Etykiety

Co tu się dzieje?

Witam!
Szybkim wstępem: Morfina to moja suka (Golden Retriever), przez którą wielokrotnie jestem świadkiem sytuacji których normalnie bym nie zobaczyła. Te sytuacje są opisywane na tym właśnie blogu. Jeśli jesteś tu przypadkiem to wiedz, że bardzo zbłądziłeś.

czwartek, 31 sierpnia 2017

Babcia w natarciu

Stałam sobie pewnego dnia z suką na trawniku pod blokiem mojej babci. Morfina obwąchiwała właśnie kolejny krzaczek, kiedy w ramię postukał mnie pewien starszy pan.
- Dzień dobry Pani – usłyszałam, więc odpowiedziałam i czekałam co dalej mężczyzna będzie miał mi do powiedzenia. Wątpiłam, żeby przetruptał z chodnika na trawnik dla samego dzień dobry.
- Czy widzi Pani ten znak tutaj? Co on według Pani przedstawia? –
Mężczyzna wskazał na zakaz wyprowadzania psów. Wiedząc już co się szykuje, postanowiłam się trochę podroczyć. Podeszłam z zainteresowaniem do tabliczki i zaczęłam studiować przekreślonego na czerwono owczarka.
- Hmm. Wie Pan nie jestem znawcą sztuki ale to może być kucyk. Tutaj, ten ogonek. To jest ogonek kucyka. –
- Niech Pani nie będzie bezczelna –
- Faktycznie, przepraszam. Widzi Pan jak się stanie o tutaj pod światłem to teraz jest osiołek. Tak, to ewidentnie jest osiołek –
- Pani jest opóźniona jakaś? Proszę sobie nie robić żartów –
- Matko faktycznie. Jak mogłam nie zauważyć. Tu widzi Pan ten garbik tutaj? To wielbłąd jest. Musi być młody jeszcze –
- Niech Pani skończy z siebie robić błazna! –
- Świnka morska? –
- To jest pies! To jest zakaz wyprowadzania psów! –
Spojrzałam oficjalnie na Morfinę, która teraz polowała na motyla i przerzuciłam wzrok ponownie na znak.
- Nie widzę podobieństwa – odrzekłam do Pana, który zmieniał kolory na twarzy.
- Tutaj nie wolno wyprowadzać psów –
- Naprawdę? Dlaczego –
- Bo niszczą zieleń –
- Przepraszam ale Pan sam właśnie stoi na zieleni –
- One srają i sikają i potem to śmierdzi i można wdepnąć! –
- Proszę Pana spokojnie. Po pierwsze te tabliczki już nie obowiązują od jakiegoś czasu, a po drugie tutaj mam woreczki i jeżeli zaistnieje taka sytuacja że pies coś po sobie zostawi to po nim pozbieram –
- Wy tylko udajecie, że zbieracie a nie zbieracie i sików też nie! –
Starszy Pan się rozkręcał, więc spojrzałam ponownie na znak i powiedziałam:
- Wie Pan co ale stąd to wygląda trochę jak motylek. Niech Pan spojrzy –
Człowiek był już na granicy wytrzymałości nerwowej ale nie mogłam się powstrzymać.
- Pani jest bezczelna! Ja dzwonię po straż! –
- Przepraszam Pana – usłyszałam głos mojej babci wychylającej się z balkonu. Znając ją, obserwowała sytuację od początku. Mężczyzna spojrzał na mnie triumfalnie, sądząc zapewne że właśnie uzyskał wsparcie w swojej walce o czyste trawniki. Nie wyprowadzałam go z błędu.
- Tak, słucham –
- Złociutki ja bym miała prośbę, mogę? –
- Oczywiście, co potrzeba? –
- Jakby Pan mógł na sekundkę stanąć o tam, na chodniku –
- Ale po co? –
- Niech Pan mi zaufa, na sekundkę. O właśnie tutaj i jakby Pan się mógł odwrócić tam w stronę kościoła głową. O tak, widzi Pan wieżyczkę? Super, dziękuję kochaniutki. Ostatnia prośba. Jakby Pan zrobił trzy kroki w tamtą stronę. Tak, tam właśnie –
Mężczyzna był lekko zdziwiony i skonsternowany ale wykonał wszystkie polecenia, licząc że zobaczy coś, co widziała kobieta z balkonu ale czego on dojrzeć nie mógł. Babcia uśmiechnęła się i powiedziała:
- No, to teraz Pan już trafi. Proszę się iść pomodlić jak Pan nie ma nic ciekawego do roboty i dać spokój mojej wnuczce, bo jak następnym razem wyjdę to Pan się nauczy biegać z przeszkodami. Chodź Paulinka, bo Ci obiad wystygnie –

Babcia – mój mentalny guru.

Nie igrajcie z kozą

Byliśmy całą rodziną na wakacjach, na wsi. Morfina, będąc psem miastowym z fascynacją oglądała różne żyjątka które w miastach nie występują. Kury, króliki, kozy, krowy – wszystko było dla niej pieskami które z niewiadomych powodów nie chciały się z nią bawić. Przełom nastąpił, kiedy sucz odkryła że niektóre z tych piesków dają mleko. Codziennym rytuałem był spacer po jajka, wydojenie kóz i krowy oraz zaprowadzenie ich na pastwisko. Morfi przyglądała się procesowi dojenia i pewnego dnia stwierdziła, że wie już jak to działa. Podeszła do kozy, która akurat pasła się na łące i złapała pycholem wymię w nadziei na mleko. Kozie nie spodobało się, że ktoś przeszkadza jej w posiłku, do tego łapie ją za cycka zębami, więc zadziałała tak jak kozy mają w naturze. W życiu nie widziałam, żeby moja sucz osiągnęła takie prędkości. Wyglądała jak rozpędzony gepard na sawannie, z tym że w tym wyścigu była ofiarą nie drapieżnikiem. Spanikowana suka zaczęła wydawać z siebie dźwięki rannej mewy ale nie odważyła się zwolnić z obawy przed kozimi rogami w swojej przestrzeni międzypośladkowej. Postanowiłam przerwać to szaleństwo i uratować psa z opresji, więc wpadłam między dwójkę i próbowałam odwrócić uwagę kozy od psa. Udało mi się ale szybko tego pożałowałam. Okazało się bowiem, że ja nie jestem tak szybka i zwinna, więc czarny szatan dogonił mnie po paru metrach (niech Was nie zmyli przyjazna aparycja, wściekła koza jest gorsza od niedźwiedzia). Będąc już na ziemi zaczęłam krzyczeć o pomoc w nadziei że ktoś usłyszy. Pies ciężko dysząc, stał od nas w znacznej odległości i nie miał zamiaru mi pomóc. Ratunek nadszedł po 10 minutach. Koza właśnie kończyła obgryzać moje nogawki spodni i zabierała się za buty.
Pies do tej pory nawet nie spojrzy na mleko.

wtorek, 29 sierpnia 2017

Schronisko

Każde schronisko ma swojego weterynarza wewnętrznego, który sprawdza zwierzęta, szczepi je i w razie potrzeby leczy. Zdarzyła się jednak taka sytuacja, że w związku z pilnym wezwaniem weterynarza schroniskowego w teren, zadzwoniono do naszego gabinetu żebyśmy wykonali rutynowe szczepienia. Jako że w związku z nowymi podopiecznymi na terenie schroniska panowało lekkie zamieszanie, byłam często wysyłana do samochodu po sprzęt albo szczepionki. Stałam przy aucie i szukałam igieł odpowiedniej wielkości, kiedy udało mi się podsłuchać rozmowę mężczyzny odwiedzającego schronisko, z wolontariuszką:
- Proszę Pani, chciałem zaadoptować psa –
- To świetnie, ma Pan jakieś oczekiwania co do pieska, czy woli Pan się przejść między klatkami i sam wybrać –
- Właściwie wiem czego chcę. Mam duży dom, pieniądze na ewentualne leczenie. Pracuję w domu, mam dużo czasu. Nie mam dzieci. Proszę mi pokazać psa, który ma najmniejsze szanse na adopcję.  –
Czułam jak rozpuszcza mi się serce. Wolontariuszka chyba poczuła to samo, bo spytała tylko czy jest pewien swojej decyzji, na co mężczyzna odpowiedział że myślał nad tym pół roku i jest całkowicie pewny i świadomy odpowiedzialności jaką na siebie bierze. Zniknęli gdzieś w głębi schroniska a ja wróciłam z igłami do lekarki. Miałam okazję podziwiać przez okno jak mężczyzna wraca ze swoim nowym przyjacielem i pomaga psu wsiąść do samochodu. Zaadoptował Ryśka – ślepego na jedno oko, ośmioletniego mieszańca bernardyna z kaukazem. Rysiek wymagał stałego przyjmowania leków na serce, miał astmę, cukrzycę i padaczkę. Do tego pies miał zaawansowaną dysplazję oraz problemy z kręgosłupem po wypadku. W schronisku był już drugi rok i jego szanse na adopcję drastycznie malały, wraz z wykrywaniem kolejnych chorób. Nowy właściciel oczywiście musiał być poinformowany o kosztach związanych z leczeniem psa oraz jego częściową niepełnosprawnością. Dostał listę leków jakie przyjmował Rysiek, wraz z rozpiską godzin ich podawania.
Wolontariuszka powiedziała nam, że trudno było jej powstrzymać łzy, kiedy mężczyzna zaczął głaskać psa i szeptać mu to ucha, że teraz już będzie dobrze, że zabierze go teraz do domu i że jest najlepszym psiakiem na świecie.

Nie wiem kim jest ten człowiek ale mam nadzieję, że wiedzie mu się w życiu jak najlepiej.

Endomondo

Żądna cukru maszeruję do kuchni. Wyciągam z szafki batonika. Odwijam folię i wgryzam się w czekoladę. Rozlega się dźwięk powiadomienia na telefonie. Wyciągam urządzenie, dalej pałaszując batonika. Czytam powiadomienie od Endomondo:
"Brawo, jesteś na drodze do mistrzowskiej formy. Tak trzymaj!"
...Idealne wyczucie czasu.

poniedziałek, 28 sierpnia 2017

Wsparcie w nauce





Medytacja przy pralce

Mój pies ma dziwne zwyczaje i nie stwierdzam tego faktu, nie mając żadnego pokrycia.
Kiedy była szczeniakiem oraz później podrostkiem, przeszła przez wiele operacji i zabiegów, po których czasem nie czuła się najlepiej. Wiadomo jak zachowuje się mały pies, którego coś pobolewa albo ma niewygodny gips. Zaczyna się włóczyć po domu, popiskiwać, ogólnie marudzić. Nie mogłam jej się dziwić - nic przyjemnego, poza tym uniemożliwiało jej to ruch w stopniu znacznym a przecież szczeniaki mają nadmierne pokłady energii. Odmawiała zabawy i strasznie się nad sobą użalała. Złoty środek znalazł się sam. Zauważyliśmy, że pies momentalnie cichł i kładł się spać, kiedy w domu włączało się głośne sprzęty (wyjątkiem był odkurzacz). Nie mieliśmy jeszcze wtedy zmywarki, więc myliśmy ręcznie. Hałas obijanych talerzy i tłuczonych garnków działał na nią lepiej niż środek usypiający. To samo odnosiło się do pralki, robota kuchennego, blendera – wszystkiego co wydawało z siebie głośne dźwięki (uspokajająco do tej pory działają też na nią dźwięki burzy, za to fajerwerki to zło). Kiedy urządzenia przestawały pracować, suka się budziła i dalej marudziła, jak to ona ma źle. Tym sposobem w środku nocy włączaliśmy pralkę na długi program albo 3 godziny ubijaliśmy jajka w mikserze. Wszystko żeby choć trochę się wyspać. Sąsiedzi uważali nas za wariatów. Chciałam odkryć fenomen tej sprawy i w pierwszej kolejności zbadaliśmy jej słuch. Okazało się, że wszystko jest w porządku. Pomyślałam może pozytywne bodźce? Może już od małego żyła w hałasie i kojarzyło jej się to z bezpieczeństwem? Tak mogło być ale urodziła się na wsi, gdzie zazwyczaj było aż za cicho. Reagowała w ten sposób tylko na wybrane dźwięki. Nie działał na nią na przykład telewizor, radio, ruch uliczny, odkurzacz. Wszystkie skutki operacji się zagoiły i pies dorósł. Mimo to, po pięciu latach dalej obserwuję to samo zjawisko. Kiedy tylko zaczynają się myć naczynia (obecnie zmywarka) albo zostaje włączone pranie, suka podchodzi najbliżej jak się da, podkłada łeb pod urządzenie i zasypia. Śpi jak zabita, dopóki sprzęt nie skończy pracować, wtedy patrzy z litością żeby włączyć urządzenie ponownie. Potrafi godzinę stać przy wyłączonej pralce i szturchać nosem guzik, dając nam do zrozumienia, że już chyba czas na pranie. To nie jest tak, że bez tego nie zaśnie -  nie ma z tym najmniejszych problemów, po prostu bardzo lubi drzemać przy akompaniamencie głośnych dźwięków. Mieliśmy ostatnio remont kuchni i sądziłam, że to będzie dla niej już przesadą jeśli chodzi o decybele. Gdzie tam. Położyła się najbliżej wiertarki jak tylko się dało. Właściwie przespała całe zamieszanie: zrywanie kafelek, skręcanie mebli, hałas związany z taszczeniem i przesuwaniem ciężkich przedmiotów. Mam wrażenie że w życiu się lepiej nie wyspała.
Nie mam pojęcia dlaczego to robi, co jest tego przyczyną ale widocznie każdy ma jakieś fanaberie.
Poniżej suka w Zen.




sobota, 26 sierpnia 2017

Babcia

Chciałam na wstępie zaznaczyć, że jeżeli macie dzisiaj dobry nastrój i nie chcecie go sobie popsuć, to może lepiej przejść do następnej historii, bo tutaj wesoło dzisiaj nie będzie.
Niektórzy z Was pamiętają moją babcię (z postu o penisie wołowym). Jeśli nie, to jest to kobieta z wielkim poczuciem humoru i jeszcze większą miłością do zwierząt. Moja suka czuje do niej uwielbienie, z wzajemnością zresztą. Czasem obie spiskowały przeciw mnie i dzieliły się jedzeniem kiedy nie widziałam. To właśnie od babci Morfina dostawała najlepsze ciastka, gryzaki i zabawki. Kiedy przychodziłyśmy w odwiedziny, pieszczotom nie było końca a suka stanowczo odmawiała opuszczenia mieszkania.
Dwa lata temu babcia dowiedziała się że ma raka płuc. Wiadomość przyjęła zaskakująco spokojnie, poddała się operacji i leczeniu. Udało się trochę spowolnić to paskudztwo, jednak po jakimś czasie okazało się że znaleziono przerzuty w węzłach chłonnych i stawach. Babcia zaczęła mieć problemy z chodzeniem, jednak uwielbiała spacery z moją suką do tego stopnia, że brała psa, balkonik i niestrudzenie, zaliczając po drodze wszystkie możliwe ławki szła dalej. Kilka tygodni później, na dalsze dystanse jeździła już o wózku inwalidzkim. Potrzebowała pomocy tylko przy schodach, z całą resztą radziła sobie świetnie. Morfina dalej towarzyszyła babci w spacerach, idąc na smyczy przypiętej do wózka. Potrafiły nie wracać kilka godzin, bo jak tłumaczyła babcia „zagadały się”. Czasem widziałam przez okno jak siedziały pod cukiernią i jadły loda na spółę. Suka wafelek a babcia całą resztę. Niestety rak był nieubłagany i wkrótce potem zabrał babci głos. Mogła mówić tylko szeptem, co jednak nie przeszkadzało jej w kilkugodzinnej rozmowie z psem na balkonie, czy opowiadaniu świńskich dowcipów przy obiedzie. Kryzys nadszedł kiedy stawy zaczęły ją boleć do tego stopnia, że uniemożliwiały jej wykonywanie podstawowych czynności. Leki przeciwbólowe przestały działać. Każdy ruch kosztował ją naprawdę wiele. Pomagaliśmy jej jeść, podcierać się i kąpać. Od tej pory nie wychodziła na spacery z psem sama. Nie była już w stanie pchać wózka własnymi rękami i musiała mieć ciągłe towarzystwo. Psychicznie starała się dalej być wesołą osiemnastolatką. Jednak bywały i gorsze dni. Przygotowywałam właśnie obiad a babcia siedziała na wózku, na balkonie, łapiąc promienie słoneczne. Jak zwykle towarzyszyła jej moja suka, ciałem właściwie przyklejona do koła wózka. Mieszając makaron, usłyszałam chlipanie i pociąganie nosem dochodzące z balkonu, więc popędziłam sprawdzić co się stało. Spytałam babci czemu płacze? Czy ból się nasilił? Czy coś się stało? Nigdy nie zapomnę tego zaszklonego spojrzenia, którym mnie wtedy obdarzyła. To była bezsilność. Wyszeptała: „ Co to za życie, kiedy nawet nie mogę pogłaskać mojego psa mimo że siedzi obok”. Kompletnie nie wiedziałam co odpowiedzieć. Położyłam jej dłoń na głowie suki. Kiedy Morfina zaczęła lizać drugą rękę babci i położyła swój łeb na jej kolanach, łzy przestały płynąć i babcia trochę poweselała. Wyszłam do kuchni pod pretekstem zamieszania zupy. Musiałam hamować własne łzy rękawem bluzki. Nie mogłam znieść jej smutku i gdybym mogła wzięłabym to cierpienie na siebie… ale nie mogłam. Musiałam wtedy tłumaczyć spuchniętą twarz nagłą alergią na pyłki. Babcia nie była naiwna ale udawała, że mi uwierzyła i 20 minut później wcinałyśmy lody z wiaderka, zaśmiewając się z pokazu mody męskiej w telewizji. Co z tego, że nie jadłyśmy jeszcze obiadu.
Pojechaliśmy z babcią na umówioną wizytę na onkologię. Czekaliśmy w kolejce 5 godzin, żeby dowiedzieć się że kolejnej wizyty nie będzie. Przerzut do mózgu. Nieoperacyjny, brak możliwości dalszego leczenia oprócz kontynuacji chemio- i radioterapii. Leki przeciwbólowe bez zmian plus morfina dożylnie w razie bardzo silnego bólu. Babcia całą drogę powrotną starała się nas pocieszyć. Chyba powinno być na odwrót. Powiedziała, ze jak na pogrzebie będziemy za nią płakać, to się wróci i jak przez kolano przełoży to tydzień nie usiądziemy. Chwilę potem zarządziła nałożenie niebieskiej sukienki (w czarnej jej nie do twarzy), jasne stroje dla rodziny (bo nie będziemy jak kominiarze szli przez całe miasto) i żadnej żałoby. Kilka minut później babcia zastanawiała się czy to prawda co mówią o mężczyznach z długim nosem, bo jeśli tak to chyba się zabierze za tego doktora.
Dni mijały a stan babci to polepszał się, to pogarszał. Spacery odeszły w zapomnienie ze względu na zbyt duży ból. Babcia traciła apetyt i jadła na siłę. Mówiła, że wszystko smakuje tak samo. Zauważyłam jak suka kładła jej na kolanach swoje smaczki i czekoladki. Role się odwróciły, teraz to ona chciała dokarmiać babcię.
Pewnego dnia, kiedy siedziałyśmy wszystkie trzy na balkonie, babcia powiedziała do mnie: „ Paulinka ale Ty nie bądź na mnie zła jak czasem będę się zachowywać jak nie ja albo zapomnę Twojego imienia dobrze? To rak będzie taki nie ja. Ja Cię zawsze będę pamiętać, wiesz? Tylko może nie będę umiała tego powiedzieć.” Wiem babciu. „ Jak już kiedyś umrę, to przyprowadź do mnie czasem Morfi, dobrze? Ja wiem, że psom nie wolno na cmentarz ale chociaż za siatką, żebym sobie na nią popatrzyła”. Przytuliłam babcię na ile pozwalał mi na to jej delikatny stan i modliłam się żeby się nie rozryczeć. W następnych tygodniach rak często przez nią przemawiał. Czasem nie poznawała nikogo i dopiero po dłuższej chwili przypominała sobie, że ma dzieci, wnuki i ukochanego psa. Bywały też dni kiedy była całkowicie sobą i żartowała, że kiedy mówi szeptem przez maszynę tlenową to brzmi jak Darth Vader. Gdyby miłość mogła zwalczać raka, to ustrojstwo nie miałoby szans.
Parę dni temu przyszłam do niej ze słodkościami. Obaliłyśmy pół tortu we dwie, a potem babcia zarządziła pizzę. Powiedziała, że ma taką ochotę że jak dostawca się nie pospieszy, to go na swoim pojeździe czterokołowym wyprzedzi. To był jeden z tych lepszych dni. Około 22 poszłam do domu, tej nocy dyżur przy babci pełnił mój wujek. Uściskałam ją, dałam buziaka, podniosłam sukę, żeby też mogła dać babci całusa i wyszłyśmy.
O 5 rano zadzwonił telefon. To był wujek. Powiedział, że jeżeli chcemy pożegnać się z babcią, to teraz jest chyba ostatni moment. Nie docierało to do mnie. Przecież kilka godzin temu rozmawiałyśmy o krzywych nogach prezenterki w telewizji.
Pół godziny później weszłyśmy do mieszkania. Ja, mama, moja siostra i nasz pies. Na miejscu był już ksiądz i lekarz a spuchnięte twarze przybyłej rodziny świadczyły o stanie w jakim znajdowała się babcia. Mimo podłączonej maszyny tlenowej miała potworne problemy z oddychaniem i co chwilę traciła przytomność. Lekarz oświadczył, że to już końcówka. Wszyscy siedzieli dookoła łóżka, a ja będąc dalej w szoku stałam na uboczu i trzymałam rozhisteryzowaną sukę, która chciała staranować księdza, lekarza i wszystkich którzy staną jej na drodze. Wtedy babcia zacharczała. Lekarz pochylił się nad nią i stwierdził, że chyba próbuje coś powiedzieć. Podałam smycz mamie i sama usiadłam przy łóżku. Nic nie zrozumiałam ale z pewnością był to jeden wyraz. Lekarz powiedział : „morfina tak? Boli Panią, dać zastrzyk?”. Babcia zaprzeczyła głową, chociaż widać było że kosztuje ją to niewyobrażalnie wiele wysiłku i podjęła kolejną próbę wypowiedzenia słowa. Usłyszałam „Mor–fi-nka”. Powiedziałam lekarzowi, że babci prawdopodobnie nie chodzi o leki tylko o mojego psa. Spytałam czy mogą się pożegnać. Babcia zaczęła potakiwać głową i usilnie chciała poruszyć ręką. Lekarz widząc reakcję zezwolił ale dodał „tylko ostrożnie”. Podprowadziłam sukę, która zaczęła popiskiwać i wpychać swój nos pod babciną dłoń. Babci udało się poruszyć palcem i poskrobać sukę po czole: „ Zaj-mij… się ni-mi… ja już… mu-sze iść”. Chciałabym Wam powiedzieć, co było dalej ale pamiętam tylko urywki. Uczucie jakbym dostała w głowę czymś ciężkim. Jakieś dziwne chrupniecie w sercu. Lekarz stwierdzający zgon. Wycie odciąganej suki, kiedy zasuwano plastikowy worek i wynoszono babcię do samochodu pogrzebowego. Jakieś pytania, które padały w moją stronę i moje odpowiedzi których nie byłam świadoma. Ponoć zdążyłam jeszcze babcię przytulić ale tego też nie pamiętam. Właściwie z tego stanu wyrwałam się dopiero na pogrzebie. Wszyscy płakali. Ja nie mogłam. Obiecałam babci. Późnym wieczorem przemyciłam psa na cmentarz, bocznym wejściem. Suka położyła się przy kopcu usypanej ziemi i zaczęła cicho skomleć i posapywać. Gdybym mogła, zostałabym tam na noc ale ludzie zaczęli na nas zwracać coraz większą uwagę i musiałam się zwinąć zanim zawiadomią służby. Było naprawdę ciężko odciągnąć stamtąd Morfinę. To była najdłuższa droga w moim życiu.
Pies dalej widząc kogoś na wózku inwalidzkim biegnie co sił w łapach, z wywalonym jęzorem i merdającym ogonem, żeby chwilę później wrócić rozczarowana i zrezygnowana że i tym razem to nie była babcia. To nie powstrzymuje jej jednak przed napastowaniem wszystkich wózków inwalidzkich jakie tylko znajdą się w zasięgu jej wzroku. Przechodząc pod mieszkaniem babci dalej wypatruje jej na balkonie. Szczerze mówiąc sama również się na tym złapałam. Udało mi się dzisiaj zmusić ją Morfi do jedzenia, którego odmawiała przez ostatnie 2 dni.
Pisałam ten wpis na raty przez półtorej dnia, ponieważ nie byłam w stanie widzieć klawiatury przez mgłę ( oj babcia spierze mi za to tyłek ). Chyba chciałam Wam uświadomić potęgę psiego przywiązania.
Właściwie mam do Was prośbę. Przytulcie dzisiaj kogoś bez powodu: matkę, siostrę, męża, dziecko, psa albo złotą rybkę – nieważne. Ważne żebyście to zrobili, bo przekonałam się że nigdy nie wiadomo czy nie robimy tego przypadkiem ostatni raz.

Dzięki, że przebrnęliście przez ten tekst.


wtorek, 22 sierpnia 2017

Hannibal

Szłam z Hannibalem na spacer - pies kolegi (historia tego imienia ma swoje podłoże), ponieważ jego właściciel złamał nogę i ze względu na związane z tym trudności zadzwonił do mnie prosząc o pomoc. Hannibal jest raczej psem jednego właściciela i reszty ludzi słucha okazjonalnie, jeśli akurat ma ochotę. Nie jest agresywny, nie sprawia problemów behawioralnych, czasem po prostu nie reaguje na komendy i przywoływania, wtedy trzeba się do niego pofatygować lub nieco ostrzej krzyknąć: Lecter! To od szczeniaka działa na niego karcąco i wtedy wie że jak się zaraz nie ruszy, będzie miał problemy. Tylko właściciela słucha cały czas i wykonuje wszystkie polecenia. Taki już typ.
Wracając do sprawy. Poszłam z nim do parku, żeby sobie mógł pobiegać z kolegami których tam zawsze pełno i żeby go trochę zmęczyć. Spuściłam go, a on bez zbędnych ceregieli poszedł się zająć swoimi sprawami i przywitać się ze znajomymi. Wokół hasających psów stała gromadka właścicieli, zajętych rozmową między sobą. Nie mając nic do roboty, zaczęłam grzebać coś w telefonie. Właściciele po pewnym czasie zaczęli się rozchodzić, zabierając ze sobą już lekko wykończone zabawą psy, więc i ja zaczęłam wołać mojego:
- Hannibal idziemy! –
Wtem dosłownie kilka centymetrów obok mojego ucha usłyszałam szept:
- Przepraszam Panią –
Odwróciłam się i niemal zderzyłam się z twarzą kobiety, która konspiracyjnie była nachylona do mnie.
- Słucham Panią? –
- Bo ja tylko chciałam zapytać, nie ze wścibskości ale wie Pani czasem ludzie gadają… ten pies to dlatego ma tak na imię, bo się żywi ludzkim mięsem? –
Wcięło mnie. Wykonałam najdłuższe w historii ludzkości mrugnięcie niedowierzania. Miałam nadzieję, że kobieta żartuje ale jej wyraz twarzy mówił co innego. Lekko zdębiała postanowiłam ją uspokoić:
- Ależ skąd. On je mięso ale przecież nie ludzkie. Skąd w ogóle takie pomysły –
- Pani może być ze mną szczera, ja nikomu nie powiem. Ja wiem, że to nielegalne. –
Przyznam szczerze, że zaczęłam wątpić w poczytalność tej kobiety, a jej kompletny brak utrzymania przestrzeni osobistej lekko mnie przerażał.
- Hannibal do mnie! –
Pies postanowił mieć mnie w poważaniu i tylko obdarzyć mnie leniwym spojrzeniem.
- Pozwalacie mu polować, czy je już martwe? –
- Wyjaśnijmy sobie coś. Nie wiem co Pani sobie ubzdurała ale ten pies żywi się wyłącznie mięsem pochodzenia zwierzęcego… Lecter! –
Pies widząc, że sytuacja się zaostrza rozpoczął powolny marsz w moją stronę
- Ludzie to też zwierzęta w pewnym sensie –
Byłam już nieźle kobietą zestresowana, więc zapięłam w pośpiechu psa i szybkim marszem oddaliłam się od niej. Widziałam jak zmierza na ławeczki, siada obok innych niewiast i zaczyna z nimi rozmawiać. Wiedziałam już że ploteczkom nie będzie końca. W drodze powrotnej dostałam sms-a, że mam psu kupić kość, która jest odłożona dla niego w mięsnym. Hannibal widząc swój ulubiony gryzak do ciamkania nieomieszkał popiskiwać wesoło i kręcić kółeczka. Kość była ciężka, więc nie pozwoliłam mu jej nieść i spoczywała w torbie, za małej by ukryć jej zawartość. Połowa zdobyczy wystawała więc  z reklamówki. Jakimś potwornym pechem minęliśmy się z nawiedzoną kobietą, która wcześniej zaczepiła mnie w parku. Wracała w towarzystwie swoich znajomych. Postanowiłam iść zapatrzona w telefon i udawać, że jej nie zauważyłam. Ona jednak z pewnością dojrzała nas. Widząc wielką, wystająca z reklamówki kość z kawałkami mięsa dyndającymi po bokach, odwróciła się do koleżanek i z miną osoby która właśnie udowodniła, że Ziemia jest okrągła powiedziała do nich:
- Widzicie? Mówiłam Wam! –
Panie wyminęły nas łukiem i poszły dalej. Sytuację opowiedziałam koledze, który skwitował tylko, że te Panie wynajdują niestworzone sensacje średnio raz w tygodniu i za jakiś czas dowiem się, że chomik sąsiadów poleciał w kosmos rakietą z rolek po papierze toaletowym.

Chyba się cieszę, że nie miałam przy sobie mojej suki. Miałyby kolejny temat na pierwsze strony gazet.



poniedziałek, 21 sierpnia 2017

Wykałaczka

Stoję z psem na trawniku. Moja baletnica właśnie przymierza się do spuszczenia balastu po dziesięciominutowym tańcu rannego łabędzia. Szykuję woreczek i kątem oka zauważam staruszka z Yorkiem miniaturką kilka metrów od nas. Widzę, że tutaj również dwójeczka, więc dziadzio schyla się i zaczyna namiętnie grzebać w bobkach pozostawionych przez jego psa. Myślę sobie, może pies coś połknął i teraz mężczyzna próbuje to odzyskać albo sprawdza czy nie ma robaków. Zbieram skarby Morfiny i zmierzam do kosza. W międzyczasie widzę, jak staruszek nabija bobki na wykałaczkę oraz maszeruje z osobliwym koreczkiem, mijając śmietnik. Pomyślałam, że jeżeli zbliży to do swoich ust to obok łabędzi zaraz na trawie zatańczą i pawie. Pan zniknął mi z oczu, jednak w ciągu następnych tygodni zaobserwowałam to samo zdarzenie. Pies się wypróżnia, właściciel robi lizaka z bobków na wykałaczce i idzie z tym przed siebie. Nie chciałam być wścibska ale ciekawość wygrała, więc podchodzę do staruszka i pytam się co to za techniki zbierania odchodów, bo wygląda to nieźle.
- A bo wie Pani, ja sobie kwiatuszki na oknie hoduję, a po tym to tak świetnie rośnie –
- No ja rozumiem ale to czemu nie do woreczka? Wygodniej chyba –
- A widzi Pani. Włożyć wygodniej ale już wyjąć trudniej. A na patyku to od razu do ziemi wtykam i mam. Z Pani psa to by dopiero było nawozu –
- Jak Pan chce to ja się podzielę. Nie czuje się emocjonalnie związana z tym nawozem –
- Oj dziękuję ale nie mam aż tyle kwiatków. –
Po czym poklepał Morfinę po głowie i ruszył do domu, w jednej ręce trzymając smycz, w drugiej dzierżąc wykałaczkę z nabitymi trzema bobkami.

niedziela, 20 sierpnia 2017

Dalmatyńczyk... zapamiętać

Mój pradziadek, który całe życie spędził na wsi, odciętej od reszty świata miał problemy poznawcze kiedy odwiedzał nas w mieście. Zaliczała się do tego na przykład całkowita nieznajomość ras psów. Przez całe życie znał tylko owczarki niemieckie i kundle. Wszystko inne było mu całkowicie obce. Mieliśmy wtedy dalmatyńczyka. Moja mama wielokrotnie starała się wbić pradziadkowi do głowy rasę psa ale miał zaskakujące problemy z jej zapamiętaniem, postanowiła więc zadziałać na zasadzie skojarzeń.
- Zapamiętaj, że to połączenie Delmy – tej margaryny i tuńczyka. Delma- tuńczyk. Dalmatyńczyk. Zapamiętasz? –
Pradziadek stwierdził, że no teraz to już łatwizna.
Poszliśmy na spacer całą rodzinką, włącznie z psiskiem. Jakiś przechodzień, zaczepił nas i powiedział, że mamy bardzo ładnego psa. Pradziadek chcąc zabłysnąć odpowiedział:
- No pewnie, bo to ładna rasa jest. Masłorybka. –
Przechodzień spojrzał niepewnie na pradziadka ale ten brnął dalej:
- Pstrągosełka? Pangaryna?... Sumosło? – pradziadek patrzył na nas błagalnie. Jego całe ciało wołało o pomoc. W końcu mama wybawiła go z opresji i odpowiedziała:
- Dalmatyńczyk –
- Aha – odpowiedział przechodzień – Bardzo ładny – po czym poszedł zmieszany dalej.
Pradziadek więcej nawet nie próbował się bawić w zapamiętywanie jakichkolwiek ras. Ciężko go winić, był już mocno starszy i miał problem z zapamiętaniem czy jadł albo czy brał już tego dnia leki. Na pytanie o rasę od tej pory odpowiadał zawsze:
- Panie a czy to ważne? Ładne, mądre i zdrowe. To się liczy –

piątek, 18 sierpnia 2017

Bo wiercić też trzeba umieć

Z ostatniej chwili. Przyrządzam sobie w kuchni kolację. Jestem między krojeniem rzodkiewek a pomidora, kiedy nagle z pokoju wybiega moja spanikowana suka i zatrzymuje się przy mnie sapiąc i popiskując (jak opuszczałam pomieszczenie to smacznie spała w legowisku). Ze strachu pokonała dystans w trzech susach. Słyszę co prawda odgłos wiertarki u sąsiadów ale pies głośnych dźwięków się nigdy nie bał, więc idę sprawdzić co tak przestraszyło mi zwierzę. W myślach obstawiałam ćmę albo ostatecznie nietoperza. Wchodzę do pokoju i zastaję widok jak na zdjęciach. Zadałam sobie bardzo proste i jednocześnie podstawowe pytanie : jak? Chcąc uzyskać odpowiedź na to pytanie stukam w drzwi sąsiada. Otwiera mi młody mężczyzna (znamy się już jakieś 1,5 roku, mają uroczego synka):
- Dobry wieczór sąsiadko, ja wiem że już trochę późno. Ja już nie będę wiercić, jeden obrazek tylko chciałem –
- Wie Pan ja nie w tej sprawie. To znaczy pośrednio w tej, tylko że problem nie leży w hałasie. Przewiercił mi się Pan do pokoju… i trochę wystraszył psa –
Zza pleców sąsiada wyłania się jego żona:
- Ale to niemożliwe tak gładko wiertło weszło –
- No można powiedzieć że aż za gładko, jakbym Pana mogła prosić żeby to obejrzeć –
Sąsiad założył buty i z lekkim niedowierzaniem wszedł do mojego mieszkania. Ujrzał dziurę i widać było, że jego świat zwolnił. Miał oczy wielkości zakrętek od słoików, i usta otwarte na rybkę. Posiniał, przełknął ślinę i  odwrócił się w moją stronę. Miał taki wyraz twarzy że nie mogłam wytrzymać i zaniosłam się śmiechem.
- Jezu… ja Panią strasznie przepraszam. Ja teraz idę do pracy ale z rana to Pani załatam. Ja naprawdę nie chciałem, ja tylko obrazek chciałem, Boże kochany –
Przerwałam mu te litanię przeprosin i mówię, że nie ma większego problemu, zdarza się. Skoro obiecał, że naprawi to do tego czasu może tam wisieć plakat albo coś.
Wtedy sąsiad znowu zaczął mnie przepraszać, uklęknął do psa, który schował się za moimi nogami i zaczął ją głaskać i przytulać oraz przepraszać za stres. Mam wrażenie że najbardziej zestresowany w tym momencie był właśnie ten mężczyzna. Kolejny raz nie mogłam powstrzymać śmiechu. Wrócił do siebie, ja również. Posprzątałam tynk i ułożyłam psa z powrotem.

Teraz mam kontakt z sąsiadami bez wychodzenia z pokoju. Właśnie słucham jak żona wyzywa go od nieudaczników i wydaje mi się że oni również słyszą mój niekontrolowany śmiech. Suka za kawałek szynki zapomniała o całej sprawie.




czwartek, 17 sierpnia 2017

Prawdziwa dama

Pewnego dnia szłam z psem na spacer. Suka na smyczy, przy nodze. Ciałem jestem z nią ale umysł błądzi gdzieś między fizyką kwantową a tym, co zrobić dzisiaj na kolację. Wtem, sucz wydaje z siebie najbardziej soczysty berk, jaki w życiu słyszałam. Tego odbicia nie powstydziłby się dorosły mężczyzna po trzydaniowym obiedzie. Mijające nas starsze małżeństwo powiedziało z uśmiechem „ ojej, na zdrowie”. Słowa ewidentnie były skierowane do mnie. Byłam tak rozproszona, ze zamiast wytłumaczyć, że to psu się wymsknęło, podziękowałam odruchowo i nieco zmieszana poszłam dalej.

Poniżej Morfina w różowym tutu:


środa, 16 sierpnia 2017

O kurczaczek

Pewnego razu, kiedy byłam na praktykach w gabinecie weterynaryjnym, przyszedł do nas mężczyzna z owczarkiem na zwykłe, coroczne szczepienia. Widząc ONka bez kagańca i znając procedury jakie mnie obowiązują, poszłam na zaplecze znaleźć coś w tym rozmiarze. Widząc mnie z kagańcem w ręce właściciel uśmiechnął się i powiedział, że to nie będzie konieczne. Odpowiedziałam, że rozumiem ale muszę dbać o bezpieczeństwo zarówno swoje jak i psa i mimo łagodności zwierzęcia, musi mieć kaganiec na te 3 sekundy podawania zastrzyku. Standardowo przytrzymywałam łeb, lekarka podała zastrzyk, wszystko poszło gładko, sprawnie i przyjemnie, a pies nawet nie drgnął. Zdjęłam kaganiec, dałam ciasteczko dzielnemu pacjentowi i czekałam na wydruk zaświadczenia. W międzyczasie pies podszedł wesoło i zaczął nosem szturchać moją rękę. Wyżebrał głaskanie i kolejne ciastko.
- Ma Pan bardzo grzecznego psa – powiedziałam do właściciela, miziając rozłożonego już na plecach owczarka po wystawionym brzuchu.
- A widzi Pani. Chciałem obronnego, żeby pilnował posesji a mi się taka ciapa trafiła że szkoda gadać – mimo wszystko opowiadał o psie z uśmiechem, więc chyba nie miał mu tego aż tak za złe
- Chodziłem z nim nawet na szkolenie przez rok ale zamiast atakować pozoranta, zaczął się przed nim rozkładać –
- Wie Pan, czasem dopiero w sytuacji zagrożenia właściciela psu się włącza obrona – ONek przysypiał właśnie pod moim krzesłem z wywalonym jęzorem, co chwila szturchając mnie łapą żebym przypadkiem nie zapomniała  o pieszczotach.
- Oj wątpię. To jest jedyny pies, który listonoszowi piłkę przynosi. Jedynie co, to interesuje się kurami od sąsiadów. Wie Pani co on ostatnio zrobił? Cwaniak zrobił podkop pod całym naszym ogrodzeniem i pod kurnikiem sąsiadów. Czwarta rano, a tu spanikowany sąsiad wali do moich drzwi i drze się, że mój pies do jego kurnika wpadł. Ja szlafrok, wybiegam, kury to słychać już u mnie na podwórku. Cały kurnik tak dudni, jakby się zaraz miał przewrócić. W głowie już podliczam ile kur zagryzła ta menda i ile będę musiał za nie zapłacić. Sąsiad otwiera kurnik, wypadło na nas tornado pierza, wszystkie kury uciekły na zewnątrz, wszędzie pióra! Sąsiad się odsunął, ja wchodzę spodziewając się ujrzeć tam dziesiątki kurzych zwłok, a tam mój pies leży, między łapami kura a on ją sobie liże. Jak podszedłem, to położył na niej łeb jak na poduszce i zaczął skomleć jakbym mu chciał najlepszą zabawkę zabrać. W końcu udało mi się wyrwać kurę i Pani nie uwierzy. Nic jej nie było! Miała oczy jak pięć złotych i była chyba w stanie przedzawałowym ale ani jednej ranki, ani jednego wyskubanego piórka. Ciekło z niej tylko, bo była cała zaśliniona i można było ją wyżymać. Nie niosła się jeszcze przez tydzień ale teraz chodzi po podwórku jakby się nic nie stało a pies skomle za każdym razem jak sąsiad kury wypuszcza. Będę musiał podmurówkę zrobić. -
Pies jakby na potwierdzenie zaczął mnie lizać po rękach.
- Masz szczęście, że jesteś taki uroczy darmozjadzie – rzucił z wyrzutem właściciel psa. Owczarek podszedł i zaczął wymuszać na właścicielu skrobanie za uchem.
Cóż, nie zawsze dostajemy to, czego chcemy 

wtorek, 15 sierpnia 2017

Półksiężyc za oknami

W moim bloku niedawno trwało ocieplanie budynku styropianem, więc jak można się domyśleć przed oknami wyrosło nam metalowe rusztowanie, kilometry folii i kilku robotników.
Panowie zaczynali pracę o 7 rano i skutecznie uniemożliwiali sen wszystkim ludziom w mieszkaniach. Słysząc za oknami coś w stylu:
- Ruszysz się do ku*wy nędzy z tym żelem tutaj, czy nie! – zwlokłam się z łóżka przedpremierowo. Żeby robotnicy nie musieli podziwiać mnie w koszuli nocnej, rolety w swoim pokoju miałam zasłonięte. To samo robiła mama w pokoju przechodnim ale tego dnia wstała wcześniej i wyszła, zostawiając rolety odsłonięte. Zarzuciłam szlafrok i wymknęłam się do łazienki trzymając w rękach ubranie. Byłam w połowie przebiórek, kiedy z pokoju doszedł mnie basowy szczek mojej suczy. Było to dziwne, ona nigdy nie szczekała. Wybiegłam z łazienki w koszuli nocnej i dżinsach i zobaczyłam Morfinę stojącą na dwóch łapach, wspartą przednimi łapami o kaloryfer, obwarkującą właśnie półksiężyc tylni robotnika, który mieszał coś w wiaderku siedząc na naszym parapecie. Gołe pół tyłka, którego spodnie nie obejmowały było przyklejone do naszej szyby i pies nie wiedząc co to za dziwne zjawisko postanowił obronić domostwo przed potworem. Mężczyzna nie spodziewał się chyba ataku psa i mimo że okno było tylko uchylone i suka nie miałaby jak go dopaść, robotnik wystraszył się i przeskoczył z impetem na rusztowanie z soczystym:
- Ja pied*le! –
Sucz odkrywając, że to nie żaden potwór, tylko mężczyzna zaczęła merdać ogonem i cieszyć się do człowieka, który chyba miał stan przedzawałowy. Całe rusztowanie się trzęsło. Jego koledzy zaśmiewali się tak mocno, że przybrali pozycje embrionalne na ziemi, zwłaszcza widząc rzeczonego potwora, który teraz machał ogonem na prawo i lewo.
Czując rosnące zażenowanie odciągnęłam psa i zasunęłam powoli rolety. Koledzy naśmiewali się z biednego robotnika jeszcze przez 3 dni a ja przez te 3 dni nie podwijałam rolet wcale.

poniedziałek, 14 sierpnia 2017

Nie pijcie podejrzanych ziółek

Myślałam, że takie rzeczy zdarzają się tylko w filmach ale jednak nie.
Nocowałam kiedyś kolegę, który miał remont mieszkania i nie mógł znieść hałasu i pyłu. Przyszedł więc do mnie z małą walizką i terrarium z dwoma żółwiami lądowymi. Zwierzątka niewielkie i niekłopotliwe więc nie było z tym żadnego problemu. Kolega ten to moje czyste przeciwieństwo ale że spaliśmy w osobnych pokojach nasze tryby dnia ze sobą nie kolidowały. (On jest typem człowieka, który o 4 rano jest już wyspany i emanuje energią, podczas gdy ja o tej godzinie kładę się do łóżka i aktywna zaczynam być koło 10.) Właściwie cały czas się mijaliśmy i nasz kontakt sprowadzał się do smsów i zostawianych na stole karteczek.
Wstałam tego dnia o 9 rano (mój środek nocy), tylko dlatego że zmusił mnie do tego pęcherz. Zaspana zawędrowałam najpierw do łazienki a potem do kuchni, celem uzupełnienia płynów. W planach miałam jeszcze się położyć. Na stole leżała papierowa torebka, w żaden sposób nie opisana a obok niej karteczka:
 „Byłem z rana na targu i dostałem nową herbatkę. Poczęstuj się jak masz ochotę”.
Nie jestem koneserem herbat, nie odróżniam ich rodzaju i szczerze obojętne mi czy jest czarna, biała, zielona, czy owocowa. Herbata jest dla mnie herbatą ale kolega był czystym fanatykiem, potrafił odróżnić od siebie nawet najbardziej podobne gatunki, więc żeby go nie urazić postanowiłam spróbować. Otworzyłam torbę i moim oczom ukazały się wysuszone listki i coś co prawdopodobnie było ziołami. Więc to jedna z tych herbat. Wsypałam dwie łyżeczki mieszanki do kubka, zalałam wrzątkiem i wróciłam do łóżka jako że gorącej herbaty i tak nie pijam. Półtorej godziny później wstałam i tym razem gotowa, żeby żyć poszłam do kuchni po chłodną już herbatę. Upiłam łyk… świat zwolnił. Smak był okropny, krzyczały wszystkie moje kubki smakowe. Wypiłam pół litra soku, żeby zneutralizować reakcję organizmu ale dalej czułam w ustach ten ohydny posmak. Herbata wylądowała w zlewie ale żeby nie robić koledze przykrości postanowiłam nie dzielić się z nim moimi wrażeniami smakowymi. Kiedy wrócił a ja zbierałam się do wyjścia, mimowolnie spytał jak tam herbatka. Odpowiedziałam, że może być (chociaż dostawałam dreszczy na samo wspomnienie). Zauważyłam, że kolega wędruje do pokoju z papierową torebką, w której spoczywały szatańskie zioła więc spytałam:
- A Ty gdzie z tym idziesz? –
- Nakarmić żółwie –
- Herbatą? –
- Jaką herbatą? To jest karma ziołowa dla żółwi –
Nasze oczy się spotkały i chyba ujrzał w nich moje procesy myślowe, które wskazywały że ma 3 sekundy na ucieczkę.
- Nie żartuj, że to zjadłaś –
- Wypiłam! Zostawiłeś obok tego kartkę, że mam się poczęstować herbatką –
- Herbatę zostawiłem w szafce gdzie jest herbata, natomiast to – wskazał na torebkę – jest żarcie dla żółwi – widziałam że próbuje zahamować śmiech. Stąpał po bardzo cienkim lodzie. Poszłam do kuchni, otwarłam szafkę i faktycznie ujrzałam tam nowe opakowanie herbaty. Wróciłam do pokoju próbując opanować chęć mordu. Kolega wszedł za mną i próbując załagodzić sytuację z rozbawieniem powiedział:
- Wiesz, to same naturalne składniki, nic Ci z tego nie zaszkodzi –
- Zdajesz sobie sprawę, jakie to jest w smaku? –
- Powiedziałaś, że nie najgorsze – zaczynał się podśmiewywać, co jeszcze bardziej działało mi na nerwy.
- Zamilcz albo osobiście zaparzę Ci cały kubek i będziesz go musiał na moich oczach opróżnić –

To skutecznie go uciszyło ale za każdym razem kiedy się mijaliśmy wiedziałam że wewnętrznie eksploduje śmiechem.

niedziela, 13 sierpnia 2017

Co ja robię ze swoim życiem?

Wracałam z uczelni pewnego zimowego wieczora i czekałam na przystanku na autobus. Było potwornie zimno i marzyłam już żeby znaleźć się w domu, przy kaloryferze. Rozmyślałam właśnie o gorącej kąpieli, kiedy zaczepił mnie pewien starszy jegomość, z butelką taniego wina w ręce.
- Przepraszam Panią –
Cała zesztywniała odwróciłam głowę w jego kierunku.
- Słucham –
- Miałaby Pani może ognia? –
- Niestety nie. Nie palę – odpowiedziałam zgodnie z prawdą
Mężczyzna pociągnął łyk z butelki i wyciągnął rękę w moją stronę.
- Może ma Pani ochotę? –
- Nie, dziękuję nie piję –
Autobus byłby teraz dla mnie zbawieniem ale wiedziałam, że ze względu na śnieg mogę liczyć tylko na opóźnienia.
- A Pani studentka? –
Nie chciałam być nieuprzejma i prowokować jegomościa, który we krwi miał już trochę promili więc odpowiedziałam, że tak.
- I Pani nie pije ani nie pali? –
- Zgadza się –
- To po ch*j Pani studiuje – skwitował mężczyzna i zaczął odchodzić w stronę baru, rzucając przez ramię – Co się dzieje z tą dzisiejszą młodzieżą! –
Chyba muszę się zastanowić co robię ze swoim życiem. Jestem wrakiem.

Fretki

Pobaw się z fretkami mówili... będzie fajnie mówili


sobota, 12 sierpnia 2017

Lód w autobusie

Jeżdżąc często autobusami można być świadkiem naprawdę wielu dziwnych sytuacji i z czasem niemal nic już nie jest w stanie nas zaskoczyć. Cóż… niemal.
Sobotni poranek. Wracam właśnie z suką do domu. Pies przysypia, ja zresztą także. Do autobusu wsiada 6 podchmielonych i ewidentnie wczorajszych młodzieńców. Buja nimi, jakby autobus był łodzią a na zewnątrz panował wiatr 10 w skali Beauforta. Nie wchodzą jednak sami. Czterech z nich taszczy 1,5 metrowego gipsowego loda w rożku, którego zapewne zwinęli spod jakiejś lodziarni. Ujechali z lodem może z 3 przystanki, kiedy przytrafiła się kontrola biletów. Zwracali na siebie sporo uwagi, więc kontrolerzy skierowali się od razu do roześmianego kółeczka:
- Dzień dobry, bileciki do kontroli –
- Aesz oczywi-ście prszę Pana –
- A na Grześka też musimy mieć *hip* bilet? – spytał kolega właśnie sprawdzanego jegomościa
- Na jakiego Grześka? – zdziwił się kontroler
- No Grzechu, przedstaw się panu – zakrzyknął młody człowiek i przysunął loda bliżej
- Tak, przedmiot jest większy niż bagaż podręczny ale jeśli go Panowie odstawią na miejsce z którego został zabrany to przymknę na to oko –
- Widzisz, mówiłem Ci gamoniu że Grześ musi mieć biiilet – młodzieniec szturchnął kolegę, który niemal wpadł na następnego imprezowicza
- Panie sznowny, szanowny panie… Grzesia zabraliśmy tylko na wycieczke i go odstawimy do domu.. sowo harcerza! –
Widząc, że lód pod wpływem zakrętów przemieszcza się do przodu, młodzieniec złapał za rożek i razem zaliczyli kilka piruetów po autobusie, po czym udało im się wrócić na miejsce z pomocą kolegów.
- Grzesiu, co ty wprawiasz szalony… już nie tańczymy – pokiwał palcem mężczyzna, którego zawartość alkoholu w organizmie zdawała się być większa niż zawartość krwi.

Kontroler przeszedł dalej, zostawiając towarzystwo z lodem. Nie wiem czy Grześ ostatecznie trafił do domu ale muszę przyznać że koledzy się nim opiekowali.

Kontrola

Jechałam autobusem do domu. Było koło godziny 16 i wracałam właśnie z zajęć. W trakcie jazdy nastąpiła blokada kasowników i kobiecy głos oświadczył pasażerom, że należy przygotować bilety do kontroli. O tej godzinie w autobusie było tłoczno, do tego stopnia że gdyby ktoś zemdlał tłum podtrzymałby go w tej samej pozycji resztę drogi. Trwała zaciekła walka o tlen i każdy robił glonojadka przy uchylonych szybach lub blisko drzwi autobusu. Słowem idealny moment, żeby teraz grzebać w torebce w poszukiwaniu skasowanego biletu. Kontrolerzy przeciskali się dzielnie przez tłum, jak dzieciaki w basenie z piłkami i wystawiali mandaty zapominalskim, którzy albo biletu nie posiadali albo też „zapomnieli” go skasować. Zabawa trwała w najlepsze, kiedy autobus zatrzymał się na przystanku. Drzwi się otworzyły i wysiadło kilka osób. Na chodniku stał młody człowiek zasłuchany w muzyce, którą było słychać przez założone słuchawki. Pokonał pierwszy stopień autobusu i zastygł. Zorientował się że po pojeździe grasuje kontrola a jeden z „kanarów” stoi tuż przed nim i właśnie wypisuje komuś mandat. Młody człowiek wycofał się z gracją ze stopnia, jakby właśnie wpadł na ucztę wilków i chciał zostać niezauważonym, po czym ruszył pieszo chodnikiem jakby nigdy nawet nie myślał, żeby wsiąść do tego autobusu. Myślę, że skalkulował sobie w głowie koszty i bardziej opłacało mu się przejść pieszo kilka przystanków niż wyskoczyć ze stówki czy dwóch za brak biletu.

Przynajmniej jemu się tego dnia upiekło.

piątek, 11 sierpnia 2017

Kicia?

Pewnego dnia do gabinetu w którym miałam praktyki przeszedł starszy pan (stały klient) z kotką. Pierwszy raz widziałyśmy to zwierzę na oczy, bo chociaż słyszałyśmy o Kici miliony razy, to nigdy jeszcze nie miałyśmy zaszczytu poznać jej osobiście. Mężczyzna był samotny, zwłaszcza od śmierci swojej żony więc słuchałyśmy dzielnie o tym jaka to jego Kicia jest śliczna, mądra i wspaniała i jak to się cieszy że ją ma. Ewidentnie kotka zastępowała mężczyźnie kobiece towarzystwo. Człowiek ten codziennie rano szedł po gazetę do kiosku, mijając tym samym nasz gabinet. Jeśli widział ,że nie ma w nim akurat ludzi przychodził na pogaduszki, które sprowadzały się do wychwalania Kici. Jaką to piękną mysz upolowała, jak to go budzi co rano buziaczkami, jak to elegancko zjada całą miskę, tego typu rzeczy. Wiedziałyśmy, że kot jest wolno wychodzący jak większość kotów na wioskach, więc delikatnie zasugerowałyśmy Panu parę razy, że może by Kicię wysterylizować, żeby nie było problemu z małymi kotkami i co z nimi zrobić. Starszy Pan z oburzeniem kwitował wtedy, że jego Kicia nigdy by mu czegoś takiego nie zrobiła, bo ona jest damą i z byłe kim nie chodzi. Wiadomo, starszym ludziom się nie przemówi, jedyne co nas dziwiło to to, że kotka miała już jakieś 5 lat i wychodziła kiedy chciała, a ani razu nie miała młodych. Sprawa wyjaśniła się, kiedy staruszek przyprowadził Kicię na szczepienie (wcześniej szczepiona była w innym gabinecie). Kot jak kot, zwykły szary dachowiec ale dla staruszka był całym światem. Miałam kotkę obejrzeć, określić jej stan zdrowotny, jak to przed szczepieniem. Dokonując oględzin odkryłam jednak coś, co mnie lekko zdziwiło. Podzieliłam się spostrzeżeniem z szefową, która nie wiedząc jak ugryźć temat i przekazać wieści właścicielowi podjęła rozmowę:
- Mówi Pan, że Kicia nigdy nie miała młodych tak? –
- No nie, zauważyłbym przecież brzuszek, poza tym mówiłem już Pani, że moja Kicia nie z tych –
- Rujki też Pan nigdy nie zauważył prawda? –
- Nie ale ona jest taka dyskretna i delikatna, że mogłem nie zauważyć. Przecież nie będzie się wydzierać jak te pospolite koty. Ona jest na to za wrażliwa –
- Wie Pan, wyjaśniło się dlaczego kotka nie miała rujki ale nie wiem jak to Panu powiedzieć, więc powiem wprost… Pana Kicia jest Kiciem –
- Słucham? Nie rozumiem –
- Ma Pan kocura nie kotkę –
- No co też Pani opowiada! Przecież Znam swoją Kicię tyle lat, ona jest stu procentową kobietą! –
- Proszę Pana, jestem weterynarzem od 26 lat i jeszcze się nie zdarzyło, żeby kotka miała jądra –
Człowiek zamilkł, na jego twarzy malowała się dezorientacja. Przeszedł do tyłu kota, żeby przekonać się na własne oczy. Biedny mężczyzna, wyglądał jakby właśnie dostał w twarz od losu. Jego cały świat legł w gruzach. Czułam się jakbym zniszczyła człowiekowi życie. Nie był blady, był przezroczysty. Zapłacił za szczepienie, podziękował i wyszedł z kotem pod pachą. Więcej nie przychodził już na pogaduszki. Szczepienia też robił od tej pory w innym gabinecie. Czując się podle, podeszłam do lekarki, szukając pocieszenia:
- Czy on naprawdę nie wiedział przez te wszystkie lata, że ma samca nie samicę? Przecież się z nim tulił, głaskał… musiał zauważyć –
Szefowa westchnęła, poklepała mnie po plecach i powiedziała :
- Ty jeszcze wielu rzeczy w życiu nie widziałaś Paulina, jeszcze wielu –

czwartek, 10 sierpnia 2017

Jak rozmawiać z psem

Przechodząc z psem przez park miejski, moją uwagę zwróciła kobieta która siedziała na ławce. Naprzeciwko niej (na tej samej ławce) siedział pies - na moje oko Border Collie. Pies patrzył kobiecie w oczy i co jakiś czas przekręcał łeb na bok, podczas gdy ona gestykulowała rękami, nie wydając z siebie żadnego dźwięku. Na pierwszy rzut oka wyglądało to, jakby odganiała od psa niewidzialne muchy ale kiedy przyjrzałam się dokładniej dotarło do mnie czego jestem świadkiem. Kobieta „mówiła” do psa w języku migowym. Nie wydawała mu poleceń, po prostu ucinali sobie luźną rozmowę. Sama niejednokrotnie złapałam się na publicznym gadaniu do psa, jednak w tym było coś niezwykłego, mimo że dla tej kobiety i jej psa zapewne było to normą. Musiała opowiadać mu jakąś zabawną sytuację, bo uśmiechała się co chwila a pies z rozradowanym pyskiem nie pozostawał jej dłużny. Nie wiem czemu ale jakoś poprawiło mi to humor na resztę dnia i postanowiłam się tym z Wami podzielić.

Sejf

Przyjaciółka przyjęła się do nowej pracy w piekarni. Jest tam kasjerką, wydaje zamówienia, tego typu rzeczy. Mimo, że wcześniej pracowała już w sklepie i potrafi obsługiwać kasę fiskalną wszyscy traktują ją jak nowicjuszkę ze względu na młody wiek i umniejszają jej zasługi. W skrócie traktują ją jak idiotkę, jednak ostatnio byłam świadkiem sytuacji która mnie utwierdziła w przekonaniu kto jest tam kim.
P – przyjaciółka, S – szefowa przyjaciółki
S: Zrobiłaś już rozliczenie?
P: Tak
S: Gdzie dałaś pieniądze?
P: No do sejfu
S: Ale gdzie dałaś pieniądze?
P: No do sejfu
S: Czyli gdzie
P (już lekko poirytowana): Do sejfu dałam pieniądze
S: Do sejfu?
P (podchodzi do srebrnej skrzynki i wskazuje na nią palcem): Tutaj dałam. Do sejfu.
S: No. To do sejfu.

Patrzyłam na to i zastanawiałam się co tu się właśnie stało?

środa, 9 sierpnia 2017

Psie demony

Macie tak czasem, że budzi Was w środku nocy silne napieranie na pęcherz i macie wewnętrzny dylemat, czy dacie radę wytrzymać do rana czy raczej musicie iść teraz? Taka walka pomiędzy lenistwem i chęcią zostania w łóżku, a obawą że puszczą zawory? Miałam ostatnio takie rozterki o 3 w nocy. Po szybkiej kalkulacji okazało się, że jednak muszę się zwlec z łóżka, więc z wielkim niezadowoleniem zaczęłam wygrzebywać się z kokonu stworzonego z kołdry i prześcieradła. W domu byłam tylko ja i pies, bo reszta towarzystwa wybrała się na parę dni do rodziny. Położyłam nogi na ziemi i postanowiłam poczekać, aż uzyskają połączenie z głównym centrum dowodzenia w mózgu i dotrze informacja, że wybieramy się w podróż do łazienki. Pies podniósł leniwie łeb z legowiska ale widząc że nic się specjalnego nie dzieje wrócił do spania i zaczął ordynarnie pochrapywać. Ustabilizowałam podwozie i podjęłam próbę wzbicia ciała w powietrze. Misja zakończyła się powodzeniem, pozycja dwunożna została osiągnięta. Zdecydowałam się na przemarsz po omacku. Porażenie oczu światłem było mi teraz nie na rękę. Otworzyłam drzwi, przeszłam przez pokój przechodni, ostatnia prosta przez korytarz i byłam już prawie u celu. Moja noga zahaczyła o coś futrzanego. Pewnie pies jak zwykle rozwalił się na przedpokoju i trzeba będzie go obejść, żeby się dostać do łazienki… chwila… Pies spał w pokoju. Jego pochrapywanie słychać było wyraźnie nawet tam, gdzie obecnie stałam. Czułam, że kawy już nie będę potrzebować. Zaczęłam się rozmyślać w kwestii toalety ale racjonalna część mnie kazała mi się uspokoić i poszukać jakiś argumentów, że nie oszalałam. Postawiłam na półsen i zmęczenie i ignorując całą sytuację poszłam załatwić co miałam do załatwienia, w drodze powrotnej skręcając do kuchni, żeby się zaopatrzyć w coś do picia. Udało mi się wymacać dzbanek i nalać sobie wody. Zastygłam. Coś otarło się o moją nogę. Z pokoju wciąż było słychać pochrapywanie. Szybka kalkulacja…to nie pies. Bardzo nie chciałam spojrzeć w dół ale oczy same tam powędrowały. Ujrzałam parę błyszczących ślepi wlepionych we mnie. Nawet nie wiem kiedy znalazłam się na blacie stołu. Przed oczami przemknęły mi przypadkowe sceny mojego życia. Okno. Mogłam uciec oknem ale co z psem. Nie mogłam go zostawić na pożarcie jakiegoś demona. Ślepia na dole zbliżyły się. Cokolwiek to było zaczęło sapać i powarkiwać. Rozejrzałam się za bronią. Chwyciłam za szklankę z wodą i chlusnęłam na zjawę. (Nie wiem na co liczyłam. Może, że się rozpuści albo zniknie? Była 3 rano, to nie jest najlepsza pora na logiczne myślenie.) Usłyszałam fuknięcie i odgłos otrzepywania się. Dźwięki z kuchni zbudziły psa, który teraz człapał zobaczyć o co całe zamieszanie. O nie! Potwór, czy cokolwiek to jest zaraz pożre mojego futrzaka. Ześlizgnęłam się z blatu i w akcie desperacji rzuciłam się na włącznik światła. Jak już zginąć to chociaż wiedzieć przez co. Pstryk. Zostałam oślepiona. Postanowiłam nie otwierać już oczu i modlić się o bezbolesną śmierć. Nic się jednak nie działo. Ostrożnie rozchyliłam powieki. Moim oczom ukazały się dwa goldeny, z tym że jeden z nich był mokry. Procesy myślowe spadły do zera. W mojej głowie nastąpiła seria errorów i raportów o błędach. Trochę mi zeszło zanim przetrawiłam, to co widziały oczy i rozpoznałam drugiego psa. To pies sąsiadów ale co on tu robił w środku nocy i czemu ja o tym nic nie wiedziałam. Na stole dojrzałam karteczkę: „ Sąsiadka podrzuciła Baffa, bo wyjeżdża na dwa dni w delegację. Karma jest w szafce, nie chciałam Cię budzić. Mama”. Spojrzałam w dół. Dwie pary oczu, dwa merdające ogony, dwa zaciesze na pyskach. Tętno zaczęło mi powoli wracać do normy, więc wzięłam się za osuszanie psa, który nie spodziewał się nagłej kąpieli o 3 w nocy ale też nie wyglądał na bardzo obrażonego z tego powodu. Ciastko rozwiązało ewentualne niedopowiedzenia i wymazało zdarzenie z pamięci. Całą trójką wróciliśmy do pokoju. Chcąc się zreflektować pozwoliłam futrzakom spać ze mną w łóżku, w drodze wyjątku. Ponownie zawinęłam się w burrito z kołdry ale o zaśnięciu nie było już mowy.

Lekcja nr 1: nigdy nie pić dużo przed snem.


wtorek, 8 sierpnia 2017

Wielbłądy

Swego czasu odbywałam praktyki w gabinecie weterynaryjnym, w niewielkiej miejscowości i do jednych z wielu moich obowiązków należało odbieranie telefonów. Nie wszystkie jednak były typowe:
- Gabinet weterynaryjny, słucham –
- Dzień dobry, ja chciałem zapytać czy czipujecie państwo zwierzęta? –
- Tak, oczywiście –
- A czy jest możliwy dojazd na miejsce? Bo nie mam jak podjechać do gabinetu –
- Oczywiście, na terenie miasta dojazd darmowo, poza miastem odpłatnie, o jakie zwierzątko chodzi, bo musimy dobrać rozmiar sprzętu? –
- To właściwie będą dwa zwierzątka –
- Rozumiem, a jakie? –
-… Wielbłądy –
Odsunęłam słuchawkę od ucha i zaczęłam się jej przyglądać. Była 7 rano i widocznie informacje dochodziły do mnie z pewnymi zaburzeniami.
- Przepraszam, mógłby Pan powtórzyć, bo chyba nie zrozumiałam? –
- No… mam dwa wielbłądy do zaczipowania, bo one lubią uciekać –
- … Mógłby Pan chwileczkę poczekać? – spytałam, po czym przycisnęłam przycisk oczekiwania. Wielokrotnie młodzież dzwoniła i robiła sobie żarty ale żeby dorosły mężczyzna? Zawołałam szefową (fantastyczna kobieta) i wyjaśniłam sytuację:
- Pani doktor, bo mamy na linii klienta, który chce zaczipować dwa wielbłądy –
Pierwszy raz widziałam taką kompozycję zmieszania i konsternacji na jej twarzy.
- Możesz powtórzyć? –
- No, dzwoni mężczyzna który chce zaczipować dwa wielbłądy –
Wyraz twarzy się nie zmienił.
- Paulina, jest za wcześnie, możesz mi takie informacje przekazywać jak już będę po kawie? –
- Ja poważnie, co więcej wygląda na to że ani nie jest pijany, ani nie żartuje –
- Daj mi telefon –
Podałam słuchawkę i przykleiłam swoje ucho do drugiej strony telefonu, żeby też słyszeć rozmowę.
- Dzień dobry, mam nadzieję że to nie są żarty z tymi wielbłądami i wie Pan że może Pan zajmować linię osobom, które naprawdę potrzebują pomocy...-
- Nie, nie! Ja naprawdę potrzebuję zaczipować dwa wielbłądy. One już dwa razy uciekły i szef mi kazał zadzwonić do najbliższego weterynarza –
- Rozumiem, że ma Pan hodowlę? –
- … a nie! Bo ja nie powiedziałem? Ja z cyrku dzwonię, rozstawiliśmy się kilkanaście kilometrów od Pani gabinetu. To co, zaczipuje Pani? –
Sytuacja się rozjaśniła, więc wzięłyśmy sprzęt, wsiadłyśmy do samochodu i pojechałyśmy pod wskazany adres. Ja miałam się zająć jednym wielbłądem, szefowa drugim. Tak się złożyło, że ten mój był grzeczny i poszło sprawnie, natomiast ten drugi postanowił obślinić na zielono cały fartuch lekarki i na koniec jeszcze zwrócić swe śniadanie na jej buty. Pożegnałyśmy się i wsiadłyśmy do samochodu. Szefowa zauważyła, że przyglądam jej się z rozbawieniem.
- Nic nie mów, nie śmiej się i za głośno nie oddychaj –
Postanowiłam pójść za radą, chociaż kusiło mnie żeby powiedzieć, że do twarzy jej w zielonym.

poniedziałek, 7 sierpnia 2017

Penis wołowy

Zapewne znacie te sklepy zoologiczne w centrach handlowych, typu Zoo Afryka czy Kakadu. Postanowiłam zabrać tam kiedyś babcię po zakupach w centrum, żeby odciągnąć ją od dziadka który pakował zakupy w ilości stanowczo zbyt dużej dla dwóch osób i zastanawiał się właśnie patrząc na rachunki, czy dostanie wylewu teraz, czy poczeka jeszcze chwilę. Weszłam na małe zakupy, właściwie tylko po karmę dla szczurowatych ale jako że babcia rzadko bywała w takich miejscach, postanowiłam dać jej wolną rękę w zwiedzaniu i tym sposobem znalazłyśmy się po dwóch przeciwnych stronach pomieszczenia. Babcia oglądała sobie słodkie króliczki, ignorując nalepkę żeby nie dotykać zwierząt, a ja miałam chwilę żeby poczytać etykietki na opakowaniach. Sklep był prawie pusty, oprócz naszej dwójki było 3 ekspedientów, którzy raz po raz pytali czy w czymś pomóc, oraz kilku innych klientów. Byłam właśnie na fragmencie o nie zawieraniu barwników, kiedy usłyszałam z drugiego końca sklepu donośny głos mojej babci:
- Hej, Paula zobacz... penis wołowy! -
Wzrok wszystkich ludzi w sklepie był już skierowany na nią ale zdawała się tym nie przejmować.
- O kurczę, to takie rzeczy też tu sprzedają? O matko jaki wielki! - pokrzykiwała wesoło, bawiąc się nim jak mieczem. Hamując falę śmiechu i zażenowania, podeszłam do niej przeciskając się między półkami.
- Babciu, to dla psów jest... jak niemal wszystko tutaj, bo to zoologiczny jest -
- A nie za duże to dla psów? To znaczy dla suk bardziej... -
Widząc dokąd zmierzają jej myśli, postanowiłam je zatrzymać.
- Babciu, to jest do jedzenia. Taki przysmak do ogryzania, dobry na zęby... coś jak kości prasowane ze skóry -
Babcia obejrzała jeszcze raz dokładnie dzierżony "miecz" i uśmiechnęła się:
- Może wezmę... staremu pokażę jak to powinno naprawdę wyglądać -
- Babciu... a może obejrzysz sobie chomiczki? Mają tu bardzo ładne chomiczki - próbowałam odciągnąć ją od pomysłu dalszego wyprowadzania z równowagi dziadka, którego poczucie humoru było niemal zerowe... w przeciwieństwie do babcinego.
- Co Ty mi tu będziesz chomiczkami głowę zawracać. Mają tu węże? Przepraszam Pana, macie tutaj węże? - babcia podeszła do mężczyzny z obsługi, nadal dzierżąc w ręce wołowy penis.
- Nie, ale mamy jaszczurki, żółwie... pająka -
- O to to, pokaż mi słodziutki gdzie są -
Mężczyzna spojrzał na mnie. Na jego twarzy malowała się niepewność z domieszką strachu. Pomachałam im i wróciłam do karm. Kiedy udało mi się coś wybrać, odebrałam babcię ze stanowiska z gadami i opuściłyśmy sklep oraz lekko zdziwioną obsługę. W moich rękach znajdowała się karma, w babci... sami wiecie.
Na pytanie dziadka, co babcia ma w dłoni odpowiedziała wesoło:
- Bycze przyrodzenie! Widziałeś jakie wielkie? -
- ...Co? - dziadek zdawał się nie nadążać.
- No kuśka od byka! - zakrzyknęła babcia, po czym zaczęła radośnie dźgać swojego męża po brzuchu niczym mistrz szermierki. Nie przestawała również w samochodzie. Gryzak został ostatecznie podarowany Morfinie ze słowami:
- Masz kochana, chociaż Ty się pobawisz, ja jestem za stara na takie rzeczy. -
Uwielbiam tą kobietę.

Kurtyna wodna

Ostatnie dni były bardzo gorące (35-40 stopni), więc ku wielkiemu zadowoleniu społeczności rozstawiono kurtyny wodne, w miejscach gdzie na co dzień gromadzi się najwięcej ludzi. Byłyśmy właśnie na zwykłym, regularnym spacerze kiedy sucz wypatrzyła wodę i nie mogąc przejść obojętnie, zaczęła mnie ciągnąć w tamtą stronę. Morfina (na smyczy) wparowała na środek placyku. Na pysku malowało się szczęście i miłość do strażaków, którzy właśnie poprawiali przeciekający wąż. Dorośli, dzieci, psy - wszyscy przebiegali przez kurtynę i świetnie się bawili w strumieniach wody. Jednak zawsze znajdzie się jedna osoba, która nie potrafi się cieszyć szczęściem innych. Na horyzoncie pojawiła się starsza kobieta z dwoma wnuczętami (bliźniacy w wieku ok. 5 lat). Siedziałyśmy akurat z Morfi na trawie nieopodal, żeby trochę przeschnąć ale sucz miała inne plany i wszelkimi możliwymi sposobami próbowała mi przekazać, że ona chce jeszcze do tej wody co magicznie wylatuje z ziemi. Uległam i dałam się ponownie zaciągnąć pod kurtynę. Bawiło się tam już kilku ludzi z dziećmi, więc żeby nikomu nie przeszkadzać podeszłam z psem od drugiej strony. Kobieta z bliźniakami zaczęła krzyczeć i gestykulować rękami:
- Gdzie Pani lezie z tym psem?! -
- Ochłodzić się -
- Ślepa Pani jest?! Tu się dzieci bawią! -
- Pies nie zaczepia dzieci, jest zajęty sobą-
Morfina w tym momencie kontemplowała nad kałużą, w której moczyła łapy i miała minę jakby właśnie odkryła nowe prawa fizyki.
- Tu nie można z psami wchodzić! - kobieta nie dawała za wygraną.
Moją odpowiedź wyprzedził jeden ze strażaków:
- Można z pieskami -
Byłam mu za to bardzo wdzięczna. Bliźniaki nie zważając na babcię, pobiegły do kurtyny a kobieta znalazła sobie miejsce na ławce i szybko zaprzyjaźniła się z siedzącymi tam już "damami", które podzielały jej opinię. Każdy nowy pies był soczyście obgadywany tak "cicho" żeby właściciel czworonoga mógł to usłyszeć. Mam wrażenie że Panie czerpały z tego radość, chociaż nie za bardzo potrafiłam znaleźć motywy takiego zachowania. Żaden z psów nie podchodził do bawiących się dzieci i wszystkie futrzaki były na smyczach. Czworonogi były tak zajęte wodą, że nie zauważały nawet siebie nawzajem. Ostatecznie stowarzyszenie niezadowolonych kobiet przegnał z ławki wiatr, który zmienił kurs wody w ten sposób że spora fala zalała panie, które odskoczyły jakby zostały oblane kwasem i rozpierzchły się, zabierając ze sobą potomstwo.
Chyba można powiedzieć że karma działa.

Bieganie szkodzi

Kolega, biegający codziennie kilkanaście kilometrów, pewnego dnia stwierdził że przydałoby mu się towarzystwo i wybrał mnie na ofiarę. Odpowiedziałam, że jeżeli nie ma zamiaru ciągnąć mnie za sobą na oponie to odpadam. Długo mnie przekonywał i był w tym bardzo uparty, więc postanowiłam pokazać mu w praktyce że moje ciało anatomicznie nie nadaje się do biegania. Liczyłam, że wtedy sam odpuści i poszuka odpowiedniejszej osoby. Obiecał, że potraktuje mnie ulgowo, ze względu na moją kondycję (twierdził że na pewno jakąś posiadam, lecz ja wiedziałam że się myli) i pobiegniemy sobie truchcikiem rano, żeby nie było za ciepło mały odcinek jego codziennej trasy. Ustaliliśmy, że zabierzemy psy, jako że dookoła są pola, żeby też się trochę rozruszały. Godzinę zbiórki ustalił na 5 rano, czyli moment w którym on wstaje a ja kładę się spać. Modliłam się tego dnia o deszcz, grad albo tornado ale jak na złość pogoda była piękna, z lekką mgłą. Zrezygnowana ubrałam dresy, zabrałam psa i wyszłam wyglądając tak, jak wyglądam o piątej rano. Psy wesoło hasały po polach, skracając sobie sprytnie drogę, którą my musieliśmy przebiec dookoła. Po stosunkowo krótkim czasie zaczęłam w głowie układać testament, czując że końca biegu mogę nie dożyć. Spływała ze mnie Niagara potu, płuca stwierdziły że teraz czas na atak astmy, a serce dawało koncert w rytmie Cannibal Corpse. Nogi zgubiłam gdzieś na drugim zakręcie, tam też ostatni raz widziałam moją chęć do życia. Kolega, który wyglądał jakby dopiero rozpoczął bieg i nawet się jeszcze nie zasapał, dopingował mnie z uśmiechem na twarzy. Miałam ochotę pozbawić go zębów. W mojej głowie odbywały się na nim najokrutniejsze znane tortury. Po 10 okrążeniu, kiedy ziemia zaczęła mi falować pod nogami, a cały organizm wołał o pomoc, stanęłam pod pretekstem uzupełnienia płynów. Wtedy wciąż niezmęczony kolega oświadczył mi, że jesteśmy właśnie po rozgrzewce. Do tej pory nie podejrzewałam go o skłonności sadystyczne, ale teraz byłam ich pewna. Usiadłam na chodniku i oświadczyłam, że ja zakończyłam ćwiczenia na najbliższy miesiąc i jak tylko odzyskam władzę w nogach, to wracam do domu. Czułam zakwasy w miejscach, o których nie wiedziałam że są tam mięśnie. Próbował mnie jeszcze przekonać, żebym się zmusiła do paru okrążeń ale odpowiedziałam że jeśli nie chce biec z moją nogą w swoim tyłku to ma mi dać spokój. Był uparty ale nie aż tak, żeby mnie zmusić do wstania:
- Dalej Paulina wstawaj, jeszcze trochę -
- Daj mi tu umrzeć - w tym momencie już całkiem leżałam na chodniku, ciężko dysząc
- Dasz radę, jeszcze kilka kółek -
- Na pogrzebie chcę wieniec z białymi różami - 
- ... Paula -
- I niech organista zagra coś Eminema -
- ... wstawaj, bo sam Cię podniosę - zbliżył się, wyciągając rękę, którą miałam chwycić żeby wstać
- Podejdź bliżej a odgryzę Ci tą rękę w łokciu - zagroziłam ale chyba nie zabrzmiało zbyt poważnie, bo ręka się nie cofnęła.
Wtedy właśnie usłyszeliśmy dźwięk kogutów policyjnych, które po bliższej identyfikacji okazały się jednak być rozpaczliwym wyciem mojej suki, biegającej gdzieś w oddali. Zew matki odezwał się we mnie i nawet nie pamiętam kiedy sprintem pokonałam dość sporą odległość przez chaszcze do kolan, dzielącą mnie od wrzeszczącego psa. Kolega później stwierdził, że nogi niemal kręciły mi się w kółko jak w kreskówkach i żałuje, że wtedy nie zmierzył mi czasu, bo ledwo dawał rady dotrzymać mi kroku. Suka drąc się wniebogłosy biegała w kółko, trzymając coś w pysku. Nie reagowała na nawoływania, więc nie widząc innego wyjścia żeby ją zatrzymać, powaliłam ją na ziemię i przyciskając jej głowę do podłoża poczęłam pośpiesznie oglądać pysk i to co w nim trzymała. Okazało się jednak że to nie ona coś trzymała, tylko coś trzymało ją. Ujrzałam pisklę, na moje oko szpaka, po części opierzone, przyczepione kleszczowym uściskiem do dolnej wargi mojego psa. Udało mi się odczepić zawziętego ptaka, który postanowił zrobić mojej suczy piercing i pisklak uciekł na chyboczących nóżkach w trawę. Wycie syren ustało, natomiast w miejscu, gdzie przed chwilą znajdował się dziób szpaka, zaczynała sączyć się krew. Suka była tak spanikowana, że zaczęła się trząść, dalej skomląc co jakiś czas i rozglądając się nerwowo. Ruff - husky kolegi stał przez całe zamieszanie w jednym miejscu, kompletnie nie wiedząc co ma robić. Polałam pychol suki wodą i zaczęłam zbierać się z ziemi, kiedy z trawy dobiegł nas skrzek ponownie wyłaniającego się pisklaka. Męstwo mojej goldenki wzięło górę i z piskiem zaczęła wspinać się na mnie, ponownie przygniatając mnie do ziemi. Kolega przegonił ptaka, a ja zapięłam rozhisteryzowaną sukę na smycz i utwierdzając się w przekonaniu, że mam najbardziej nieporadnego psa na ziemi udaliśmy się do domu. Krew przestała kapać i po dezynfekcji pozostał jedynie różowy bąbelek, który będzie nam przypominał o ataku groźnej, kilku gramowej bestii, z którą przyszło się zmierzyć mojej heroicznej 30-kilogramowej suce... ale od biegania się wyłgałam.