Etykiety

Co tu się dzieje?

Witam!
Szybkim wstępem: Morfina to moja suka (Golden Retriever), przez którą wielokrotnie jestem świadkiem sytuacji których normalnie bym nie zobaczyła. Te sytuacje są opisywane na tym właśnie blogu. Jeśli jesteś tu przypadkiem to wiedz, że bardzo zbłądziłeś.

piątek, 28 lutego 2020

Leczenie, diagnostyka i słów kilka od Damiana i Oliego

Pewnego dnia do mojej mamy zadzwoniła recepcjonistka ze szpitala. Pani po drugiej stronie chciała potwierdzić wizytę mojej babci i umówione badanie PET.
Jako, że sytuacja miała miejsce w jakiś rok po śmierci mojej babci i badanie nie było jej już potrzebne, zrobiło się niezręcznie. Kobieta przeprosiła, powiedziała, że jej przykro i odłożyła słuchawkę.

Istnieją też jednak zupełnie inne przypadki, które sprawiają, że część społeczeństwa nie ma ochoty na kontakt z lekarzem.
Dziś będzie właśnie o tym.

~~ Opowiedziane przez Damiana ~~

Jakiś czas temu zauważyłem u siebie zaczerwienienie na przedramieniu. Miało może jakieś siedem centymetrów długości, było nieregularne w kształcie, nie bolało, nie swędziało, nie było wypukłe, po prostu istniało. Początkowo je zignorowałem, jako że nie dawało o sobie znać, ale kiedy po kilku dniach dalej siedziało w tym samym miejscu i nie miało zamiaru nigdzie odejść, postanowiłem pokazać je lekarzowi. Sam się na tym nie znam i nie uważam, żeby stawianie sobie samemu diagnozy za pomocą wujka Google było dobrym pomysłem. Takie rzeczy raczej nie powinny się losowo pojawiać na skórze bez przyczyny.
Ma sens, nie?
Dla mnie też miało.

Zapisałem się do lekarza ogólnego, odczekałem swoje w poczekalni, wszedłem do gabinetu i opisałem sytuację. Doktor obejrzał pobieżnie zmianę, stwierdził że to nie jego dziedzina i odesłał mnie do dermatologa.
Brzmiało sensownie. W końcu problem był natury skórnej, więc należało udać się do lekarza specjalizującego się w schorzeniach skóry.
Podziękowałem, opuściłem gabinet i tego samego dnia zadzwoniłem, żeby umówić się na wizytę do dermatologa.
Został mi zaproponowany najbliższy wolny termin - za dwa miesiące.
Mimo iż posiadałem skierowanie od lekarza ogólnego, postanowiłem przejść się prywatnie i maksymalnie skrócić czas oczekiwania - do tygodnia.

Plama jak istniała, tak istniała.

W wyznaczonym terminie udałem się do dermatologa, który również obejrzał zaczerwienienie i zaczął przeprowadzać wywiad, który miał mu pomóc w diagnostyce.
- No dziwne to jest faktycznie i mówi pan, że nie swędzi? - zapytał lekarz.
- Nie - odparłem.
- Nie boli, nie szczypie, nie piecze?
- Nie.
- Jak dawno się to pojawiło?
- Ponad tydzień temu.
- I teraz pan przychodzi? To trzeba od razu.
- Gdybym przyszedł na NFZ, to byłbym u pana dwa miesiące później. To był najszybszy wolny termin.
- No dobrze. Chorował pan ostatnio?
- Nie.
- Ostatnie badania kontrolne?
- Jakiś rok temu.
- Zrobić i przyjść.

Przeszedłem się więc do przychodni na badania krwi i umówiłem na następną wizytę u dermatologa, znowu prywatnie - kolejny tydzień.
Panie pielęgniarki zawsze mają problem z pobraniem u mnie krwi, ponieważ moje żyły uwielbiają się chować i uciekać, więc przez dwadzieścia minut słuchałem narzekania na to, że "dorosły facet, a żyły jak niemowlak", zupełnie jakbym robił to złośliwie i miał na to jakikolwiek wpływ. Igły i ostre narzędzia manewrujące mi pod skórą zupełnie nie robią na mnie wrażenia, więc siedziałem cierpliwie na krzesełku i czekałem na szóstą próbę.
Udało się za dziewiątym wbiciem i dwudziestym czwartym westchnięciem pielęgniarki. Krew została pobrana i odesłano mnie z komunikatem "uciskać, nie zginać" do domu.

Następnego dnia odebrałem wyniki i z tego co mogłem wywnioskować po przypisanych po boku parametrach, wszystkie mieściły się w normie.

Po tygodniu wróciłem do dermatologa ponownie. Lekarz spojrzał na wyniki, pokiwał głową i stwierdził:
- No dobrze. To tutaj nic nie ma. Dalej pan to ma?
- Tak.
- Urosło, zmalało?
- Nie.
- Zaczęło boleć, swędzieć, piec?
- Nie.
- Stosował pan ostatnio jakieś nowe preparaty, chemikalia?
- Nie.
- Nie zmieniał pan ostatnio niczego w swoim żywieniu?
- Nie.
- Jakieś owoce egzotyczne może?
- Nic innego niż zwykle.
- Ma pan w domu zwierzęta?
- Mam dwa koty.
- Od jak dawna?
- Jednego już kilka lat.
- Jakieś uczulenia wcześniej? Alergie?
- Nigdy nie miałem alergii.
- A za dziecka?
- Też nie.
- Sprawdzimy. Zrobić testy alergiczne i wrócić.

Umówiłem się więc na wizytę do poradni alergologicznej, gdzie z jakiegoś powodu nie przyjmowano nowych pacjentów prywatnie. 
Najbliższy termin - za miesiąc.

Zacząłem się przyzwyczajać do tej dziwnej plamy. Nie czułem do niej przywiązania, ale też nie sprawiała mi problemów, więc często zapominałem o jej istnieniu.

W wyznaczonym terminie odwiedziłem alergologa i pokazałem kartkę z zaleceniami do przeprowadzenia testów.
- Pokarmowe? Wziewne? Kontaktowe? - spytał lekarz.
- Na jak największą ilość alergenów jak to tylko możliwe - odpowiedziałem i chyba zobaczył w moich oczach desperację, bo przybił pieczątkę i odesłał mnie do sali obok.
Tam powitała mnie miła pani w fartuszku, z plakietką na której widniało imię Basia. Była to pierwsza miła pielęgniarka jaką spotkałem od dawna.
- Miał pan kiedyś takie testy? - zapytała, uśmiechając się i rozpakowując sprzęt.
- Nie, wcześniej nie było takiej potrzeby.
- A teraz coś się dzieje?
- Dermatolog zalecił w związku z zaczerwienieniem, które mi zamieszkało na ręce już jakiś czas temu.
- Aha, rozumiem. Swędzi?
- Nie.
- Och. Bo alergiczne to zazwyczaj swędzą. No, ale jak doktor każe. Wie pan jak takie testy wyglądają?
- Mniej więcej. Skóra jest nacinana i nakrapia się alergeny, a potem porównuje wielkość bąbli.
- Tak mniej więcej. Proszę się nie martwić, to nic nie boli, a jak się pojawi kropla krwi, to mi pan raczej nie zemdleje, nie?
- O to się pani nie musi martwić.
- Nacinamy żyletką, ale bardzo płytko i to tylko tak strasznie wygląda.
- Mam doświadczenie - zaśmiałem się, bo rozczulała mnie sympatia tej kobiety.
- No dobrze, to proszę podwinąć rękawy i zaczynamy. Ma pan sporo alergenów wypisanych, a na tej ręce ze zmianą nie możemy nic dawać, więc musimy to upchać na jednej. Och... - zatrzymała się nagle kobieta, widząc moje odkryte przedramiona - Faktycznie chyba się pan nie będzie bał żyletki.
- Wspominałem, że mam doświadczenie.
- Konsultował to pan ze specjalistą?
- Tak, już wszystko w normie, to bardzo stare rany.
- No dobrze, ale to niestety będziemy musieli zrobić te testy na plecach, tutaj... nie widzę za dużo miejsca.
- Jasne.

Pielęgniarka widziała większe blizny również na plecach, ale była na tyle miła, że udawała, że ich tam nie ma i nie poruszała tematu.

- Teraz proszę grzecznie poleżeć przez pół godziny i się nie ruszać, ja nastawię timer, taki do jajek tylko mam i tu do pana wrócę, ok?
- Ok.

Przez ten czas miałem okazję przemyśleć swoje życiowe decyzje i zacząłem się zastanawiać nad zmianą dermatologa, którego portfel i tak zdążyłem już pogrubić.

Pani Basia wróciła, obejrzała moje plecy i oznaczone na nich punkty, a następnie stwierdziła, że ona tu właściwie żadnej alergii nie widzi i wszystkie kropki zatrzymują się na jedynce (cokolwiek to znaczy), ale jeszcze zawoła lekarza, żeby to potwierdził.
Doktor przyszedł, potwierdził diagnozę pani Basi i wypisał kartkę, z którą następnie wróciłem do dermatologa.

- Były jakieś choroby serca w rodzinie? - zapytał, kiedy ujrzał mnie w swoim gabinecie ponownie.
- Nie wiem - odparłem, zastanawiając się dlaczego dopiero teraz zadaje mi to pytanie.
- To proszę się dowiedzieć.
- Obawiam się, że to niemożliwe.
- Rodzice, dziadkowie? Ktokolwiek, kto wie.
- Nie jest to możliwe. Nie mam kogo zapytać.
- Rodzeństwo?
- Nie posiadam, a jeśli posiadam, to nic mi o tym nie wiadomo.
- A z dzieciństwa pan nic nie pamięta? Może się na coś rodzice skarżyli?
- Nie znam biologicznych rodziców.
- Rozumiem. Dziadków?
- Też nie.
- No dobrze, nie ułatwia pan. Potrzebuję, żeby pan na te pytania odpowiedział bardzo szczerze, dobrze? Inaczej nie będę mógł pomóc.
- Cały czas odpowiadam szczerze.
- Czy bierze pan jakieś nielegalne substancje?
- Nie.
- Na pewno? Jakieś wspomagacze? Wziewne, dożylne?
- Nie.
- Proszę odpowiadać szczerze.
- Odpowiadam szczerze.
- Na poprzedniej wizycie był pan cały pokłuty.
- Przez pobieranie krwi, które sam pan zlecił.
- Aż tyle wkłuć?
- Takie mam żyły.
- Obowiązuje mnie tajemnica lekarska, może pan być szczery.
- Ja jestem szczery.
- Dobrze. Zmienne lub przypadkowe kontakty seksualne?
- Nie.
- Ktoś nowy?
- Nie.
- Jest pan na jakichś lekach?
- Nie.
- Jest pan pod opieką psychologa lub psychiatry w związku z tym, co się znajduje na pana przedramionach?
- Tak, jestem.
- Ale nie bierze pan leków.
- Nie, ponieważ to, co się znajduje na moich przedramionach to bardzo stara sprawa.
- Do dalszej diagnozy będzie mi potrzebne zaświadczenie od pana psychologa, potwierdzające pana słowa. To rutynowa procedura.
- A jaki to ma związek?
- Może mieć, proszę mi wierzyć.
- Mogę zadać pytanie doktorze?
- Proszę.
- Właściwie mam dwa. Pierwsze. Nie można pobrać próbki tego, czymkolwiek to jest i przesłać do jakiegoś laboratorium, żeby się dowiedzieć co to? Drugie. Do ilu jeszcze lekarzy zostanę skierowany?
- Do tylu ile będzie trzeba. Przecież ja panu próbuję pomóc. Nie zawsze diagnozę można postawić tak hop-siup od razu. Jest pan lekarzem?
- Nie, nie jestem.
- Ma pan jakiekolwiek wykształcenie medyczne?
- Nie.
- Kim pan jest z zawodu?
- Informatykiem.
- Miał pan w pracy kontakt z jakimiś nowymi urządzeniami?
- Teraz pan o to pyta?
- Miał pan?
- Nie.
- Jakieś porażenie prądem?
- Nie.
- Dobrze. To zaświadczenie i będziemy działać dalej.
- Nie jestem taki przekonany.

Gabinet opuściłem lekko zirytowany i obiecałem sobie, że na następną wizytę zapiszę się na fundusz, choćbym miał na nią czekać pół roku. Nie widziałem postępów w rozwiązaniu tej zagadki, a zmiana w żaden sposób mi nie przeszkadzała, więc uznałem, że ten czas mnie nie zabije.

Kiedy następnym razem znalazłem się u terapeuty, wspomniałem mu, że potrzebuję zaświadczenia do dermatologa odnośnie mojej historii leczenia oraz nieprzyjmowania przeze mnie leków.

- Sprawdza hipochondrię, Zespół Münchhausena i próby samookaleczenia - odpowiedział terapeuta, drukując potrzebne dokumenty.
- Jaka hipochondria? Przecież widział realne zaczerwienienie.
- Niektórzy to sobie robią specjalnie.
- A ten zespół?
- Zaburzenie, w którym ktoś celowo wywołuje chorobę, żeby móc być leczonym.
- Aha.
- Ty go nie masz i taką też opinię wystawiłem.
- Domyślam się. Chodzenie po lekarzach nie jest moim ulubionym zajęciem.
- Samookaleczanie też odpada. Musi szukać gdzie indziej. U mnie jesteś czysty.
- Zastanawiam się kiedy odeśle mnie do laryngologa.
- Cierpliwości, nie wszystkie przypadki są proste i oczywiste. 

Zanim udało mi się dotrzeć na kolejną wizytę u dermatologa (tym razem na NFZ), zmiana zaczęła blaknąć, chociaż jeszcze wtedy się nie zmniejszała. Nie wiem co miało na to wpływ, ale pewnego dnia obudziłem się i zauważyłem, że jest jaśniejsza. Obiecałem też sobie, że jeśli tym razem nie zostanie postawiona trafna diagnoza, zmienię lekarza na tego w innym mieście.

- Jak się czujemy? Dawno się nie widzieliśmy. Ma pan zaświadczenie? - spytał na wizycie lekarz.
- Mam, proszę.
- Mhm, a jak tam zmiana?
- Tak jakby bledsza.
- O, widzi pan. To dobrze, to bardzo dobrze. A jakieś zmiany pan wprowadził? Inaczej się pan odżywia, coś pan odstawił?
- Nie.
- Może mimowolnie. No nic, to zrobimy sobie jeszcze próby wątrobowe i jakieś dobre witaminy przepiszemy. Może niedobór był.
- To może jeszcze próby tarczycowe jak już znowu mam iść na badania?
- Możemy, to nie jest taki głupi pomysł.
- A nerkowe? Sercowe?
- Nie, tych nie trzeba.

Na badania poszedłem, ale wyniki postanowiłem skonsultować z innym lekarzem. Do tego momentu zaczerwienienie całkowicie zniknęło i nigdy już nie powróciło. Badania też wyszły w normie.

Nie mam pojęcia co to było, ani dlaczego to było, ale dobrze, że sobie poszło i mogłem odpocząć od wszelkich lekarzy. To było najdłuższe "leczenie" dermatologiczne w moim życiu i skończyło się na witaminach...

~~ Opowiedziane przez Oliego ~~

U mnie zaczęło się od kaszlu. Od takiego natarczywego, duszącego kaszlu, który mimo stosowania syropów nigdzie się nie wybierał. 

Łukasz, będąc przewrażliwionym człowiekiem z natury, wypchnął mnie do lekarza, ponieważ dla niego każde kaszlnięcie to zapowiedź zapalenia płuc.
Doktor mnie osłuchał i spytał o przebyte ostatnio choroby, a że odporność mam jaką mam, wymieniłem mu kilka przeziębień, które naprowadziły go na diagnozę niedoleczonej grypy. Dostałem receptę na kolejne syropy i polecenie, żeby więcej wypoczywać.

Mijały tygodnie, a kaszel nie przechodził. Właściwie zaczął się nawet nasilać. Łukasz - ponownie będąc przewrażliwionym człowiekiem z natury - zapakował mnie do samochodu i zawiózł do przychodni.

- Gorączka? - spytał lekarz.
- Nie, chyba nie - odparłem.
- Chyba?
- Nie mierzyłem, ale nie czułem, żebym miał.
- Jakiś katar, ból gardła?
- Nie, tylko ten kaszel.
- Osłuchowo tam się nic strasznego nie dzieje. Jakieś alergie? Astma?
- Nie, raczej nie.
- Pali pan papierosy?
- Nie.
- Przebywa pan w otoczeniu ludzi palących?
- Niewiele, raczej staram się unikać.
- Mieszka pan tutaj na Śląsku, prawda?
- Tak.
- Od dawna?
- Od dawna.
- W pracy jest pan narażony na wdychanie jakiś środków? Azbestu?
- Nie, raczej nie.
- Zmienimy leki na takie dla palaczy, zrobi pan inhalacje i zobaczymy. Nasze powietrze najlepsze nie jest, to trzeba brać pod uwagę. Badania też zrobimy.
- Dobrze.

Brałem leki, inhalowałem się, częściej wietrzyłem pomieszczenia, ale nie dawało to za wiele. Zacząłem też spadać na wadze, co poskutkowało kolejną wizytą, ponieważ Łukasz jest Łukaszem.

- Nic panu nie przechodzi? - zapytał lekarz.
- Nawet bym powiedział, że jest gorzej.
- Dalej żadnej gorączki, ani innych objawów?
- No nie.
- Badania są takie se. Widziałem lepsze, ale widziałem też gorsze. Do powtórki będą i zrobimy panu zdjęcie płuc. Może coś tam jest, czego ja nie widzę.

Zdjęcie RTG zostało wykonane i nie spodobało się ono lekarzowi prowadzącemu.

- Musimy panu zrobić jeszcze TK. To nam da dokładniejszy obraz, ale ja tu widzę jakąś masę.
- To groźne?
- Niech się pan nie martwi na zapas. Najpierw badania.

W oczekiwaniu na wyniki badań doszedł mi jednak kolejny objaw. Zacząłem kaszleć krwią, co włączyło u Łukasza tryb paniki i zostałem przewieziony na szpital. Nie wiem ile przepisów zostało złamanych po drodze, ale wolałem tego nie liczyć. Czułem się jak kobieta rodząca w taksówce w filmach.

Powinienem wspomnieć, że zawieziony zostałem w nocy, więc pani na recepcji poinformowała nas, że o tej godzinie, to lekarz przyjmuje tylko w stanach bezpośredniego zagrożenia życia, ciężkiego uszkodzenia ciała i tym podobnych. Jako, że mój stan bezpośrednim stanem zagrożenia życia nie był i nie kwalifikował się do krwotoku, poproszono mnie o przyjście rano.
Zgodziłem się, ale zostałem zatrzymany w drzwiach przez Łukasza, który powiedział, że nie będzie robił afery, ale aferę postanowił ostatecznie urządzić. Zrobiło mi się szkoda ludzi, z którymi rozmawiał, ale wywalczył oględziny u lekarza na nocnym dyżurze. Ten dał mi jakiś zastrzyk wzmacniający i kazał udać się rano do doktora, który prowadził mnie do tej pory. Zwinąłem niezadowolonego awanturnika ze sobą i wróciliśmy do domu, gdzie udało mi się nawet przespać kilka godzin.

Rano odwiedziłem lekarza, który oświadczył mi, że potrzebna będzie konsultacja onkologiczna, ponieważ badania dają niejasny obraz i on nie chce stawiać diagnozy w dziedzinie, którą się nie zajmuje.

Dalsze badania wykazały, że odpowiedzialny za objawy jest rak niedrobnokomórkowy na prawym płucu i że konieczne będzie jego wycięcie. Lekarz odpowiedział na moje pytania, określił zmianę jako "na 90% łagodną", opisał jak może wyglądać operacja i że prawdopodobnie nie stracę całego płuca, a jedynie jego dolną część. Może nawet zachowam wszystkie żebra i uda się usunąć to dziadostwo rozpierając je, a nie wycinając. Jeśli nie, to i tak mam ich tyle, że kilka mniej nie zrobi różnicy.
Ogólnie zostały postawione pozytywne rokowania ze względu na mój stan, wiek i rodzaj zmiany. Jeśli nie ma nacieków (a z tego co mówił lekarz, raczej ich nie ma), to po operacji nie będę musiał przechodzić chemioterapii, ani radioterapii. Takich operacji jest wykonywanych wiele i nie jest to nic złośliwego, więc nie ma się tym co martwić.

Łukasz uważa inaczej i po wyjściu z gabinetu to bardziej on wymagał uspokajania i wsparcia. Wiem, że się martwi i wiem dlaczego się martwi. Wiem też, że martwią się wszyscy dookoła. Nie jest to jednak ani konieczne, ani zalecane. Nie dzieje się nic strasznego, a ludziska panikują, jakby to był rak mózgu i to z przerzutami. Poza tym nigdzie się jeszcze nie wybieram. Nie dałem się zabić kiedyś, to nie dam się zabić teraz. Proste.

Czasem każdy musi sobie coś wyciąć dla zabawy, a ja dawno nie miałem żadnej nowej blizny. Kolekcja rośnie. 

~~~~

Post nie ma na celu użalania się na polską służbę zdrowia. 
Bywa, że winny jest personel, system w danym kraju lub nawet sam pacjent.
Czasem nie da się jednak wskazać winnego i rzeczy po prostu się dzieją.
Wtedy nie zostaje nam nic innego, jak tylko ten fakt zaakceptować i przeć dalej do przodu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz