Etykiety

Co tu się dzieje?

Witam!
Szybkim wstępem: Morfina to moja suka (Golden Retriever), przez którą wielokrotnie jestem świadkiem sytuacji których normalnie bym nie zobaczyła. Te sytuacje są opisywane na tym właśnie blogu. Jeśli jesteś tu przypadkiem to wiedz, że bardzo zbłądziłeś.

sobota, 19 stycznia 2019

Naleśniczki... za dużo naleśniczków

Istnieją dla mnie cztery rzeczy, których zawsze ugotuję za dużo.
Ryż (jeśli nie jest paczkowany), makaron, ciasteczka i naleśniki/gofry/pączki.
Nie wiem jak to wygląda u reszty ludzkości, ale u mnie za każdym razem produkcja przewyższa zapotrzebowanie.
Gotowałam te produkty już milion razy, a i tak scenariusz powtarza się notorycznie.
Z naleśnikami jest tak, że dodaje się mąki, bo ciasto jest za rzadkie. Później odkrywa się, że wyszło jednak zbyt gęste, więc dolewa się mleka. Po czym konsystencja okazuje się być jednak odrobinę za rzadka, więc dosypuje się mąki i tak w kółko, do momentu aż ilość ciasta w misce nie zwiększy się dwukrotnie w stosunku do ilości początkowej.
Jako, że jedzenia marnować nie należy, smaży się więc tyle ile się wyprodukowało. Ląduje się wtedy z nadmiarem, z którym trzeba coś zrobić.
Tak stało się i dzisiaj, kiedy żołądek podpowiedział mi, że schrupałby naleśniczka. Zaczęłam więc smażyć, lecz zanim się obejrzałam miałam ich za dużo. 
Tak o 30 sztuk za dużo.




Po dożywieniu domowników i upewnieniu się, że ich żołądki napchane są po sam przełyk zdecydowałam się resztę rozdać, jako że naleśniki dnia następnego nie są już takie smaczne.
Wybrałam się do sąsiadów. Ich mała szarańcza zwykle nie wybrzydza i byłam przekonana, że i tym razem mnie nie rozczaruje.
Wzięłam talerz, pokonałam kilka pięter i zapukałam do drzwi. Otworzył mi średniej wielkości berbeć, który wyglądał na bardzo dumnego z faktu, że dosięga już do klamki.
- Dzień dobry - powiedziałam - Są rodzice? -
- Dzień dobry. Tak, są. Mamoooo! Przyszła pani od Morfi! -
Przywykłam już, że dla dzieci, a nawet dla niektórych dorosłych nie posiadam imienia. Jestem po prostu "panią od Morfi", ewentualnie "panią nianią", ostatecznie "ciocią" jeśli dziecko jest bardzo małe. Wszelkie inne nazewnictwo jest po prostu zbędne. Tak samo pewnie musiała się czuć Mama Muminka, czy jakakolwiek inna mama. Jako, że sama mam problem z zapamiętywaniem ludzkich imion, nie mogłam nikogo winić. Te psie za to jakoś same wchodzą.
- Dzień dobry - przywitała mnie sąsiadka, wycierając ręce w ścierkę
- Zrobiło mi się za dużo naleśników. Pomyślałam, że może maluchy by zjadły i by pani miała z głowy kolację -
Drugi raz powtarzać nie trzeba było. Słowo "naleśniki" odbiło się echem po pokojach i uaktywniło radar małej szarańczy. Brzdące w liczbie cztery teleportowały się tuż obok drzwi, jak Morfina po usłyszeniu słowa "ciasteczko", czy "spacerek".
- Naleśniki? Mamo, będą naleśniki? - pytało jedno przez drugie, a ich maślane spojrzenia wlepione w talerz uświadomiły mi, że decyzja została już właściwie podjęta.
- No wygląda na to, że tak - uśmiechnęła się kobieta, przejmując talerz z plackami. Były wiwaty, był taniec radości i wyciąganie z lodówki Nutelli, dżemu i masła orzechowego. Wiem to, ponieważ widziałam przemarsz słoików z kuchni do pokoju.
- Jak skończą, wyślę któregoś z talerzem. Bardzo dziękuję -
- Nie ma sprawy, życzę smacznego -
- Mam nadzieję, że się załapię na chociaż jednego - odpowiedziała z nadzieją sąsiadka, zamykając drzwi.
Znając te dziecki, to nie będzie to takie proste. Mama gromadki zje naleśnika, tylko jeśli wyrwie go siłą z objęć małych potworów, jak sęp wątrobę z ciała Prometeusza.
Po góra godzinie do mych drzwi zapukała mała rączka i wręczyła mi pusty talerz.
- Dziękuję - rzekł karzełek - Pycha było i mama mówiła, żeby to pani dać - dodało dziecko, odkręcając z przegubu ręki zaplątaną tam jednorazówkę.
Wojownik siłował się z nią chwilę, ale w końcu mocą Herkulesa podał mi reklamówkę. Był w niej spory kawałek już oczyszczonej dyni.
- Ale nie trzeba, naprawdę -
- Mama mówi, że już nie mamy miejsca w zamrażalniku, a pani się przyda. Poza tym jest za ciężkie żeby to dźwigać do góry. Mogę pogłaskać Morfi? - dodał młodzieniec, przyglądając się badawczo ścianie za moimi plecami.
Pies został pogłaskany, a uszczęśliwione dziecko wróciło na górę, zapewniając mnie, że jak mi się kiedyś całkiem przypadkiem zrobi za dużo naleśników jeszcze, to oni zjedzą... i pierogi też, i w sumie pizzy jakby mi się za dużo zrobiło to też wezmą, bo po co wyrzucać.
W ten sposób doszło do nieplanowanej wymiany naleśników na dynię. 




Tak chyba musiały przebiegać transakcje zanim ludzie wymyślili pieniądze.

3 komentarze:

  1. o! widzę, że nie tylko u mnie tak się zaczęło ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. z ryzem to szczera prawda, z makaronem tez :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Gdyby nie Fenicjanie, nadal funkcjonowałyby transakcje wymienne :)

    OdpowiedzUsuń