Etykiety

Co tu się dzieje?

Witam!
Szybkim wstępem: Morfina to moja suka (Golden Retriever), przez którą wielokrotnie jestem świadkiem sytuacji których normalnie bym nie zobaczyła. Te sytuacje są opisywane na tym właśnie blogu. Jeśli jesteś tu przypadkiem to wiedz, że bardzo zbłądziłeś.

środa, 2 stycznia 2019

Z "anty" do "pro"

Historia gościnna, nadesłana w języku angielskim. Po uzgodnieniu tego z autorem tekstu zdecydowałam się ją przetłumaczyć, jako że nie wszyscy władają dobrze tym językiem.
Postanowiłam zostawić wstęp w oryginale:

"Hi. My name is Daniel and I have been reading your blog for a long time. I can read in Polish and understand the text, but I have a problem with writing, as I live abroad all my life. My grandparents came from Poland, so I know this language well. I hope it will not be a problem, but I wanted to share the story of my life and who I was once."


Od tego miejsca historia została przetłumaczona na język polski, a prawa autorskie do niej przekazane autorce bloga "Codzienna dawka Morfiny".

Autorem tekstu w dalszym ciągu pozostaje Daniel.

Całe moje życie byłem osobą anty-zwierzęcą, zwłaszcza anty-psią. Wychowany w domu bez zwierząt i ze sceptycznym nastawieniem do nich nie potrafiłem zrozumieć skąd ta powszechna miłość do tych stworzeń. Miałem za kompletnych maniaków ludzi, którzy traktowali je jak członków rodziny. Miejsce świni było na talerzu, szczura w pułapce, a psa w budzie, ewentualnie na łańcuchu. Po co trzymać coś co dodaje tylko obowiązków i nic z siebie nie daje. To darmozjad.
Kiedy byłem dzieciakiem nie potrafiłem zrozumieć tych wszystkich nakręconych ludzi wokół mnie.
"Oh, mój pies dzisiaj przyniósł mi patyk", "A mój nauczył się nowej sztuczki".
Dopóki któryś z nich nie nauczyłby się obsługiwać co najmniej kosiarki było to dla mnie równie bezużyteczne co same zwierzęta. Zwierzęta były po prostu obrzydliwe. Ciągle się śliniły, lizały po jajkach, a potem mamlosiły jęzorem właścicieli. Miały pchły, pasożyty i były po prostu brudne. Okropność.
Kiedy mojemu najlepszemu wówczas przyjacielowi zdechł pies i był zrozpaczony, nie chciałem okazać się nieczuły, mimo że kompletnie nie rozumiałem jego smutku. Udało mi się wykrzesać coś w stylu "Nie jestem w stanie postawić się w Twojej sytuacji, ale przykro mi z powodu psa. Widzę, że to Cię strasznie dołuje".
To było prawdą nie potrafiłem postawić się w jego sytuacji i nie rozumiałem o co to całe zamieszanie. Przecież mógł przygarnąć nowego psa, jeśli tak bardzo go potrzebował, racja?
Mój dom był domem wolnym od zwierząt. Jeśli przychodzili do nas znajomi i zabierali ze sobą psa, musiał zostać on na podwórku, niezależnie od tego jak zimno było na zewnątrz. Takie były zasady zarówno moich rodziców, jak i moje.
Odrzucałem możliwość jakiejkolwiek inteligencji u zwierząt. Nie wierzyłem w służbę typu "pies-pomocnik", czy ESA (przyp. tłum. emotional support animal - zwierzęta towarzyszące właścicielom dla ich komfortu psychicznego, przy zaburzeniach zachowań socjalnych, walce z lękiem, niepewnością, depresją i innymi schorzeniami psychicznymi. Wyznaczane na to zadanie przez psychiatrę, lub psychologa. Różnią się od "Service animal" faktem, że nie muszą przechodzić długiego szkolenia i nie są wybierane pod konkretnego właściciela. Podczas, kiedy "Service animal" pracują jako pomoc w problemach głównie podłoża fizycznego - osoby niewidome, cukrzycy, epileptycy, osoby z zaburzeniami pracy serca, ESA mają za zadanie niwelować dyskomfort psychiczny. W Polsce nie istnieją jeszcze zwierzęta ESA). To było dla mnie czystą iluzją. Te psy wcale nie pomagały właścicielom, to wszystko efekt placebo. Ludzie wierzyli, że zwierzęta coś robią i dzięki temu czuli się lepiej, psy-pomocnicy nie miały z tym nic wspólnego. Niby w jaki sposób miałyby wyczuć spadek cukru, czy wiedzieć gdzie prowadzić niewidomego? Żyłem w przekonaniu że ludzie zbyt dużo cech przypisują zwierzętom, podczas gdy tak naprawdę są one zupełnie bezużyteczne i po prostu głupie.
Moja codzienna droga do szkoły prowadziła przez pola. Często błąkały się po nich bezpańskie psy i zostałem nauczony, by odstraszać je kamieniami, żeby nie podbiegały zbyt blisko i nie zaczynały gryźć. Zazwyczaj wystarczało tylko podnieść coś z ziemi, żeby uzyskać oczekiwany dystans. Psy choć płytko myślące wiedziały, że mogą oberwać i wolały tego uniknąć, trzymając się z daleka.
Bałem się zwłaszcza wychudzonego, rudego i potwornie brzydkiego psa, który był podobny do pitbulla. Tyle się słyszało historii o ludziach zaatakowanych i rozszarpanych na kawałki przez te psy, że wolałem nie ryzykować. Psów ubywało po sezonie na leśne zwierzęta. Myśliwi strzelali do tych, które nie zdążyły się ukryć, ale mimo to rudy brzydal zawsze powracał po sezonie nietknięty. W końcu na polu został tylko on i obserwował moją codzienną drogę do szkoły. Zawsze miałem w ręku kamień, gdyby przyszło mu do głowy zrobić sobie ze mnie śniadanie.
Często w drodze powrotnej do domu musiałem uciekać przez te pola. Nie przed psem, ze względu na mój wzrost (byłem mikro dzieckiem) dokuczali mi więksi i silniejsi koledzy. Byłem dla nich idealnym workiem treningowym i potrafili gonić mnie aż do bramy mojego domu, gdzie rezygnowali z pościgu za sprawą mojego ojca i jego strzelby, czyszczonej na progu. Jeśli udało mi się uciec byłem bezpieczny, jeśli nie, czekały na mnie nowe siniaki i odbieranie rzeczy.
Tego dnia również biegłem, lecz pomimo moich największych starań moi prześladowcy powoli mnie doganiali. Nie potrafiłem biec szybciej, miałem za krótkie nóżki. Kiedy myślałem już, że mnie mają, kiedy czułem już ich oddech na swoim karku stało się coś dziwnego. Usłyszałem krzyk i histeryczne wołanie o pomoc ale odwróciłem się dopiero, kiedy miałem pewność że się oddaliłem i mimo to nie przerywałem biegu. To był ten pies. To był ten rudy, szpetny pies, którego mijałem codziennie. Dopadł ich i rozrywał im właśnie ubranie. Kilku z nich uciekło, ale Ci którzy zostali walczyli o życie. Przyspieszyłem, ponieważ zobaczyłem tam krew. Nie miałem zamiaru dać się pożreć temu psu, kiedy skończy już z tymi cymbałami. Wpadłem do domu i kiedy opowiedziałem ojcu co się stało ten wziął broń i poszliśmy razem szukać zwłok chłopaków. Odszukaliśmy to miejsce, ale trupów tam nie było. Żadnych oderwanych kończyn, czy masowej rzezi, tylko trochę krwi i strzępki ubrań. Pies również zniknął.
Następnego dnia mijałem tego psa i na pysku wciąż miał ślady krwi. Bałem się, ale wiedziałem, że jeśli zacznę uciekać on zacznie mnie gonić. Zmusiłem więc siebie do stałego tempa marszu i nie patrzenia mu w oczy. Szedł za mną ale w znacznej odległości i udało mi się dotrzeć do szkoły. Tego popołudnia nie musiałem uciekać. Nie miałem przed kim, goście leżeli z poharatanymi nogami w szpitalu. Ci, którym udało się uciec nie zbliżali się do mnie, myśląc że to mój pies. Wolałem nie wyprowadzać ich z błędu. Pies chodził za mną przez pola i po pewnym czasie przywykłem do tego, chociaż czujność zachowałem i nie pozwalałem nadto mu się zbliżać.
Moje męki się nie skończyły i kiedy nogi goryli wyzdrowiały, gonitwa rozpoczęła się od nowa. Tym razem nie musiałem jednak uciekać przez pola. Wystarczyło że się do nich zbliżyłem, a warczenie psa skutecznie odstraszało starszych chłopców, bo pamiętali co stało się poprzednio. Pies co dziwne nigdy nie warczał na mnie, zawsze kierował się prosto na nich. Widocznie byłem dla niego za mały by stanowić zagrożenie i bronił się tylko przed tymi większymi.
Ojciec zawsze powtarzał mi "Nie rzucaj psu żarcia, bo będzie za Tobą lazł", ale ten pies i tak za mną chodził, mimo że nigdy go nie karmiłem. Postanowiłem rzucać mu więc kanapki, których nie zjadłem w szkole. Nie robiłem tego z sympatii, po prostu chciałem uniknąć pretensji mamy o to, że nie zjadłem śniadania.
Nie lubiłem tego psa, ale w pewnym sensie nieświadomie wyświadczał mi przysługę, więc go tolerowałem. Zjadał moje kanapki i odstraszał dręczycieli, a ja przestałem nosić ze sobą kamienie. Pewnego dnia zauważyłem że pies kuleje. Nie wiem co mnie podkusiło, ale chciałem sprawdzić dlaczego, więc odwróciłem jego uwagę jedzeniem i zbliżyłem się do tylnej łapy. Pies był zaplątany w drut z ogrodzenia, który kaleczył jego nogę. Potwornie się bałem, ale odplątałem powoli drut, kiedy pies zajęty był kanapkami. Skończył jeść szybciej niż ja mocować się z drutem i odwrócił do mnie łeb. Sparaliżowało mnie. Klęczałem tam, patrząc w jego jasne oczy i nie mogłem się ruszyć. Byłem pewny, że już po mnie, że zaraz rzuci mi się do szyi i zrobi ze mnie tatara. Pies jednak odwrócił wzrok i rozglądał się po polach, stojąc nieruchomo i pozwalając ściągnąć z siebie drut. Skończyłem szybko co zacząłem i z bijącym mocno sercem ruszyłem w drogę do szkoły. Pies powlókł się za mną nie kulejąc już i tym razem szedł dużo bliżej. W przeciągu kilku tygodni pozwoliłem mu zbliżyć się tak, że chodził już przy samej nodze. Podchodził pod sam budynek szkoły i pod moją bramę, żeby przeprowadzać mnie przez pola.
Zaczynałem go lubić i chociaż wiedziałem, że nie powinienem nadawać mu imienia, żeby się do niego nie przyzwyczajać postanowiłem nazwać go Ug od "Ugly", jako że był naprawdę paskudny.
Nie rozumiałem sam siebie. Nie cierpiałem psów. Jednak Ug w jakiś sposób do mnie przemawiał. Nie próbował mnie lizać, czego nie cierpiałem i łasić się do mnie, za czym również nie przepadałem. Po prostu przy mnie był i w żaden sposób mi to nie przeszkadzało. Zaczynałem czuć do niego sympatię, mimo że nie chciałem jej czuć. Znajomy mojego ojca zrobił psu obrożę z nieśmiertelnikiem, żeby myśliwi nie zabili go w sezonie polowań. Nie strzelali do oznakowanych psów, tylko do tych bezpańskich. Wiedziałem, że ojciec nie pozwoli mi go zatrzymać i że uważa, że zwariowałem, ale w chwili kiedy założyłem psu obrożę wiedziałem już że jest mój. Ug nie mieszkał z nami, ale odprowadzał mnie do szkoły każdego dnia. Mój ojciec mu nie ufał, ale widział że pies nie robi mi krzywdy, więc wbrew sobie godził się na to, dopóki zwierzę nie miało zamiaru wejść na jego teren.
Kiedy skończyłem szkołę i zacząłem dojeżdżać do innej, Ug odprowadzał mnie na przystanek i pojawiał się na nim kiedy wracałem. Był moim najlepszym kumplem, dopóki śmierć nie postanowiła mi go odebrać w jego podeszłym wieku. Płakałem, chociaż dalej nie rozumiałem dlaczego. Dotarło do mnie wtedy zachowanie mojego przyjaciela sprzed lat. Nie rozumiałem tych emocji, ale je czułem i były okropne.
Ug sprawił, że przekonałem się do zwierząt. Zwłaszcza psów. Zacząłem patrzeć na świat z innej perspektywy. Zachowania ludzi, które do tej pory były mi obce i niezrozumiałe stawały się znajome. Mogłem rozmawiać ze znajomymi o zwykłych psich zachowaniach z podekscytowaniem, które kiedyś bym wyśmiał.
Dzisiaj jestem dorosłym człowiekiem. Mam żonę i dwójkę dzieci oraz trzy psy, dwa koty i świnkę morską. Nie wyobrażam sobie, żeby było inaczej, a mogłoby być, gdybym wtedy nie spotkał na swojej drodze psa, który tylko swoją obecnością potrafił zmienić mój punkt widzenia tak bardzo.
Patrzę teraz na siebie z przeszłości i kręcę głową na swoją ignorancję. Współczuję wszystkim ludziom, którzy tak jak ja oceniali coś czego nie znali i czego nie chcieli poznać. Którzy tracą tak wiele, bo odsuwają się od zwierząt, myśląc tymi samymi kategoriami co ja kiedyś.
Moja córka powiedziała ostatnio, że Bóg zsyła nam anioły w postaci zwierząt, żeby nie były rozpoznawalne i mogły się nami opiekować z ziemi.
Mogę więc śmiało powiedzieć, że Ug był moim aniołem stróżem i mam nadzieję, że się jeszcze kiedyś spotkamy.
To był najlepszy pies jakiego mogłem mieć i choć na niego nie zasłużyłem, postanowił mnie wybrać i trzymać się mnie do końca swoich dni, za co jestem mu wdzięczny do dziś.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz