, więc żeby zmotywować nas do posłuszeństwa został wymyślony Babok. Babok był wielkim stworem, mieszkającym w ciemnym korytarzu, który porywał i zjadał małe dzieci. Nikt nigdy go nie widział, ale woleliśmy nie ryzykować, jako że korytarz był naprawdę długi i ciemny.
Kiedy nieco podrośliśmy i Babok przestał już na nas działać, na scenę straży drzwi zewnętrznych wszedł sąsiad z góry - Pan W.
Pan W. był człowiekiem, który wychodził z domu bardzo rzadko, a kiedy już wychodził to dzieci unikały go jak ognia. Działo się tak głównie przez jego aparycję. Człowiek miał pełno blizn na całej twarzy i dziurę w gardle przez raka krtani, więc nikt go nie rozumiał.
Babcia naopowiadała nam, że Pan W. zabiera niegrzeczne dzieci i wywozi je na swoją działkę, gdzie przywiązuje je do łańcucha i tam trzyma aż nie urosną. To podziałało na naszą wyobraźnię dużo bardziej niż Babok. Sąsiad istniał, każdy go kiedyś widział, poza tym mieszkał tuż nad nami, więc nie warto było ryzykować jego gniewu. Za każdym razem, kiedy zaczynaliśmy harcować nieco zbyt głośno wystarczyło rzucić nazwisko sąsiada i momentalnie stawało się cicho. Najbardziej bał się najmłodszy kuzyn, który po pewnym czasie sam nas uciszał i upominał. Nikt nie chciał trafić na łańcuch na działce. 
Babcia uświadomiła sąsiada, że służy jej jako straszak, kiedy wnuki rozrabiają, a ten mało że nie miał nic przeciwko, to jeszcze dołączył się do tego pomysłu. Chyba uciekające przed nim w popłochu dzieci w jakiś sposób sprawiały mu radość. Mijając sąsiada na klatce schodowej, czy na podwórku, kłanialiśmy się ładnie, mówiliśmy zbiorowe "dzień dobry", braliśmy sparaliżowanego, najmłodszego gnoma pod pachę i truchcikiem udawaliśmy się do piaskownicy, by tam "grzecznie i cichutko się bawić".
Kiedy staliśmy się nieco więksi i odkryliśmy, że możemy z łatwością przegonić starszego człowieka z góry, jego terror się skończył. Babcia musiała więc wymyślić coś nowego.
Żeby uchronić nas przed wybieraniem się późnymi wieczorami poza teren, z którego mogła obserwować nas z okna (mieliśmy w zwyczaju przechadzać się po okolicznym cmentarzu, tak dla klimatu), wzięła nas na dywanik i opowiedziała historię, która sprawiła, że baliśmy się wychodzić na zewnątrz przez dobre kilka miesięcy, a czujność zachowaliśmy już na zawsze.
Historia brzmiała mniej więcej tak:
" Dawno temu żyła sobie kobieta, która miała dziecko. To dziecko było nieposłuszne i często chodziło w zabronione miejsca. Matka strasznie się o nie martwiła, ale mimo tego dziecko jej nie słuchało. Pewnego dnia maluch zaginął. Szukano go wszędzie, ale nigdy nie odnaleziono. Kobieta wpadła w rozpacz. Przestała jeść, pić i spać. Całymi dniami i nocami szukała swojego dziecka, aż sama umarła z wyczerpania. Jej determinacja była jednak tak silna, że śmierć nie miała z nią szans. Mimo, że minęły już wieki, kobieta ciągle snuje się po ulicach w szczątkach ubrań i dołach w miejscu dawnych oczu i ust, pytając przechodniów czy widzieli jej dziecko. Jeśli ktoś odpowie, że nie, kobieta zabija go, a jego ciało wrzuca do rzeki. Jeśli odpowie jej tak dziecko, porywa je i wychowuje jak swoje. To co należy zrobić, jeśli kiedykolwiek się ją spotka, to milczeć i wskazać jej palcem drogę w dowolnym kierunku. Kiedy się tam uda, trzeba uciekać, zanim zorientuje się że została oszukana i wróci po ofiarę.
Spotykają ją jednak tylko dzieci, które za bardzo oddaliły się od domu. Te które trzymają się blisko, są całkowicie bezpieczne."
Początkowo łyknęliśmy to jak młode pelikany, ale kiedy zaczęliśmy o tym dyskutować, doszliśmy zgodnie do wniosku że to kolejny straszak pokroju Baboka, czy Pana W. i postanowiliśmy nie dać się omamić.
Nie chcieliśmy martwić babci, ale mieliśmy własne sprawy dwa bloki dalej, albo na cmentarzu, bo byliśmy już przecież "prawie dorośli". Widząc, że historia nie podziałała jak należy babcia wpadła na pomysł użycia jej w praktyce. Namówiła córkę swojej koleżanki, żeby przebrała się w białe, podarte prześcieradło, pomalowała oczy i usta na czarno i poszła nas trochę postraszyć na ten cmentarz, żeby nam się raz na zawsze odechciało takich zabaw.
Kiedy siedzieliśmy na ławeczce, przy jednym z nagrobków i graliśmy w kapsle, najmłodszy kuzyn zbladł i wskazał na coś palcem. Odwróciliśmy się, myśląc, że to nasi rodzice, było jednak jeszcze gorzej. Między nagrobkami snuła się biała postać i nim zdążyliśmy ruszyć się z miejsca podeszła do nas i spytała zduszonym głosem "Widzieliście moje dziecko?", wszyscy z prędkością światła wskazaliśmy jej ręką trzy kierunki świata. Kiedy zorientowaliśmy się, że każdy z nas wskazuje inny kierunek próbowaliśmy naprawić sytuację, ale za każdym razem chociaż jedno z nas wskazywało kierunek inny niż reszta. Ciężko było porozumieć się bez odzywania, a należało przecież milczeć. Kobieta stała, a nas ogarniała coraz większa panika. W końcu najmłodszy nie wytrzymał napięcia i rzucił się do ucieczki, krzycząc wniebogłosy. Nie mieliśmy zamiaru tam stać i czekać, aż zjawa nas porwie, więc również rozpoczęliśmy ewakuację. Byłam z naszej gromadki najwolniejsza, ale nie słysząc za sobą kroków pogoni poczułam się bezpieczniej... do czasu aż uświadomiłam sobie, że kobieta może przecież płynąć w powietrzu bezszelestnie. Wolałam tego nie sprawdzać i nie tracić prędkości na obracanie się za siebie, więc tak na wszelki wypadek zwiększyłam obroty do maksimum. Kiedy wpadliśmy całą trójką do domu i usiłowaliśmy wyjaśnić babci co zaszło, ta tylko uśmiechnęła się i powiedziała "A nie mówiłam Wam?". 
Przestaliśmy się oddalać. Przestaliśmy nawet wychodzić z domu, a najmłodszy przestał również spać. Zamieraliśmy jak wystraszone króliki na każdy szmer. Rodzice nie wiedzieli co się z nami dzieje, więc babcia musiała przyznać się, że trochę ją poniosło ale zamiar był dobry. Dużo czasu zajęło nam, zanim daliśmy się przekonać, że to była tylko przebrana córka sąsiadów, a jeszcze dłużej zajęło nam wrócenie do zabawy na podwórku.
Nic już nigdy nie było takie samo.
Byliśmy pierwszymi wnuczętami babci i ostatnimi, na których testowała takie praktyki. Przetarliśmy drogę kolejnym pokoleniom szkrabów i można powiedzieć, że byliśmy wnuczkami testowymi.
Każdy popełnia błędy wychowawcze, ale pomysły babci czasem mroziły krew nawet dorosłym.
Cóż, intencje były dobre...

środa, 26 grudnia 2018

Historia świąteczna nie dla każdego

Przypomniało mi się pewne zdarzenie, które miało miejsce w domu mojej babci przy Wigilijnym stole lata temu, kiedy byłam jeszcze małym brzdącem.
Obecnie święta obchodzimy w skromnym gronie, mimo posiadania dużej rodziny, ponieważ mieszka ona daleko, głównie za granicą. Babcia była spoiwem, klejem który łączył ludzi i potrafił ściągnąć ich w jedno miejsce z najróżniejszych krańców świata. Po jej śmierci tradycja tłumnych świąt wygasła i nie jest dłużej praktykowana. Dopóki jednak żyła, na święta trzeba było łączyć trzy długie stoły, by wszyscy mogli się przy nich pomieścić. Wigilijny stół zaczynał się w salonie, a kończył w przedsionku, ale nikomu to nie przeszkadzało, bo było wesoło. Czasami była to jedyna okazja zobaczenia kuzynostwa, którego nie widziało się cały rok i wymienienia się nowymi zabawami. Zamieszanie było spore, a ludzie spali jedni na drugich. Dzieci ułożone były w kopiec na podłodze, co stanowiło dla nich urozmaicenie i coroczną atrakcję. Kto by nie chciał spać na podłodze w otoczeniu piętnastu kuzynek i kuzynów, pod jednym kocem. Byliśmy dziećmi, bawiło nas wszystko czego nie mieliśmy na co dzień.
Mimo tak licznego grona, babcia zawsze pamiętała o nakryciu dla nieoczekiwanego gościa. Przez te wszystkie lata pozostawało ono puste, lecz tego pamiętnego roku okazało się potrzebne.
Wszyscy zasiedli już do stołu, a dzieci zgodnie rzuciły się na miskę z pierogami. Pierożki babci były najlepsze, ale nie dlatego znikały jak płatki śniegu na gołej dłoni. Tradycją było wkładanie do środka (wcześniej wyparzonych i umytych) monet. Można było trafić grosik, czy dwa ale zdarzały się też złotówki, a nawet piątaki. Nie było lepszego sposobu, żeby przekonać niejadków do zwiększenia racji żywnościowych niż kasa pochowana w żarełku. Jedynym, którego nie bawiła taka rozrywka był wujek Zdenek, który podczas ostatnich świąt omal nie przypłacił jej życiem, nie żując dokładnie i połykając dwa złote, które męczyły go jeszcze kilka następnych dni zanim opuściły jego organizm. Cała reszta miała brzuchy wypchane farszem do pierogów i kieszenie pełne monet. Ledwo mogliśmy oddychać, ale było warto.
Kiedy walczyłam z kuzynami przy następnym pierogu ktoś zapukał do drzwi. Babcia przeliczyła szybko członków rodziny i przyznając, że nikogo się już nie spodziewa poszła otworzyć drzwi, spodziewając się ujrzeć w nich sąsiadkę chcącą pożyczyć cukier, czy dodatkowe krzesło.
Babcia długo nie wracała, aż w kocu pojawiła się w korytarzu, prowadząc za sobą zmarzniętą i zgarbioną staruszkę.
- Mamy strudzonego wędrowca - rzekła, sadzając kobietę na wolnym krześle i nalewając jej barszczyku. Staruszka okazała się być cyganką, lecz choć mieliśmy ciężką przeszłość z cyganami (to były zupełnie inne czasy) babcia rozkazała odłożyć uprzedzenia na bok i zaopiekować się gościem. Dzieci na wszelki wypadek trzymały się z dala od obcego, niezależnie od jego pochodzenia, ale miska pierogów musiała znajdować się w zasięgu naszego wzroku. Staruszka została napojona i najedzona, oraz rozbawiona mało śmiesznymi żartami wujka Bogdana, więc chcąc się odwdzięczyć wyciągnęła karty. Wtedy myślałam, że może chce z nami pograć w Piotrusia, albo w Wojnę, ale na dzień dzisiejszy wiem, że miała zamiar postawić komuś Tarota.
Babcia zaprotestowała, bo "W święta się nie godzi", więc kobieta zaproponowała wróżenie z ręki. Do dzisiaj w głowie siedzi mi jej przeszywające "Cyganka prawdę Ci powie", lecz na to babcia również nie przystała, mimo sprzeciwu młodszej części rodziny, która coraz bardziej była zaintrygowana gościem.
- Żadnych zabobonów przy Wigilii - rzekła babcia wnosząc na stół nową porcję pierogów. Chcieliśmy walczyć, ale nasze brzuchy uniemożliwiały nam już oddychanie. Pierogi musiały więc zaczekać.
Cyganka, której imienia nie zapamiętałam podziękowała za gościnę, obiecała objąć ten dom opieką i pamiętać o naszej dobroci, a wychodząc rzekła coś w stylu:
- Cieszę się, że jesteście tak liczni i że wszystkie Twoje dzieci są tu. Cała czwórka -
Moja babcia zamarła, lecz odpowiedziała, że ma przecież tylko trójkę dzieci. Moją mamę i dwójkę jej młodszych braci. Ja i moi kuzyni pomyśleliśmy, że pewnie wzięła któregoś wujka, lub ciotkę za babci syna lub córkę. Może ktoś był wyjątkowo podobny do niej? W każdym razie cyganka się pomyliła, więc jaka z niej wróżbitka? Ona powtórzyła tylko:
- Cała czwórka - i wyszła, zostawiając babcię i resztę rodziny przy stole, pogrążonych w konsternacji. Babcia spytała rodzinę o czym rozmawiali z cyganką i każdy przyrzekł, że nie było to nic osobistego, a rozmowy były właściwie o niczym, na tematy neutralne.
Nie mieliśmy pojęcia dlaczego, ale przy stole panował pewien niepokój, który mogły wyczuć nawet takie brzdące jak my. Sytuacja rozluźniła się i odeszła w niepamięć dopiero, kiedy przyszedł Mikołaj i rozdał wszystkim prezenty.
Przez wiele lat nie rozumiałam, dlaczego babcia tak bardzo zareagowała na tę niewinną pomyłkę staruszki, aż pewnego dnia, kiedy byłam już większa podała mi powód takiego zachowania.
Babcia miała kiedyś czwórkę dzieci. Przed moją mamą była jeszcze jedna dziewczynka, która zmarła z nieznanych przyczyn zaraz po porodzie. Nikt o tym nie rozmawiał i wiedzieli o tym tylko najbliżsi. 
Babcia nie wiedziała od kogo cyganka się o tym dowiedziała, ale podejrzewała niewyparzony język któregoś z potomstwa, lub starą znajomą, której nie kojarzyła. Nie wierzyła w takie wróżby i ja szczerze mówiąc też nie. Staruszka musiała się jakoś dowiedzieć i wykorzystać to do podkreślenia swojej prawdomówności w stosunku do wróżbiarstwa, czy po prostu by poprawić babci nastrój.
Babcia początkowo była zdenerwowana i smutna, słysząc coś takiego z ust obcej kobiety, ale ostatecznie uznała to za dobrą nowinę. Wolała myśleć, że jej córka jest teraz gdzieś w niebie, z aniołkami i ma z nią dalszy kontakt, chociaż raz w roku, w okresie świąt. Przestała się gniewać na cygankę i próbowała ją nawet odszukać, ale nigdy jej się to nie udało. Kiedy pytała o staruszkę inne wróżbitki, te kręciły głowami i przyznawały, że nigdy nie słyszały tego imienia.
W babcinym domu narodziła się nowa tradycja i od tamtej Wigilii oprócz nakrycia dla nieoczekiwanego gościa, stawiane było też drugie, mniejsze.
Kiedy pytaliśmy dla kogo to, babcia odpowiadała, że skoro jednej Wigilii odwiedził nas gość, to kolejnej może przyjść już dwóch. Dorośli jednak wiedzieli dla kogo jest mniejszy talerzyk i kogo babcia zaprasza do stołu.
W jakiś sposób wizyta cyganki pomogła jej pogodzić się z przykrym zdarzeniem z przeszłości dużo bardziej niż leki i wizyty u specjalistów, a historia choć niepokojąca była opowiadana przy Wigilijnym stole jeszcze wiele lat, lecz dopiero kiedy wszystkie dzieci spały już pod swoim kocem, rozłożone na dywanie w sąsiednim pokoju.

wtorek, 25 grudnia 2018

Dlaczego właściwie nie lubię lalek?

Niektórzy mają dziwne fobie. Są ludzie, którzy boją się motyli, jak i tacy co panikują kiedy na ich drodze pojawi się małe dziecko z lodem. Dla większości ludzi będzie to irracjonalny strach przed czymś, czego nie należy się bać. Te osoby mają jednak najwidoczniej powód by tak reagować.
Jak pisałam w poprzednim poście, kiedy byłam mała panicznie bałam się lalek, kukiełek, pajacyków i wszystkiego co miało ludzką twarz. Byli jeszcze klauni, ale to już zupełnie inna historia. Ten lęk z wiekiem zelżał, ale nigdy nie ustąpił całkowicie. Oczywiście, teraz mogę bawić się lalkami z młodszymi członkami rodziny i zachowywać się normalnie, ale nie czuję się przy nich komfortowo. Nie mogłabym być zamknięta na noc w pokoju pełnym lalek, bo najzwyczajniej w świecie nie spuszczałabym ich z oczu.
Moja ciocia, mieszkająca w Niemczech była wielką kolekcjonerką porcelanowych laleczek, masek i różnego rodzaju drewnianych manekinów. Były one porozstawiane po całym domu i mała ja została poinformowana, że nie można się nimi bawić, ponieważ są bardzo delikatne. Zabawa z nimi była jednak ostatnią rzeczą, na jaką miałam ochotę. Nie planowałam się do nich zbliżać, ani na nie patrzeć. Byłam bardzo niepocieszona, kiedy okazało się że ze względu na późną porę musimy tam przenocować. Miałam spać w sypialni pełnej lalek, które patrzyły na mnie swoimi małymi, porcelanowymi oczkami z każdego możliwego zakątka pokoju. Byłam na tyle przerażona, że kiedy wszyscy zasnęli ewakuowałam się z kołdrą do łazienki, żeby spać w wannie. To było jedyne pomieszczenie bez tych demonów zaklętych w ludzkiej formie. Rano, kiedy mnie odnaleziono opowiedziałam, że miałam zły sen i nie chciałam nikogo budzić. Wolałam nie tłumaczyć po raz kolejny, że nie mogę znajdować się w otoczeniu lalek, zwłaszcza w nocy. Miałam osiem lat, a rodzice sądzili że zdążyłam wyrosnąć już z tej absurdalnej fobii. Chyba nie chciałam ich rozczarować.
Większość ludzi pamięta tylko urywki ze swojego wczesnego dzieciństwa i nawet jeśli mają jakąś fobię, nie potrafią dokładnie określić z czego ona wynika lub kiedy dokładnie się zaczęła. 
Należę do tych, którzy dokładnie pamiętają, mimo że chcieliby zapomnieć.
Początkiem mojego strachu, bezsennych nocy i koszmarów była...
"Gęsia skórka".
Stary serial, emitowany od 1998 roku w Polsce. Na TV4 pojawił się w latach 2003-2005. Pamiętam, że kiedy go widziałam miałam 4 lata, więc musiałam oglądać to w roku 1998, kiedy wyemitowany został na Fox Kids. Nie wiem kto wpadł na tak genialny pomysł, by puszczać serię horrorów na kanale dla dzieci, ale mam wrażenie że dla wielu rodziców skończyło się niechcianą inwestycją w psychologów.
Serial miał dość specyficzne intro, na którym zawsze zamykałam oczy i zakrywałam uszy. Zapewne taki był zamysł twórców... sugeruje to tytuł serialu, ale momentalnie moje włosy jeżyły się, jakby z telewizora miała wyjść sama Samara Morgan. Niektórzy bali się muzyczki "Z Archiwum X", ale jak dla mnie w porównaniu do "Gęsiej skórki", była to kołysanka.
Macie, posłuchajcie sami:



Wiem, co powiecie. Brzmi jak Hip-hop, przepuszczony przez modyfikator dźwięków. Słabe. Cóż, nie dla czteroletniej mnie, w dobie gdzie komputery mieli tylko najbogatsi, a na scenach krwi, czy całowania, dzieci były wypraszane za drzwi, lub proszone o zamknięcie oczu. Byliśmy przepuszczani przez filtr. Może dzisiejszym dzieciom puszcza się na dobranoc "Laleczkę Chucky", ale nam wystarczył odcinek "Chojrak - tchórzliwy pies", żeby trząść się pół nocy jak galareta. Swoją drogą, pamięta ktoś jeszcze tę bajkę? Klasyk.



Wracając do "Gęsiej skórki", dziwię się sama sobie, że nie nabawiłam się traumy przed Goldenami. Ten pies przerażał mnie z całego intra najbardziej. Na moje szczęście... lub też nieszczęście w głowie zapadł mi tylko jeden odcinek, a mianowicie odcinek 10 "Noc żywych lalek".
Możecie wklepać sobie ten tytuł w Google i obejrzeć cały odcinek, gdyż jest on online. Szczerze mówiąc ja, mimo upływu dwudziestu lat nie mam na to najmniejszej ochoty. Zdaję sobie sprawę, że na dzień dzisiejszy ten serial nie zrobiłby już na mnie takiego wrażenia, ale tego gnoja.
... Tego gnoja nienawidzę do dziś. Slappy - bo tak ma na imię ten zielonooki demon, chcący wyssać moją duszę przez monitor był motywem przewodnim wielu moich koszmarów i prekursorem mojego lęku przed lalkami.
Z pośród wielu filmów i seriali o podobnej fabule, żadna przyszła marionetka, czy lalka, która została opętana, ożywiona, czy w jakikolwiek inny sposób okazała się w pełni aktywna i świadoma nie wzbudziła we mnie takich emocji jak Slappy, a widziałam ich wiele, możecie mi wierzyć.
"Laleczka Chucky", "Annabelle", "The Boy", "Finders Keepers", "Dead Silence", w porównaniu do tego felernego odcinka "Gęsiej skórki" były dla mnie niczym.
No dobrze, ale jak właściwie czteroletnie dziecko obejrzało ten odcinek? Gdzie byli rodzice?
Cóż, rodzice byli w pracy. Większość mojego dzieciństwa spędziłam w domu mojej babci. Często nocowałam tam ja i dwóch moich kuzynów, których rodzice również pracowali na nocną zmianę. Babcia była czujna i strzegła nas przed oglądaniem nieodpowiednich filmów czy seriali, zakazane były nawet niektóre stacje, takie jak Cartoon Network, właśnie przez odcinki "Chojraka - tchórzliwego psa", po których mój młodszy kuzyn zanosił się w nocy ze strachu.
Musicie wiedzieć coś o domu mojej babci. Było to kilkupokojowe, niewielkie mieszkanie. Jeden pokój należał do mojego dziadka i był moim najmniej ulubionym pomieszczeniem. Powód był prosty - to nie był pokój z myślą o dzieciach. Pełno było w nim breloczków ze szkieletami, które świeciły w ciemności, na szafce stał wielki, miedziany koń, którego bały się przynajmniej cztery następne pokolenia, a nocna szafka usiana była trupimi czaszkami, małymi wiedźmami i trumienkami. Każdy ma jakieś hobby, a mój dziadek nie był wyjątkiem, mimo że jego zainteresowania były dla mnie co najmniej niepokojące. Z tego powodu ja i moi kuzyni zawsze pilnowaliśmy, by drzwi tego pokoju były zamknięte. Nikt nie miał ochoty w nim przebywać, mimo iż nasi rodzice myśleli, że to tylko ze strachu przed zniszczeniem czegoś.
Prawda była nieco inna.
W pokoju dziadka znajdował się bardzo stary (nawet jak na tamte czasy) telewizor. Miał tylko kilka kanałów, a żeby je zmienić trzeba było pofatygować się pod sam ekran i wcisnąć zacinające się guziki, ponieważ pilot nie był standardowym wyposażeniem tego sprzętu.
W salonie (zwanym pokojem stołowym) również stał telewizor i był nieco nowszy niż ten dziadkowy. Posiadał nawet działającego pilota.
Tego wieczoru czteroletnia ja bawiła się na dywanie pokoju stołowego konikami, podczas gdy babcia przyrządzała kolację w kuchni. Miałam u niej nocować, lecz tym razem byłam jedynym dzieckiem w domu. Dziadek również pracował na noc, więc byłam z babcią sama. Moja kochana opiekunka postanowiła nam dogodzić i zrobić lane kluseczki (kto nigdy nie jadł niech żałuje). Telewizor był włączony i leciały na nim jakieś bajki, jako że babcia również była fanką animacji i nie miała mi za złe oglądania ich całymi dniami, na co nie pozwalali moi rodzice. Pamiętam, że obraz na ekranie zaczął śnieżyć do tego stopnia, że nie było widać, ani słychać nic oprócz szumów, a ruszanie anteną (tak, wtedy niektóre telewizory wciąż miały na sobie dwa druciki, którymi trzeba było czasem pokręcić, żeby złapać ostrość) nie pomagało.
Babcia zadecydowała, że po kolacji udamy się do pokoju dziadka i tam spróbujemy złapać jakiś kanał. Nie zaprotestowałam, mimo że bardzo nie podobał mi się ten pomysł.
W pokoju dziadka, na jego starszym modelu odbiornika udało nam się uchwycić kanał dla dzieci, więc położyłyśmy się razem w łóżku i oglądałyśmy kreskówki. Babcia jak to miała w zwyczaju po posiłku, uderzyła w kimono, a ja zostałam sama. Moje oczy nie chciały się zamknąć, mimo że tuliłam swojego ulubionego misia. W tym pokoju nie było mowy o spaniu. Chciałam obudzić babcię i poprosić ją o przeniesienie się do jej pokoju, ale graniczyło to z cudem. Można było ją szarpać i szturchać, a ona tylko zaczynała chrapać głośniej.
Właśnie wtedy usłyszałam znajomą melodię z "Gęsiej skórki" i moja gęsia skórka dała mi znać, że pora na ewakuację. Nie miałam jednak zamiaru spać sama w drugim pokoju, potrzebna mi była babcia, choćby po to, żeby przejść obok tej strasznej czachy i świecących breloczków. Do tego telewizor stał tuż obok drzwi. Przeczekałam intro, kryjąc się pod kocem i postanowiłam jednak zostać, licząc że odcinek nie będzie taki zły.
Początek był spokojny, ale kiedy na ekranie zaczęły biegać ożywione kukły zaczął się dramat. Czułam silną potrzebę przełączenia kanału, ale jedynym sposobem na to było dostanie się do telewizora i wciśnięcie guzika manualnie. Byłam na to zbyt przerażona, a babcia nie reagowała na moje histeryczne próby budzenia jej. Nie wiem skąd wzięłam w sobie odwagę, ale chwyciłam miśka i z zamkniętymi oczami przebiegłam po łóżku i dywanie pod sam telewizor, żeby tam, wciąż nie spoglądając na ekran walczyć z zacinającymi się przyciskami. Niestety nie miałam dostatecznie wiele wolnych rąk, żeby zakryć sobie uszy, więc kiedy usłyszałam coś w stylu "Hej, hej" instynktownie rozwarłam powieki tylko po to, by przy samej twarzy ujrzeć patrzącą wprost na mnie kukłę. Mój krzyk w końcu zdołał obudzić babcię. Nie byłam zdziwiona, ten krzyk zapewne obudził sąsiadów trzy piętra niżej i przyczynił się do zwiększenia populacji nietoperzy w odległości kilku kilometrów. Babcia sprintem pokonała odległość dzielącą ją ode mnie i błagała mnie żebym otwarła oczy i powiedziała co się stało. Odmówiłam i zagroziłam, że nigdy ich już nie otworzę jeśli nie wyłączy telewizora i nie wyprowadzi mnie z tego pokoju w trybie "now". Zrobiła to, ponieważ trzęsłam się tak mocno, że nie była pewna czy nie trzeba będzie wezwać pogotowia. Półprzytomna, odebrana w okrutny sposób z objęć Morfeusza kobieta próbowała mnie uspokoić i przekonać do odpowiedzi na pytanie dlaczego krzyczałam i co się właściwie stało. Rozglądałam się w panice po pokoju stołowym i pytałam, czy na pewno drzwi do dziadka pokoju są zamknięte, jednocześnie nie pozwalając babci odejść beze mnie by to sprawdzić. Nie byłam w stanie opowiedzieć jej co wywołało u mnie taką reakcję, ponieważ za każdym razem kiedy próbowałam, w głowie odzywało się to "Hej, hej", a przed oczami widziałam drewnianą twarz kukiełki. Udało mi się tylko wydukać coś w stylu "W telewizji była straszna lalka". Nie muszę chyba dodawać, że tej nocy nie tylko światła w sypialni babci musiały być zapalone, ale wszystkie w całym domu świeciły światłem jasnym i nieprzerwanym. Nad ranem babci udało się częściowo przekonać mnie, że to tylko film i tak naprawdę to wszystko nie istnieje. Zajadając naleśniki próbowałam sobie wmówić tą oczywistą prawdę, ale nie mogłam. Jasnym było dla mnie, że postacie z "Chojraka" nie istnieją, bo są narysowane, to jednak była najprawdziwsza kukiełka, do tego poruszała się bez sznurków i ludzkiej pomocy. W filmie byli prawdziwi ludzie i oni też byli przerażeni, więc to musiało być naprawdę. Poza tym "Pinokio" też był kukiełką i wróżka ożywiła go tak, że mógł chodzić i poruszać się bez sznurków, więc skoro ten motyw powtarzał się w kilku różnych produkcjach, to musiał być oparty na faktach.
Logika dzieci jest niepodważalna.
Od tego momentu zaczęłam mieć koszmary, które budziły mnie zlaną potem i trzęsącą się w środku nocy. Moja babcia musiała wyjaśnić rodzicom prawdopodobną przyczynę takiego stanu rzeczy i Ci również podjęli próbę wyjaśnienia mi, że to tylko fikcja i nie mam się czego bać. Wiedziałam, że nie mam się czego bać, problem polegał na tym, że nie mogłam przestać, nie ważne jak bardzo próbowałam. Problem wydawał się ustawać, a koszmary o goniącej mnie, morderczej kukiełce były coraz rzadsze, lecz wtedy pojawiły się paraliże senne. 
Dla tych, którzy nie wiedzą co to: Paraliż senny (paraliż przysenny, porażenie przysenne) to zaburzenie snu polegające na porażeniu mięśni przy jednoczesnym zachowaniu świadomości, które pojawia się podczas zasypiania lub przy przechodzeniu ze snu do stanu czuwania. Jest naturalnym zjawiskiem w naszym organizmie. Występuje zawsze, gdy nasz sen wejdzie w fazę REM, ponieważ wtedy śnimy najintensywniej. Dzięki paraliżowi sennemu w ciągu nocy nie ruszamy w pogoń za ściganym w śnie mordercą czy nie tańczymy na wyśnionym balu. Paraliż mija, zanim zdążymy się obudzić. Zdarza się jednak, że w pewnym momencie, w fazie REM, nasz umysł się wybudza, a ciało za nim nie nadąża i pozostaje sparaliżowane. Nie możemy się ruszyć, oddychamy szybko i płytko. Mogą wystąpić halucynacje wizualne lub dźwiękowe, a osoba śniąca mimo starań nie może się poruszyć, otworzyć oczu ani wydać żadnego dźwięku. Paraliż trwa zazwyczaj tylko kilkanaście sekund i nie jest niebezpieczny dla zdrowia lub życia. [1]
Z osobistych doświadczeń mogę powiedzieć, że takie halucynacje podczas paraliżu są bardzo realne. Mój pierwszy paraliż zdarzył się jakieś dwa tygodnie po obejrzeniu nieszczęsnego odcinka z kukiełką i Slappy grał w nim główną rolę. Obudziłam się jak zwykle, lecz kiedy próbowałam się poruszyć, a nogi nie zadziałały spanikowałam. Nie mogłam krzyczeć, nie mogłam wstać, nie mogłam zrobić nic. Wtedy drzwi do mojego pokoju uchyliły się i zobaczyłam w nich parę zielonych oczu. Więcej nie trzeba mi było sugerować, wiedziałam kto to był. Kukiełka zaczęła się śmiać i zmierzać w moim kierunku i kiedy w końcu udało mi się poruszyć, była już w połowie drogi do mojego łóżka. Rodzice znaleźli mnie płaczącą i drżącą w przeciwległym kącie pokoju. Oddychałam nieregularnie i nie mogłam wydusić z siebie słowa, bo mimo, że Slappy zniknął, czułam że kryje się gdzieś w pobliżu. Od tego momentu paraliże senne na zmianę ze zwykłymi koszmarami miałam dość regularnie. Przestałam sypiać normalnie. Odmawiałam położenia się do łóżka, mimo zapalonego światła i odkryłam jeszcze jeden problem. 
Lalki.
W moim pokoju znajdowała się w tamtym czasie tylko jedna lalka. Była to ślubna lalka moich rodziców. (Kiedyś tradycją było przywiązywanie do maski samochodu pary młodej lalki ubranej na biało, w celach dekoracyjnych). Do tej pory lalka po prostu siedziała sobie u mnie na fotelu. Nie lubiłam się nią bawić bo była za duża. Blond, z kręconymi włosami, o niebieskich oczach, rozmiaru czterolatka, lalka ubrana na biało siedziała więc sobie bez celu w rogu mojego pokoju, nikomu nie wadząc. Lalka miała jednak specyficzny mechanizm. Potrafiła stać bez niczyjej pomocy. Była po prostu dobrze wyważona. Miała też oczy, które zamykały się gdy lalka leżała, a otwierały, kiedy się ją sadzało.
Po historii z paraliżem lalka lądowała na noc w szafie, ponieważ miałam wrażenie, że mnie obserwowała. Nie chciałam patrzeć w nocy w jej niebieskie oczy. Odwracanie jej do ściany nic dla mnie nie znaczyło, mogła przecież w każdej chwili odwrócić głowę i wywołać u mnie napad serca w wieku zaledwie czterech lat. Rodzice nie protestowali. Widzieli, że mam problem i że terapią szokową go nie naprawią.
Wszystko było w porządku, dopóki (prawdopodobnie przez tąpnięcie kopalniane) lalka nie wypadła z szafy w środku nocy. Mój krzyk słyszały mewy nad Bałtykiem i od tego czasu do marszu kukiełek w sennych paraliżach dołączyła też lalka w bieli. Zaczęłam się jej bać do tego stopnia, że w dzień nakrywałam ją kocem, a nocami zamykałam w łazience. Nie próbowałam przekonać rodziców do pozbycia się jej, ponieważ pewnej nocy w koszmarze powiedziała mi, że jeśli to zrobię ona wróci i nas wszystkich zabije.
Wyobraźnia dzieci może być ich największym przekleństwem.
Pilnowałam więc, żeby było jej wygodnie i nie była na mnie zła. Tłumaczyłam, że zakrywam jej twarz, żeby mogła lepiej spać. Byłam chodzącym paranoikiem. Wolałam sypiać u babci, nawet kiedy rodzice byli w domu tylko dlatego, żeby nie mieć kontaktu z lalką. Bałam się jej dotykać, lecz robiłam to, żeby jej nie urazić. Kiedy pewnego dnia przebierałam ją w świeże ubranie, ponieważ te które miała na sobie musiało iść do prania, mechanizm w jej błękitnych oczach nawalił i otwarła powieki, leżąc na moim łóżku. To nie powinno się stać, lecz się stało. Lalka nie była już najmłodsza. Wybiegłam z pokoju z płaczem, krzycząc, że przecież nie chciałam nic złego, tylko przebrać ją w czystą sukienkę i błagając, żeby nie zabijała mi rodziców. Niepokój moich rodziców przybrał na sile (co zrozumiałe) i postanowili porozmawiać o tym z rodziną i zastanowić się nad wizytą u specjalisty. Moja babcia czuła się winna. To nie była jej wina, całe to zajście było wypadkiem, a kolejne zdarzenia i seria przypadków tylko dolewały oliwy do ognia. Wybuchem kanistra benzyny był mój wujek-śmieszek (młodszy brat mojej mamy), który uważał mój lęk za wyjątkowo komiczny i postanowił zabawić się moim kosztem, kiedy pewnego dnia pilnował mnie, gdy moi rodzice poszli na małe zakupy. Byłam akurat chora i leżałam z wysoką gorączką, więc nie mogłam iść z nimi.
Pamiętam ten dzień, jakby to było wczoraj. Wstałam, cała ogluciała z łóżka, chcąc szybciutko wyjść do łazienki i wrócić pod cieplutką kołderkę. Zerknęłam na krzesło lalki, ponieważ pilnowanie jej stało się już moją tradycją. Był środek dnia, a lala siedziała pod przykryciem tak, jak ją zostawiłam. Opuściłam łóżko, minęłam wujka, oglądającego jakiś film w drugim pokoju, przetruptałam przez korytarz, weszłam do łazienki, załatwiłam co miałam załatwić i po umyciu grzecznie rączek udałam się w drogę powrotną. Wyszłam z łazienki, zamknęłam drzwi, zgasiłam światło i ujrzałam ją... Moja lalka stała na końcu długiego korytarza sama, wyciągając do mnie rękę. Nie pamiętam jak udało mi się to zrobić, ale doskoczyłam do zamka drzwi zewnętrznych i wybiegłam z krzykiem w piżamie na klatkę schodową, zatrzaskując za sobą drzwi i uderzając małymi piąstkami w drzwi sąsiadki. Kiedy ta w końcu otwarła i zobaczyła małe, spanikowane i zapłakane dziecko, które wbiegło do jej domu i schowało się w kącie, wykrzykując "mój wujek, on tam został, ona go zabije", wzięła co miała pod ręką (parasol) i ruszyła odważnie w stronę drzwi mojego domu, myśląc że napadł nas włamywacz, lub jakaś szalona kobieta. Sąsiadka zderzyła się na korytarzu z moim wujkiem, który w panice wybiegł za mną, by mnie szukać. Przez dobre piętnaście minut próbowała się dowiedzieć na zmianę ode mnie i od niego co się do matki Teresy stało i dlaczego zanoszę się płaczem obok jej szafki z butami. Wujkowi nie było już do śmiechu. Mimo iż przyznał, że to on przestawił tak lalkę "bo to był tylko żart" nie wierzyłam mu ani trochę. Krzyczałam, że ma zastawić czymś drzwi, bo ona może w każdej chwili wyjść i dopóki sąsiadka nie zamknęła swoich na klucz nie było nawet mowy, żebym zaczęła oddychać normalnie. Wujek próbował wszystkiego, żeby przeprosić mnie i przekonać, że to naprawdę był on i lalka sama nie wstała z fotela, podczas gdy sąsiadka okładała go parasolem za straszenie w ten sposób małego, chorego dziecka. Wtedy to pod wpływem dużego stresu, lub rosnącej temperatury wydało mi się, że ktoś zapukał do drzwi. Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek w życiu biegła tak szybko. Nie znałam ułożenia pokoi mojej sąsiadki, ale jakoś udało mi się trafić do jej sypialni i wpełznąć pod łóżko, krzycząc "nie otwierajcie!" tak głośno, na ile tylko pozwalało mi na to bolące gardło. Zobaczyłam czyjeś nogi, zbliżające się do łóżka i właśnie wtedy urwał mi się film. Prawdopodobnie zemdlałam, bo kiedy się ocknęłam leżałam na kanapie mojego własnego mieszkania, a nad sobą miałam zatroskane twarze rodziców. Kiedy tylko dotarło do mnie, gdzie się znalazłam, rzuciłam się do ucieczki w stronę drzwi frontowych, wymijając po drodze zmieszanego wujka. Zostałam pochwycona w połowie korytarza przez mamę i mimo mojego wierzgania nie byłam w stanie uwolnić się z jej uścisku. Rozglądałam się dookoła w poszukiwaniu lalki, która teraz mogła być już wszędzie, podczas gdy wkurzony ojciec, potrząsał wujkiem, który jedyne co był w stanie z siebie wykrztusić to zdanie "ja nie chciałem, to miał być tylko żart". 
Okazało się, że żeby mnie uspokoić rodzice zamknęli lalkę w piwnicy, co wbrew ich oczekiwaniom wcale mi nie pomogło, a tylko zaostrzyło psychozę.
Zażądałam spalenia lalki, ponieważ pamiętałam z serialu, że zamknięcie jej tylko pogarszało sytuację. Nie wiem skąd przyszedł mi do głowy ten pomysł, może z palenia Marzanny na wiosnę, jednak nie przypadł on do gustu rodzicom.
Tej nocy musiałam spać u babci, która nie szczędziła w słowach swojemu najmłodszemu synowi, kiedy dowiedziała się o całej sytuacji. W domu zostali jednak rodzice i dopóki sami nie zgodzili się również spać u babci, nie było mowy żebym chociaż pomyślała o zamknięciu oczu. Następnego dnia, dla mojego spokoju mama zaprowadziła mnie do piwnicy, owinęła lalkę w prześcieradło, owiązała ją łańcuchem, wrzuciła do kufra, który zamknęła na kłódkę, a klucz wrzuciłyśmy podczas kolejnego spaceru do rzeki. Bałam się, że lalka mimo to ucieknie, ale ziołowe herbatki na sen pozwalały mi spać względnie spokojnie. Koszmary i paraliże nie ustąpiły całkiem, ale były rzadsze i obyło się bez wizyty u specjalisty. Było oczywistym, że w naszym domu nie zagości już żadna lalka, czy marionetka, ale każdy akceptował ten fakt. Unikałam nawet patrzenia na nie w programach telewizyjnych, tak na wszelki wypadek. Kiedy kilka lat później urodziła się moja młodsza siostra byłam bardzo zadowolona, że nie ciągnie jej do zabawy lalkami i woli pluszaki. To załatwiało cały problem.
Nie wiem co stało się z lalką w piwnicy, prawdopodobnie podczas przeprowadzki kufer został tam gdzie był i nabywcy mieszkania lekko się zdziwili odkrywając jego zawartość.
Teraz jestem dorosła i wiem, że kukiełki nie ożywają, a kinowe sztuczki to tylko efekty specjalne, jednak niesmak pozostał i w otoczeniu marionetek czuję się nieco niepewnie.
Można wiedzieć, że coś nie jest prawdziwe, ale kiedy podczas wieczornego spaceru na środku ulicy znalazłaby się kukiełka bez właściciela, byłabym szybsza niż Usain Bolt na ostatniej prostej, a na kolejnej przechadzce towarzyszyłby mi miotacz płomieni i przynajmniej dwie zapasowe butle z gazem.
Tak na wszelki wypadek.
Co do serialu, z tego co wiem Slappy doczekał się odcinka w nowej wersji "Gęsiej skórki".
Moim skromnym zdaniem jego obecny wygląd jest dużo bardziej przyjazny, niż jego rudego poprzednika.
Żeby uniknąć nieporozumień, nie mam nic do lalkarzy.
Właściwie nawet ich podziwiam. Spać w domu pełnym marionetek to prawdziwe wyzwanie. Jednym z moich ulubionych jest komik, brzuchomówca Jeff Dunham.



Gość jest przezabawny i chętnie poszłabym na jego występ, a nawet zrobiła sobie z nim zdjęcie. Jeśli jednak zostałby mi zaproponowany nocleg w jego domu, to nie zgodziłabym się na to nawet za wielkie pieniądze.
Nie mam więc problemu z kukłami. Mogę je dotknąć, podnieść, przenieść... wrzucić do ogniska, czy aktywnego wulkanu. Po prostu nie darzę ich jakąś szczególną sympatią.
Mogę dealować z agresywnymi psami, jadowitymi pająkami, czy wężami, ale nie z przedmiotami nieożywionymi, które chcą mojej duszy.
Po prostu niet.


[1] https://www.poradnikzdrowie.pl/zdrowie/psychiatria/paraliz-przysenny-objawy-i-leczenie-zaburzen-snu-aa-eHTS-umsd-HxKD.html

Najgorszy i najlepszy prezent świąteczny

Gotowi na świąteczną opowieść i jednocześnie wspomnienia z mojego dzieciństwa?
To siadać, papucie na nogi, kakałko w dłoń i zaczynamy.

Mała, pulchna, okrągła ja była chłopczycą. Był to fakt dobrze znany i nie wymagał dokładnych obserwacji. Uwielbiałam bawić się z moimi kuzynami w wojnę na żołnierzyki, wyścigi samochodzikami, czy grać w pierwsze Mortal Kombat. Nie cierpiałam natomiast różu, ubieranek, czy zabawy w dom. Szczególnym rodzajem nienawiści darzyłam lalki. Bałam się wszelkiego rodzaju ludzkiej imitacji z plastiku, nieważne czy była to Barbie, czy lalka niemowlęca. Wszystkie bez wyjątku powodowały u mnie atak paniki i nocne koszmary. Miałam wrażenie, że obserwują każdy mój ruch, jak nic chcą mojej duszy i tylko czekają na moment, w którym się od nich odwrócę, żeby wymordować mi pół rodziny.
Brzmi problematycznie, ja wiem, ale dzieci są dziwne. Nie miałam natomiast problemu z żołnierzykami, małymi kowbojami, czy innymi figurkami akcji. Uważałam najwidoczniej, że facetowi w moro czy kowbojskim kapeluszu można zaufać.
Mam bardzo dużą rodzinę, więc na Wigilię w trzech małych pokojach musiało się często pomieścić około 40 osób, z czego połowę stanowiły dzieci. Były kolędy, była kolacja, a po kolacji oczywiście prezenty. Zazwyczaj zaraz po skończeniu posiłku znikał jeden członek rodziny, pojawiał się Mikołaj, po czym znikał Mikołaj i wracał zaginiony członek rodziny. Czysta magia. Biegło się wtedy do odnalezionego wujka, co to niemądry przegapił Mikołaja, bo wyszedł na papierosa. Mikołaja w czerwonym stroju, z białą brodą i wypchanym workiem. Mikołaja, który był trochę podobny do wujka i miał takie same skarpetki. Najwidoczniej kupowali w tym samym sklepie.
Pamiętam Wigilię, w której "Mikołaj się rozchorował" i to członkowie rodziny wręczali nam prezenty. Jak dla mnie bez różnicy. Tego czerwonego gnoma bało się czterech moich kuzynów i za każdym razem, kiedy tylko przekraczał próg domu, zanosili się oni histerycznym płaczem. Poza tym Mikołaj wymagał śpiewania kolęd i mówienia wierszyków, a ciotki i wujkowie nie. Prezenty były, więc wszystko się zgadzało.
Od mojej bogatej ciotki dostałam wtedy wielkie pudło, którego nie byłam w stanie sama unieść. Byłam tak podekscytowana, że skakałam wokół niego, próbując dostać się do środka dobre piętnaście minut. 
W środku były dwie lalki i wózek dla bliźniaków. Nie jakieś tam zwykłe lalki, tylko jedne z tych drogich, które po wypiciu butelki siusiały do pieluszki. Do tego dołączony był komplet ubranek. Marzenie każdej małej dziewczynki. Każdej, tylko nie mnie. To oczywiście nie była wina cioci, widziała mnie raz do roku i nie miała pojęcia o moich zainteresowaniach i lękach, a przecież każda dziewczynka marzy o lalkach. Jako, że byłam wdzięcznym dzieckiem i nie cierpiałam sprawiać nikomu zawodu czy przykrości podziękowałam ładnie, przytuliłam ciocię i poszłam bawić się lalkami, które na pewno knuły już jak wyrżnąć niepostrzeżenie w pień wszystkich obecnych przy Wigilijnym stole ludzi. Dostałam też wtedy od mamy mały zestaw Dzikiego Zachodu, w którym byli maluteńcy kowboje z taniego plastiku i wóz z końmi. Najlepszy prezent jaki mogłam dostać i podejrzewam, że kosztował jakieś 30 razy mniej niż prezent od cioci.
Tak się dobrze składało, że mój młodszy o dwa lata kuzyn uwielbiał lalki. Kochał je przebierać, karmić i kołysać. Kiedy zobaczył wózek z bliźniakami w jego oczach ujrzałam gwiazdki i wiedziałam już, że nastąpi bardzo korzystna dla mnie wymiana. Tym sposobem rano, kiedy wszyscy goście opuścili babciny dom, w którym odbywało się całe zamieszanie, ja przejęłam sterowane na pilota auto-ciężarówkę, a mój kuzyn wózek, lalki i całe zaopatrzenie do nich. Każdy był zadowolony z transakcji, a rodzice nie protestowali, bo doskonale wiedzieli, że nie mogą zabrać tych małych potworków razem ze mną do domu, ponieważ na jednej sesji z psychologiem się wtedy nie skończy. Mama mojego kuzyna nie była co prawda zachwycona z upodobań swojego syna, ale drugi lubował się w rozrywaniu wszystkiego na strzępy, więc bilans był wyrównany.
Lalki i wózek były najgorszym prezentem, jaki pamiętam. Głównie ze względu na moją fobię i paniczny lęk przed tego typu zabawkami. Chęci cioci były dobre i koniec końców wymieniłam się na coś co sprawiało mi wiele radości kilka kolejnych lat, wiec nie było powodu do rozpaczy.
Teraz porozmawiamy o najlepszym prezencie jaki pamiętam, a który dostałam dokładnie rok po wpadce ciotki.
Był to domek dla lalek, który wręczyła mi moja babcia (nie było śniegu, więc Mikołaj nie miał jak wylądować i przekazał to naszym rodzicom, żebyśmy się nie martwili). Zrobiła to głównie dlatego, że chciała mnie trochę udziewczęcyć... udziewczynnić?... udziew... sprawić żebym była bardziej dziewczęca. Chyba liczyła, że przekonam się jednak do lalek. Niechcący sprawiła mi dokładnie taki prezent jaki chciałam. Domek miał wszystko, był wielki, miał balkon i mnóstwo pokoi, które można było zmieniać dzięki wyciąganym ścianom i podłogom (pomalowane z dwóch stron kartoniki). Był perfekcyjny. Bawiłam się nim godzinami i nigdy mi się nie nudził. Co więcej kilka miesięcy później dostałam do niego zestaw mebelków i maluteńkich filiżanek, co sprawiło, że byłam najszczęśliwszym dzieckiem na ziemi.
Pewnie myślicie "ale zaraz, po co domek, skoro nie ma lalek, to nie ma sensu".
A kto powiedział, że domek dla lalek ma być akurat dla lalek? Mieszkali w nim moi kowboje i żołnierzyki, a za sąsiadów mieli misie i małe plastikowe zwierzaczki. Kombinacji scenariuszy, jakie wymyślałam bawiąc się taką różnorodną rodzinką było bez liku i czekały mnie przy tym długie godziny świetnej zabawy.
Moja babcia wyglądała na zaniepokojoną za każdym razem, kiedy zaglądała do domku, a ja opowiadałam jej że Generał Antoni wraz z Kowbojem Stasiem odpoczywają, bo mieli w nocy pilne wyzwanie do tyranozaura, który wyjadł wszystko z lodówki i zrobił w kuchni straszny bałagan, który nie spodobał się tygrysowi Paskowi i goniąc go zahaczył ogonem o meble i wszystko się wysypało, więc koń Stefan i zebra Luzia musieli wszystko pozbierać i w ogóle było straszne zamieszanie.
Zupełnie nie wiem o co babci chodziło, ale chyba dotarło do niej wtedy że całkiem normalna nie będę nigdy, więc skoro się grzecznie bawię, to niech się bawię, chociaż jej wizja tego wyglądała trochę inaczej.
Nie wiem co stało się z domkiem, ale te figurki mam do dziś. Bawiłam się nimi ja, moi kuzyni, później moja siostra i kolejni kuzyni i chociaż większość się pogubiła lub zniszczyła, zachowałam te, które przetrwały, ponieważ jestem strasznie sentymentalna i mam problem z gromadzeniem rzeczy.
No właśnie, ale gdzie właściwie jest ten domek? Bardzo o niego dbałam, podczas przeprowadzki najpierw odmówiłam jego demontażu, a po kilkugodzinnych przekonywaniach, kiedy w końcu zgodziłam się go na chwilę rozebrać na części, żeby łatwiej było go przewieźć zażądałam, żeby jechał ze mną. Był zbyt cenny żeby go stracić, to była najważniejsza rzecz w całym moim pokoju.
Jestem pewna, że wciąż leży gdzieś w piwnicy.
Na pewno jest w piwnicy.
Trzeba to sprawdzić.
Domku, nadchodzę!

A poniżej zdjęcie części domkowej rodzinki. Mam ich setki w wielkim worku i chyba czekają na swój czas (Tyranozaur stoi z tyłu, bo nie lubi się z żyrafą Elą, mieli kiedyś konflikt przy szafce z ciastkami).


poniedziałek, 24 grudnia 2018

Czy przemówią ludzkim głosem?

Na spacerze łapie nas mała dziewczynka w celu pogłaskania psa. Pozwolenia udzielam i dziecko miziając Morfinę zadaje mi serię pytań:
- A Pani pies to już mówił dzisiaj? -
- Słucham? -
- No ludzkim głosem -
- Ale zwierzęta nie mówią -
- No normalnie to nie, ale dzisiaj jest Wigilia, a mama mówi że w Wigilię mówią -
- Aha, no tak -
- Ja mam tylko rybki, więc nawet jak będą coś mówić to nie usłyszę, bo są pod wodą i tylko bąbelki z nich wylecą -
- No szkoda -
- No, ale moja kuzynka ma świnkę morską, to może ona coś powie. Mamy kamerę i będziemy nagrywać, jak coś powie to wstawimy to na Youtube i będziemy sławne -
- No tak może być -
- To mówił już coś ten Pani pies? -
- Ale to działa dopiero o północy z tego co wiem -
- Naprawdę?! Dopiero o północy? -
- No tak, możesz spytać mamy -
- Dlaczego wszystkie czary działają o północy? -
- Nie wiem, ale północ to chyba magiczna godzina. Pamiętasz kopciuszka? -
- Ale ja nie wiem czy wytrzymam do północy, nawet w sylwestra mam problem -
- Może dlatego tak mało osób to słyszy -
- Muszę wytrzymać. Jestem ciekawa co mi powie, Pani nie jest ciekawa? -
- Ja wiem co bym usłyszała -
- Naprawdę? Co? -
- Żebym dawała jej więcej ciastek -
- A ja to myślę, że ta świnka powie nam coś ciekawego. Na przykład dlaczego tak smakują jej kable od komputera, albo czemu lubi zjadać papier... albo czy takie duże zęby swędzą -
- No to są dobre pytania -
- Może tylko ludziom się wydaje, że zwierzęta nie mają ciekawego życia, a tak naprawdę mają podziemne bazy, albo tajne przejścia i jakąś szpiegowską organizację. Może na przykład łączą się z biegunem i pomagają reniferom Mikołaja. Tego mi pewnie nie powiedzą, ale może niechcący coś im się wymsknie -
Mama woła dziewczynkę i ta odchodzi, zostawiając mnie z tą filozofią i nadzieją że tym razem Morfina będzie miała mi coś do powiedzenia i okaże się czy knuje przeciwko mnie z niedźwiedziami w Rosji.
Życzę tej małej wytrwałości w czekaniu i kariery na Youtube, bo wyobraźni jej nie brakuje.


niedziela, 23 grudnia 2018

Karku kontra krew

W poczekalni weterynaryjnej czeka dwóch karków. Jeden z nich trzyma na kolanach małego pieska w typie Yorka, drugi siedzi w znacznej odległości od pierwszego z Bokserem w ćwiekowej obroży i łańcuszkowej smyczy. Pomiędzy panami rozlokowała się kobieta z królikiem i druga z dwoma kotami w transporterze.
- To żeś sobie bracie załatwił psa obronnego - śmieje się gość z bokserem.
- Sam jestem sobie obroną. Psa mam do towarzystwa, a nie żeby przedłużyć sobie męskość -
Awantura wisi w powietrzu, panowie spoglądają na siebie wrogo.
- Szkoda żeś mu nie założył różowej obróżki, pasowałoby mu - szuka dalszej zaczepki posiadacz większego psa.
- A Twój co? Z więzienia się urwał, że tyle łańcuchów? Drelich mu trzeba było założyć i dziarę strzelić -
Zanim panowie zdążą rzucić się sobie do gardeł, wołam do gabinetu tego, który przyszedł pierwszy. Podnosi się właściciel Boksera i mamrocze pod nosem:
- Chodź Rocky. Prawdziwe psy mają pierwszeństwo -
Jako pracownik kliniki muszę się uśmiechać i udawać, że bawi mnie cała sytuacja, ale jako zwykły człowiek mam ochotę gościem potrząsnąć i zwrócić uwagę, że zachowuje się jak niesforny siedmiolatek.
Zbieram wywiad i lekarz postanawia wykonać podstawową procedurę, jaką jest pobranie krwi do badań. Właściciel psa ma nakazane trzymać jego głowę nieruchomo i pozwolić reszcie pracować. Karku strzela szelmowskim uśmiechem i stwierdza, że "Nie ma problemu, on go utrzyma, poza tym Rocky to pies szkolony i on bez rozkazu nie atakuje".
Lekarz zakłada rękawiczki i zbliża się z igłą do łapy psa.
- A jego to ten... będzie boleć? - pyta nagle właściciel, który jakby lekko posiniał.
- Tak jak Pana przy pobieraniu krwi. Może go lekko zakłuć, ale nic złego mu się nie stanie. Jeśli nie będzie się ruszać skończymy szybciej -
- Ok, to ja go trzymam -
Pracuję dość długo, żeby rozróżniać kozaków, którzy okazują się nie tacy twardzi jak mówią że są. Tutaj mieliśmy właśnie taki przypadek.
- Hej - szepnęłam do koleżanki obok, kiedy znalazłyśmy się w znaczącej odległości od miejsca poboru - Dycha, że będzie musiał wyjść -
- Daję dwie, że nie wyjdzie, ale trzeba go będzie cucić -
- Stoi - odparłam, po czym wróciłam do pacjenta, który grzecznie przyglądał się jak igła penetruje jego żyły w poszukiwaniu czerwonego soczku, podczas gdy jego właściciel z odwróconą głową przygląda się wzorkom na ścianie.
Lekarz widząc, że mężczyzna nie jest zbyt dobrze nastawiony do badania pyta go, czy nie miałby może ochoty poczekać w poczekalni, bo pies zachowuje się wzorowo i jego pomoc nie jest konieczna.
- Nie, spoko, jest ok - odpowiada karku i odwraca odważnie głowę w kierunku igły, z której właśnie zaczyna do probówki kapać krew.
Gość robi się przezroczysty i widzę, że staje się jakby bardziej wiotki. Potrzebna interwencja.
- Może Pan jednak zaczeka za drzwiami? My Pana zawołamy jak będzie po badaniu -
- No może - odpowiada mężczyzna, szukając wzrokiem czegoś mniej widowiskowego - Jakoś się tu duszno zrobiło, chyba macie słabą wentylację -
- Koleżanka Pana zaprowadzi pod okno w poczekalni, a ja przyniosę wody - odpowiada współpracownica i uznajemy remis, jako że gość co prawda trafia do poczekalni, ale niezupełnie dobrowolnie, a słabo zrobiło mu się już w gabinecie. Kiedy odprowadzam go na krzesło, drugi oczekujący karku uśmiecha się i pyta:
- A temu co się stało? Tak pobladł jakoś -
- Nie Twój interes - odpowiada trzeźwiejący mężczyzna, a ja wracam do gabinetu, mijając koleżankę z wodą, zmierzającą w stronę właściciela Boksera.
Pies wciąż grzecznie patrzy na owijaną bandażykiem łapę i merda do lekarza, który wyciąga z kieszeni ciastka.
- Jak tam ten Pan? - pyta doktor.
- Przeżyje, już mu chyba lepiej bo znowu zaczyna się kłócić z kolegą w poczekalni -
- Czasem żałuję, że pacjenci nie mogą do nas przychodzić sami, bez właścicieli -
wzdycha lekarz - Ale to by było za proste -
- To ja może po niego pójdę - stwierdzam, wracając do poczekalni i trafiając na wojnę obu panów, którzy zawzięcie próbują ustalić hierarchię w stadzie.
- Może Pan już odebrać pieska, lekarz Panu powie co dalej -
Mężczyzna wchodzi do gabinetu, a drugi niezwłocznie usiłuje się dowiedzieć dlaczego tamten poczuł się źle.
- Co temu psu robiliście, że go tak wzięło? Operację na żywo? -
- Nie mogę udzielać informacji o innych pacjentach i ich opiekunach -
- Niech Pani nie będzie taka -
- Przykro mi, następna jest Pani z króliczkiem -
Koksu z bokserem w bandażyku w czaszki opuszcza gabinet odprowadzany spojrzeniem drugiego karka, który uśmiecha się ale powstrzymuje od komentarza.
- Nie wierzę. Blue widziałeś? - mówi do psa, głaszcząc go olbrzymią ręką - Zawinięta łapa. Gość by zemdlał od pobierania krwi, taki kozak. Po co mu pies do obrony, jak wystarczy że się zatnie przy goleniu i padnie trupem -
- Mężczyźni - wywraca oczami kobieta z kotami - A to ponoć my jesteśmy słaba płeć. To kobiety krwawią co miesiąc i rodzą w bólach i naukowcy udowodnili, że mamy większą odporność na ból, a w tym gabinecie jest pięć kobiet na jednego lekarza - zaczyna się rozkręcać niewiasta - Ja to moim kotkom puszczam Mozarta. Muzyka klasyczna łagodzi obyczaje. Są bardzo spokojne, Może Pan też powinien spróbować? -
Wychodzę z poczekalni, a za mną kobieta z króliczkiem.
Mam wrażenie, że para świetnie sobie w tej dyskusji poradzi sama i widownia nie jest im potrzebna.