Etykiety

Co tu się dzieje?

Witam!
Szybkim wstępem: Morfina to moja suka (Golden Retriever), przez którą wielokrotnie jestem świadkiem sytuacji których normalnie bym nie zobaczyła. Te sytuacje są opisywane na tym właśnie blogu. Jeśli jesteś tu przypadkiem to wiedz, że bardzo zbłądziłeś.

wtorek, 21 kwietnia 2020

Update ogólny


Jak w tytule. Zniknęłam na tydzień i trzeba usystematyzować sytuację odnośnie "teatru" i nie tylko.

Jak ktoś nie jest zainteresowany co się u kogo dzieje i dlaczego, to proszę sobie skipnąć do następnego postu, dziękuję.

Zaczniemy może egoistycznie ode mnie.

Czuję się względnie dobrze (jeśli ktoś nie wie dlaczego czułam się źle, odsyłam do ostatniego posta). Co prawda kilka razy w ciągu dnia moje uszy postanawiają dać koncert zakończenia programu telewizyjnego i porazić mnie piskiem, ale muszę z tym żyć i jakoś wybitnie mi to nie przeszkadza.

Po wykonaniu telefonu do lekarza specjalisty, celem umówienia się na wizytę, zostałam poinformowana, że jeśli nie występuje bezpośrednie zagrożenie życia w postaci krwawienia z uszu, nosa, czy objawów udaru, to mogę zostać umówiona na wizytę w lipcu przyszłego roku. Nice.

Może do tego czasu nie ogłuchnę.

Tak poza problemami natury zdrowotnej, to uczę się zdalnie, wychodzę na spacer z psem własnym i osób, które przebywają na kwarantannie, dostarczam zakupy osobom, które tego potrzebują i staram się nie stracić poczytalności przez brak kontaktów międzyludzkich, spędzając grube godziny na wideokonferencjach grupowych.

Jeśli chodzi o Damiana.

Jest to człowiek, który bardzo dobrze radzi sobie z izolacją. W dalszym ciągu dostarcza zakupy pani Eli, pracuje zdalnie i wciągnął się w szycie. Szczerze mówiąc staje się w tym niebezpiecznie dobry. Cóż za nowość.

Oprócz tego przyswaja nowy język (jeśli się nie mylę włoski), szydełkuje kotom zabawki do rozrywania na strzępy i hamowania ich morderczych żądzy i bawi się w programowanie na zlecenia.

Człowiek wielu talentów.

Podczas mojej niedyspozycji był też najbardziej uporczywym agentem świata, sprawdzając czy żyję i zmuszając mnie do kontynuowania tej drogi przez mękę. Dostawaliście kiedyś sms-y co godzinę, przypominające Wam o odpowiednim nawodnieniu? Był jak aplikacja do pamiętania o podstawowych funkcjach życiowych i chociaż teraz jestem mu za to wdzięczna, wtedy myślałam, że go rozniosę.

Oli i Szyszek pomagają mi w sytuacjach kryzysowych, kiedy nie mogę brać udziału w wykładach, ale potrzebuję ich treści. Zdarzały się sytuacje, w których oddawałam dane logowania któremuś z nich i prosiłam o notowanie tego, co uważali za istotne, podczas kiedy ja pracowałam nad grupowym projektem lub wychodziłam z psami.

Panowie byli też bohaterami mojego harmonogramu uczelni, kiedy przez tydzień zastanawiałam się nad sensem istnienia i dogorywałam we własnym łóżku. Brali również czynny udział w debacie na języku rosyjskim (po rosyjsku potrafiąc się tylko przywitać, podziękować i przeprosić) oraz projekcie wstępnym z niezawodności systemów inżynierskich i mam wrażenie, że trochę ich to zniszczyło. Cóż, co nas nie zabije, to wzmocni.

Szyszek odrobinę opanował swoją nadopiekuńczość (tylko odrobinę), ale to on jest liderem jednoosobowego zespołu wychodzącego na ten zły, niebezpieczny świat zewnętrzny. Oli natomiast, niczym księżniczka w wieży zamknięta, spędza czas w domu i nie wystawia palca poza ściany własnego mieszkania. Negocjacje trwają, ale Szyszek ma bardzo twarde stanowisko w tej sprawie, kierowane troską i zabezpieczeniem stanu zdrowia kamikaze, co już w tym roku zahaczył o respirator.

Ruda jest póki co jedyną członkinią stowarzyszenia dewiantów, objętą kwarantanną. Jest zdrowa, ale została przymusowo zamknięta w domu ze względu na podejrzenia ukrywania w swoim organizmie koronka 2020. 
Próba zamknięcia w domu Rudej jest jak próba zatrzymania wodospadu kartonem, ale kara pieniężna i groźba więzienia jest argumentem, z którym nie da się walczyć. Rude siedzi więc w domu i z każdym dniem jest jej bliżej do erupcji wulkanu i ziania ogniem.

Wysłannik piekieł musi coś jednak jeść, więc razem z grupą zorganizowaliśmy pewien system wspomagania potwory. Ochotnik, który jest codziennie zmieniany, dostaje na swój telefon listę zakupów. Po zakupieniu produktów z listy, ochotnik staje z torbą pod balkonem i każe spuścić Roszpunce swe włosy w postaci wiklinowego koszyka na linie, który migruje z trzeciego piętra drogą grawitacji na ziemię (po wcześniejszej dezynfekcji i nasmarowaniu spirytusem), następnie zakupy są umieszczane w koszyku i zostaje on windowany do właścicielki tą samą drogą, jaką przybył. Zazwyczaj całość przekazania mieści się w trzech rundach. Na telefon zarazy wysyłany jest rachunek za zakupy, a po chwili zostaje wykonany przelew na konto ochotnika na kwotę widniejącą na rachunku.
Zachowane są wszelkie zasady ostrożności i technika jest właściwie bezkontaktowa. Czasem na balkonie sąsiadów wyląduje jakaś szynka, ale zazwyczaj dostawy odbywają się bezproblemowo.

Stan psychiczny Rudej, która jest skrajnym ekstrawertykiem, oscyluje na granicy końca poczytalności i wstępnego socjopaty, więc kiedy dostanie już pozwolenie na opuszczenie mieszkania, przylgnie do pierwszej osoby jaką zdoła przechwycić i już jej nie wypuści.

Jakaś podła część mnie chciałaby, żeby tą osobą była Marcelina.

Łukasz, Karolina, Kasia.

Tutaj właściwie nie dzieje się zbyt wiele. Co wieczór każda osoba na czacie głosowym czyta małej Kasi bajkę na dobranoc (dziewczynka zażyczyła sobie zwiększoną częstotliwość dobranocek czytanych przez Damiana). Kasia żegna się z nami w okolicach 21:30 i oddaje sprzęt rodzicom.

Dostajemy też rysunki i wirtualne przytulaski.

Ola

Większość z Was zapewne Oli nie kojarzy, ponieważ pisałam o niej tylko w poście zapoznawczym z drugą grupą - dziewczyna z nerwicą natręctw. Utrzymujemy jednak ze sobą stały kontakt (głównie niebezpośredni) i jest ona aktywnym członkiem grupy na odległość. Niestety jej dolegliwości i nieśmiałość nie pozwalają jej na bliskie kontakty z grupą, ale niczego to nie zmienia w dobie internetu i środków masowego przekazu.

Ola jako jedna z nielicznych jest zadowolona z obecnej sytuacji pod względem higienicznym i wizualnym. Nikt nie zwraca uwagi na to, że nosi rękawiczki, ponieważ teraz wszyscy je noszą. Sklepy są czystsze, a ludzie dookoła mniej kontaktowi, co bardzo jej odpowiada.

Brak zwracania na siebie uwagi, wzmożona higiena, zachowany dystans i zwiększona przestrzeń osobista = pełnia szczęścia Oli.

Arek

Nowy członek grupy i nabytek szpitalny, sąsiad Oliego z sali. Chłopak opuścił już oddział torakochirurgii i w przeciwieństwie do naszego mistrza intubacji, obyło się bez komplikacji. Czyli się da, pomimo posiadania tylko fragmentu płuca.

Obecnie Arek uczestniczy w naszych wielogodzinnych konferencjach i usiłuje nie kłócić się o to ze swoją zazdrosną do granic możliwości dziewczyną, którą próbowaliśmy przekonać do wejścia do zespołu, ale odmówiła ze względu na skrajną homofobię i rasizm z jej strony.
Nic na siłę.

Arek w każdym razie trzyma się dzielnie, chociaż jego argumenty spotykają się ze ścianą.

Marysia vel Mysz zdobywa dla nas nowe informacje z Marcelinowego frontu, spędzając z matką Teresą długie godziny na czacie, co nie może być obojętne dla jej zdrowia psychicznego. Osobiście jestem pełna podziwu, ponieważ ja nie dałabym rady.

Pozostałe osoby z grupy radzą sobie dobrze, nikt nie choruje i nie potrzebuje pomocy z zewnątrz. Pomijam ich w wyliczance, ale wiedzcie, że mamy z nimi kontakt i wszystko u nich gra.

Marcelina dalej kombinuje i kręci, gra swoją rolę i będzie rodzić małego Oliwiera Damiana juniora już za miesiąc. Dobrze czytacie, dzieciak zostanie ochrzczony Oliwier Damian, potwierdzona informacja. Panowie są zdruzgotani, a pozostali mają ubaw życia. To będą narodziny tego stulecia.

Anonimka

Tu jest dłuższa historia na cały post, więc nie będę się na razie rozpisywać. Musicie jednak wiedzieć, że moje osobiste prywatne gryzonie były główną przyczyną pandemii oraz źródłem wszelkich nieszczęść 2020 roku, ponieważ jest to rok szczura w chińskiej kulturze. Ma sens? Najwyraźniej.

Króliki, które zostały przez kobietę przygarnięte (dla nieświadomych - Anonimka ma pod swoim dachem dwa króliki, zabrane tuż przed całym koronkowym zamieszaniem) okazały się być przeciwnych płci. Kobieta wzięła je do siebie, by je rozmnażać i ustabilizować domowy budżet, ale niesamowitym fartem trafiła na adopcję kastrowanej samicy i nie doczytała tego w umowie. Ręka opatrzności? Zbieg okoliczności? Niesamowite szczęście? Nie wiem, ale cokolwiek to było, był to strzał w dziesiątkę. Jako, że zwierzątkami trzeba się zajmować i mają one swój specyficzny zapach, a zarobić się na nich nie da, Anonimka postanowiła trzymać je w piwnicy, a po sprzeciwie lokatorów, wypuścić na wolność. Spokojnie. Tajnemu agentowi udało się uzgodnić wykupienie stworzonek (pieniądze były jedynym branym pod uwagę argumentem w sprawie) po przechowaniu ich do maja. Króliki zostaną przeniesione do mnie, a następnie trafią do domu tymczasowego dla królików i świnek morskich naszej bliskiej znajomej - Magdy, gdzie po kwarantannie i wizycie u weterynarza, zostaną skierowane do adopcji i poczekają na nowy, kochający dom. 

Zaoferowaliśmy zarówno wykup klatki, jak i obu królików + dodatek za opiekę, więc była to dla sąsiadki propozycja nie do odrzucenia.

Mamy nadzieję, że chociaż ta historia skończy się w tym roku dobrze.

Jak już jesteśmy przy zwierzętach, to może przejdźmy do nich, bo one też zasługują na uwagę.

Morfina jest Morfiną. 18 kwietnia skończyła osiem lat i trafiła niestety na moje dogorywanie, więc tort z wątróbki został przesunięty na bardziej dogodny termin.
Na spacerach musi mieć coraz więcej przerw i przystanków, ale ma też lepsze dni, w których stawy pozwalają jej na większą aktywność. Guzy póki co nie zwiększają znacząco swoich rozmiarów, tarczyca wydaje się być ustabilizowana, ale pojawiły się problemy z oczami, które są pod obserwacją weterynaryjną.

Jeśli wzrok jej się pogorszy, a mnie przyjdzie pożegnać się ze słucham (I hope not), to miganie do niedowidzącego psa będzie potwornie zabawnym doświadczeniem. Świniak został nauczony komend zarówno głosowych, jak i gestowych, ale w tej sytuacji może to nie pomóc.

Póki co sytuacja jest jednak w miarę stabilna.

Zapomniałabym. Nowa ksywa Świniaka to Janosik. Nowa technik pomyliła się przy zamówieniach telefonicznych na leki i Morfina została Janosikiem. W sumie dlaczego nie.

Popcorn, Masło, Karmel

Masło schudł. Ja wiem, też jestem w szoku. Do idealnej wagi mu daleko, ale jest na dobrej drodze. Na masowe prowadzenie wysunął się za to Popcorn, który wylewa się z moich obu dłoni. Popcorn jest alfą niestabilnym, który rządzi tylko dlatego, że jest największy i najbardziej despotyczny. Poszkodowany w tej sytuacji jest Karmel, który jest klatkowym popychadłem o wadze piórkowej, a jednocześnie największym miziakiem, którym jego bracia gardzą za spoufalanie się z ludźmi.

Karmel ma też pewne problemy natury neurologicznej, które są najprawdopodobniej wrodzone. Szczur jest pod stałą kontrolą weterynaryjną, ale miewa problemy z dostaniem się na wyższe piętra klatki, więc poidło i miska zostały przeniesione na parter, a cała klatka zabezpieczona zwiększoną ilością hamaków, które uniemożliwiają upadek z półek, nawet przy braku ostrożności.

Piksel vel syn szatana, potomek burzy i piorunów

Dalej jest synem szatana, potomkiem burzy i piorunów. Ostatnio zdemontował klatkę kennelową, pozbywając się z niej kilku prętów. Ulubione zajęcie - konsumpcja uszu kociej siostry.

Mercy i Bananka (koty Damiana)

Mercy się zaokrągliła przez pobyt opiekuna w domu i dopieszczanie jedzeniem. Nie mogę jej winić, mam tę samą przypadłość, chociaż nie mam opiekuna, który mi podsuwa smakołyki, więc kim jestem, by oceniać.

Bananka jako kot z problemami już od adopcji, ma nową przypadłość o nazwie zapalenie nerek i problemy z błędnikiem. Kitku jest w dobrych rękach i wraca do siebie po leczeniu, ale jej stan należy obserwować.

Oba koty mając niewolnika w domu całodobowo, nauczyły się podróżować głównie na jego ramionach albo w kapturze bluzy, ponieważ chodzenie jest takie męczące.


W skrócie to chyba tyle.

poniedziałek, 20 kwietnia 2020

Co się, dlaczego się, walnijcie shota zanim to przeczytacie... albo trzy

Możecie zauważyć, że styl pisania w tym poście jest nieco bardziej chaotyczny i potoczny, ale powód jest taki, że dużo leków zostało zaaplikowanych do mojego organizmu i przestało rozsadzać mi czaszkę, więc jestem tak samo obojętna jak szczęśliwa.

Siadajcie, wyjaśnimy sobie coś szybciutko.

Nie było mnie równo tydzień, jak większość z Was pewnie zdążyła zauważyć. 
Już odpowiadam na nieścisłości, nieporozumienia i inne rzeczy na "nie".

Otóż dnia pewnego pięknego, było to w poniedziałek 13 kwietnia, ponieważ z jakiegoś powodu trzynastki są w tym roku prawdziwie ch*jowe - jak zwykle nie przeklinam, tak teraz zacznę, obudziłam się ja z bólem głowy, który definitywnie zwiastował rychłą eksplozję czaszki, bo nie wiem jak to inaczej wytłumaczyć. To nawet nie była migrena, ja nie miewam migren. To był ból z rodzaju "Ciekawe czy jak sobie odrąbię głowę, to przeżyję. Hej Google. Jak długo może żyć bez głowy samica rodzaju ludzkiego, lat połowa półwiecza?".

Tak wracając do trzynastki, zauważcie że 13 marca Oli trafił pod respirator. Aż się boję kuźwa maja. To tak drogą wtrącenia.

O ileż 13 kwietnia byłam w stanie funkcjonować własnym prywatnym organizmem, tak kolejne dni przynosiły mi tylko świadomość, że powinnam odrąbać sobie nie tylko głowę, ale i większą część ciała póki jeszcze byłam w stanie utrzymać w ręku nóż, siekierę, tasak or łyżeczkę.

Taka przypadłość jest w mojej rodzinie, że się rodzą dysfunkcyjne jednostki, które w naturalnych warunkach by nie przetrwały, ale jako że odsunięty darwinizm i postęp medycyny, to się jakoś utrzymały na powierzchni i żyją.

Mówię tu o mnie i o mojej siostrze aktualnie, ale sprawa jest znacznie szersza, a jej korzenie sięgają głęboko.

Moja siostra - epilepsja lekooporna, bo dlaczego cholera nielekooporna, nie? Do tego cysty na szyszynce, a jako że to pakiet powiększony, to czasem jak wywali ALAT-em i ASPAT-em w kosmos, to się kończy skala i zaczynają się problemy pod tytułem wątroby marskość. Zgodność tkankową ma z siostrą, mną czyli, także ja mogę oddać kawałek wątróbki gratis po promocji, tylko że problem się rodzi taki, że lekarze nie chcą przeszczepiać narządów osobom na silnych lekach, bo się te narządy za szybko zużywają, także generalnie wesoło. Każdy atak to nowa przygoda. Zachłyśnięcia na przykład i bezdechy.

Ja - pierworodna ze związku, który nigdy nie powinien był powstać. Skala 10/10 Apgar, ale siostra też miała 10/10, a była sina jak śliwka jak się wydobyła, więc tym bym się nie sugerowała. 
Częste zwiechy w wieku nastoletnim, więc do lekarza na mózgu badanie, bo na pewno też padaczka. Się okazuje, że nie, bo jednak wada słuchu. Wrodzona albo w wyniku uszkodzenia, więc niewykluczone, że komuś ze śliskiego kocyka wypadłam, tylko się nie chce teraz przyznać. Obstawiałabym ojca, bo to jest talent, co sobie kątówką potrafił upitolić paluszki w liczbie trzy - autentyk, teraz ma przyszyte i się nie zginają. 
Wracając do mojego przypadku. Okazuje się, że dzieciak ogólnie to jest normalny tak trochę, a głowę to przekrzywia, bo łapie ostrość dźwięku, a nie dlatego, że upośledzony. Dlatego też czasem nie odpowiada na pytania i jest spowolniony jakiś, pół życia na prędkości 0,5 jedzie, bo zwyczajnie niedosłyszy. 
Inżynierem w przyszłości został, więc coś tam jednak w baniaku się tłukło.
Do lekarza. 
Lekarz określa, że do mózgu młodej samicy dociera tak 60% tego co powinno i stwierdza: no może się pogarszać, ale nie musi.
Polecam.
Okazuje się, że samica słyszy nie najgorzej, tylko czasem musi patrzeć na twarzoczaszkę rozmówcy, żeby ogarnąć co zostało powiedziane. Spoko, będzie żyć, taki mały spoiler.
Samica miewa problemy z uszami, częste zapalenia, bóle głowy etc. Dnia pewnego ledwo dociera do domu ze szkoły, w uszach słysząc przeraźliwy pisk, a potem głuchnąc całkowicie na kilka minut. Pełna dezorientacja. Co jest, gdzie jest, dlaczego jest. Lat 7 samica ma pierwszy atak głuchoty, przerażona jest, myśli że umrze. Z wiekiem się przyzwyczaja, akcje z odbiorem sygnału ze stacji kosmicznej stają się rzadsze, wszystko ładnie, wszystko pięknie.
Samica żyje dalej ze świadomością, że kiedyś jej mózg wypłynie tymi dysfunkcyjnymi uszami i się skończy, ale nie ma na to wpływu, także okejka. Nastawia się na to, że pewnego dnia się obudzi i już nigdy nie usłyszy budzika. Z jednej strony piękne, z drugiej drastyczne, bo ktoś ją będzie musiał budzić wiadrem zimnej wody, więc przykro. Między innymi dlatego często opóźnia wstawanie, bo kurna nie słyszy tego drącego japę budzika, który słyszy od piętnastu minut pół bloku, plus do tego jest leniwą bułą i nie ma siły do niego sięgnąć ręką. Samica się zaczyna uczyć migowego, bo jej się kiedyś może przydać jak tak dalej pójdzie i się będzie porozumiewać mową dłoni. Przynajmniej nie będzie musiała słuchać tego cyrku, który się teraz w sejmie odpierdziela. Zwykle nie jestem polityczna, ale dzisiaj jestem, ponieważ powody.

Mając to na uwadze idźmy dalej.

Od 13 kwietnia począwszy, na... dzisiaj jest który? 20 kwietnia zakończywszy, samica rodzaju ludzkiego leży plackiem w łóżku z agresywnym bólem głowy i szyi z jakiegoś powodu, mdłościami i brakiem chęci do życia, haftując do miski.

Ja wiem, że to nie jest kolorowa sytuacja, ale dla mnie była kolorowa mocno, z przewagą czerwonego, ponieważ z powodu braku asortymentu, organizm zdecydował się na fontannę z krwi. Próbując nie urodzić ustami własnych narządów, łapałam ostrość dźwięku i traciłam ją naprzemiennie.
Bywa tak w życiu, tak w życiu bywa.
Czasem jest kotlecik, a czasem jest ryba.

A propos, pizzę bym zjadła, ale mniejsza. Taką z ananasem, pycha.

Jak ktoś jest na grupie to się dowiedział, że postów nie będzie, a jak go nie ma, to się nie dowiedział i było to dla niego niespodzianką.
W związku z tym, że było to dla niego niespodzianką, postanowił się wypowiedzieć, dopytać, wyrazić swoją opinię. Ergo, dostałam sporo wiadomości odnośnie zaistniałej sytuacji, ale odczytałam je teraz, kiedy wróciłam, dzień dobry, więc lecimy.

"Postów dlaczego nie ma, dlaczego nie ma postów?"

Odpowiem pytaniem na pytanie. Jak Thor postanowi przybić swoim młotem piątkę z Twoją czaszką, to pierwsze o czym pomyślisz to "O Bożenko w bekonie, postu nie dodałem, szybko, gdzie moja klawiatura"? Jak tak to gratuluję. Dostajesz medal z ziemniaka.

Ja wiem, że to jest druga tygodniowa przerwa w tym roku, ale no definitywnie ktoś popyla w Jumanji i ja mam nadzieję, że szybko przestanie, bo mi się cierpliwość kończy, a jak się spokojnemu i opanowanemu na co dzień człowiekowi kończy cierpliwość, to się zaczynają dziać rzeczy straszne.
Ja ostrzegam.

"Może by tak ruszyć dupsko i utrzymać regularność publikowania"

A może, do jasnego wafla na Nutelli, nie? Coś Ci powiem, powiem Ci coś. Słuchasz mnie? To słuchaj, uważaj.
Jestem adminem zarówno bloga jak i grupy. Stukam sobie w klawiaturę dlatego, że chcę, a nie dlatego, że muszę. Nie jest to moja praca, jest to moje hobby i jak pewnego pięknego dnia stwierdzę, że mnie to hobby już nie rajcuje i przejdę na destrukcyjną stronę mocy, to zrobię dwa kliknięcia i się spotkasz z komunikatem "ta strona nie istnieje". To nie jest groźba, to jest prawda czystsza niż spirytus.

Jestem bardzo wdzięczna za odbiór, za poświęcony czas i za czytanie tego, co tutaj wyprodukuję, ale jak umieram, to umieram i nic nie poradzisz.

"Przejechał Cię w końcu tramwaj, że nie piszesz?"

Ze smutną nowiną zmierzam strudzony wędrowcze, iż w moim mieście nie ma tramwai, tramwajów. Chyba obie formy są poprawne. W każdym razie nie ma autobusów na prąd. Możesz mnie nie lubić, ale oszczędź tramwaje. Ludzie czymś muszą dojeżdżać do pracy. 
Pamiętaj, że nawet jak ogłuchnę, to Ci wygarnę. Nauczę się migać "kij Ci w żyć". Będziesz myślał, że tańczę, a ja tu będę obrażać wulgarnie i kunsztownie. Można też zawsze zastosować język uniwersalny i wypionować środkowy palec dłoni w oznace podziękowań za troskę.
Mada faka fą cwaniaczku. 

"Z czym pijasz herbatę?"

Z cytryną. I miodem jak jest. I wódką, bo wewnętrznie też się trzeba odkazić, pamiętajcie, że koro... ten, którego imienia nie wolno wymawiać czyha ← teraz to w szoku jestem, że to się pisze przez samo "h", człowiek to się jednak uczy całe życie. E-learning wersja premium.

Coś Wam powiem tak w sekrecie, że piszę ten post o 4:43. 


Macie dowód, nie kłamię. 
O 8 mam wykład, potem projekt, potem wykład, język obcy, wykład i ni cholery nie będę wiedziała co się dzieje, ani do jakiej czasoprzestrzeni mnie przeniosło za kilka godzin, ale piszę ten post teraz. 
Zobaczcie jak ja Was muszę kuźwa kochać.

Nie spałam od tygodnia właściwie i to widać. Zaczyna mi się druga twarz żłobić pod oczami, a powieki mam w kolorze purpura-mięta i to bez malowania. Ale się jutro wykładowcy ucieszą jak mnie ujrzą, o złoty krakersie. Mam nadzieję, że któreś zemdleje i odwołają zajęcia, to się kimnę na poręczy krzesła chwilę.

Jak się teraz zlękłam. Drukarka się postanowiła czyścić o 5 nad ranem, skubana. A mówią, że tylko ludzie potrafią być psychopatami, a tu proszę. 
Zemsta maszyn. To za drukowanie tych wszystkich notatek. Też bym była wkurzona. Walniemy sobie po drinku z tuszu kolor magenta i będzie cacy, miłość i pokój.

Jakie to jest niesamowite uczucie jak coś was beztrosko napierdziela od tygodnia tak, że na czworaka do łazienki dochodzicie i włosami to się właściwie w sedesie pluskacie, a potem nagle przestaje.

Tyle na dzisiaj rewelacji, widzimy się jutro, chyba że mnie jednak zabije, to wtedy nie, bo mnie tu pies dzwoni łapą, więc maska na ryj i za ojczyznę. 

Dobranoc. Dzień dobry.


poniedziałek, 13 kwietnia 2020

Głowy ból i naked bulwa


Są takie dni, kiedy nie ma się ochoty na pogaduszki z przypadkowo spotkanymi na spacerze ludźmi. Nawet najbardziej ekstrawertyczna osoba może mieć takie chwile i należy je uszanować. Słuchawki w uszach i brak kontaktu wzrokowego powinny być wystarczająco dobitną, a jednocześnie grzeczną informacją dla otoczenia. Niestety nie zawsze są.

Spacer z Morfiną to jeden wielki festiwal głaskania i smalltalków z innymi właścicielami psów, których spotykam na swojej drodze i którzy niejednokrotnie są niemożliwi do wyminięcia. Zazwyczaj nie mam z tym żadnego problemu, ale  w momencie, w którym ból głowy rozsadza mi czaszkę i dzień właściwie nie może być gorszy, cenię sobie swoją osobistą strefę w przestrzeni publicznej.

Opakowana jak prezent, zawinięta w maskę, szalik i czapkę (ponieważ z dwudziestu stopni nagle robi się siedem), ze słuchawkami w uszach i psem na smyczy, maszeruję więc trawnikami, celem wyprowadzenia psa i tylko wyprowadzenia psa. W słuchawkach jest cisza, ponieważ najdrobniejszy dźwięk wywołuje w mojej czaszce łupanie porównywalne z rozkuwaniem młotem pneumatycznym pola minowego. Podczas kiedy ciśnienie morduje mnie od wewnątrz i staram się nie poruszać zbyt agresywnie, do Morfiny podbiega młoda bulwa. Łaciaty Buldog Francuski może mieć maksymalnie kilka miesięcy i jest całkowicie nagi. Żadnej obroży, żadnych szelek, a co najważniejsze, żadnego właściciela. Mam słabość do psów, zwłaszcza tak małych i pociesznych, ale obecnie moim priorytetem jest nie dopuścić do rozsadzenia mi czaszki. Nie jestem na tyle odważna, by schylić się do psiaka i go pogłaskać. Wiem jak to mogłoby się dla mnie skończyć. Rozglądam się delikatnie za jakimś człowiekiem i zauważam nastolatkę, stojącą w pewnej odległości.

- O Boże, jaki wielki pies. Jaki wielki pies - mówi do siebie, podczas kiedy jej szczeniak wspina się na ułożoną na boku Morfinę. Zastanawiam się dlaczego dziewczyna po prostu nie zabierze pupila, ale ona tylko rozgląda się niepewnie i coraz wyższym głosem piszczy:
- Pani weźmie tego psa, ja nie podejdę, pani go weźmie.
- W jaki sposób? - pytam, ponieważ nie wiem czego nastolatka właściwie oczekuje. 

Mam zarzucić sobie na plecy 30 kg psa, czy wystarczy jak ją przywiążę do drzewa i podam szczeniaka właścicielce do rąk własnych?

- Nie wiem, ale ja nie podejdę! - krzyczy dziewczyna i czuję jak jej głos pozbawia mnie resztek duszy, wwiercając się w moją skroń.
- Nic Ci nie zrobi. Odwrócę jej głowę i zabierzesz psa - mówię, ale właścicielka bulwy jest zbyt przerażona wielkością Morfiny, żeby wykonać krok do przodu. Rozumiem to. Nie każdy musi być przyzwyczajony do psów powyżej kostki, ale z drugiej strony, to mój potwór jest tutaj na smyczy. 
Zaczepiam sobie smycz o nadgarstek, schylam się (ku rozpaczy mojej głowy), podnoszę szczeniaka i maszeruję z nim do rozhisteryzowanej właścicielki.
- Może następnym razem jakaś smycz? - proponuję, ale dziewczyna tylko wyrywa psa i leci z piskiem do mężczyzny, czekającego na nią przy samochodzie, którego zauważam dopiero teraz.

Odchodzę na drugie okrążenie, walcząc z pulsującą falą, która tłucze się o moją czaszkę, kiedy podchodzi do mnie widziany wcześniej mężczyzna i zaczepia moje ramię.

- Może tak grzeczniej następnym razem do mojej córki, dobrze? To, że jest młodsza, nie znaczy że można nią pomiatać - mówi wyraźnie zirytowany człowiek.
- W którym miejscu byłam niemiła? Zaproponowałam pana córce smycz do szczeniaka, ponieważ pies jest jeszcze mały i może wpakować się komuś pod koła albo pod większego psa, który sobie tego nie życzy i zrobi sobie z niego przystawkę.
- To jest w Waszym obowiązku, żeby zapewnić bezpieczeństwo. Moja córka się boi dużych psów.
- To nie mój pies do niej podszedł.
- Kaganiec powinien mieć na pysku. Co jak kogoś pogryzie?

Co jak to ja pogryzę? To bardziej prawdopodobny scenariusz. Mam maskę, ale nie dawałabym sobie gwarancji...

- Proszę kupić smycz - mówię, ucinając rozmowę i odchodząc. 
Do wybuchu zostało mi kilkanaście sekund, więc nie mam co tracić czasu, kiedy wizja dojścia do domu staje się coraz bardziej odległa.

- Bezczelna! - rzuca za mną mężczyzna, ale jest mi tak bardzo wszystko jedno co ma mi do powiedzenia.

Konwersacja nie była przeprowadzona najlepiej, ale pomijając już mój stan, bulwie mogło grozić poważne niebezpieczeństwo. Darzenie szczeniaka zbyt dużym zaufaniem może się skończyć w bardzo szybki i nieprzyjemny dla oka sposób i mam nadzieję, że Ci ludzie się o tym nie przekonają.

niedziela, 12 kwietnia 2020

Walczące pisanki

W moim domu od zawsze istniała pewna wielkanocna tradycja.

Tłuczenie jajek, czyli tak zwane walki pisanek.

Nikt nie miał prawa zjeść jajka, które nie przeszło oficjalnej walki na arenie. Tylko jajka-gladiatorzy mogły doznać tego zaszczytu. Wybierało się najtwardsze jajo z miski, ustawiało pod idealnym kątem i czubkiem uderzało w czubek jaja przeciwnika. Jajko, które się zbiło i poległo, kończyło na talerzu. Wygrane toczyło dalsze walki i w końcu zostawało to najlepsze, które zajmowało honorowe miejsce w kieliszku i było ogłaszane najlepszym wojownikiem wszech czasów. 
Zwycięzca niczego nie zyskiwał, nie było żadnej nagrody, ale mógł patrzeć z góry na przegranych i to nam wystarczało. Walczyliśmy o honor.

Jakby na to spojrzeć z innej perspektywy, doprowadzanie do celowej kolizji ugotowanych, nierozwiniętych kurzych dzieci brzmi jak koszmar. Młodociani rodzaju ludzkiego mieli jednak z tego świetną zabawę. 
Nasz gatunek jest zdrowo pokopany.

Jako dzieci wojny, ja, moja siostra i moi kuzyni, byliśmy uzależnieni od tych walk. Najbardziej wojownicze jajka były przez nas naznaczane i chronione przed kradzieżą przez pozostałych członków rodziny. Uciekaliśmy się też do przeróżnych sztuczek (nie do końca legalnych), które miały zagwarantować nam zwycięstwo. Podkładanie palca w ostatniej chwili tak, żeby jajko przeciwnika uderzało w paznokieć, malowanie jajek farbami z klejem, wybieranie tych z największym czubkiem, to tylko nieliczne z metod. Należało jednak uważać. Przyłapany na oszustwie musiał stanąć przed sądem dorosłych i przyjąć karę w postaci oddania wytuningowanego jajka. Nikt nie chciał stracić najlepszego jajecznego żołnierza, więc każdy udawał, że przestrzegał reguł i wypierał się, jeśli ktoś zarzucił mu kantowanie.

Pewnego razu mój dziadek postanowił dołączyć do konkurencji. Oświadczył, że będzie używał tylko jednego jajka i jeśli komuś uda się je zbić, ta osoba uzyska nietykalność w lany poniedziałek, który dla dzieci w naszej rodzinie zaczynał się od wrzucania śpiących smacznie młodocianych do wanny z lodowatą wodą. Każdy chciał tego uniknąć i nie można było się temu dziwić. Często nie spaliśmy całą noc i chowaliśmy się w szafie, żeby tylko uniknąć tych poniedziałków, ale nigdy nam się to nie udawało. Dziadek twierdził, że młode organizmy trzeba hartować, a szok termiczny nie istnieje.

Wracając do dziadkowego jajka (bez skojarzeń proszę), to było ono dziwne i miało nietypowy szary kolor, ale postanowiliśmy spróbować. Były to jedyne święta, gdzie walczyliśmy razem, przeciwko wspólnemu wrogowi i pilnowaliśmy, by dziadek nie oszukiwał w konkurencji. Niestety nikomu nie udało się zbić jajka. O tym, że było ono drewniane dowiedzieliśmy się dopiero wiele lat później, a kąpiel następnego dnia była wyjątkowo zimna.

Wniosek: Jeśli kantujesz, musisz się przygotować na to, że ktoś kiedyś okantuje Ciebie i będzie w tym dużo lepszy.

sobota, 11 kwietnia 2020

Spokój, rozwaga, opanowanie


Rozumiem swoje położenie w obecnej sytuacji.

Wiem, że pod wieloma względami mam prościej i chociaż nigdy nie pomyślałabym, że te małe nawyki zostaną wykorzystane akurat teraz, to dzięki nim jest mi łatwiej.

Mój kierunek spędzał do tej pory większość czasu w laboratorium. Zostaliśmy nauczeni noszenia rękawiczek, gogli, masek, przyłbic ochronnych, fartuchów. Sporo pracowaliśmy przy kwasach i substancjach żrących, więc szybko nauczyliśmy się ostrożności i tego, żeby nie dotykać rękami okolic twarzy. Nikt nie chciał stracić oczu. Po zajęciach dokładnie myło się ręce.
W moim domu zawsze musiał być też zapas jednorazowych rękawiczek.

Podobnie sytuacja miała się na praktykach weterynaryjnych. Zasady zachowania higieny pracy, sterylizacji narzędzi i noszenia ubrań ochronnych były takie same.

Nie przeszkadzają mi rękawiczki.
Nie przeszkadza mi maska na twarzy.
Nie przeszkadza mi częste mycie rąk.

Nosiłam je wiele godzin dziennie. Czasem od rana do wieczora. Po pewnym czasie przestałam zauważać, że mam je na sobie.

Jestem jedynym członkiem rodziny, który wychodzi z domu.
Robię zakupy, opłacam rachunki, wyprowadzam psa.
Moja mama nie jest już najmłodsza, a siostra ma genetycznie uszkodzony system immunologiczny. Mój układ odpornościowy radzi sobie świetnie, ale jestem teraz odpowiedzialna jeszcze za zdrowie innych, którzy mają ciężej. Muszę zachować maksymalną ostrożność, ponieważ to ja jestem pośrednikiem świata zewnętrznego ze światem wewnętrznym w mojej rodzinie.
Nie mogę sobie pozwolić na kwarantannę. Jestem odpowiedzialna również za mojego psa, jego bezpieczeństwo i spełnienie jego potrzeb.

Mam sąsiada. Sąsiad ma na imię Bogdan. Bogdan mieszka razem z żoną i swoim synem w klatce naprzeciwko i często zagląda mi do okien, kiedy siorbie poranną kawę i popala papierosy w kuchni. Bogdan ma w nosie nakazy, zakazy i prośby. To on ustala swoje własne prawo. 
Jako że jego zakład pracy został zawieszony w działaniach, ostatnio mężczyzna znalazł sobie zajęcie, polegające na wytykaniu ludziom "masowej histerii" i "bycia marionetkami". Sąsiad Bogdan uwielbiał przechadzać się dookoła zamkniętej tężni, przesiadywać w parku i kręcić ze zdegustowaniem głową na widok masek i rękawiczek.

- A dla psa maska i rękawiczki gdzie? - pytał, kiedy widział osoby spacerujące z podopiecznymi. Wielokrotnie zaczepiał też mnie, ale poniżej maski miałam jego podśmiewanie. Tak jak zresztą większość mieszkańców.

Pan Bogdan za wszelką cenę próbował przekonać wszystkich, że oszaleli. Nie zachowywał w sklepie wymaganej odległości, bulwersował się, kiedy wypraszano go za brak rękawiczek oraz kiedy przychodził w godzinach obsługiwania osób 65+. Był jednym, wielkim, zbuntowanym człowiekiem, który zrobiłby wszystko, żeby tylko zatrzymać swoje otoczenie i namówić je na zmianę strony.

Od trzech dni pan Bogdan razem z całą rodziną jest na kwarantannie i wesoło macha funkcjonariuszom przez okno, kiedy Ci przyjeżdżają pod balkon sprawdzić czy mężczyzna nie opuszcza mieszkania. Sąsiad Bogdan nie ma siły na dalszą walkę, ponieważ obecnie walczy z gorączką i złym samopoczuciem. Może to zwykła grypa, może zatrucie żołądkowe, a może wymysł mediów. Tego szanowny Bogdan dowie się w swoim czasie i będzie miał całe dwa tygodnie na rozwikłanie tej zagadki.

Nie jest teraz ważne w co wierzymy i jak bardzo nam się to nie podoba. Możemy nie ufać rządowi, mieć swoje własne teorie lub nawet negować istnienie zagrożenia. Należy jednak pamiętać, że nie chodzi tylko o nas. Przede wszystkich chodzi tu o nasze otoczenie. O ludzi i zwierzęta, których kochamy i którym nie chcemy zrobić krzywdy. Nasze egoistyczne poglądy nie mają teraz żadnego znaczenia. Są sytuacje do których trzeba się dostosować, nawet wbrew naszej woli. Nawet jeśli w jakiś sposób uwłacza to naszej godności, przekonaniom i wygodzie. 

Należy jednak zachować spokój i równowagę.

Jest naprawdę sporo miejsca między lizaniem klamek, a wykupowaniem papieru toaletowego w ilościach pozwalających przeżyć trzy lata chronicznej biegunki.


piątek, 10 kwietnia 2020

Jak zostałem adoptowany (by Damian)

Damian opowiedział pewną historię ze swojej wczesnej młodości. Pozwolił ją spisać i przekazać Wam, jako że nie uważa jej za tajemnicę i nie ma problemu z tymi wspomnieniami.

Uznałam, że historia jest warta poznania przez większą ilość osób i może coś wnieść do ich życia. Dlatego teraz przekazuję ją Wam.


~~~~~~

Kiedy miałem pięć lat, zostałem adoptowany. Nie pamiętam sprzed adopcji wszystkiego, ale pamiętam na tyle dużo, żeby mieć w głowie pewien niekompletny obraz.

Do domu dziecka trafiłem, kiedy byłem całkiem mały. Mogłem mieć kilka tygodni, miesiąc, nikt tak naprawdę nie wiedział. Jako datę moich urodzin przyjęto więc dzień, w którym trafiłem do sierocińca. Mniej więcej. Nie miało to znaczenia, ponieważ w ośrodku rzadko obchodzono czyjeś urodziny i świętowanie ich było przeznaczone głównie dla sektora drugiego.

Drogą wyjaśnienia.
Cały kompleks był olbrzymi (a przynajmniej wydawał się olbrzymi dla małego mnie) i został podzielony na trzy sektory:

  • sektor 0 (zera) - dzieci w wieko 0-3 lata.
  • sektor 1 (jedynki) - dzieci w wieku 4-10 lat.
  • sektor 2 (dwójki) - młodzież w wieku 11-18 lat.
Sektory znajdowały się w osobnych budynkach i nie miały ze sobą kontaktu, poza świętami Bożego Narodzenia, Wielkanocą i innymi większymi uroczystościami. 

Prawda była taka, że największą szansę na adopcję miały zera. Ludzie preferują dzieci, które są małe, urocze i nie zostały jeszcze zniszczone. Tak przynajmniej było przed rokiem 2000, w tym konkretnym ośrodku. Nie wiem jak wygląda to teraz na innych obiektach.

Moje najwcześniejsze strzępki wspomnień pochodzą jeszcze z czasów, kiedy znajdowałem się w sektorze 0. Są to fragmenty, tak naprawdę niepowiązane z niczym. W tym sektorze opiekunki były nazywane ciociami. Ciocie zajmowały się dziećmi, które większość czasu spędzały na zabawach i nawiązywaniu znajomości z innymi sierotkami. Wszyscy byli tutaj równi i nie działo się nic złego.

Kiedy ktoś przechodził z jednego sektora do drugiego, z każdym kolejnym krokiem tracił cząstkę siebie. Zarówno opiekunowie, jak i dzieciaki wiedzieli, że adopcje na sektorze 1 zdarzały się rzadko, a na sektorze 2 właściwie wcale. Każdy miał świadomość, że jeśli nie znalazło się rodziny do trzeciego roku życia, była nikła szansa, że kiedykolwiek się ją znajdzie.

W sektorze pierwszym nie było już "cioć". Ten sektor znacząco różnił się od poprzedniego. Do opiekunek i opiekunów należało się zwracać przez "pani" lub "pan". Budowano też w dzieciach dystans. Odchodzono od przytulania i spędzania z  nami czasu. Jeśli chciało się mieć kogoś bliskiego, należało znaleźć sobie przyjaciela, najlepiej kogoś w swoim wieku. W jedynkach zaczynała się też standardowa walka o przetrwanie. Silniejsze i większe dzieci dokuczały tym mniejszym i słabszym. Obowiązywały tu też "klasy społeczne", które w zerówkach nie istniały. Nie istniała równość. Dzieci dzieliły się na "gorsze" i "lepsze". Z jakiegoś powodu te, które nie znały swoich rodziców od początku były traktowane jako dzieci gorszego sortu. Lepsze były te, które zostały odebrane z rodzin patologicznych lub których rodzice zginęli w wypadku. Były to podziały, które ustanowiły starsze dzieci sektora 1, ale opiekunowie prawdopodobnie o tym wiedzieli. Dzieci gorsze były nazywane kundlami. Ja byłem więc takim kundlem, do tego małym i cherlawym, musiałem więc szybko nauczyć się gdzie moje miejsce i jak się nie wychylać. Nie byłem silny, więc moim systemem obronnym była ucieczka.

Opiekunki nie pozwalały na bicie i pastwienie się nad mniejszymi, więc w ich pobliżu panowała strefa wolna od konfliktów.

W tym sektorze obowiązywało kilka zasad:
  • konfidenci mają siniaki,
  • jeśli coś należało do Ciebie, ale ukradła Ci to osoba silniejsza, to nie była to kradzież,
  • jeśli zabrałeś ukradzioną Ci wcześniej rzecz od złodzieja, sam stawałeś się złodziejem,
  • haracz zapewnia bezpieczeństwo i nietykalność,
  • haraczem mogło być oddawanie słodyczy, deseru, części posiłku, wymiana obowiązków, czy przywilejów,
  • jeśli plączesz się pod nogami lub odzywasz niepytany, znaczy że zbierasz siniaki.
Zasad było pewnie więcej, ale tych podstawowych musiałem nauczyć się już w kilka dni po zmianie sektora. Nie zawsze było mnie stać na haracz, więc często obrywałem, jeśli akurat nie zdążyłem uciec do bezpiecznej strefy. Wersja dla opiekunek była taka, że często się przewracałem i wpadałem na coś podczas zabawy. Nie wiem czy to kupowały, ale skarżenie było tutaj gorsze od kradzieży, a ja starałem się przeżyć w cieniu.

Osobne pokoje sypialne pojawiały się dopiero w sektorze drugim, więc zarówno zerówki, jak i jedynki spały po kilka osób w jednej sypialni. Każdy miał własne łóżko i szafkę, ale poza tym właściwie nie posiadał prywatnych przedmiotów, ani żadnej przestrzeni.

Skrzydło budynku dla chłopców było oddzielone od skrzydła dla dziewczynek. Widywaliśmy się z płcią przeciwną tylko w salach wspólnych, do których należała stołówka, bawialnia i sale edukacyjne. O tym, że zasady u dziewczyn wyglądają podobnie jak u nas dowiedziałem się dopiero od Agnieszki, która pomimo faktu posiadania rodziców alkoholików nie uważała się za osobę lepszego sortu. Aga była ode mnie starsza o dwa lata, ale szybko się zakumplowaliśmy. To ona dała mi kilka wskazówek i pokazała miejsca na podwórku, w których można było się schować, kiedy w pobliżu nie było opiekunów. Potrafiła ślicznie rysować i wiele z jej prac wisiało na ścianie pokoju plastycznego.

Od czasu do czasu na sale wspólne wchodzili dorośli z zewnątrz. Byli to ludzie, którzy szukali dziecka do adopcji. Było ich zdecydowanie mniej niż w sektorze 0, ale czasem się pojawiali. System opierał się na tym, że po zatwierdzeniu dokumentów i spełnieniu wymaganych warunków, przyszli rodzice spędzali trochę czasu z dziećmi i wybierali te, które miało u nich zamieszkać. Przychodzili nam poczytać, pobawić się z nami, czasem zabrać na spacer, czy po prostu porozmawiać. Rodziców było jednak niewielu, a dzieci, które zabiegały o ich względy mnóstwo.

- Nawet nie warto próbować - powiedziała kiedyś Agnieszka - Strata czasu. My zostaniemy tutaj na zawsze.

"Na zawsze" znaczyło do osiemnastego roku życia, ale Aga miała rację. Nie warto było robić sobie nadziei. Lepiej było przyjąć los takim, jakim był i przygotować się na kolejną zmianę sektora za kilka lat. 

Dwójki były legendą. Kradzieże, bójki i problemy z prawem były tam właściwie na porządku dziennym. Jeśli nasz sektor był szkołą przetrwania, to sektor 2 był właściwie otwartą strefą wojny na ziemi niczyjej. Nikt nie wiedział po jakiej stronie tam stał, ani czy były jakiekolwiek strony, ale należało umieć się bić i o siebie zadbać. Nikt nie chciał tam trafić, ale czekało to nas wszystkich.

Nie zabiegałem o uwagę adoptujących. Przychodzili, czytali bajki i odchodzili. Byli kolejnym elementem codzienności i nie wnosili niczego do naszego życia. Im bardziej akceptowało się taki stan rzeczy, tym mniejsze czuło się rozczarowanie i żal.

Pamiętam jedne święta w sali wspólnej dla wszystkich sektorów. Była uroczysta kolacja, była wielka choinka i przyszedł nawet Mikołaj, który szybko został zdemaskowany przez sektor 2. Nie przeszkadzało mi, że nie jest prawdziwy. Był legendą, tak jak posiadanie rodziców. To były nieprawdziwe historie, które miały sprawić, że dzieciaki czuły się lepiej. Dostałem wtedy dużego dinozaura i paczkę kredek. To były jedyne przedmioty, które poza ubraniami posiadałem na własność i nie musiałem się nimi z nikim dzielić. Podpisałem je, ale wiedziałem, że to nie uchroni ich przed kradzieżą. Ja musiałem zadbać o to, żeby nikt mi ich nie odebrał. Wtedy po raz pierwszy postanowiłem czegokolwiek bronić, ponieważ tak bardzo chciałem mieć coś własnego. Kredki dokładnie ukryłem, a dinozaura zabierałem ze sobą wszędzie. Nie było momentu, w którym gdziekolwiek bym go zostawił i tylko dzięki temu udało mi się zachować oba te przedmioty. To były dla mnie świętości. Kochałem tego dinozaura. Dotykać mogły go tylko opiekunki i Agnieszka. Byłem gotowy za niego walczyć i go bronić.

Sektor 2 uważany był za problematycznych zbrodniarzy. Większość paliła, piła i miała na koncie problemy z prawem, ale były to też osoby z największym doświadczeniem. 
Kiedy pewnego dnia zadałem opiekunce pytanie "dlaczego właściwie niektórzy mają rodziców, a niektórzy nie" i jej odpowiedź sprowadzała się do "tak po prostu jest", postanowiłem zebrać kilka deserów i opłacić odpowiedź u kogoś z dwójek, kiedy następnym razem spotkaliśmy się przy wielkim stole. Lepszą odpowiedź pewnie dostałbym za papierosy, ale w naszym sektorze ten towar był nie do zdobycia i jako 4,5-latek bałem się wszystkiego, co nie było dozwolone. 
Chłopak z dwójki zmierzył mnie spojrzeniem i odparł z uśmiechem, że jesteśmy wybrakowani i dlatego nikt nas nie chce. Zostaliśmy wyrzuceni, bo nie zasługiwaliśmy na życie, ale komuś się zrobiło przykro i nas nie zabił, tylko oddał tutaj, a miłość nie istnieje. Nie uzyskałem odpowiedzi na pytanie dodatkowe "co zrobiliśmy złego, że nas nie chciano", ale nie miałem już niczego do zapłacenia, więc było to sprawiedliwe. I tak dowiedziałem się więcej niż od opiekunki.
Zadałem to samo pytanie Agnieszce, ale nie pamiętam już co mi odpowiedziała. Znając ją, było to coś w stylu "może urodziliśmy się w złym czasie i dlatego nikt nas nie chce".

Pewnego dnia byłem pochłonięty portretowaniem mojego dinozaura, ponieważ większość moich rysunków przedstawiało dinozaury. Agnieszka siedziała ze mną przy stole i nie zauważyliśmy nawet jak do sali weszło dwóch dorosłych z zewnątrz. Agnieszka nie mogła nigdzie znaleźć koloru, którego potrzebowała, więc pożyczyłem jej swoje kredki od Mikołaja. Nie chciała mi ich wypisywać i wolała korzystać z kredek wspólnych z puszki, ale ja chciałem, żeby użyła koloru, którego potrzebowała. Do naszego stolika podeszła kobieta i spytała co tam sobie rysujemy. Odpowiedzieliśmy na pytanie i wtedy kobieta spytała czyj jest ten piękny dinozaur, który stał przed nami. Odparłem, że mój i że dostałem go na święta, tak jak kredki, których używaliśmy. Kobieta spytała czy może się przyjrzeć dinozaurowi. Nie lubiłem, kiedy dotykali go obcy, ale zezwoliłem na to, jako że ta pani była miła. Była też dorosła, więc prawdopodobnie nie chciała go ukraść. Popodziwiała nasze obrazki i poszła dalej. 

Ci sami ludzie wracali na naszą salę wielokrotnie w różnych dniach. Czasem siedzieli tylko w rogu sali i rozmawiali między sobą, obserwując dzieci. Nie czuliśmy się nieswojo, bo byliśmy przyzwyczajeni do tego, że ktoś zawsze nam się przyglądał.

Tego dnia Agnieszka się rozchorowała, więc nie wpuszczono jej do bawialni i byłem zmuszony siedzieć przy stole sam. Zauważyłem, że para siedziała przy oknie i śledziła spojrzeniem biegające dzieci. Wpadłem na pewien pomysł i ignorując zasadę, by nie odzywać się niepytanym, podszedłem do dorosłych i zapytałem czy szukają czegoś konkretnie. Spojrzeli na siebie i odpowiedzieli z uśmiechem, że chcieliby dać komuś dom, więc spytałem czy chcieliby chłopca, czy dziewczynkę, bo jeśli dziewczynkę, to znałem jedną bardzo fajną. Obcy uśmiechnęli się jeszcze szerzej i spytali czy mam na myśli dziewczynkę, z którą zawsze rysuję i kiedy odpowiedziałem, że tak, zapytali czy nie byłoby mi przykro, gdyby ona została zabrana, bo chyba dobrze się dogadywaliśmy. Odparłem, że byłoby mi trochę przykro, ale cieszyłbym się, że znalazła rodzinę, bo za kilka lat musiałaby przejść do drugiego sektora, więc i tak zostalibyśmy rozdzieleni. Jakoś bym sobie poradził. Zapytałem ich też czy wiedzą o sektorze 0, bo to właśnie stamtąd brało się najlepsze dzieci. Nie wiedziałem czy ta informacja nie została z jakiegoś powodu zatajona przez opiekunów, a chciałem pomóc tym ludziom, bo byli bardzo mili. Twierdziłem wtedy, że powinni sobie wybrać jakieś ładne dziecko zerowe. Przecież to właśnie zera brało się do domu, nie jedynki, ani dwójki. Kobieta się popłakała i nie miałem pojęcia dlaczego, ale byłem zbyt przerażony, że zrobiłem coś złego, żeby jeszcze kiedykolwiek do nich podejść. Zacząłem ich unikać.

Jakiś czas później zostałem wezwany na rozmowę. Bałem się, że coś przeskrobałem, ale opiekunka chciała mnie tylko zapytać czy chciałbym mieć rodzinę. W ośrodku znajdowały się dzieci, które z nieznanych mi powodów odmawiały adopcji i wolały zostać w domu dziecka. Zazwyczaj były to tak zwane zwrotki - osoby, które trafiały tutaj już któryś raz i bały się kolejnych zmian. Nie dało się zmusić nikogo do przyjęcia nowej rodziny, dlatego dzieciom przed adopcją zadawano takie pytanie. Nie wiedziałem tylko dlaczego zadawano je mnie, ale odpowiedziałem zgodnie z prawdą, że chciałbym, ale to się raczej nie stanie, więc chciałbym wrócić do bawialni dokończyć rysunek, zanim wygonią nas na podwórko.

W kolejnych dniach były ze mną przeprowadzane rozmowy z psychologiem (wtedy były to dla mnie po prostu kolejne opiekunki), który zadawał mi mnóstwo pytań i notował coś na kartce. Tego samego dnia znajoma para znowu pojawiła się w ośrodku i podeszła bezpośrednio do naszego stolika. Byłem przekonany, że udało mi się namówić ich na adopcję Agi, ale oni chcieli porozmawiać ze mną, więc zabrali mnie na bok i zapytali czy nie chciałbym mieć kiedyś rodziny. W tamtym czasie pytało mnie o to sporo osób, a odpowiedź wcale się nie zmieniała. Chciałem mieć rodzinę (cokolwiek to znaczyło), ale wiedziałem, że w ośrodku są dzieci, które potrzebowały jej bardziej i miały większe szanse. Zostałem zabrany na spacer i na plac zabaw. W końcu para spytała mnie czy nie chciałbym zamieszkać właśnie z nimi. Bardzo chciałem, ale musiałem najpierw porozmawiać z Agnieszką. Jeśli ona by tego nie chciała, nie mógłbym się na to zgodzić. Aga nie miała jednak nic przeciwko i chociaż była smutna, powiedziała że cieszy się, że mi się udało. Nie wiedziałem, że tak ciężko będzie mi stamtąd odejść i nie sądziłem, że kiedykolwiek to się stanie, więc nie byłem na to emocjonalnie przygotowany.

Nowi opiekunowie chcieli przestawić mnie na życie z nimi po trochu, żeby nie wywołać u mnie szoku. Przyprowadzili mnie do swojego mieszkania razem z opiekunką z domu dziecka, pokazali mój pokój i cały dom. Było dla mnie nierealne, że miałbym mieć swój własny kawałek przestrzeni, ze swoimi własnymi rzeczami i zabawkami. To mnie przerastało.

Zapytałem dlaczego właściwie chcieli wybrać mnie, skoro w ośrodku było tyle fajnych dzieci. Przede wszystkim młodszych. Odpowiedzieli, że do tej pory to ja martwiłem się o innych, więc teraz ktoś powinien zamartwić się o mnie. Obiecałem sobie, że nigdy ich nie rozczaruję i nie pozwolę im żałować tej decyzji. Nie chciałem być też zwrócony, więc zamierzałem zrobić wszystko, żeby byli ze mnie zadowoleni.

W dzień moich przenosin pożegnałem się z Agnieszką (płakałem wtedy strasznie) i oddałem jej swoje kredki, ponieważ uznałem, że jej przydadzą się bardziej, a i tak chciałem dać jej coś na pamiątkę.
Niestety więcej się już nie spotkaliśmy i nie udało nam się utrzymywać ze sobą kontaktu. Mam nadzieję, że została adoptowana przez wspaniałych ludzi, bo bardzo na to zasługiwała.

Nowa rodzina uspokajała mnie przed moją pierwszą nocą w nowym pokoju. Mówili, że jeśli bym się czegoś przestraszył, bał się być sam albo chciał wrócić na noc do ośrodka, to wystarczy, żebym im to powiedział. Wiedzieli jak straszne mogą być nowe rzeczy dla kogoś takiego jak ja i jak mógłbym zareagować na nagłą zmianę otoczenia. Nic się jednak nie działo. Miałem ze sobą mojego dinozaura, a na szafce stała śliczna nocna lampka, która rzucała gwiazdki na suficie. Zasnąłem bez problemu i spałem całą noc.

Z dnia na dzień czułem się w nowym domu coraz bardziej swobodnie i coraz bardziej lubiłem nowych opiekunów. Zaproponowali, żebym nie mówił im na "pan" i "pani", tylko "tato" i "mamo" lub jeśli się krępowałem "wujku" i "ciociu". Nigdy nie mówiłem do nikogo "mamo" i "tato", ale "ciocie" były przeznaczone dla maluchów w zerach, więc zdecydowałem się na "mamę" i "tatę", chociaż same słowa brzmiały dziwnie w moich ustach i często musiałem się poprawiać, ponieważ tryb "pan" i "pani" tak silnie został wyryty w mojej głowie.

Pokochałem ich dużo później niż oni pokochali mnie. Okazało się, że chłopak z dwójki jednak się mylił i miłość istniała. Musiałem od nowa nauczyć się, że przytulanie jest naturalne, a okazywanie uczuć wskazane. Bałem się, że jeśli zrobię coś nie tak, mogę to wszystko stracić, ale oni zapewniali mnie, że tak się nie stanie. Mogłem im o wszystkim mówić i nie martwić się, że zostanę zwrócony, czy odrzucony. Byli zupełnie inni od opiekunek w sierocińcu. Cała ich uwaga skupiała się na mnie. Chwalili mnie za rzeczy, za które do tej pory nigdy nie byłem chwalony. Za prześcielenie łóżka, zjedzenie całego posiłku, pokolorowanie obrazka. 

Pewnego dnia zapytali czy chciałbym zostać przy swoim nazwisku, czy wolałbym zmienić je na ich nazwisko albo posługiwać się dwoma. Nie wiedziałem, że istnieje w ogóle dla mnie taka możliwość. Chciałem przejąć ich nazwisko. Nie czułem się przywiązany do mojego, ponieważ nie należało ono tak naprawdę do nikogo, kogo znałem. To było dla mnie kolejnym zapewnieniem, że należałem do tej rodziny. 

Opiekunki z domu dziecka czasem pojawiały się w domu i pytały jak się czułem albo czy nowe miejsce mi się podobało. Musiały się upewnić czy przypadkiem nie chciałem wrócić do ośrodka. Nie miałem zamiaru nigdzie iść i po jakimś czasie przestały przychodzić. Jeśli to robiły, to mnie przy tym nie było.

Niecały rok po mojej adopcji rodzice poinformowali mnie, że będę miał braciszka. Kiedy spytałem czy adoptują kogoś z tego samego domu dziecka, z którego ja pochodziłem, odparli że tym razem dziecko się urodzi. Mama była w ciąży. Nie byłem głupi. Znałem różnicę pomiędzy dziećmi biologicznymi, a tymi przygarniętymi. Wiedziałem, że mój czas w tym domu dobiegał końca. Było mi przykro, ale zdążyłem nagromadzić tyle dobrych wspomnień, że mogłem jakoś pogodzić się z faktem powrotu do sierocińca. Spakowałem do torby swoje ubrania, wziąłem w rękę dinozaura i zapytałem kiedy po mnie przyjadą. Rodzice byli w szoku i zupełnie nie wiedzieli o co mi chodzi, a ja starając się nie płakać, żeby nie sprawić im przykrości, pytałem dalej kiedy mnie odwiozą do domu dziecka. Po bardzo długiej rozmowie udało im się przekonać mnie, że wcale nie zamierzają się mnie pozbywać i to, że będę miał brata wcale nie oznacza, że nie będzie już dla mnie miejsca. Byłem ich synem i nie mieli zamiaru tego zmieniać ani w tamtym czasie, ani nigdy później.

Kiedy urodził się mój brat, na początku bałem się do niego zbliżyć. Był mały, kruchy i bardzo cenny. Traktowałem go jak złoty ołtarzyk. Był lepszy ode mnie i od razu po narodzinach miał wyższy status. Potem dotarło do mnie, że zasady z sierocińca nie przekładają się na zasady życia w rodzinie. Rodzice traktowali go tak samo jak mnie. Kochali nas jednakowo i nigdy nie miałem wątpliwości, że byłem dla nich tak samo ważny jak on. Pokochałem go dużo bardziej niż się spodziewałem i obiecałem, że zrobię wszystko, żeby go ochronić. Byłem w końcu starszym bratem. Mógł na mnie liczyć i jeśli ktoś go zaczepiał albo sprawił mu przykrość, mógł mieć pewność, że będzie miał do czynienia ze mną.

Niestety nie zdołałem go ochronić przed wszystkim.

Miałby teraz 22 lata. Prawie 23.

Nie widziałem go już 10 lat. Strasznie za nim tęsknię, ale mam nadzieję, że byłem dobrym bratem i nigdy go nie rozczarowałem. 
On był najlepszym.

Chciałbym też wierzyć, że byłem dobrym synem. Rodzice wielokrotnie zapewniali mnie, że tak właśnie było, ale chociaż bardzo się starałem, czułem że zawsze mógłbym dać z siebie więcej. Zastanawiałem się też czy gdyby adoptowali kogoś innego, ich życie potoczyłoby się inaczej.

Wszystko do czego w życiu doszedłem i czego zostałem nauczony zawdzięczam im. To oni mieli wpływ na to jakim człowiekiem jestem obecnie. Ukształtowali mnie w znaczący sposób.

Może to ja przyniosłem im pecha, może stałoby się to i bez mojego udziału. Tego nie wiem. Wiem jednak, że gdyby nie oni, mnie mogłoby tu nie być, a już na pewno nie byłbym osobą, jaką jestem teraz. 
Za tę szansę jestem im bardzo wdzięczny. Zawsze byłem i zawsze będę.
Ponieważ nie każdy miał tyle szczęścia, żeby ją otrzymać.


czwartek, 9 kwietnia 2020

Deszczowy Bodzio

Pewnego dnia pogoda postanowiła urozmaicić mój poranny spacer z Morfiną ulewą stulecia. W kaloszach, w wodzie po kostki, walcząc o parasol z wiatrem, stałam na chodniku i czekałam aż córa sztormów przestanie żłobić fosę w trawniku i w końcu zrobi to, po co tu przyszła. Psu, który wodę traktuje jak swoje środowisko naturalne deszczyk jednak nie przeszkadzał, więc nie spieszył się zbytnio i człapiąc powoli, podziwiał tutejszą florę.

Byłam już spóźniona, więc jedną ręką trzymając wyrywający się parasol, a drugą telefon, starałam się ustalić kiedy mogłam liczyć na przyjazd żółtej limuzyny z numerkiem, o gabarytach 4XL.

Zerknęłam na Morfinę i zauważyłam, że klucha postanowiła potaplać się w kałuży. Jedyne czego mi brakowało, to kąpiel psa przed wyjściem, więc przywołałam namoczone beż futro do siebie. Zwierz nie zareagował. Ponowiłam próbę. Świniak odwrócił łeb w moją stronę i zupełnie mnie zignorował. Cóż za niesubordynacja.

Po trzecim "Morfina, do mnie! Jak się zaraz nie ruszysz, to się do Ciebie przejdę!", zza rogu wyłonił się mężczyzna w kapturze i patrząc na mnie podejrzliwie, zawołał "Bodzio, chodź już". 

Zaraz, chwila. Jaki Bodzio? Jakie "chodź już". Czy ten człowiek właśnie próbuje uprowadzić mi psa? - pomyślałam, lecz Morfina dreptała już wesoło w kierunku mężczyzny.

Pełna szoku i niedowierzania oraz świadoma niewierności własnego zwierzęcia, ruszyłam w kierunku odchodzącego mężczyzny i już miałam zawołać ponownie księżniczkę, kiedy poczułam, że coś trąca mnie w udo. Kiedy spojrzałam w dół, ujrzałam patrzącą na mnie z wyczekiwaniem Morfinę.
Poczułam się jak w matriksie. 
Zerknęłam na oddalającego się Goldena, a następnie tego, stojącego przy mojej nodze. Schyliłam się do obroży i kiedy odczytałam z niej swój własny adres, zorientowałam się, że przez cały ten czas Morfina stała przy mnie, podczas kiedy ja nawoływałam obcego psa, który był po prostu bardzo podobny do mojego.
Poczułam jak puchate ocenia mnie spojrzeniem.

Z perspektywy właściciela Bodzia musiało to wyglądać co najmniej dziwnie. Obca kobieta pod parasolem, wołająca do psa "Morfina" i grożąca mu, że zostanie zapięty na smycz oraz Golden, stojący za jej plecami i przypatrujący się całemu przedstawieniu z miną pod tytułem "I czego drzesz japę, przecież tu stoję".
Też bym uciekła w popłochu.

Na swoją obronę mam tylko tyle, że bardzo mocno padało i wszystko było niewyraźne, a Morfinie wszystko jedno czy ma na imię Morfina, Bodzio, czy "ku*wa Mietek, wyżej trzymaj, bo słonecznik mi się rozsypał".

Także tego...

środa, 8 kwietnia 2020

Było sobie ciasto





Mały opis sytuacji i krótka historia tej konwersacji.

Jak wszyscy wiemy, Damian mieszka sam. Tak dokładniej to mieszka z dwoma współlokatorkami, ale jako że mają one futro i ogony, nie muszą dokładać się do rachunków.

W związku z faktem, że Damian i tak musi wychodzić czasem po jedzenie, chłopak postanowił pomóc w zakupach pani Eli (która jest już jednak starszą osobą), żeby kobieta nie musiała się niepotrzebnie narażać.

Początkowo sąsiadka uważała to za "zbyt wielki problem", ale siła argumentu oraz upór Damiana, doprowadziły do powstania pewnego schematu: 

Kobieta wysyła sms-em listę zakupów (w przeciwnym razie Damian i tak by je zrobił, więc pani Ela musiała się pogodzić z przegraną)



Damian robi zakupy, podrzuca je sąsiadce na wycieraczkę, puka do drzwi i daje znać sms-em, że zakupy są do odbioru


Pani Ela odbiera zakupy


Pani Ela kłóci się z Damianem sms-ami i stara się namówić go do przyjęcia pieniędzy za zakupy, gdzie Damian upiera się, że nie ma takiej potrzeby


Pani Ela, będąc kobietą upartą, drepcze na górę, zostawia kopertę z pieniędzmi na wycieraczce i daje znać chłopakowi, że ma je odebrać


Cały schemat powtarza się co kilka dni

Ostatnio Damian odebrał od pani Eli powiększoną listę zakupów z prośbą o zakup masek, ponieważ kobietę chciała odwiedzić córka z wnukami i sąsiadka uznała, że powinna zachować wzmożone środki ostrożności.

Niestety maski były nie do dostania w żadnej aptece, więc Damian, mając o szyciu jakieś pojęcie, przeszukał dział "DIY" na YouTubie, zwlókł ze strychu starą maszynę do szycia, która nie należała do nikogo i stała tam od wieków, wyszukał model maszyny w internecie i odnalazł poradnik jak posługiwać się takim sprzętem, po czym poświęcił dwa komplety pościeli i zabrał się do szycia. Pierwsze próby były nieudane, ale kiedy nić przestała się już plątać, wychodziło to coraz lepiej.

W efekcie powstały maski nie tylko dla pani Eli, ale i dla większej części grupy, która zaczęła składać zamówienia, widząc coraz bardziej udane prototypy (sama załapałam się na kilka sztuk).


Człowiek wielu talentów zaniósł maski sąsiadce i nakazał poddać je kilkudniowej kwarantannie lub wypraniu w wysokiej temperaturze, tak na wszelki wypadek. Ponieważ Damian jest Damianem, odmówił wzięcia jakichkolwiek pieniędzy.

Jako że pani Ela jest panią Elą, kobieta czuła się zobowiązana i podrzuciła chłopakowi ciasto "do dopieczenia przez 15 minut". Potem przyniosła kolejne i jeszcze jedno i teraz Damian siedzi w domu, otoczony ciastami, z maszyną do szycia na blacie i otwartą produkcją maseczek i hamaków dla kotów.


Co przymusowe siedzenie w domu potrafi zrobić z ludźmi...

wtorek, 7 kwietnia 2020

Nie wszystko musi mieć cel


Kiedy miałam jakieś dwanaście lat, pokazałam mojemu (wtedy niespełna dziesięcioletniemu) kuzynowi pierwsze Simsy. W tamtych czasach był to szał.
Kuzyn pograł chwilę i zapytał: "Co trzeba zrobić, żeby w to wygrać?". Odpowiedziałam, że nic. Nie dało się "wygrać" w Simsy, tak jak można było to zrobić w grach wyścigowych, platformowych, czy bijatykach. Nie taki był zamysł.
"To po co grać?" - zapytał młody i odpowiedziałam, że dla zabawy i zabicia czasu. W grze można było obserwować progres postaci i budowli, odgrywać różne scenariusze, ale tak naprawdę gra sama w sobie nie miała zakończenia. Zależało ono od nas. Grało się do momentu znudzenia, nie do momentu osiągnięcia ostatniego poziomu i pokonania bossa. W Simsach nie było bossa. Na tym polegał fenomen tej gry. Nie miała ograniczonego czasu rozgrywki, a scenariuszy można było tworzyć właściwie nieskończenie wiele.

Kuzyn nie potrafił zrozumieć jak można grać w coś, w co nie można wygrać i szybko porzucił grę, chociaż ja bawiłam się świetnie mordując wirtualne ludziki na dziesiątki różnych sposobów.

(Kto nigdy nie zabrał z basenu simom drabinki, ani nie zablokował meblami wyjścia ewakuacyjnego podczas pożaru, niech pierwszy rzuci kamieniem).

Kuzyn oczywiście z czasem zrozumiał. Dotarło do niego, że nie wszystko musi mieć ściśle określony cel i czasem liczy się po postu dobra zabawa. Nie musiał zawsze wygrywać, żeby zdobywać doświadczenia, które prowadziły do jego rozwoju i progresu.

Jak to mówią: "It's about the Journey, not the Destination". Liczy się droga, a nie cel. Jeśli cały czas będziemy zmierzali dokądś, możemy nie zauważyć tego, co stało się po drodze.

Kiedy byłam w podstawówce, jeździłam na bardzo wiele konkursów: muzycznych, matematycznych, recytatorskich, plastycznych. Próbowałam właściwie wszystkiego. Nie znaczy to, że byłam w czymkolwiek dobra. Tematyka nie miała dla mnie znaczenia dopóki w grę wchodziły ciekawe doświadczenia. Czasem zdobyłam jakiś dyplom albo nagrodę, a czasem wracałam do domu z pustymi rękami. Nie przywiązywałam do tego specjalnej uwagi.

Ostatnio ktoś spytał mnie dlaczego piszę też dłuższe posty (rekord ok. 56 stron A4 w Wordzie), skoro te krótsze sprawdzają się lepiej, czyta je większa ilość osób, szybciej się je pisze i wymagają ode mnie mniej wysiłku. 

To tak jakbym spytała mojego kuzyna dlaczego startuje w zawodach pływackich, skoro rzadko zajmuje jakieś przyzwoite miejsce. Może byłby lepszy w piłce nożnej albo lekkoatletyce, czy szachach. 

On po prostu lubi pływać i będzie to robił dopóki mu się to nie znudzi, nawet jeśli nigdy nie przywiezie do domu żadnego pucharu.
Kiedyś pewnie przestanie pływać, ale powód i czas nie jest mu teraz znany.

To moja odpowiedź.

poniedziałek, 6 kwietnia 2020

Czy Morfina jest dziwna?


Morfina jest dziwna.

Po prostu zaakceptujmy ten fakt. 

O tym dlaczego Morfina jest dziwna mogłaby powstać książka, ale postanowiłam zapytać innych o opinię.







Zrobiłam też ankietę na grupie i tylko nieliczni odpowiedzieli prawidłowo.


To pokazuje jak dobrze pod maską uroczości i niewinnego ślamazary jest skrywane prawdziwe oblicze puchatej foki.

Żeby nie było wątpliwości - bycie dziwnym to żadna obraza. To komplement. Nie wiem dlaczego ludzie przyjmują to tak negatywnie.

Obawiam się jednak, że jestem po części winna temu, że z tym psem nie wszystko jest w porządku. Ktoś, kto mieszka ze mną tyle czasu pod jednym dachem nie może być do końca normalny. Biedne stworzenie patrzy na człowieka, zażerającego się kanapką z musztardą i chałwą, mamroczącego do siebie o związkach koloidalnych, zerkającego na ścianę w pozycji złamanego "ł", po czym myśli "A, więc to jest normalne. No spoko, okej" i zacierają się wszelkie granice.

Morfina przyjęła pewną taktykę: "Jeśli przekonam otoczenie, że jestem głupiutka, nikt nie będzie ode mnie niczego wymagał i nie będę musiała się męczyć i wysilać". Stwór, który potrafi odróżnić łyżkę od widelca i wie kiedy przejść przez przejście dla pieszych (pomimo bycia daltonistą) zdecydowanie wie też, że nie należy spać z nosem w misce pełnej wody, bo grozi to podtopieniem. Jednak takie sytuacje się zdarzają. Czasem są one wynikiem przepalenia zwojów i zaćmienia mózgu, czasem są działaniem celowym, mającym udowodnić braki w inteligencji.

Podam przykład.

Pewnego razu pod moje łóżko wpadła Morfinie piłka. Już pomińmy fakt, że puchata ma cztery takie piłki, ale jako że pragnęła akurat tej, podeszła do mnie, popatrzyła mi głęboko w oczy i rozpoczęła festiwal pisków pod tytułem "Wpadło mi, wydobądź". Podczas kiedy ja gramoliłam się po łóżko, Morfina postanowiła przejść się do kuchni, celem ugaszenia pragnienia. Kiedy wróciła, jej piłka była już na posłaniu. Pies zignorował ją, podszedł do mnie i przeszedł do drugiej części festiwalu smutnych spojrzeń i nieporadności. Podeszłam do legowiska, pokazałam jej piłkę, którą przed chwilą wydobyłam i nawet poświeciłam latarką pod łóżkiem, żeby widziała, że to ten sam przedmiot. Nie podziałało. Żeby się uspokoiła, musiałam wrzucić piłkę pod łóżko celowo jeszcze raz i na jej oczach ją stamtąd wydobyć. Dopiero wtedy odpuściła. 
Kiedy następnym razem wpadła jej tam inna zabawka, rozejrzała się i widząc, że nikogo nie ma w pokoju, sama wczołgała się pod łóżko i wyciągnęła ją bez najmniejszych problemów.

Morfina regularnie dokarmia też odkurzacz psimi chrupkami i przeprowadza wymiany handlowe ze szczurami, chcąc wysępić od nich suszone bananki.
Jest to pies, który przenosi dżdżownice podczas deszczu, żeby nie leżały na chodniku i wpatruje się w pustą skorupkę jajka, jakby siłą woli chciała sprawić, żeby pisklak wykluł się z niej jeszcze raz.

Przyłapałam ją też wielokrotnie na bezpośrednim gapieniu się w słońce (nie, nie jest niewidoma... jeszcze) i krzyczeniu na liście, które za bardzo szeleściły jej pod łapami.

Córa sztormów wiele razy wystraszyła się też własnego ogona i uciekała przed nim dopóki nie zorientowała się, że to zawsze tu było takie rozcapierzone.

Morfina ma też zwyczaj zasypiania w trakcie lizania swojej łapy lub mojej ręki, czego efektem jest mokry język przyklejony do mojej dłoni razem z całym chrapiącym pyskiem.

To tylko kilka przykładów.

To zwierzę nie jest normalne, jest dziwne. Nie szukajmy eufemizmów, jest bardzo dziwne.

Kolejny powód, żeby kochać bardziej tą puchatą sierotę specjalnej troski...