Etykiety

Co tu się dzieje?

Witam!
Szybkim wstępem: Morfina to moja suka (Golden Retriever), przez którą wielokrotnie jestem świadkiem sytuacji których normalnie bym nie zobaczyła. Te sytuacje są opisywane na tym właśnie blogu. Jeśli jesteś tu przypadkiem to wiedz, że bardzo zbłądziłeś.

sobota, 30 listopada 2019

Rodząca suka i ciocia ze wsi

Jeśli raz powiesz, że jesteś informatykiem - rodzina będzie do Ciebie przywozić swoje komputery i oczekiwać darmowej naprawy już do końca życia.
Jeśli raz powiesz, że jesteś cukiernikiem - rodzina będzie Cię prosić o darmowe torty przy każdej uroczystości.
Jeśli raz powiesz, że jesteś technikiem weterynarii - rodzina będzie do Ciebie dzwonić i pytać o rady związane ze zwierzętami nawet z najdalszych zakątków kraju.

Ja popełniłam ten błąd i teraz muszę ponosić tego konsekwencje.

Nie dalej jak tydzień temu zadzwoniła do mnie ciotka, z którą ostatni raz rozmawiałam w Wigilię 2006 roku. Byłam tym bardziej zdziwiona, że wujostwo mieszka na wiosce i telefony weszły tam do użytku z dużym opóźnieniem i nie zostały miło przywitane. W końcu "co list, to list". 
Pomyślałam, że pewnie coś się stało, ktoś umarł, albo ciocia potrzebuje nagłej pożyczki. Po krótkiej rozmowie o pogodzie i stanie zdrowia domowników, ciotka przeszła do części właściwej i powodu dla którego dzwoniła.
- Ja słyszałam, że Ty jesteś lekarzem od zwierzaków, nie? - spytała.
- Nie. Nie jestem. Jestem technikiem, to taki jakby pomocnik, ale daleko mu do lekarza - odpowiedziałam, zastanawiając się skąd ciocia posiada takie informacje. Nie rozmawialiśmy od lat, nie miałabym jak jej o tym powiedzieć. Widać poczta pantoflowa ma się świetnie i funkcjonuje lepiej niż telefony komórkowe.
- No, ale na zwierzakach się znasz, nie? - kontynuowała ciocia.
- No to jeszcze zależy na jakich. A o co konkretnie chodzi?
- A bo nam jedyna weterynarz wyjechała na jakieś wczasy czy coś, a nam suka rodzi już któryś dzień.
Zrobiło mi się gorąco, ale postanowiłam nakierować rodzinę na to, co powinna zrobić w takiej sytuacji.
- Ciociu, ja nie jestem lekarzem, a na odległość nawet technik Wam nie pomoże. Czy ciąża była pod okiem weterynarza cały czas? Miała robione zdjęcie?
- Zdjęcia nie miała, ale to wetka nam zaleciła żeby ją raz dopuścić, bo zdrowo, a potem jak już nie będziemy chcieli szczeniaków, to jej tam wszystko wyciąć.
- Ale jak to "zaleciła Wam". Co to jest za pies?
- A czarny taki, podpalany. 
- Jak Wam weterynarz mógł zalecić celowe rozmnażanie bez hodowli? Przecież to jest nieodpowiedzialne. Jesteś pewna, że czegoś nie przekręciłaś?
- Normalnie, powiedziała, że raz musi urodzić i tyle. Tak się zawsze robiło, tylko teraz chyba te szczeniaki są duże czy coś, bo nie mogą wyjść.
- Ciociu to nie jest normalne. Weterynarz, który mówi takie rzeczy nie powinien być w ogóle weterynarzem. Suka nie potrzebuje ciąży i nie potrzebuje mieć miotu, żeby być zdrowa. Można ją wysterylizować bez tego.
- Dziecko, ta kobieta była weterynarzem jak Ciebie nawet na świecie nie było. Chyba wie co mówi. Sama powiedziałaś, że jesteś tylko technik.
- To musi być weterynarz bardzo starej szkoły, tego się już absolutnie nie robi. Jeśli są problemy z porodem musicie natychmiast skontaktować się z weterynarzem. Jeśli nie macie żadnego na miejscu, zadzwoń do kliniki w mieście. Czasem nawet przyjeżdżają do domu.
- Ale ile to będzie kosztować, nas na to nie stać.
- Ciociu wybacz, ale to trzeba było się zastanowić nad tym przed dopuszczeniem suki. To jest jej pierwszy poród?
- No tej to akurat pierwszy.
- Ile ona ma?
- Rok niecały.
- Dopuściliście sukę, która ma niecały rok? Przecież ona może jeszcze nie być w pełni wykształtowana.
- Miała pierwszą cieczkę, to ją dopuściliśmy. Jak miała cieczkę, to to świadczy o tym, że jest gotowa na ciążę.
- Nie ciociu, to tak nie działa. Co mieliście zamiar zrobić ze szczeniakami tak z ciekawości?
- Rozdać, a resztę zostawić sobie.
- Wybacz, ale jak chcieliście je utrzymać, skoro nie stać Was na jedną wizytę porodową?
- Jadłyby to co reszta.
- Czyli co? Resztki ze stołu?
- Ze świniobicia.
- Ciociu tak się nie robi. Co ona teraz robi? Gdzie jest?
- Leży gdzieś w krzakach i próbuje rodzić. Tam sobie norę zrobiła.
- Ciociu, poród powinien być w miarę możliwości sterylny. W domu, na posłaniu, a nie w błocie i piasku.
- Już nie przesadzaj, wszystkie psy nam tak rodziły i nigdy się nic nie działo. Ja po poradę dzwonię, czy jej można jakoś pomóc.
- Ciociu po poradę to musisz zadzwonić do weterynarza i najlepiej nie takiego, który ma średniowieczne metody. Mogę Ci poszukać numeru.
- Nie będę nigdzie dzwonić, ona sama urodzi.
- Pojawił się pęcherz przodujący? Jesteś w stanie do niej dojść?
- Co się pojawiło?
- Taki jakby mleczny, napompowany wodami worek który wychodzi z dróg rodnych przed szczeniakami.
- A skąd ja mam to wiedzieć, ja się nie przyglądam jak one rodzą. Rodzą i tyle. Jednego dnia jest jeden pies, a drugiego siedem.
- Ciociu musisz się skonsultować z weterynarzem i to dobrym weterynarzem, bo życie tych szczeniaków i ich matki może być zagrożone.
- A myślałam, że mi pomożesz.
- A jak miałabym to zrobić na odległość, jak nie jesteś mi w stanie udzielić nawet podstawowych informacji? To może być zagrożenie życia dla tego psa, To jest Twoja odpowiedzialność zadzwonić do odpowiednich ludzi, którzy mogą przyjechać i pomóc na miejscu - odparłam już mocno poddenerwowana - Ile ona już tak rodzi?
- No tak od czwartku chodzi, chyba skurcze już wtedy miała.
- Od czwartku to przecież prawie tydzień! Ciociu to absolutnie nie powinno tyle trwać, coś jest bardzo nie tak i jeśli nie chcesz tego psa zabić, to jest jej potrzebny lekarz i to w tej chwili. Chociaż tam zadzwoń.
- Tak to jest liczyć na rodzinę. Ja tu dzwonię się zapytać o radę, bo się martwię i myślałam, że mi może polecisz jakieś okłady, albo coś, a Ty mi wymyślasz, że mam po klinikach jeździć. Dziękuję Ci za taką pomoc.
- Ciociu ją musi zobaczyć lekarz, tu żadne okłady nie pomogą na tym etapie i wcale nie musisz jechać, wystarczy że zadzwonisz i oni prawdopodobnie przyjadą do Ciebie. Halo? - spytałam, ale usłyszałam tylko dźwięk odkładanej słuchawki. Ciocia nie odbierała ode mnie telefonów i nie odpisywała na wiadomości, a ja chodziłam po mieszkaniu, zastanawiając się co mogłam jej polecić i czy nie przeprowadziłam tej rozmowy zbyt szorstko. Może należało podejść do sprawy inaczej i dokładnie wytłumaczyć cioci dlaczego pomoc specjalisty była konieczna. Może mogłam powiedzieć coś więcej.

Wieczorem następnego dnia dostałam wiadomość od cioci o treści:
"Szczeniaki są martwe, ale suce nic nie jest, tylko nie chce jeść"
Wykonałam ponowny telefon i kiedy ciocia odebrała za szóstym razem, bo "zajęta była przy zagrodzie i nie ma czasu tak wisieć na telefonie", starałam się wytłumaczyć jej bardzo delikatnie i powoli dlaczego suka powinna zobaczyć się z weterynarzem. Z rozmowy wynikało, że od porodu nie ruszyła się z miejsca, wymiotowała i nie miała ochoty ani na wodę, ani tym bardziej na jedzenie. 
Za każdym razem kiedy myślałam, że jestem blisko przekonania ciotki, ona stawiała mur złożony z haseł "przejdzie jej", albo "teraz nas nie stać". Mówiłam jej o odroczonej płatności i o tym, że to jest nagły wypadek. Stawiałam ją pod ścianą wyrzutów sumienia i starałam się dotrzeć do jej "matczynych instynktów" tak długo, aż nie zgodziła się zadzwonić do weterynarza. Miała dać mi znać co powiedział lekarz i jak wygląda sprawa suczki.

Kilka dni później dostałam telefon z którego dowiedziałam się, że wcześniej nie miała czasu zadzwonić, ale poszła do swojej pani weterynarz, bo już wróciła. Zrobiła to jednak dwa dni po naszej rozmowie, bo "nie chciała się włóczyć po obcych, jak swoje wracali za kilka dni". Weterynarz stwierdziła, że to się czasami zdarza w naturze i jest to normalne, a żadne interwencje nie były potrzebne i że suka lada dzień wróci do zdrowia. Kiedy była tak osłabiona, że nie mogła już wstać, trzeba było ją uśpić. Dużym zbiegiem okoliczności (moim zdaniem z pomocą ludzką, chociaż nie chcę nikogo oskarżać, ponieważ nie posiadam dowodów) suka umarła sama kilka godzin przed planowaną eutanazją.
Weterynarz nie ma sobie nic do zarzucenia, ciocia wierzy jej w każde słowo i nie ma zamiaru podać mi danych tego gabinetu, błędne koło rozmnażania pewnie dalej będzie się kręcić, a ja zostałam czarną owcą rodziny, która potrafi się tylko wymądrzać i narzekać na starszych i mądrzejszych, ale praktycznie pomóc to już nie.

Największe wyrzuty sumienia mam chyba z tego wszystkiego ja. Nie wiem czy mogłam zasugerować coś więcej, albo pomóc telefonicznie jeszcze w inny sposób. Wiem jednak, że wszelkie zgłoszenia w sprawie złego traktowania psów nie były nigdy doprowadzane w tym miejscu do końca.
Był czas, że stowarzyszenia walczyły z za krótkimi łańcuchami, wrzynającymi się w skórę obrożami i ogólnym stanem zdrowotnym psów w tej okolicy, ale skończyło się na zabraniu kilku bezpańskich zwierząt, które później i tak zostały odebrane przez właściciela. Psy były wychudzone i zaniedbane, ale i tak zostały zwrócone, a jedynym tłumaczeniem całego postępowania było krótkie "tak to już tutaj jest, to nie jest miasto i pewne rzeczy się to robi inaczej".

Bezsilność będzie kiedyś powodem mojej śmierci, jestem tego pewna.

piątek, 29 listopada 2019

Profesor guru

Pewnego dnia (nie tak dawno temu) na uczelnianą aulę wszedł obcy nam człowiek. Był to mężczyzna w średnim wieku, z dość bujnym zarostem, ubrany w niebieską bluzę z kolibrem i niosący ze sobą olbrzymi plecak turystyczny.
Wyglądał jak zbłąkany student, który dopiero wrócił z górskiej wycieczki, ale jego plakietka zawierała w sobie więcej tytułów naukowych niż japońskie porno cenzury.
- Dzień dobry - powiedział - Te zajęcia miał według Waszego planu prowadzić Profesor XXX, ale ze względu na jego problemy zdrowotne, przejmuję te wykłady na czas nieokreślony. Gdzie reszta?
- To wszyscy - odpowiedziała moja koleżanka, widząc rozglądającego się profesora.
- Dzisiaj nikt więcej nie przyjdzie?
- Nie. W sensie, to jest cała grupa. Cały kierunek.
- Trzy osoby?
- Tak.
Mężczyzna myślał zapewne, że żartujemy, ale my byliśmy całkowicie poważni.
- To jest Ochrona Środowiska, semestr inżynierski? - spytał, upewniając się, że trafił we właściwe miejsce.
- Zgadza się.
- Pierwszy raz widzę trzy osoby w auli na 150 osób, musicie mi wybaczyć - odparł, schodząc na mównicę, znajdującą się na samym dole - Ilu Was zaczynało?
- Trzy lata temu było nas 11.
- To się posypaliście jak moje włosy - powiedział profesor i zaczął podłączać swój mały, przenośny laptop do rzutnika - No dobra, to skoro tak kameralnie, to następnym razem spotkamy się u mnie w gabinecie. Tam jest kanapa, fotele, będzie nam wygodniej niż w takiej wielkiej auli. Łapcie - odrzekł, rzucając w naszym kierunku papierową torbą. Udało nam się ją przechwycić nim zawartość wysypała się na wykładzinę.
- A co to jest? - spytaliśmy niepewnie.
- Otwórzcie. Smacznego.
W środku znajdowały się pączki. Spojrzeliśmy po sobie niepewnie, wietrząc spisek i zastanawiając się gdzie jest haczyk.
- Spokojnie, nie są zatrute. Pomyślałem, że miło zacząć dzień od słodkiego i chyba trafiłem, bo macie tak zbolałe miny, jakbyście wcale nie chcieli tu być.
Profesor nie był w błędzie. Przedmiot który miał prowadzić był przedmiotem obieralnym, a to znaczyło dla nas tyle, że w systemie brakowało punktów i trzeba było dorzucić nam jakieś zajęcia, których w ogóle nie powinno tam być i które miały z naszym kierunkiem bardzo mało wspólnego.
Przyjęliśmy łapówkę, ale w pełni przekonani wciąż nie byliśmy.
- Ja nazywam się Jacek *%&# i będę prowadził przedmiot, który nie jest ani pasjonujący, ani porywczy, ani w ogóle Wam potrzebny, także dla nas obu będzie to przygoda na którą się nie pisaliśmy. Jako, że nie jest Wam to potrzebne do inżynierki i chętnie zarówno Wy, jak i ja siedzielibyśmy sobie teraz w domu, oglądając filmiki z kotami i popijając piwo, zrobimy co zrobić musimy i wyjdziemy. Ktoś jest przeciw? - spytał mężczyzna, czym wzbudził moją sympatię. Nikt oczywiście ręki nie podniósł.
- Super. To szybkie sprawy organizacyjne. Jak wiecie, musicie mi podpisać papierek, że zapoznaliście się z BHP laboratorium, w którym będzie zaliczenie. Studiujecie już trochę czasu, więc zakładam, że nie muszę Wam czytać iż nie powinniście niczego wąchać, ani wypijać z butelek, oraz że z ogniem trzeba uważać i nie robić z palników mieczy świetlnych, jak i nie biegać z probówkami po sali. Macie mieć fartuchy, okulary ochronne i rękawiczki. Jesteśmy wszyscy dorośli, BHP mieliście już pewnie z pięćdziesiąt razy, zgadłem?
Pokiwaliśmy głowami, przeżuwając pączki i pozwoliliśmy profesorowi mówić.
- Także to sobie odpuścimy. Jak ktoś chce, to może sobie przeczytać te pięćdziesiąt punktów, które sprowadzają się do "ogień parzy, kwas pali, laser oślepia" i pod koniec zajęć podpiszecie mi karteczki. Notatek na moich zajęciach robić nie musicie. Wyślę Wam slajdy na maila. Jesteście z Ochrony Środowiska, musicie oszczędzać papier. Mam tylko prośbę, żeby te prezentacje nie znalazły się później na chomiku, ani RapidShare, ok? Już tam pewnie są, więc po co się powielać.
Z każdym słowem coraz bardziej podobał mi się pomysł zajęć z tym konkretnym człowiekiem i patrząc na resztę, mogłam stwierdzić, że im też.
- Więc notatki dostaniecie, pod koniec wykładów podam Wam listę trzydziestu pytań, z których wylosuję trzy, które pojawią się na kolokwium. Bardzo prosto je opracować. Wszystko jest na slajdach. Będę starał się prowadzić te zajęcia w jak najciekawszy sposób, ale nie oszukujmy się, będzie to z deczka nudne. Taki przedmiot, co poradzę. Jak będę widział, że przysypiacie, albo jesteście bliscy popełnienia samobójstwa cyrklem, to przerwę krótką historią o ptakach, bo hobbistycznie jestem ornitologiem. Można jeść i pić na moich zajęciach, jak będziemy u mnie w gabinecie, to jest tam ekspres do kawy i czajnik, także herbatą też dysponuję. Jak ktokolwiek będzie uważnie słuchał, to ma szansę wygrać wafelka w konkursie z nagrodami. Czasem są też gumy balonowe. Jakieś pytania?
Nikt się nie odezwał, ale w mojej głowie rodziło się jedno pytanie: Gdzieś Ty był tyle lat człowieku i dlaczego nie ma Was więcej?
Byłam całkowicie kupiona i chociaż przedmiot był tragedią, miałam wrażenie, że prowadzony przez takiego mesjasza nauczania, nie będzie on aż tak zły.

Nie życzyliśmy poprzedniemu profesorowi źle, ale bardzo liczyliśmy na to, że nie zdąży on wrócić w trakcie trwania semestru i zastąpić zmiennika. Zbyt dobrze się bawiliśmy na tych zajęciach.
Pamiętam jak na laboratorium zaliczeniowym profesor podszedł do kolegi, który średnio radził sobie z miareczkowaniem i zmieniającymi się kolorami i nachylając się nad jego próbką spytał:
- To powinno być jakiego koloru?
- Fiołkowe? - odpowiedział niepewnie kolega.
- A jest?
- Fiołkowe?
- Jest Pan daltonistą, albo ma problem z kolorami, prawda?
- Troszeczkę.
- Faceci tak mają. Tam Panie są w stanie wymienić piętnaście odcieni pomarańczowego, a ja mam problem stwierdzić czy coś jest pomarańczowe, czy czerwone. Drogie Panie, jaki to kolor? - spytał prowadzący, podnosząc fiolkę tak, żebyśmy widziały ją ze swoich stanowisk.
- Fuksja - odparłyśmy zgodnie.
- Widzi Pan. Fuksja. Cokolwiek to znaczy. No ja widzę różowy, Pan też widzi różowy?
- No... tak.
- A fiołkowy to właściwie różowy, nie?
- No właściwie tak.
- Więc uznamy, że to ten fiołkowy. Jakim płomieniem się pali?
- Niebieskim.
- Dziewczyny, jakim to ma płonąć płomieniem?
- Takim lazurowym - odpowiedziała koleżanka, a ja przytaknęłam - Coś pomiędzy turkusowym, a niebieskim.
- Słyszał pan. To jest uczelnia techniczna, a ja się czuję jak w szkole artystycznej. Czy to Panu płonie na lazurowo?
- Chyba tak.
- Mało pewności siebie w tej Pana odpowiedzi.
- Tak, płonie na lazurowo.
- No i ślicznie, a to miało być?
- Białe?
- Kość słoniowa. Czyli taki brudny biały. A Pan ma?
- Emm... Ecru? Coś pomiędzy porcelanowym, a perłowym, może kremowym, a chamois. 
- Panie, co Pan? Jezu, zepsułyście chłopaka. Proszę zrobić wdech, tylko nie nad tym kwasem i jeszcze raz powiedzieć jaki to kolor.
- Kość słoniowa.
- No, odratowany. Płonie na różowo, fiołkowo, czy tam fuksjowo?
- Tak.
- Nie jest to czerwony, ani niebieski, tylko coś pomiędzy, tak?
- Tak.
- Dobrze, zaliczone. Mówiłem, że nie będzie źle, nie? Patrzcie, sikorka! - zawołał profesor, podbiegając z zafascynowaniem do okna - Że ja nie mam teraz ze sobą sprzętu, ale by było ładne ujęcie.

Bardzo miło wspominam tego człowieka i często podaję go jako przykład kogoś z powołaniem do własnej pracy, chociaż jeszcze bardziej widziałabym go na jakiejś zoologii ze specjalizacją w ptakach.
Drugi taki profesor nie trafił nam się ani nigdy wcześniej, ani nigdy później.


czwartek, 28 listopada 2019

Powrót anonima (again)

Pamiętacie jeszcze moją przesympatyczną sąsiadkę, prawdopodobną autorkę anonima?
Jeśli nie, zapraszam tutaj:

Autor anonima (?)

Cała reszta może przejść ze mną do sytuacji właściwej.

Wracając dzisiaj do domu z Morfiną, spotkałam przy klatce schodowej wyżej wymienioną sąsiadkę.
- Dzień dobry - powiedziałam, kulturalnym człowiekiem będąc, lecz w odpowiedzi usłyszałam:
- Dla kogo dobry, dla tego dobry. 
Nie mogę powiedzieć, że nie spodziewałam się takiej odpowiedzi. To by było kłamstwem.
- Przez Panią oka w nocy nie zmrużyłam! Ja i cała moja rodzina też - dodała kobieta, kiedy ja szukałam w torebce kluczy.
Wiedząc, że kilka ostatnich nocy spałam poza domem, musiałam włożyć ogromny wysiłek w to, żeby opanować własny uśmiech. Zachowując pokerową twarz, spytałam więc:
- A tak konkretnie to co ma Pani na myśli?
- Dobrze wiesz co mam na myśli - odparła, bujając w wózku dziecko w dość agresywny sposób.

Czyli znowu jesteśmy na "Ty". Szybko poszło.

- No właśnie niespecjalnie - powiedziałam, odnajdując klucze, ale nie umieszczając ich jeszcze w zamku. Zapowiadało się na dłuższą wymianę zdań.
- To - sapnęła kobieta, celując palcem w mojego psa - Szczekało przez całą noc i nie pozwalało mi spać! Co zasnęłam, to znowu zaczynało i moje dzieci się budziły jeszcze bardziej niż ja, a teraz są bardzo marudne. Będziesz mi je usypiać teraz? A jak zasną w dzień, to w nocy nie będą chciały spać i co, przyjdziesz je uspać?
Perfekcyjne wyczucie czasu - pomyślałam.
- Ale to nie jest możliwe - odparłam.
- Jest! Mam to nagrane. Całe piętnaście minut szczekania! Więcej bym nagrała, ale ja w przeciwieństwie do Ciebie mam co robić i musiałam dzieci uspokajać. Chciałabym Ci tylko powiedzieć, że dzisiaj idę z tym do administracji, a jak ona z tym nic nie zrobi, to na policję, bo to jest zakłócanie ciszy nocnej - powiedziała kobieta. Jej duma rozsadzała jej uniesioną wysoko twarz.
- A nie miru domowego? - spytałam. Nie mogłam się powstrzymać.
- Co?
- No w liście coś było o mirze domowym, nie o ciszy nocnej.
- Nie wiem o czym mówisz, ale wiedz, że masz przesrane.
- No to jest bardzo ciekawe, tak, ale to nie mój pies szczekał.
- Jak nie Twój, jak Twój. Ja doskonale wiem skąd dźwięk dochodził i to było z Twojego mieszkania.
- Aha.
- No aha. Teraz już się nie wykręcisz, wszystko mam na taśmie - rzekła sąsiadka, machając mi przed twarzą telefonem - I czego się tak szczerzysz, co? wesoło Ci? Myślisz, że Ci się znowu upiecze? - dodała, widząc rosnący na mojej twarzy rogal. Byłabym słabym pokerzystą.
- To było dzisiaj w nocy tak? - spytałam dla pewności.
- Tak i wczoraj też, ale dzisiaj to już była gruba przesada.
- Dzisiaj i wczoraj. No to mam przykrą wiadomość. To nie mógł być mój pies, ponieważ mój pies przez całą noc był ze mną w innym mieście. Także tak średnio byłoby go słychać, nawet jakby ujadał przez megafon.
- Ale, że teraz w nocy Was niby nie było?
- Tej nocy i poprzedniej, jeszcze wcześniejszej również.
- A masz jakieś dowody?
- Nie muszę mieć, ale jest kilka osób, które mogą to potwierdzić.
- Takich, z którymi ustaliłaś wspólną wersję zdarzeń? No faktycznie bardzo to prawdziwe.
- Nie muszę niczego udowadniać. Nie było mnie w domu. Psa w domu też nie było. Właściwie byli tam tylko ludzie i szczury, a żadne z nich raczej nie szczekało.
- Ale mi wymówka. Już coś lepszego mogłaś wymyślić. Ja tu mam wszystko nagrane.
- To ja chętnie posłucham - odparłam i kobieta wyszukała w swojej komórce nagranie głosowe, które odtworzyła mi, patrząc na mnie wymownie i kiwając głową.
- To nie mój pies - powiedziałam - I to nie jest piętnaście minut nagrania, a siedem.
- Mam jeszcze drugie i to jest Twój pies.
- Mogę pokazać jak szczeka mój pies, bo gabaryty właściciela głosu z nagrania są na pewno dużo mniejsze. To szczekanie brzmi na Yorka, ostatecznie Shih tzu, czy inną małą rasę. Mój pies nie ma aż tak cienkiego głosiku - odparłam i obserwowałam jak szczątki racjonalności przegrywają walkę z upartością kobiety.
- To ten pies - odparła kobieta.
- No, dobrze jak uważasz.
- Tak uważam i już możesz szukać mu nowego domu, bo długo tu nie pobędzie. Nie może być tak, że kundel będzie rządził całym blokiem, bo w nocy nie może zamknąć ryja.
- Znam inne stworzenia, które w nocy nie potrafią się zamknąć i mieszkają znacznie bliżej. Może warto zacząć od nich?
- Czy Ty mi grozisz? Do tego włazisz na dzieci? Słuchaj, tylko spróbuj wejść na dzieci, a zobaczysz do czego jestem zdolna.
- Nie mam zamiaru na nic wchodzić. Jeśli bardzo chcesz, zgłaszaj to szczekanie, które nie pochodzi od mojego psa, nawet do samego papieża.
- Wypadniesz stąd, zobaczysz!

Z czego wypadnę, kiedy wypadnę i jak wypadnę już się jednak nie dowiedziałam, bo postanowiłam przerwać dyskusję, przytakując i wchodząc do mieszkania. Z tego wszystkiego zapomniałam nawet zapytać dlaczego "jej stary", którym tak ostatnio mnie straszyła w końcu nie dotarł pod moje drzwi.
Może następnym razem.

środa, 27 listopada 2019

Takie rzeczy tylko o czwartej rano

Ze snu budzi mnie zapach śledzia i wilgotność mojego własnego czoła.
Nieco dziwna mieszanka, chyba że posiada się zwierzę na rybnej karmie, które z braku dzwonka postanawia użyć innych technologii, by wyciągnąć z wyra leniwą bułę w ludzkiej formie.
Informacja dla nowych osób - Morfina została nauczona, by sygnalizować swoje potrzeby fizjologiczne dzwonkiem. Tak, takim zwykłym "dzyń, dzyń" dzwonkiem, jakie czasem spotykamy na recepcji w hotelu.

Do mieszkania Damiana dzwonka jednak nie zabrałam (głównie przez możliwość zorganizowania nocnego koncertu AC/DC przez koty). Teraz muszę więc zaakceptować psi język, wędrujący po mojej twarzy.
Widok jest mniej więcej taki:


Tylko zamiast nieba widzę sufit.
Zasłaniam twarz i odpycham lekko źródło wodospadu, po czym zerkam na zegarek w kuchence elektrycznej, na którym widzę 4:15.
- Morfina czy Ty się dobrze czujesz? - pytam w przestrzeń, podczas kiedy pies wybija ogonem muzykę swego ludu, uderzając w nogi od stołu z radości, że buła otworzyła oczy.
Wiedząc, że budzik zadzwoni za dwie godziny, opuszczam ciepłą pościel i narzucając na siebie płaszcz, szukam kluczy w ciemnym przedpokoju. Psi pęcherz nie wybacza, ale mam zamiar wrócić jeszcze do łóżka chociaż na godzinkę, więc nie ma sensu się teraz przebierać. Nikt nie zauważy, że jestem w piżamie. Przecież większość ludzi, których ewentualnie spotkam na spacerze, też pewnie będzie w piżamach.
Znajduję klucze na haczyku i otwieram cicho drzwi, żeby nie obudzić pozostałych domowników. Schodzę na dół i staram się zapamiętać drogę powrotną, ponieważ z moją orientacją w terenie bywa ciężko.
Mój mózg jeszcze się nie obudził, więc kiedy Morfina krąży pod balkonami, ja znajduję się mniej więcej w tym stanie umysłowym (koniecznie z dźwiękiem):


Pies na szczęście szybko przechodzi z tańca baletnicy na pozycję kangura, więc zakładam woreczek na rękę i czekam na zrzut cukierków.
- Przepraszam, halo - słyszę i oglądam się za siebie. 
Właścicielem głosu jest mężczyzna (nieco starszy ode mnie), stojący na balkonie niskiego parteru w samych bokserkach. Moją pierwszą myślą jest "nie za chłodno na taki strój?", a drugą "mam na sobie piżamę, więc w sumie".
Mężczyzna spogląda na produkującego serpentyny Świniaka i zaciąga się papierosem. Jestem przygotowana na krytykę za "sranie psem pod balkonami", więc odwracam się tak, żeby było widać woreczek na mojej dłoni. Przerabiałam to już zbyt wiele razy.
- Tak, słucham - odpowiadam, chociaż mózg nie jest jeszcze w stanie składać tak skomplikowanych zdań o tej porze dnia.
Zamiast "ma Pani mam nadzieję zamiar to posprzątać", czy też "a może by tak srać pod swoimi balkonami?" słyszę:
- Co on je, że takie kupy robi?
Próbuję przetworzyć to pytanie w głowie, ale raporty o błędach skutecznie mi to uniemożliwiają.
- Takie, znaczy jakie? - pytam, przyglądając się porzuconym przez psa kasztanom i maszerując w ich stronę.
- No takie fajne, że pozbierać idzie. Mój to jak nawali, to bez łopatki się nie da, taki glut straszny jest.
- Suchą karmę głównie - odpowiadam, rozglądając się za ukrytymi kamerami i pakując kulki do woreczka.
- No mój też je suchą i takiej nie robi - odpowiada człowiek mors, który zdaje się nie zauważać temperatury niewiele powyżej zera - Chciałbym chociaż raz to móc normalnie zebrać tak o w worek właśnie, bez kombinowania.
- Brit Care - mówię, rozglądając się za śmietnikiem - Obecnie rybny, ale są różne smaki. Fajnie też się trzyma na Acanie.
- Nie znam, a w którym to sklepie można kupić? - pyta gość, gasząc papierosa.
- W niektórych zoologicznych są, ale ja zamawiam przez internet. Taniej mi wychodzi.
- No mój jest na Pedigree, bo w reklamie jest, że szczęśliwy piesek i robi zdrową kupkę, ale tak to nie wygląda w rzeczywistości.
- Generalnie marketówki typu Pedigree, Chapi i inne Bobiki to śmieci. Tam wcale nie ma mięsa, może dlatego robi na rzadko.
- Poważnie?
- No tak, wystarczy skład poczytać.
- Brita, tak? - pyta mężczyzna, wracając do mieszkania.
- Brit. Care. 
- Fajnie, dzięki - mówi i znika za drzwiami balkonowymi i firaną.

Stoję w miejscu i analizuję sytuację, która się przed chwilą wydarzyła. 
Dwoje ludzi, jedno odziane w piżamę i płaszcz, drugie w samą bieliznę, rozmawia o czwartej rano o konsystencji odchodów własnych psów, nie znając się wcześniej i nie zamieniając ze sobą słowa w przeszłości. Ja nawet nie mieszkam w tym mieście. Mężczyzna prawdopodobnie widział mnie po raz pierwszy na oczy i postanowił zacząć temat od "hej, Twój pies robi fajne kupy, czym go karmisz?".
Odnajduję kosz i wyrzucam zawartość, zastanawiając się czy aby na pewno nie leżę teraz w łóżku, pogrążona w głębokim śnie.
Ostatecznie uznaję to za normalne i wracam do mieszkania, myląc numer klatki schodowej tylko raz.
Zrzucam płaszcz, wyciągam z torebki długopis i kartkę papieru, po czym usiłuję poskładać litery w ciemności.
Robię to żeby:
a) rano mieć dowód, że to nie był tylko sen, 
b) nie zapomnieć (skleroza to potężna rzecz w moim wieku).
Odkładam kartkę na stolik i wracam pod kołdrę, by pospać jeszcze chociaż godzinkę.

Bezlitosny budzik organizuje mi pobudkę (już drugą tego poranka) i przesuwam go na drzemkę. Zazwyczaj jestem gotowa wstać tak po piętnastej drzemce, chyba że na zewnątrz panuje śnieżna zamieć, to po czterdziestej piątej.
Na moim udzie coś leży. Kiedy spoglądam w dół, widzę złożoną tam w precelka Mercy. Teraz mam przynajmniej sensowny powód, żeby się nie ruszać.
- Kawy? - pada pytanie i zauważam Damiana, siedzącego przy kuchennym blacie, zawiniętego w burrito z koca i trzymającego w dłoniach swój wywar wskrzeszenia. Poranki są trudne nie tylko dla mnie.
- Jak to nie jest ta smoła z hotelowego bufetu, to podziękuję - odpowiadam, głaszcząc psią głowę, która magicznie pojawiła się na moim drugim udzie.
- Niestety. Sam bym chętnie przygarnął przepis na ten napój bogów. Herbaty?
- A to tak. Herbaty można.
Po chwili herbata ląduje na stole, więc jestem zmuszona przesunąć kotkę z mojej nogi, co łamie serce zarówno mnie, jak i jej.
Damian stawia przede mną kubek i spogląda na karteczkę z zapisanymi na niej nierówno wyrazami.
- Chyba nie powinienem pytać, ale "kupa, karma, balkon"? - pyta, wpatrując się we mnie badawczo.
- Więc - odpowiadam - Pozwól, że opowiem Ci pewną historię...


wtorek, 26 listopada 2019

Bananowa szynka bez litości i ponad trzydzieści kilo dragów

Od kilku dni nie sypiam (tu powinna być kropka) w swoim domu. Technicznie rzecz biorąc, powinnam użyć sformułowania "od kilku dni bywam w swoim domu tylko, by zająć się szczurami", ponieważ od dłuższego czasu pojęcie snu jest mi obce. Schemat wygląda tak, że kiedy wstaje słońce, biorę psa i odprowadzam go do domu, po czym maszeruję na przystanek, jadę na uczelnię, tam staram się nie stracić poczytalności i wiary w studia, wracam, czyszczę klatkę, uzupełniam zapasy wody i jedzenia, urządzam wybieg, każdy ogon dostaje orzecha na dobranoc i wędruje za kraty, podczas kiedy ja zabieram psa, jego leki i karmę, kilka moich drobiazgów, oraz przypadkowo wylosowaną rzecz z lodówki i idę na przystanek, by stamtąd udać się do siedziby, w której spędzam czas aż do rana, kiedy to zabawa zaczyna się od nowa.

A po co to, a dlaczego, a skąd takie innowacyjne pomysły?

Do domu mego zjechało trzech jeźdźców apokalipsy w jednej osobie. Wiem, że oryginalnie zawsze jest czterech, ale do mnie zajechało trzech, więc jeden pewnie zabłądził pod Wąchockiem. Może go konno na autostradę nie chcieli wpuścić, nie wiem.
W każdym razie król whishy z colą, cesarz bojlera o przepustowości silnika Ursusa, gromowładny po fasoli bretońskiej, władca sztormów i fal po piwie, Mojżesz Morza Czerwonego jak mu żylaki strzelą i mój osobisty stwórca zawitał w me progi, razem ze swymi jeźdźcami - szowinizmem, rasizmem i homofobią. Cynizm pewnie dalej krąży gdzieś w okolicach Grzybowej Góry, ale nie ma co się łudzić, pewnie wkrótce dołączy do swych braci.
W wolnym tłumaczeniu - ojciec mój przyjechał w odwiedziny, co robi kilka razy w roku i skutkuje to moją eksmisją z własnego łóżka we własnym pokoju na niewłasną kanapę w niewłasnym pokoju. Ojciec na kanapie nie śpi, gdyż po pierwsze - żona jego obecna zazdrosna jest o ex-żonę i nie zezwala na sypianie w tym samym pokoju (po rozwodzie są już przeszło 16 lat, ale co tam, zwierzyny trzeba bronić, jak już się ją złowiło), po drugie - bolą krzyże, bolą nogi, boli głowa, boli szyja i z tego co nie boli, to zostaje tylko lewa dziurka w nosie i najmniejszy paznokieć prawej ręki. Przymusowe przeniesienie dostaję jednak nie tylko ja. Kołysanki grane poidełkiem, połączone z perkusją na miskach i wokalem szczurzych braci trafiają tylko w wyrafinowane gusta, więc klatka również wędruje na czas snu przybysza do sąsiedniego pomieszczenia.

Zdecydowałam, że mam obecnie zbyt wiele na głowie i nie są mi potrzebne kąśliwe uwagi, czy dywagacje mojego rodziciela nad słusznością elektrowstrząsów jako terapii dla osób wolących przedstawicieli tej samej płci, jak i jego zażalenia do "tych imigrantów, co fuszerkę odwalają i pracę odbierają, do tego skóra ich w kolorze Nutelli", gdzie on sam imigrantem będąc, pracuje za granicą i odbiera pracę miejscowym (hipokryzja poszła zrobić sobie herbatę), więc wykonałam szybki telefon, celem zapewnienia sobie noclegu w (cenionym przeze mnie) spokoju psychicznym.
Po haśle "ojciec", druga strona zapewniła mnie, że mogę zostać tak długo, jak tylko potrzebuję, co dotyczyło również mojego psa. Zabrałam więc torbę, zapas Morfiny (31 kg) i oświadczyłam, że nocuję u Damiana, co mojemu ojcu nie powiedziało niczego, a mojej mamie podsunęło zapewne myśl o treści: "cóż za piękna ironia".

Leżę więc teraz na nieswojej kanapie, w nieswoim domu, lecz sytuacja jest dla mnie lepsza, niż gdybym leżała na swoim i w swoim. Tuż obok kawałek chrapiącego kłaka, co ucieka przez sen przed czymś strasznym, przebierając w powietrzu łapami. Może ją goni ten ostatni jeździec, albo ojciec po grochówce. Też bym uciekała. Tlen jest nieodzownym elementem życia. 
W dłoni trzymam notatki i usiłuję skupić się na słowach w nich zawartych. Polieterosulfon, dimetyloaminoazobenzenosulfonian sodu, heksametylenotriperoksydiamina, dimetyloamidocyjanidofosforan etylu... przysięgam, że kiedyś wypowiem te nazwy głośno i przypadkiem otworzę wrota piekieł, albo jakieś tajne przejście do świata demonów.
Kątem oka widzę jak po kuchennym blacie maszeruje z gracją Mercy - czarna kotka właściciela domu. Pożeracz dusz i dręczyciel aniołów, zamknięty w uroczej, puchatej powłoce niewinności. Kot zatrzymuje się, węszy w powietrzu, zmienia kształt źrenic i namierza szynkę, zamkniętą w hermetycznym opakowaniu, leżącą tuż obok. Mercy zwija się w chlebek obok znaleziska i kontempluje. Może usiłuje wydobyć wędlinę z opakowania siłą woli, a może czeka aż szynka sama opuści folię. Tego nie wiem. Do medytującej kotki dołącza jej przybrana siostra - Banana i również umieszczając swoje łapki pod powłoką z futra i tłuszczyku, sadowi się przy opakowaniu. Teraz w biedną sopocką wpatrują się już dwaj głodni wysłannicy Lucyfera i paraliżują ją spojrzeniem swych żółtych oczu. Wygląda to jak składanie ofiary Szatanowi i czekam aż wokół kotów zapłonie pentagram z ognia. Nic takiego się jednak nie wydarza. Zamiast tego Bananowa traci cierpliwość i miauczy, usiłując wezwać swój mobilny, dwunożny otwieracz do puszek. Niewolnik jest jednak poza zasięgiem, więc wbrew zasadzie "nie wolno brać niczego z blatu, dopóki człowiek sam tego nie da", kotka podnosi się i naciska łapką na folię. Miękkie podusie zapadają się w jeszcze miększej zawartości, ale opakowanie nie chce ustąpić. Do walki dołącza teraz druga łapka i obie kończyny siostry. Koty ugniatają szynkę jak poduszkę przed snem, ale oporny plastik nie ma zamiaru się poddać. Nana wydobywa z siebie ostatni żałosny krzyk ostrzegawczy i nie widząc nadchodzącego z odsieczą człowieka, zaczyna miotać głową jak heavy metalowiec na koncercie Behemotha. Szykuje się pełne opętanie. Nawet Mercy rozgląda się niepewnie dookoła. Bananka wpada w szał. Furia wylewa się z jej małego ciałka przez łapy, które uderzają rytmicznie w opakowanie z wędlinami, przy akompaniamencie wyzwisk w kocim języku, kierowanych do równiutko pokrojonych plasterków. Paczka z sopocką fruwa po blacie jak mały statek kosmiczny, potrącana przez niezrównoważoną bestię, której cierpliwość skończyła się tam, gdzie zaczęło się burczenie w brzuszku.
*pac* Wędlina ląduje w zlewie *pac* jest już przy desce do krojenia *pac* *pac* wraca na pozycję wyjściową *pac* *pac* *pac* *pac*. Ogromne pokłady frustracji nagromadzone w tak małym zwierzątku wydostają się z niego w przeciągłych jękach nienawiści. Scena przypomina erupcję wulkanu, albo taniec śmierci z wojną. Mercy, ze wzrokiem utkwionym w wędlinie, śledzi poczynania siostry, zerkając co chwila na drzwi, z których może wyłonić się niezadowolony właściciel.
Nagle banana przestaje. W jej oczach widzę przekroczone granice i chęć podjęcia decyzji ostatecznej. Z kocich łap wysuwają się pazury. Ostre haczyki już mają zanurzyć się w folii, która jest jedyną barierą między kotami, a ich szczęściem, kiedy puchata furia zauważa mnie, siedzącą z zeszytem na kanapie. Mój wzrok natrafia na jej wzrok i jestem niemal w stanie ujrzeć procesy myślowe małego huraganu. Za późno na udawanie niewiniątka. Co miało zostać zobaczone, już zostało zobaczone. Banana chowa pazury, nie spuszczając ze mnie swoich wielkich, błyszczących oczu i nie patrząc na obiekt pożądania, przesuwa go powoli po blacie za pomocą łapy. Widzę co robi, ale kotka myśli chyba, że dopóki nie mrugnie, będę pogrążona w hipnozie i zdąży w tym czasie pozbyć się dowodów zbrodni. Jej świdrujące spojrzenie opuszcza na chwilę me oblicze i przenosi się na psa, wierzgającego we śnie na podłodze. Łapa w tym czasie dalej wędruje z szynką po blacie i zbliża się do urwiska.
Nie wiem czy w głowie owocowej zrodził się pomysł, czy jest to działanie czysto złośliwe, ale wędlina z plaśnięciem spada na podłogę, co budzi ścigającą się z przeznaczeniem Morfinę. Pies spogląda na mnie z wyrzutem i ziewa przeciągle, po czym namierza powód swojej pobudki i rusza w stronę sopockiej.
W oczach kotów widzę iskrę nadziei. Jeśli pies otworzy opakowanie, to nie będzie to ich wina. Wszystko spadnie na Morfinę, a szynkę jej się odbierze w ramach walki z otyłością. Łapki czyste, brzuszki pełne, plan idealny.
Morfina podchodzi do opakowania, wącha je i rzuca mi spojrzenie pełne dezorientacji.
Co zrobić? Czemu to leży na ziemi? Jedzenie nie powinno leżeć na ziemi. Nie wolno jeść, wolno tylko wąchać. Wolno też patrzeć, ale jak się za długo patrzy, to chce się zjeść, a zjeść nie wolno. Tyle pytań, tak mało szynki.
- No przynieś Morfi - mówię do słonika w futrze i Morfina łapiąc pakunek w pysk, zmierza powoli w moją stronę. Pies niechętnie oddaje mi szynkę w folii, którą obmywam z paprochów i zwierzęcej śliny, a następnie wkładam do lodówki, skąd jej prawowity właściciel wyciągnie ją gdy nadejdzie jej czas.
Koty obdarowują mnie spojrzeniem pełnym nienawiści, ale prawdziwą pogardę zbiera Morfina, która oficjalnie zostaje zdrajcą stanu i wrogiem publicznym numer jeden.
Te puchatki już nigdy więcej nie zaufają psu. Mogło być tak pięknie. Mogły mieć obopólną umowę, ale nie - pies postanowił wchodzić w konszachty z człowiekiem. Hańba to. Najniższe zagranie z możliwych.
Do mieszkania wchodzi Damian i kładąc na blacie torbę z zakupami, w której mini pantery zaczynają już nurkować, pyta:
- A gdzie ta szynka, co tu leżała?
- Schowałam do lodówki, bo dziewczyny zrobiły z niej worek treningowy.
- Znowu molestowałyście szynkę? - pyta koty właściciel, jednak one łowią już coś między porem, a bułkami.
- Otworzyły ją kiedyś? - pytam - Dzisiaj były dość blisko, ale się zorientowały, że nie są same.
- Szynkę nie, ale kiedyś otwarły ketchup. Jak wróciłem, to nie wiedziałem czy najpierw wzywać pogotowie, czy weterynarza, bo byłem świadomy, że tyle krwi nie mogło wypłynąć z dwóch kotów. Byłem pewny, że doszło do morderstwa z ich udziałem, a w łazience znajdę trupa.
- Nieźle - odpowiadam, przypominając sobie dzień, w którym wrzuciłam szczurom truskawki do klatki.
- Tosty? - pyta Damian, zdejmując futrzaki z blatu.
- A chętnie - mówię, pamiętając mój zawał, kiedy zobaczyłam gryzonie ozdobione wojenną czerwienią, która zdominowała również znaczną część klatki i wyposażenia.
Flashbacki z Wietnamu nigdy mnie nie opuszczą...

niedziela, 24 listopada 2019

Moje małe zoo

Postanowiłam zrobić bilans/listę/spis (jak zwał, tak zwał) zwierząt, jakie do mnie kiedykolwiek trafiły i nie były zwierzętami tymczasowymi (ponieważ z nimi ta lista byłaby dłuższa niż posty o weselu, poprawinach i wiadomościach z pretensjami razem wziętych).
Podejdziemy do sprawy chronologicznie.
Zapnijcie pasy, czeka nas długa podróż po mojej prywatnej farmie.

Na obrazki można klikać, żeby stały się większe i wyraźniejsze.

~~~~ Pysio ~~~~
Pysio był pierwszym zwierzątkiem jakie pamiętam. Był to chomik syryjski - biały z ciemniejszymi łatami. Dostałam go/ją od wujka i nigdy nie dowiedzieliśmy się jakiej zwierzątko było płci, więc Pysio bywał czasem Pysią. Wujek przyniósł go w małym kartoniku i oświadczył, że najwyższa pora na naukę odpowiedzialności. Miałam wtedy trzy lata i wiedziałam o opiece nad chomikiem tyle co o fizyce kwantowej. Żadne zwierzę nie powinno też nigdy być przedmiotem edukacyjnym. Od nauki odpowiedzialności są pluszaki, zabawki interaktywne i rodzice.
Wtedy byłam jednak bardzo szczęśliwa z zaistniałej sytuacji. Możliwość posiadania zwierzątka była moim marzeniem, które nigdy nie miało się spełnić ze względu na silną alergię na pierze, trociny i wszelkie zwierzęce alergeny. Wujek nie wiedział jednak o moim uczuleniu. Zakupił malutką klatkę - potworny błąd, ponieważ chomiki wbrew pozorom wymagają sporej przestrzeni, malutki kołowrotek z metalowymi prętami - kolejny błąd, dla chomika tych rozmiarów kołowrotek powinien mieć średnicę co najmniej 30 cm i nie mieć prętów, pomiędzy którymi chomicze łapki mogłyby utknąć, lub zwierzak mógłby się nabawić pododermatisis. Kołowrotek został nawet później usunięty, ponieważ skrzypiał i budził nocą moich rodziców. Tak, wiem, też mam dreszcze jak pomyślę o poziomie frustracji tego biednego stworzenia. Ilość ściółki również nie była wystarczająca - chomiki uwielbiają się zagrzebywać i drążyć tunele. 


Jedyne zdjęcie tej klatki jakie znalazłam w odmętach albumu ze zdjęciami.
Koszmar każdego zwierzątka.
Trzylatka nie wiedziała jednak tego wszystkiego. Jako dziecko liczyłam na to, że dorośli posiadają całą wiedzę świata i znają się na wszystkim najlepiej, więc ufałam im również w sprawie warunków bytowych chomiczka. Dorośli w tamtych czasach nie posiadali jednak niezbędnych informacji, albo ignorowali potrzeby tak małego i taniego zwierzątka. Jego żywienie do dzisiaj wywołuje u mnie gęsią skórkę. Dieta chomika składała się z najtańszej karmy i wszystkiego co dziecięce rączki zdołały wepchnąć do klatki przez pręty. Słone paluszki, krakersy, parówki, czy ser, lądowały w brzuchu chomika, który stawał się coraz większy i okrąglejszy. Nie miałam pojęcia, że szkodzę zwierzątku, a nikt z dorosłych nawet nie próbował mnie powstrzymać. Właśnie dlatego kupując zwierzątko dziecku, to dorosły jest za nie w pełni odpowiedzialny. Przynajmniej tak powinno być. 
Moja alergia była silna, ale miłość do Pysia była silniejsza i pomimo nocnych problemów z oddychaniem, wiecznie zapchanego nosem, czy braku możliwości otwarcia powiek, odmawiałam przeniesienia chomiczej klatki do salonu.
Pysio ugryzł mnie tylko raz - moje palce pachniały wtedy szynką i jak na warunki w jakich przebywał, był bardzo spokojnym i miłym chomiczkiem.
Zmarł kiedy skończył trzy lata i wielkością zaczynał bardziej przypominać świnkę morską niż chomika. Zaczął wspinać się na wyższe piętro, ale już tam nie dotarł. Odszedł tego samego dnia, kiedy po raz pierwszy poszłam do zerówki i mama, żeby nie wywoływać u mnie histerii i złych skojarzeń z nowym miejscem do którego mnie wysłała, zakopała zwierzaczka sama w ogródku i przedstawiła mi sytuację dopiero wieczorem, kiedy zaczęłam wypytywać o chomika.
Był płacz, były pytania o śmierć i jeszcze tego samego dnia było nowe zwierzątko. 


~~~~ Rybcia ~~~~
Rybcia była Welonką, zakupioną przez moją mamę w sklepie zoologicznym tego samego dnia kiedy umarł Pysio. Tak, wiem. Rybcia to bardzo oryginalne imię dla rybki, ale miałam wtedy sześć lat.
Tutaj również zostało niestety popełnionych bardzo wiele błędów, wynikających z niewiedzy i ignorancji, bo przecież "to tylko rybka". Mama chciała mi sprezentować zwierzątko, które nie wywoływałoby u mnie alergii (nie miała dużego pola do manewru), postawiła więc na Welonkę. Prosta w obsłudze, tania w utrzymaniu, bezzapachowa, zajmuje mało miejsca.
Rybcia trzymana była w szklanej kuli - akwaryści dostają właśnie spazmów i wierzcie mi, ja również. W takiej kuli nie można umieścić większości niezbędnych do funkcjonowania rybek rzeczy: filtra, grzałki, termometru, oświetlenia. Kule nie nadają się absolutnie dla żadnego zwierzątka i powinny pełnić funkcje wyłącznie dekoracyjne. Podłożem Rybci były barwione na niebiesko kamyczki - drugi czerwony alarm, ponieważ farba odchodziła od nich i przedostawała się do wody. Wyposażeniem "akwarium" była jedna plastikowa roślinka i zamek z kamienia. Wiem, horror, ale w tamtym czasie o rybkach miałam takie samo pojęcie jak o chomikach. Jedynym plusem tej sytuacji był jej pokarm, który spełniałby nawet dzisiejsze standardy. Rybcia żyła około roku. Wcześniej była reanimowana tylko raz, kiedy postanowiła przenieść jeden z kolorowych kamyczków, a ten utknął jej w pyszczku i potrzebowała pomocy by się go pozbyć. Nie było to łatwe zadanie, ale po tym zdarzeniu rybka miała się dobrze jeszcze przez długie tygodnie.


 ~~~~ Karat ~~~~

Na ilustracji zostały zamieszczone miejsca bezpieczne do głaskania.
Karat był Dalmatyńczykiem, który należał do mojego ojca. Jednocześnie był pierwszym psem, który trafił do naszego domu. 
Kiedy miałam jakieś siedem lat, a mojej siostry nie było jeszcze na świecie, przeprowadziliśmy się do Śremu - miejscowości oddalonej jakieś 40 km od Poznania. W pierwszą Wigilię w nowym domu rodziciel zaskoczył wszystkich informacją, że nie wraca do mieszkania sam. Nie powiedział nic więcej, po prostu "Kogoś ze sobą wiozę". Mój ojciec był i jest nadal człowiekiem impulsywnym i czasem bezmyślnym, który działa pod wpływem chwili. Nie był w stanie nas niczym zaskoczyć, ponieważ jego działania zawsze były dla nas niespodzianką. Spodziewałyśmy się jednak, że przywiezie ze sobą moją kuzynkę, albo kolegę z pracy, który nie miał z kim spędzić Bożego Narodzenia. Zamiast tego pojawił się w domu z psem.
Jak można się łatwo domyślić, moja matka nie była zachwycona tym pomysłem. Uważała (słusznie zresztą), że taka decyzja powinna być dobrze przemyślana i podjęta przez oboje rodziców. Działanie pod wpływem chwili i sprowadzenie do mieszkania obcego, podstarzałego psa, nie było jej zdaniem przejawem odpowiedzialności, ale dokładnie tego można się było spodziewać po moim ojcu.
- Chcieli go oddać bo już mają nowego psa - powiedział rodziciel, jakby miało to załatwić sprawę - Dzieci się dobrze chowają z psami. Pomyślałem, że się ucieszy.
- Ona na pewno - skwitowała moja mama - Ja mniej. Nie znamy tego psa. Nic o nim nie wiemy. U kogo był wcześniej?
Kłótnia trwała dobre kilka godzin, ale nie pamiętam jej przebiegu. Jako nieuleczalny miłośnik zwierząt wszelakich pokochałam psa od razu. Wystarczyły mi tylko informacje, że wabi się Karat, ma około dziewięciu lat i kuleje na przednią łapę.
Niestety pies nie odwzajemniał mojej miłości. Był stary, obolały i właśnie porzucili go właściciele. Chciał tylko spokoju, miękkiego legowiska i pełnej miski. Szybko nauczyłam się, że do nowego członka rodziny nie należy podchodzić zbyt szybko i wykonywać wokół niego gwałtownych ruchów - żaden pies tego nie lubił, ale nasz miał dodatkowo problemy ze wzrokiem, trzeba mówić do niego spokojnie i głośno - przez problemy ze słuchem, nie wolno głaskać psa bez jego wiedzy, ani pozwolenia - inaczej w ruch szły zęby, zakazane też było zbliżanie się do psiej zabawki i miski z jedzeniem - z tego samego powodu dla którego nie dotykało się go z zaskoczenia. To były dla mnie nowe informacje i nieco inaczej wyobrażałam sobie moją więź z psem, ale mogłam mu się przyglądać z bezpiecznej odległości, a czasem nawet dawał mi się pogłaskać, więc byłam szczęśliwa. Lepiej mieć takiego psa, niż nie mieć go wcale, racja?
Niestety Karatowi zdarzały się małe wypadki. Potrafił gryźć meble i nie wiedział wiele o zachowaniu czystości. Było to powodem wielu kłótni między rodzicami, w których brałam psa za obrożę i prowadziłam do mojego pokoju. Uważałam, że nie powinien słyszeć o sobie takich przykrych rzeczy. Nie gniewałam się na niego za rozszarpanie mojej pluszowej kaczki, ja też uważałam, że nie była zbyt urodziwa.
Moja alergia nie mogła mnie powstrzymać i pomimo zakazu rodziców, Karat był częstym gościem w moim pokoju. Kiedy on zajmował łóżko, ja musiałam siedzieć na podłodze, ponieważ nie tolerował nikogo na "swoim" posłaniu. To też było dla mnie w porządku.
Karat słuchał właściwie tylko jednej osoby - mojego ojca. To on mógł podawać mu jedzenie z ręki (nie tracąc przy tym palców), klepać go po boku i wychodzić z nim na spacery. Zazdrościłam mu, ale rozumiałam, że faceci wolą trzymać się razem, więc ograniczałam się do patrzenia i sporadycznego dotykania psa, kiedy ten akurat nie wyrażał sprzeciwu.
Karat niestety nie był w naszej rodzinie długo. Ból łap i utykanie okazały się groźniejsze niż początkowo przypuszczaliśmy. Karat miał zaawansowanego raka kości i musiał być już chory kiedy do nas trafił. Po kilku tygodniach od diagnozy został uśpiony. Pies bardzo się męczył. Doszły do tego również problemy z oddychaniem, więc było to najbardziej humanitarne rozwiązanie. Należy pamiętać, że wtedy nie mieliśmy właściwie żadnej wiedzy o psach, a weterynaria dopiero zaczynała rozwijać skrzydła.
Karat mieszkał u nas tylko nieco ponad rok, ale był dobrym psem. Był specyficzny i trudny w obyciu, ale bardzo się do niego przywiązałam, mimo że on nie przywiązał się do mnie. Płakałam po jego stracie i nie do końca rozumiałam dlaczego musiał odejść, chociaż docierało do mnie, że już nigdy nie wróci.
Karat był jedynym psem w naszym domu do czasu pojawienia się Morfiny.


~~~~ Ninja ~~~~
Kolejną rybką po Rybci był Ninja - niebieski Bojownik. Zorientowaliśmy się, że ta konkretna rybka nie dogaduje się z innymi rybkami, kiedy pomimo zabezpieczenia z siatki, udało mu się wypłynąć ze swojej części akwarium i wymordować kilka Neonków, Skalarów i Danio.
Winą nie była natura Bojownika, ponieważ te ryby potrafią dzielić akwarium ze spokojnymi, nie podgryzającymi ogona sąsiadami. Zawiniła prawdopodobnie zbyt mała przestrzeń (akwarium 30 l) i zbyt duże zagęszczenie (10 Neonków, 2 Skalary i 5 Danio). Po uprzątnięciu kolegów, Ninja miał więc dla siebie całe akwarium pełne żywej roślinności, kryjówek, zaopatrzone w filtr, grzałkę, odpowiednie podłoże i oświetlenie. Wciąż nie były to warunki idealne, ale widać było znaczącą różnicę między akwarium Bojownika, a szklaną kulą Welonki.
Jedynym współlokatorem jakiego zaakceptował Ninja był Glonojad Glonek (byłam bardzo kreatywna jeśli chodzi o imiona, zdaję sobie sprawę). Panowie mieszkali razem kilka tygodni. Później moja mama wymieniła rybkom wodę, nieumyślnie używając do tego ochłodzonej, przegotowanej wody z czajnika i nie włączając filtra, co nie skończyło się dobrze. Gdyby tylko zmieszała nową wodę z odrobiną obecnej i włączyła pompę, pewnie nic by się nie stało. W takiej wodzie nie zabrakłoby rybkom napowietrzenia, a tym samym - tlenu.
Pomyłka została jednak odkryta zbyt późno i kosztowała życie zarówno Bojownika, jak i Glonojada.

~~~~ Nienazwane ~~~~
Kiedy urodziła się moja siostra, czułam się dość samotna. Rodzice ze względów oczywistych poświęcali całą swoją uwagę noworodkowi i nie mieli już dla mnie tyle czasu. Miałam wtedy osiem lat i nie rozumiałam jeszcze dlaczego tak się działo. Dla mnie siostra była tym małym, pomarszczonym kartoflem, który wiecznie tylko płakał, ślinił się, jadł i robił bardzo zapachowe niespodzianki. Zupełnie nie tak wyobrażałam sobie posiadanie rodzeństwa. Do tego czekała nas ponowna przeprowadzka, a to oznaczało dla mnie opuszczenie przyjaciół i konieczność poznania nowych ludzi. Żeby łatwiej mi było w tym trudnym okresie, rodzice postanowili dać mi zwierzątko. Tak się akurat złożyło, że sąsiadom urodziły się myszoskoczki, ponieważ nie wpadli oni na to, że nie łączy się samca i samicy w jednej klatce. Żeby nie popełniać sąsiedzkich błędów, rodzice zabrali z "domowej hodowli" dwa samce i wpuścili je do klatki po chomiku, którą wynegocjowali za pół ceny od znajomych z pracy, a która nie nadawała się nawet dla karalucha.
Myszoskoczki są gryzoniami stadnymi, tak jak szczury, więc teoretycznie nie powinno być z nimi żadnych problemów. W praktyce, kiedy podrostki skończyły trzeci miesiąc życia, rozpoczęły regularne starcia gladiatorów. Dopóki biły się między sobą celem ustalenia hierarchii, wszystko było dobrze, ale wkrótce zaczęły się między nimi walki na śmierć i życie. Nie było dnia, żeby któryś nie chodził z krwawiącą łapą, czy rozerwanym uchem, więc zostały one rozdzielone. Mimo prób oswojenia były bardzo agresywne w stosunku do ludzkiej ręki i wielokrotnie gryzły moich rodziców. Jako dziecko bałam się ich dotykać i brać na ręce, ponieważ to zawsze kończyło się ranami.
Powodów takiego zachowania mogło być wiele: zbyt mała klatka (wysoce prawdopodobne), ukryta choroba, czy błędy przy oswajaniu. Obecnie zdaję sobie sprawę, że pełną winę za taki stan rzeczy ponosiliśmy my, jako właściciele, a nie zwierzęta same w sobie. Jeśli walczyły tak zajadle, musiała być tego jakaś przyczyna. Nie potrafiliśmy poradzić sobie z agresją samczyków, więc młodzi gniewni trafili do kogoś, kto posiadał wcześniej myszoskoczki (tak przynajmniej twierdził) i miał z nimi pewne doświadczenie.
Samczyki trafiły więc do nowego domu i były u mnie zaledwie dwa miesiące. Nigdy nie zostały nazwane. Kiedy o nich rozmawialiśmy, to było to głównie "Rozdziel ich, bo się idioci w końcu zabiją", albo "Musimy oddać tych dzikusów, coś im ewidentnie dolega". Mam nadzieję, że ich przyszły właściciel posiadał większa wiedzę niż ośmiolatka, oraz jej niedoświadczeni rodzice i otoczył chłopaków właściwą opieką, nadając im odpowiednie imiona.


~~~~ Chip i Dale ~~~~

Chip i Dale byli pierwszymi (i ostatnimi) wiewiórkami syberyjskimi (Burundukami syberyjskimi), jakie zostały sprowadzone do naszego mieszkania. Przybyły do nas w poniedziałek, a opuściły nas w piątek, ponieważ trzykrotnie w tym czasie uciekły z klatki i były bliskie wydostania się z mieszkania. Wymagały dużej przestrzeni, czego nie zapewniała im klatka po myszoskoczkach (kto by się spodziewał). Nie wykazywały zainteresowania ludźmi, przegryzały się przez każdą powierzchnię i w ciągu kilku dni wygryzły w spodzie klatki cztery olbrzymie dziury. Schwytanie ich graniczyło z cudem, a posprzątanie klatki było właściwie niemożliwe. Te zwierzątka przerosły nawet mojego ojca, który to sprowadził je do domu i upierał się, że to świetny pomysł. Chip i Dale wróciły więc tam, skąd przybyły i więcej rodziciel nie wpadał na takie szalone i nieodpowiedzialne pomysły. Przynajmniej jeśli chodzi o zwierzęta domowe.


~~~~ Benio ~~~~
Benio był czarnym, puchatym królikiem miniaturką, który trafił do mnie kiedy miałam dwanaście lat. Przejęłam królika po koleżance, która przeprowadzała się do innego miasta i nie mogła zabrać Benka ze sobą. Królik był bardzo zdziczały i potrzebował czasu by oswoić się z człowiekiem, ponieważ w poprzednim mieszkaniu nie był wyciągany z klatki zbyt często. Z jakiegoś powodu Benio wywoływał w moim organizmie alergiczny Armagedon. Przy żadnym wcześniejszym, ani późniejszym zwierzaku nie miałam aż tak katastrofalnego uczulenia. Kiedy brałam królika na ręce, musiałam nosić skórzane rękawiczki, ponieważ w razie zadrapania kończyłam z wielkimi, otwartymi ranami, które nie chciały się goić i potwornie swędziały. Musiałam spać przy samym oknie, otwartym na oścież, ponieważ miewałam nocne napady duszności i ciężko mi było złapać powietrze. To był koszmar i rodzicielka zastanawiała się jak przekonać mnie do oddania Benka. Wiedziała, że jeśli zrobi to bez mojej wiedzy, ucieknę z domu. Próbowała więc rozmawiać ze mną, popierając swoje wypowiedzi bardzo sensownymi argumentami, których ja nie miałam jednak zamiaru słuchać. 
Trzy tygodnie po przygarnięciu królika zadzwoniła jego była właścicielka i zażądała zwrotu zwierzaka, ponieważ "zbyt bardzo za nim tęskniła i postanowiła jednak zabrać go ze sobą".
Benio mieszkał więc ze mną niecały miesiąc, ale mój własny pokój uczulał mnie jeszcze przez kolejne dwa.


~~~~ Pedro ~~~~
Pedro był chomikiem dżungarskim, który stracił w walce jedno oko. Dziewczyna, od której go zabrałam, trzymała go w małej klatce, razem z ojcem i piątką rodzeństwa. Chomiczy ojciec zabił wszystkie swoje dzieci poza jednym, które broniło się najzacieklej i niemal nie odgryzło rywalowi tylnej łapy. Podobnie sytuacja wyglądała w "klatce żeńskiej", gdzie matka wytłukła cały miot i nie ostała się ani jedna chomiczka. Właśnie dlatego nie należy trzymać chomików razem, nawet jeśli pochodzą z jednego miotu. Są to zwierzęta lubiące samotność. 
Pedro znalazłam przez koleżankę koleżanki i przekonałam właścicielkę, że chomiki się nie dogadają, a walki będą trwać tak długo, aż jeden z nich po prostu nie zginie. W tamtym czasie raczkujący internet dopiero wchodził w łaski i pamiętam godziny spędzone w kawiarence internetowej (w domu nie miałam wtedy nawet własnego komputera), szukając informacji o hodowli chomika. Wtedy konkretnych wiadomości było niewiele i większość "rzetelnych" informacji dzisiaj uchodziłaby za totalne brednie, ale dowiedziałam się przynajmniej jak żywić Pedro i czego mu absolutnie nie podawać, oraz że musi zostać powiększona jego przestrzeń mieszkalna.
Niestety Pedro zmarł zanim jeszcze zdążyłam przeprowadzić go do większej klatki. Był u mnie niecały miesiąc i pewnego dnia znalazłam go zwiniętego w kulkę w swoim domku. Nie znam powodu jego przedwczesnej śmierci, ale mogę tylko podejrzewać wady genetyczne, niewidoczne objawy nowotworu, albo urazy powstałe w wyniku walk, które nie były widoczne gołym okiem.


~~~~ Morfina ~~~~
Po Pedro, który odszedł gdy miałam jakieś 14 lat, nasz dom pozbawiony był jakichkolwiek zwierząt aż do osiągnięcia przeze mnie pełnoletności. 
Po śmierci Karata mama powiedziała:
- Będziesz mogła mieć swojego psa, jak skończysz 18 lat.
Myślała zapewne, że do tego czasu zapomnę, albo zmienię zdanie, jednak moja miłość do tych zwierząt była tak silna, że przeszła próbę czasu. Żeby udowodnić swoją odpowiedzialność musiałam przez rok (trzy razy dziennie) wyprowadzać na spacer Goldena sąsiadów. Przeczytałam masę książek i dokształcałam się na forach poświęconych danej rasie. Śnieżne zaspy, gradobicie, czy burza z piorunami nie stanowiły dla mnie żadnego problemu i przez rok walczyłam z warunkami atmosferycznymi, udowadniając rodzicielce, że traktuję sprawę bardzo poważnie. Musiała ustąpić i dotrzymać danego mi słowa.
Tak w naszym domu pojawiła się mała, wychudzona, zapchlona kulka, o imieniu Aza, odebrana z zamykanej pseudohodowli. Pełna miłości do całego świata i wad genetycznych, które skutecznie utrudniały jej życie i wielokrotnie wymagały interwencji chirurgicznej, zagrażając życiu. Przekonywano mnie, że pies nie dożyje roku, że przestanie chodzić i powinnam go uśpić. Zdanie "Może powinna Pani pomyśleć o eutanazji" padało częściej niż "Mam dla Pani złe wieści. Wysiadają jej nerki, wątroba, trzustka, serce...". Za każdym razem odmawiałam i będę odmawiać dopóki Morfina będzie miała siłę by o siebie walczyć.
Jej historię wszyscy już znają, więc nie będę się rozdrabniać i przejdziemy do kolejnych członków rodziny.


~~~~ Brendy, Whisky, Cookie ~~~~
Brendy
Brendy, Whisky, oraz Cookie, były moimi pierwszymi szczurami, które trafiły do mnie gdy Morfina miała już trzy lata. Była to decyzja dość spontaniczna, ale kierowana sercem. Mam ten problem, że nie potrafię patrzeć na cierpienie zwierząt i reaguję na nie szybciej niż myślę. Dlatego często kończyły u mnie bezdomne psy, którym szukałam zagubionych właścicieli, albo (w przypadku ich braku) nowego domu. Próbuję z tym walczyć, ale nie zawsze mi to wychodzi.
Pierwszy był Brendy. Mieszanka kapturnika i aguta (Hooded i Agouti). Kiedy dowiedziałam się, że szczury są stadne (czyli jakieś piętnaście minut po przygarnięciu pierwszego), już następnego dnia przybył szczurzy towarzysz - Whisky. 
Whisky
W przeciwieństwie do Brendy'ego, Whisky był szczurem wycofanym, odebranym ze złych warunków, którego poprzedni właściciele podnosili za ogon i stresowali głośnymi dźwiękami. Chłopaki dogadali się ze sobą, pomimo mojego braku wiedzy o prawidłowym łączeniu (pominęłam neutral i przeszłam od razu do kiszonki - dla niewtajemniczonych, pominęłam teren wspólny poza klatką i przeszłam od razu do małej klatki ściskowej). Na szczęście obyło się bez rozlewu krwi, chociaż wcale nie musiało tak być. Brendy jako stateczny alfa i miziak absolutny próbował przekonać młodszego brata do tego, że ludzka ręka nie chce wyrządzić mu krzywdy. Może głaskać, dawać jedzenie i można ją podskubywać, jeśli chce się z nią bawić. Whisky (czarny kapturnik) miał jednak zbyt wiele złych doświadczeń i o ile czuł się swobodnie w szczurzym towarzystwie, tak ludzie go przerażali. Każdy kontakt z ręką kończył się piskiem i użyciem zębów. Przekonał się do mnie właściwie dopiero pod koniec swojego życia, a i wtedy dni głaskania przypadały rzadziej niż święta kościelne i państwowe.
Brendy był szczurem idealnym i uwielbiał kontakt z człowiekiem. Utrzymywał w ryzach zarówno Whysky'ego, jak i przybyłego później Cookiego - szczura Husky, który pierwotnie nosił imię Otro (hiszp. Inne).
Cookie
Pies akceptował gryzonie, a gryzonie akceptowały psa. Z czasem zdobywałam nowe informacje i wcielałam w życie zmiany, które według specjalistów były niezbędne. Powiększyłam klatkę, zmieniłam ściółkę i pokarm podstawowy, nauczyłam trzech panów kuwetowania, mimo ze Whisky miał na ten temat inne zdanie. 
Brendy odszedł jako pierwszy. W wieku trzech lat wykończyła go niewydolność oddechowa. Z tego samego powodu dwa tygodnie później klatkę opuścił Whisky. Jako, że szczury to silnie stadne zwierzęta, postanowiłam doadoptować Ciastkowi towarzysza. Niestety u Cookiego stwierdzono guza przysadki i rokowania były bardzo słabe. Ostatni szczur opuścił stado zanim zdążyli do niego dołączyć nowi koledzy. Kabergolina nie zadziałała.


~~~~ Bianka i Rupert + Zigi ~~~~

Bianka
Szczury, które miały być towarzystwem dla ostatniego członka byłego stada, stały się jedynymi lokatorami klatki. Bianka i Rupert byli rodzeństwem. Albinosy byłyby nie do rozróżnienia, gdyby nie specyficzny chód Ruperta, który odkąd przeszedł ostre zapalenie ucha, przekrzywiał główkę na lewą stronę.
Rupert
Bianka była jedyną szczurzą samicą, jaką kiedykolwiek miałam. Była wykastrowana i lubiła znęcać się nad uszkodzonym bratem. Na szczurzym forum wyczytałam, że pomóc może przeprowadzone ponownie łączenie, albo męskie towarzystwo dla poszkodowanego szczura. Ponowne łączenie nie podziałało, więc przygarnęłam pod swój dach Zigiego - czarnego szczura , który był efektem zbieractwa pewnej kobiety i pozbywania się po czasie zwierząt, które wyrosły i nie były już małe i urocze. Brat Zigiego niestety nie zdążył otrzymać pomocy, a sam Zigi (poprzednio zwany śmierdzielem) wymagał umieszczenia go w kwarantannie i wyleczenia z pasożytów. Po połączeniu całej trójki, zauważyłam, że Zigi co prawda nie czuł dużej więzi z przybranym bratem, ale lubował się w MMA z siostrą, co odciągało jej uwagę od wolącego ciszę i spokój Ruperta. 
Zigi
Wszyscy byli zadowoleni. Bianka miała z kim walczyć (w granicach rozsądku), Rupert miał czas na drzemki, a Zigi żywiołowe towarzystwo. Nie takiego efektu się spodziewałam, ale to również zdawało egzamin, więc nie narzekałam. Niestety Bianka zmarła we śnie, mając zaledwie rok. Nie wiem co było tego przyczyną, ale nie wykazywała objawów jakiejkolwiek choroby. Pół roku później Rupert zaczął sobie hodować bardzo pokaźne guzy na całym ciele. Został skierowany na operację, ale niestety nie wybudził się ze znieczulenia. Zigi został sam. Nie chciałam się doszczurzać na tamtą chwilę, ale szczur pomimo mojej wzmożonej atencji dostał depresji z braku towarzystwa. Fizycznie nic mu nie dolegało, ale przestał jeść, ciągle spał i nie chciał wychodzić z klatki. Jedynym wyjściem było oddanie go komuś, kto posiadał już stado i połączenie go z innymi szczurami. Udało mi się wyadoptować go w dobre ręce, gdzie szczęśliwie dożył sędziwego wieku trzech lat w towarzystwie sześciu innych szczurów. 
Gryzonie mają tę jedną wadę, że żyją stanowczo zbyt krótko.


~~~~ Popcorn z Masłem i Karmelem ~~~~

Popcorn
To już ostatni na liście (póki co) i na ich temat też nie będę się rozpisywać, bo tych trzech kawalerów doskonale znacie.
Trojaczki trafiły do mnie z kinder niespodzianki. Szczurzyca znajomego trafiła do niego będąc w ciąży i wkrótce wydała na świat pełno małych kapturków. Dziewczynki zostały z matką i przybraną ciocią, a chłopcy w liczbie trzech musieli się wyprowadzić z oczywistych względów. Trafili do mnie i jako, że byli do siebie bardzo podobni (różnią się nieznacznie tylko kilkoma plamkami), postanowiłam nadać im imiona po cechach charakteru.
Popcorn jest obecnym alfą. W niczym nie przypomina statecznych alf, które miałam do tej pory, ale z drugiej strony nie wyobrażam sobie w tej roli jego braci. Jest żywiołowy, hiperaktywny i niszczycielski. Nazywany żywą destrukcją, musi rozerwać wszystko co nie trafia w jego wyszukane gusta. Rzuca po klatce miską, męczy rodzeństwo, podskakuje na każdy dźwięk.
Masło
Masło to śpioch. Ten szczur ma tylko dwa tryby: jeść i spać. Nie lubi się ruszać (chociaż jest do tego zmuszany), rozlewa się w dłoni, kiedy wyciągnie się go z klatki i uwielbia chować się w kieszeniach i kapturach, gdzie ucina sobie obowiązkową drzemkę. Jego wybiegi to głównie poszukiwania odpowiedniego miejsca do przycięcia komara.


Karmel
Karmel to słodka niezdara. Jest szczurem, który potrafi przynieść człowiekowi orzecha do rozłupania, chociaż sam doskonale by sobie z tym poradził. Zgrywa sierotkę i liczy na pomoc kiedy bije go brat, albo nie radzi sobie z jakimś problemem. Uwielbia lizać ręce i ciężko go od nich odkleić.
Cała trójka jest oswojona z człowiekiem i nie licząc Brendy'ego, są to najłagodniejsze szczury jakie kiedykolwiek miałam.

Tutaj kończy się wyliczanka.
Było u mnie też mnóstwo tymczasów różnych gatunków i wielkości. Były to zwierzęta czekające na dom, zgubione lub porzucone, które znalazły swoich opiekunów, zostały zaadoptowane przez nowych, lub trafiły do innego domu tymczasowego.

Patrząc wstecz, widzę dość pokaźne zoo. Większość z tych zwierząt trafiła do mnie kiedy byłam jeszcze dzieckiem i nie uzyskały one właściwej opieki, pomimo moich najszczerszych chęci.
To pokazuje jednak, że chociaż każdy w przeszłości popełniał jakieś błędy, to należy się na nich uczyć i nie powielać ich w przyszłości. Nikt nie rodzi się idealny, ale do doskonałości należy dążyć. Nigdy nie powinniśmy przestać się dokształcać, uznając że "wiemy już wszystko". Wiedza jest uaktualniana i to co teraz uchodzi za prawdę, za kilka lat może okazać się zupełnym kłamstwem.

Mam nadzieję, że w przyszłości spojrzę na to jakim opiekunem jestem teraz i nie będę miała do siebie tak wielu zarzutów i pretensji, jakie mam do niepełnoletniej wersji siebie. Teraz nie wierzę już ślepo w opinie "dorosłych" i sama będąc dorosłą, mogę kwestionować informacje w oparciu o naukę i zdobytą wiedzę.

Mam nadzieję, że spojrzę kiedyś na swoje dwanaście kotów, poklepię cielaka po boku i wołając stado psów, świnek i innych nosorożców, stwierdzę że robiłam co w mojej mocy żeby to wszystko działało jak należy, a każde zwierzę miało odpowiednie warunki i opiekę.

Amen.