Etykiety

Co tu się dzieje?

Witam!
Szybkim wstępem: Morfina to moja suka (Golden Retriever), przez którą wielokrotnie jestem świadkiem sytuacji których normalnie bym nie zobaczyła. Te sytuacje są opisywane na tym właśnie blogu. Jeśli jesteś tu przypadkiem to wiedz, że bardzo zbłądziłeś.

środa, 23 stycznia 2019

RTG

Wiem, że narzekanie na służbę zdrowia stało się naszą narodową tradycją, ale groteskowość sytuacji zdaje się być większa niż kiedykolwiek.
Moją mamę dopadło w ostatnim czasie jakieś choróbsko. Wysoka gorączka, zawroty głowy, bóle głowy i potworny, ogłuszający kaszel. Kiedy w końcu udało mi się wypchnąć ją do lekarza, ten osłuchał pobieżnie pacjentkę i stwierdził grypę. Panaceum na wszystko - antybiotyk. Pomimo przyjmowania leków w następnych dniach stan rodzicielki się pogarszał. Do tego stopnia, że miała spore trudności dotrzeć na wizytę kontrolną do przychodni, która mieści się jakieś 200 metrów od naszego domu. Lekarzowi w końcu nie spodobały się płuca. Sherlock musiał coś wywnioskować po tym kaszlu gruźlika i wysłał mamę na RTG płuc, na szpital który oddalony jest o jakieś 3 kilometry. Niby nic, ale dla kogoś kto omal nie zemdlał podczas ostatniej wyprawy, to samobójstwo. Nie było jednak wyjścia, a samochodu brak, więc bez względu na koszty wezwana została taksówka.
Tutaj zaczyna się cała przygoda.
Jest godzina 15:20. U lekarza rodzicielka zostaje poinformowana, że RTG na szpitalu czynne jest całą dobę. Poruszając się jak zombie, bladolica kobieta, która wypluwa płuca dociera na miejsce. Stoi swoje w kolejce i podaje skierowanie przez okienko.
- Niech pani przyjdzie jutro - słyszy od pielęgniarki, obsługującej sprzęt - Chyba, że pani dzisiaj zapłaci -
Mroczki przed oczami, brak możliwości komunikacji, bo przy każdym użyciu strun głosowych mama skrzypi jak nienaoliwione drzwi, ale próbuje dowiedzieć się co to za praktyki.
- Do 15 przyjmujemy z przychodni, potem tylko ze szpitala, chyba że pełnopłatnie -
Tchnieniami dogorywającej sarny mama tłumaczy, że ledwo tu dzisiaj dotarła i skoro szpital ma podpisaną umowę z jej lekarzem, to nie jest to zależne od godziny. Dostała też informację, że może przyjść całodobowo i nie ma zamiaru płacić. Po dłuższej wymianie zdań, z których pielęgniarka mówi swoim donośnym barytonem, a opatulony człowiek-zombie skrzeczy coś cichutko w odwecie, kobieta przy recepcji w końcu poddaje się i wpuszcza mamę na rentgen.
Nie wiem, czy kiedyś próbowaliście rozebrać się w gorączce, ale nie jest to łatwe. Ręce odmawiają ściągnięcia ubrania, kiedy dreszcze nakazują tańczyć "Waka Waka". W końcu się udaje i skulona galareta staje przez mężczyzną, który zmienił się z pielęgniarką i obsługuje sprzęt. Następuje wymiana zdań gościa z babeczką z recepcji. Nie mogą dojść do porozumienia, czy robić to zdjęcie czy nie, no bo w końcu już po 15. Moja mam w tym czasie stoi i trzęsie się z gołymi cyckami przy maszynie, czekając aż ktoś się zlituje i odpali to ustrojstwo. Udaje się nawet nabrać i zatrzymać na chwilę powietrze, co jest konieczne i po dowiedzeniu się, że wyniki będą do odebrania za 5 dni, madre wraca do domu, żeby tam owinąć się kokonem z kołdry i przeczekać w zimowym śnie te kilka dni.
Antybiotyk dalej nie działa i pięć dni później postanawiam odebrać wyniki za nią. Nie sądzę, żeby była w stanie wyjść teraz gdziekolwiek dalej niż do łazienki, więc wręczam jej długopis, żeby napisała upoważnienie, gdyż wyniki trzeba odbierać osobiście.
Jest upoważnienie, są dwa dowodziki - jej i mój i maszeruję dziarsko na szpital. Wchodzę na recepcję główną i okazuje się, że weszłam od złej strony. RTG w piwnicach. Krążę więc po szpitalnych katakumbach i rozglądam się za znakami, których jak na lekarstwo, jednocześnie próbując zapamiętać drogę powrotną. W prawo, lewo, za maszynami dwa razy w prawo, kawałek prosto, wężykiem przez wózki i w lewo. Jest. Jest tabliczka - RTG. Podążam za drogowskazem i trafiam na ślepy zaułek. Przede mną znajdują się toalety. Nie mam pojęcia kiedy źle skręciłam, ale wiem że po swoich śladach już nie uda mi się wrócić, więc zaczepiam przechodzącego człowieka w fartuchu.
- Przepraszam, którędy na RTG? -
- Przepraszam, spieszę się -
Ok. Widocznie wskazanie drogi zajmuje zbyt wiele czasu, a życia trzeba ratować. W pełni to rozumiem. Szukam więc kolejnej osoby, która mogłaby mi pomóc. Nie jestem tu częstym bywalcem i chyba się trochę zgubiłam. Natrafiam na tabliczkę "Bufet". Tam powinni wiedzieć gdzie mam iść. Urocza pani przy ladzie wskazuje mi drogę i udaje mi się dotrzeć do rentgenowskiej rejestracji. Nie ma kolejki, jestem pierwsza. W okienku też jednak nikogo nie ma, mimo że jest 9:30, a odbiór wyników od 7. No nic, poczekamy, może jest tylko jedna pielęgniarka i ktoś akurat ma robione zdjęcie. Czas mija, telefon recepcji dzwoni wściekle i rani uszy wysokimi dźwiękami. Za mną ustawiają się kolejni ludzie. Jakie szczęście, że byłam tu pierwsza. Kolejka rośnie i zaczyna skręcać już za filar. Zaczynam podejrzewać, że szpital właśnie dlatego ma tyle zakrętów. Kiedy zegar dobija do 10:40 w okienku pojawia się kobieta. Pojawia się jednak tylko, żeby zabrać jakieś dokumenty i zniknąć ponownie, ku niezadowoleniu tłumu. 10:50 - na przód kolejki ruchem gąsienicowym przemyka się starsza pani. Wszyscy ją widzą, ale chyba wydaje jej się, że jak będzie poruszać się dostatecznie powoli to nikt nie zauważy, że wciska się do kolejki. Tuż za nią wędruje jej mąż, tłumacząc ludziom że jego żona była tu już dawno, tylko czekała. Poza tym jest ze szpitala więc ma pierwszeństwo do badania.
Kolejka jest bowiem i dla tych co przyszli tylko po wyniki i dla tych, którzy potrzebują zdjęcia. Robi się duszno. Brak okien oraz ławek nie pomaga. Jeśli ktoś za chwile nie podejdzie można będzie liczyć na straty w ludziach. Starsza pani przemyka się cichutko obok mnie. Ma na dłoni wenflon, więc ignoruję fakt, że wcale jej tu nie było wcześniej i postanawiam ją przepuścić.

11:15 - zza drzwi gabinetu obok wyłania się kobieca twarz i pyta, czy ktoś jest w rejestracji. Zgodnie z prawdą odpowiadam, że od 9:30 była tu tylko jedna pani po dokumenty. Twarz znika i zapewnia, że ktoś zaraz podejdzie. Czekamy więc dalej. W moich uszach gra nieprzerwana muzyka telefonu, który ani na chwilę nie chce zamilknąć. Ta melodia będzie mnie prześladować w koszmarach. Mam wrażenie, że pracownicy przyzwyczaili się do tego dźwięku tak bardzo, że już nawet go nie słyszą.
11:30 - kolejka sięga już prawdopodobnie do maszyn. Wielu ludzi poległo, wielu zrezygnowało, a ja zastanawiam się, czy jak pobiegnę, to zdążę dostarczyć mamie wyniki zanim wzejdzie słońce dnia następnego.
11:35 - może, gdyby udało mi się wcisnąć rękę w lukę szyby, to wyłączyłabym to piszczące ustrojstwo raz na zawsze.
11:40 - zaczynam tworzyć słowa piosenki pod melodię telefonu. Chyba tracę poczytalność.
11:50 - ktoś pojawia się w okienku. Jakiś mężczyzna. Mam ochotę go przytulić i błagać, żeby nigdzie nie odchodził i wyłączył to dzwoniące urządzenie szatana, zanim powstanie druga zwrotka mojego hitu. Mężczyzna w bieli siada na krześle - dobry znak. Kieruje staruszkę przede mną do sali, gdzie ponoć już na nią czekają i nadchodzi moja kolej. Chyba właśnie tak musieli się czuć ludzie w PRL-u, kiedy w końcu dopchali się do sklepowej lady. Podaję człowiekowi dwa dowody, upoważnienie i tłumaczę po co przyszłam. Gość ewidentnie jest zagubiony. Miota się po pokoju w poszukiwaniu wyników, aż w końcu znajduje karton i zaczyna zabawę w poszukiwanie właściwego nazwiska. Znajduje, wyciąga kopertę i wręcza mi ją.
- Dziękuję, a płytka? - 
- Płytka? - pyta ze zdziwieniem.
- No tak. Zawsze się dostaje płytkę -
- Pani poczeka - mówi, po czym znika głową za drzwiami i pyta osobę po drugiej stronie czy "Przychodni też wydajemy płytki?". "Możesz dać" otrzymuje odpowiedź, więc zabiera się do jej nagrywania. Problemy ze sprzętem, dalsze oczekiwanie. W międzyczasie mężczyzna odbiera dzwoniący od kilku godzin telefon. Zanim płytka zostaje nagrana, udaje mu się zakończyć 4 połączenia. Otrzymuję to, po co przyszłam i zwycięsko kieruję się wzdłuż kolejki, licząc że znajdę w ten sposób wyjście na zewnątrz. Po kilku próbach udaje mi się opuścić szpital. Co prawda nie tymi samymi drzwiami, którymi weszłam ale ważne że jestem na świeżym powietrzu. Ogarnia mnie niesamowite współczucie do osób, które znajdują się na końcu wężyka do RTG. Dochodzi godzina 13.
Post nie ma na celu obrażenia nikogo pracującego w takich placówkach. Zdaję sobie sprawę, że praca w służbie zdrowia do łatwych nie należy, a frustracja ludzi często przechodzi również na personel. Coś jest ewidentnie nie tak, ale problem zdaje się nie leżeć w ludziach, a raczej w systemie.
Wiem, że taki czas oczekiwania to żaden dramat. Zwłaszcza jak się jest zdrowym i młodym. Moim rekordem było czekanie na decyzję o przyjęciu na szpital przez 8 godzin z moją babcią kilka lat temu. Jeżdżąc z nią po lekarzach nauczyłam się, że należy wykazać się cierpliwością i zrozumieniem.

RTG wydaje jednak wyniki tylko do 15 i nie sądzę, żeby chociaż połowa tych ludzi dostała to, po co tu dzisiaj przyszła.
Mam wrażenie, że ludzie zaczną rozbijać obozy i rozpalać ogniska w oczekiwaniu na wyniki swoich badań.

3 komentarze:

  1. Odpowiedzi
    1. Zapalenie płuc, dostała inny antybiotyk. Na razie poprawa jest minimalna, ale jest, więc liczymy że za tydzień czy dwa będzie już znacznie lepiej.

      Usuń
  2. Szybkiego powrotu dla zdrowia dla Mamy :)

    OdpowiedzUsuń