Etykiety

Co tu się dzieje?

Witam!
Szybkim wstępem: Morfina to moja suka (Golden Retriever), przez którą wielokrotnie jestem świadkiem sytuacji których normalnie bym nie zobaczyła. Te sytuacje są opisywane na tym właśnie blogu. Jeśli jesteś tu przypadkiem to wiedz, że bardzo zbłądziłeś.

poniedziałek, 24 września 2018

"Nie" oznacza "nie". Kropka. Ewentualnie wykrzyknik.

Wiecie, postanowiłam dać ludziom szansę. Założyłam, że nawet jeśli ktoś nie zrozumie idei żółtej wstążki zawieszonej przy smyczy, to na pewno zauważy psa którego większość ciała pokrywają świeże, dopiero co zaszyte rany, a nawet jeśli nie, to pozostaje zawsze grzeczne "proszę nie podchodzić", racja? Taki przekaz już każdy zrozumie.
No właśnie nie do końca.
Sytuacja wygląda tak:
Na jednym końcu smyczy zakatarzona właścicielka, poowijana jak na wyprawę w Alpy, bo grypa postanowiła zaatakować właśnie w tym momencie, na drugim - wyrób Goldenopodobny, który dopiero co wyszedł z operacji, która została zwieńczona reanimacją, bo przecież bez tego byłoby nudno. Duet życia stoi na najbliższym trawniku jaki znajduje się od klatki schodowej, bo pies w domu się nie załatwi, choćby zależało od tego jego życie, a po takiej dawce kroplówek pęcherz osiąga już swoje maksimum. Pomiędzy właścicielką, a psem, na smyczy wisi wielka, żółta wstążka.
Mimo, że od domu dzielą ich cztery metry, właścicielka nauczona mieć ograniczone zaufanie do ludzi, rozgląda się jak ranna zebra na sawannie w poszukiwaniu zagrożenia. Długo nie musi czekać.
Psy bez smyczy, które "chcą się tylko pobawić", ludzie którzy nie rozumieją zdania "proszę nie podchodzić", lub "proszę zapiąć psa", podbiegające dzieci, których rodzice idą kilometr dalej i w ogóle się do pociech nie przyznają, ludzie którzy w trakcie tłumaczeń dlaczego w danej chwili głaskanie i rozbawianie psa nie jest wskazane, mimochodem chwytają ręką za futro i udają że przejmują się tym co właśnie się do nich powiedziało.
Suka równie dobrze mogłaby być owinięta żółtą taśmą policyjną, a właścicielka trzymając wielki transparent "nie dotykać do jasnej cholery psa" mogłaby wykrzykiwać to samo zdanie przez megafon i niewiele by to zmieniło.
Wynikiem tego jest tylko zdarte przez właścicielkę i tak już bolące gardło i rozradowany pies, którego zalecenia brzmią "ograniczenie ruchu przez okres 14 dni", którego ludzie traktują jak publiczne dobro. Pies, który stoi w kantarze i obroży, ponieważ sama obroża przy lekkim nacisku drażni szwy znajdujące się po obu stronach karku, a szelki nie wchodzą w grę ze względu na cięcie na klatce piersiowej. Siły na tłumaczenia i opisywanie każdej, nowo napotkanej osobie dlaczego ten pies tak wygląda i co to znaczy, że nie wolno pogłaskać, skoro on chce, kończą się tym, że właścicielka przechodzi do planu B. Krzyczenie do zbliżających się osób "Nie podchodzić, to jest śmiertelnie zaraźliwe i przechodzi na ludzi" jest co prawda mniej miłe, ale dużo bardziej skuteczne. Jedynym sprzymierzeńcem w tej sytuacji jest pogoda. 15 stopni, wichura i deszcze co pół godziny usadawiają większość ludzi w domu, a im mniej ludzi, tym mniej walki o przetrwanie na przydomowym trawniku.
Jednak w całej tej poronionej sytuacji braku zrozumienia drugiego człowieka, pojawia się mikroskopijna iskierka nadziei. Zza rogu bloku wychodzi chłopiec, na oko z końca podstawówki. Obok chłopca drepcze średniej wielkości pies na smyczy, natomiast za nimi sznurek dzieci mniej więcej w tym samym wieku. Ekipa idzie prosto na rozchorowaną właścicielkę i pokiereszowanego psa. Właścicielka nauczona doświadczeniem odsuwa się jak najdalej i czeka na rozwój sytuacji, gotowa rzucić standardowym tekstem o śmiertelnie zaraźliwej chorobie, która najwidoczniej powoduje wyrastanie szwów. Chłopiec jednak staje, odwraca się do znajomych i mówi:
- Chodźcie tamtędy -
- A to niby czemu? -
- Bo tu jest pies ze wstążką, a nie ma miejsca żebyśmy się wyminęli? -
- No to co, boisz się Goldena? -
- Doucz się ćpoku, do takich psów się nie podchodzi -
- Bo co? -
- Bo jajco, ja idę tędy, chcesz to sobie idź prosto -
Po czym cała grupka przechodzi między samochodami i kierują się w stronę chodnika po przeciwnej stronie ulicy. Miejsce na wyminięcie jest, ale przy założeniu, że oba psy będą przyklejone do nogi i żadne z nich nie podejmie próby przywitania się z drugim. Chłopak wybiera więc bezpieczniejszą opcję.
Jedno dziecko. JEDNO, które dało jakąkolwiek nadzieję, że do tej pory to był po prostu pech i można jeszcze natrafić na ogarniętych ludzi, dla których "nie" znaczy "nie". No nic, okaże się czy warto mieć wiarę w ludzkość w ciągu najbliższych dwóch tygodni. Zawsze pozostaje plan C: napchać się wiadrem czosnku i zabić tych ludzi swoją aurą.




1 komentarz:

  1. a jednak jest światełko w tunelu... a nie wierzyłam.... to niemal zbyt piękne , żeby prawdziwe...



    OdpowiedzUsuń