Etykiety

Co tu się dzieje?

Witam!
Szybkim wstępem: Morfina to moja suka (Golden Retriever), przez którą wielokrotnie jestem świadkiem sytuacji których normalnie bym nie zobaczyła. Te sytuacje są opisywane na tym właśnie blogu. Jeśli jesteś tu przypadkiem to wiedz, że bardzo zbłądziłeś.

środa, 5 lutego 2020

Kopiowany Labrador

Kiedy jeszcze pracowałam dorywczo w klinice weterynaryjnej (jako technik, ewentualnie sekretarka), ktoś ze znajomych spytał mnie co jest najgorsze w tej pracy, ponieważ znał plusy i chciałby również wziąć pod uwagę minusy, zanim sam zdecyduje się na taką fuchę.
- Ludzie - powiedziałam.
- Nie no, ale poważnie - odparł - Krew, mięso, zapach, godziny pracy, to że trzeba czasem dźwigać i długo stać? Co?
- Ludzie - powtórzyłam - Najgorsi są niektórzy właściciele.
Wytłumaczyłam koledze co dokładnie miałam na myśli. Klienci stanowili psychiczny ciężar zarówno dla lekarzy, jak i dla pomocy, oraz asystentów, kręcących się po obiekcie. Oczywiście większość właścicieli, którzy odwiedzali klinikę byli bardzo dobrymi opiekunami, albo ich ewentualne błędy wynikały z niewiedzy i chętnie przyjmowali do siebie wszelkie rady lekarzy.
Istniał jednak odsetek ludzi, którzy niszczyli mózgi personelu bardziej niż wlewy z kwasu solnego do zatok.

Dzisiejsza historia będzie właśnie o takim człowieku.

W godzinach wieczornych do kliniki zadzwonił mężczyzna, który chciał umówić się na przyspieszoną wizytę jeszcze tego samego dnia. Telefon odebrała moja koleżanka, jako że ja kończyłam wtedy sterylizację narzędzi po asyście przy zabiegu chirurgicznym. Był to ostatni umówiony zabieg tego dnia.
Dziewczyna usiłowała wyjaśnić rozmówcy, że jeśli wizyta nie jest pilna i nie chodzi o zagrożenie życia, lub zdrowia w stopniu znacznym, to klinika nie przyjmuje pacjentów z marszu, a najbliższy wolny termin mógł być umówiony dwa dni później. Mężczyzna po drugiej stronie tłumaczył, że nie wie czy to pilna sprawa, ale raczej tak, ponieważ jego szczeniak mocno krwawi z uszu. Po tych słowach obsługująca telefon dziewczyna kazała człowiekowi spakować psa, unieruchomić jego głowę i natychmiast przyjechać. Niestety mężczyzna rozłączył się i dalsze przeprowadzenie wywiadu było niemożliwe. Lekarz został poinformowany o nagłym przypadku z podejrzeniem urazu głowy, lub powypadkowym i próbując ponownie nawiązać połączenie, czekaliśmy na rozwój wydarzeń.

Niecałą godzinę później do kliniki zawitał mężczyzna z zakrwawionym Labradorem na rękach. Psie dziecko miało na oko jakieś cztery miesiące życia i potwornie piszczało. Wywiad z właścicielem był przeprowadzany w biegu, w drodze do gabinetu. Schemat wyglądał tak, że zaznaczano na "ankietach" odpowiednie okienka, następnie wpisywano je do komputera i wysyłano z naszej stacji w poczekalni wprost do komputera lekarza, znajdującego się w jego gabinecie. W tym wypadku nie było na to czasu i weterynarz musiał zadowolić się papierową listą.
- Czy pies uległ wypadkowi? - zapytała koleżanka, kiedy ja rozkładałam standardowe przybory na stole i dezynfekowałam kozetkę. Szykował się pilny zabieg i byłam nastawiona na to, że lekarz podejmie się operacji jeszcze tego samego dnia.
- Nie - odpowiedział właściciel psiaka, zagłuszając jego skomlenie.
- Pogryzło go inne zwierzę?
- Nie.
- Wie pan co mogło się stać i dlaczego szczeniak krwawi z uszu?
- No, tak jakby mogę wiedzieć...
- To znaczy? Potrzebujemy konkretów, żeby mu pomóc.
- To niech tam pani zaznaczy "uraz mechaniczny".
- Czy widział pan moment w którym wystąpił uraz? 
- Tak.
- Czy urazowi mogła ulec również głowa, szyja lub odcinek kręgosłupa?
- Nie, to tylko z uszu się leje.
- To właściwie dużo lepsza wiadomość. Co się dokładnie stało?
- Będę dalej rozmawiał tylko z lekarzem - rzucił oburzony mężczyzna.
- Wywiad jest bardzo ważny właśnie dla lekarza. To przyspiesza diagnozę i tym samym leczenie - odparła druga technik.
- Ja wiem co mu się stało i będę rozmawiał tylko z lekarzem - wycedził człowiek w tym samym momencie, w którym do gabinetu wparował doktor, przejmując wypełnioną do połowy ankietę.
- Matko, co mu się stało? - spytał weterynarz, zakładając rękawiczki i przyglądając się krwawiącym uszom.
- A one tu muszą być? - spytał właściciel, wskazując głową w moim kierunku.
- To jest personel, który mi pomaga, żeby wszystko przebiegło szybciej. Im szybciej wszystko przebiegnie, tym krócej zwierzątko będzie cierpiało. Chyba panu na tym zależy, prawda?
- Czyli muszą?
- Czyli muszą. Co się stało psu w uszy i dlaczego to wygląda jakby zostały obcięte?
- Skąd te przypuszczenia?
- Rana nie jest szarpana, tylko cięta. Na obu uszach w tej samej linii. Psa trzeba będzie znieczulić i zszyć pod narkozą, ale potrzebuję informacji o tym co się stało.
- Nic się nie stało, jeny. Kopiowane miał, tylko trochę zaczął krwawić - odpowiedział właściciel i trzymając w dłoni igłotrzymacz, odwróciłam się powoli w stronę mężczyzny. Niezręczna cisza jaka zapanowała w gabinecie, przerywana tylko piskami psa, uświadomiła mi, że nie tylko ja nie dowierzałam temu, co usłyszałam.
- Kopiowanie uszu u Labradora?! - przemówił lekarz, zabierając szczeniaka na kozetkę i biorąc do ręki strzykawkę.
- No tak. Sąsiad ma podobnego i mu stoją, to chciałem, żeby mojemu też stały. Żeby groźniej wyglądał. Popytałem specjalistów w okolicy i się okazało, że kopiowanie stawia uszy.
- A Ci specjaliści to gdzie mają gabinet? - spytał lekarz.
- Nie w gabinecie, bo to ktoś prywatnie robił.
- Jak prywatnie?
- No w domu normalnie, ale wszystko sterylne było. Narzędzia, wszystko, żeśmy najpierw spirytusem dobrze polali.
- Pan kopiował temu psu uszy w domu?
- Nie ja, tylko ktoś, kto się na tym zna. Świnie u sąsiadów też kastrował i wszystko się ładnie zagoiło. Tylko ten w histerię wpadł i nie dał sobie opatrunku założyć.
- Jakie dostał znieczulenie?
- Co?
- Znieczulenie. Jakie dostał? Co w strzykawce było.
- Ale on nie dostał znieczulenia.
Lekarz wziął głębszy wdech, spojrzał z powagą na mężczyznę, jakby ten odebrał mu ostatnie okruchy wiary w ludzkość i rzekł:
- Mam rozumieć, że ktoś ciął mu uszy na żywca?
- No... tak. To chwila przecież.

Skłamałabym, gdybym powiedziała, że nie miałam ochoty wykastrować mężczyzny (odpowiednio wysterylizowanymi narzędziami) z zaskoczenia i po wszystkim powiedzieć mu, że to przecież była chwila i ma nie histeryzować.
Tego jednak zrobić nie mogłam. Mogłam tylko miotać piorunami z oczu i podawać lekarzowi to, o co akurat prosił.

Szczeniak otrzymał opiekę, ale po zabiegu, kiedy właściciel spodziewał się wybudzenia psiaka i zabrania go do domu, weterynarz wziął go na bok, wydrukował mu Ustawę o Ochronie Zwierząt (DZ.U.2011,nr 230, poz.1373) i kazał czytać na głos art. 6, pkt. 1.
- "Umyślne zranienie lub okaleczenie zwierzęcia, niestanowiące dozwolonego prawem zabiegu lub doświadczenia na zwierzęciu, w tym znakowanie zwierząt stałocieplnych przez wypalanie lub wymrażanie, a także wszelkie zabiegi mające na celu zmianę wyglądu zwierzęcia i wykonywane w celu innym niż ratowanie jego zdrowia lub życia, a w szczególności przycinanie psom uszu i ogonów (kopiowanie);” - przeczytał mężczyzna.
- Wie pan co to dla pana oznacza? - zapytał weterynarz głosem ojca, który ma zamiar srogo ukarać syna.
- Ale skąd ja miałem wiedzieć, że nie wolno?
- To oznacza, że dopuścił się pan złamania prawa w sprawie znęcania się nad zwierzętami.
- Ale skąd miałem wiedzieć?!
- Przed dokonaniem zabiegu chirurgicznego w warunkach domowych przez samozwańczego specjalistę raczej sprawdza się takie rzeczy. Trzydzieści sekund googlowania. To jakby pan sobie zasadził plantację marihuany i był zdziwiony, że nie wolno.
- Ale przecież ja źle nie chciałem. To co ja mam teraz zrobić? Przecież policję o durnego psa nie wezwiecie, nie?
- Złamał pan prawo, więc owszem policja zostanie poinformowana o "durnym psie". Moim zdaniem jest tutaj przypadek szczególnego okrucieństwa ze względu na fakt, że "zabieg", jeśli można tak to nazwać, wykonany został bez narkozy i środków znieczulających.
- Ale nie no, panie doktorze dogadamy się przecież. Jak ludzie.
- Obawiam się, że nie - odparł lekarz - Powiem panu jednak co pan może zrobić, żeby odrobinę załagodzić sytuację. Chociaż wyjaśnień na policji i prawdopodobnego sądu pan nie uniknie.
- To co mam zrobić?
- Ma pan więcej psów w domu?
- Nie.
- Na pewno? Kłamanie w tej sytuacji działa na pana szkodę.
- Na pewno nie mam!
- Najlepiej pan zrobi jeśli podpisze pan zrzeczenie się psa i pokryje koszty jego leczenia. Sąd może, aczkolwiek nie musi życzliwiej spojrzeć na kogoś kto zrobił zwierzęciu krzywdę świadomie, ale dąży do poprawy.
- Dobra, bier go pan w cholerę. Tylko kłopotów mi kundel narobił. Przecież wszyscy kopiują i nic się nie dzieje.

- Możliwe. Możliwe, że wszyscy hodują też maryśkę w piwnicy, ale to nie znaczy, że tak wolno.
- Ale bez policji drogi panie. Co pan powie, to ja zrobię, ale bez policji.
- Niestety, ale mam obowiązek poinformować wyższe organy w tej sytuacji.
- Ale dogadajmy się. Może pieniężnie coś się da zadziałać.
- Jeśli pan proponuje łapówkę, to udam, że tego nie słyszałem. Pieniężnie może pan załatwić tylko opłacenie leczenia psa.

Labrador finalnie otrzymał pomoc i leczenie przebiegło pomyślnie.
Poprzedni właściciel zrzekł się psa i zapłacił za jego leczenie.
Psiak trafił pod skrzydła zaprzyjaźnionego z kliniką domu tymczasowego. Niestety nie wiem czy znalazł dom na stałe, ale wiem, że cała sytuacja na szczęście nie odebrała mu zaufania w stosunku do ludzi. Na kontrolach był bardzo wesołym, małym psim dzieckiem.
Były opiekun "wydał" policji "specjalistę", który podjął się zabiegu i okazało się, że taka praktyka była u tego pana normą. Z tego co mówił nam lekarz, pomimo jego zeznań i nacisku na potrzebę ukarania obu panów, jeden z nich dostał karę grzywny w wysokości nieprzekraczającej tysiąca złotych, a drugi musiał wpłacić na wyznaczone schronisko, czy fundację dość śmieszną kwotę.
Gdyby nie nacisk weterynarza, zapewne kara byłaby jeszcze niższa, lub skończyłoby się na pouczeniu.
Tego jednak wiedzieć nie mogę i pozostaje mi tylko gdybać.

Co wiadomo na pewno, to to, że ex-właściciel zmienił swoją wersję zdarzeń z "chciałem, żeby pies wyglądał groźniej, tak jak pies sąsiadów", na "słyszałem, że to dla zdrowia i mi polecono, żeby nie miał grzyba w uszach i był większy przewiew".
To wszystko z troski.

Na koniec deser. 
Jeśli ktoś jest ciekawy jak wyglądał pies, do którego mężczyzna chciał upodobnić swojego Labradora, to był to Biały Owczarek Szwajcarski (lub pies w typie, zbliżony wyglądem), któremu uszy stoją naturalnie i bez kopiowania.
Gość twierdził, że psy były bardzo podobne i wierzył, że mogą być z tej samej rasy, lub być spokrewnione, bo "podobnie im z pyska patrzyło".

Sytuacja miała miejsce kilka lat temu, ale przypomniała mi się po tym jak zobaczyłam przez szybę w autobusie Dobermana z opatrunkiem na uszach, typowym dla tego po kopiowaniu (uszy postawione, złączone bandażem, ktokolwiek widział nie pomyli tego z niczym) i zakuło mnie serce.

Dla tego psiaka finał był radosny, ale obawiam się, że nie dla wszystkich czworonogów w takiej sytuacji los był łaskawy.


1 komentarz:

  1. Ciężko się czyta o takiej bezmyślności i okrucieństwie.
    Grażyna R.

    OdpowiedzUsuń