Etykiety

Co tu się dzieje?

Witam!
Szybkim wstępem: Morfina to moja suka (Golden Retriever), przez którą wielokrotnie jestem świadkiem sytuacji których normalnie bym nie zobaczyła. Te sytuacje są opisywane na tym właśnie blogu. Jeśli jesteś tu przypadkiem to wiedz, że bardzo zbłądziłeś.

wtorek, 3 grudnia 2019

Ciekawa polityka sklepu

- Krysia, Ty nie musisz wstawać? - słyszę głos Damiana, który wybudza mnie z dwugodzinnego snu. 
Kiedy ja się nauczę, że lepiej nie kłaść się wcale, niż kłaść się na mniej niż trzy godziny?
- To zależy która jest godzina - odpowiadam, starając się przejąć władzę nad językiem. Mój mózg jest jeszcze na walce jednorożców i kolorowych pand, która toczyła się w mojej głowie. Pandy wygrywały.
- Piąta trzydzieści dochodzi. 
- No to muszę - mówię zrezygnowana, nie podnosząc się jednak z miejsca - Budzik powinien dzwonić o piątej.
- Nic nie dzwoniło.
Zerkam na telefon, ale jasność ekranu wypala mi oczy.
- Jezu... zabierz to światło - mówię do siebie, uchylając powieki do niezbędnego minimum, które pozwoli mi określić powód buntu urządzenia.
- Przegapiony alarm - czytam komunikat - Nie wyłączyłam trybu ciszy. To wiele wyjaśnia. Nic dziwnego, że nie dzwonił.
- Idę pobiegać, zabrać ze sobą Morfi? - pyta Damian, podnosząc rolety.
Spoglądam na Świniaka, który z wywalonym językiem przygląda się chłopakowi i wiem już jaka jest jej decyzja.
- Idziesz biegać o piątej trzydzieści rano, kiedy na zewnątrz słońce dopiero się zastanawia czy wyjść i jest jakieś trzy stopnie?
- No - odpowiada z uśmiechem Damian.
- Jak to jest być psychopatą? - pytam, bo nie jestem w stanie tego ogarnąć umysłem.
- Muszę się przebiec, a wieczorami jest za dużo smogu. Nie da się oddychać. To co? Wziąć ją? 
- Możesz ją wziąć jak chcesz - odpowiadam, podnosząc się z miejsca. Poranki są takie bezlitosne.
- Chcesz iść z nami? Najwyżej zrobimy dwa okrążenia i poczekamy - mówi Damian, zakładając rozradowanemu psu obrożę i zabierając ze sobą smycz. Jego propozycja spotyka się jednak z moim zaspanym obliczem, które wyrażać może tylko "wszystkie procesy są teraz skoncentrowane na przeżyciu, proszę spróbować później".
- Nie, dzięki - odpowiadam - w połowie musiałbyś mnie toczyć.
- Jak chcesz - odpowiada chłopak, schylając się, żeby zawiązać buty - Ty się ze mną przebiegniesz, tak? - pyta Morfiny, która korzystając z okazji, że ludzka twarz znalazła się na poziomie jej pyska, postanawia przejechać po niej językiem i pochrumkać trochę na znak aprobaty dla pomysłu.
- I zostałeś ośliniony - mówię, lokalizując swoje kapcie, które w nocy wyemigrowały koło kuchennej wyspy. Zagadka ruchomych butów nie została jeszcze wyjaśniona, ale podejrzewałam, że może za tym stać spółka zoo.
- Uznam to za tak - mówi Damian, wycierając twarz i opuszczając mieszkanie.
Spoglądam na koty, które z dezaprobatą obserwują opiekuna z parapetu.
- Wiem - rzucam do nich - czuję to samo.
Zbieram w sobie ostatnie okruchy woli życia i ogarniając siebie i swoje otoczenie, przechodzę do kuchni.
- Znając życie Wasz ojciec nic nie jadł - mówię do Mercy, która przygląda mi się z blatu - W lodówce za wiele nie ma - dodaję, otwierając i zamykając magiczną szafkę - Jajka są tylko przepiórcze. Zakładam, że Wasze. Czyli co, wyprawa do sklepu? - pytam córki mroku, lecz te tylko wlepiają we mnie swoje żółte ślepia - Żadna ze mną nie chce iść, co? Tak myślałam...
Zerkam przez okno i lokalizuję najbliżej położony otwarty spożywczak. Owijam się jak Eskimos przed wyprawą na polowanie i zamykam mieszkanie zapasowymi kluczami. Schodzę do sklepu położonego zaledwie kilkanaście metrów od mieszkania i rozglądam się po półkach. Jako, że kucharka ze mnie żadna, a spalić kuchnię koledze byłoby nietaktownie, stawiam na omlety. Tego dania nie można zrobić źle. Nawet ja nie potrafię tego zepsuć.
Ładuję więc do koszyka niezbędne produkty i mijam starszą panią, która usilnie próbuje dosięgnąć do jogurtu greckiego, lecz ten postawiony jest poza zasięgiem jej ręki.
- Pomóc pani? - pytam i kiedy kobieta przytakuje, podaję jej jogurt.
- Kiedyś też byłam taka wysoka, tylko na starość to się człowiek kurczy. Dziękuję - odpowiada kobiecina, która nawet będąc w moim wieku nie mogła mieć więcej niż metr sześćdziesiąt.
- Proszę bardzo - mówię, oddalając się od kobiety i wędrując z pełnym koszykiem do kasy.
Przede mną stoi lekko nietrzeźwy jegomość, który zastanawia się którą wódeczkę dzisiaj wpompować w swoje umęczone życiem ciało.
- Bo ja miaem osttnio pozioczkową - mówi do kasjerki - ale onaa nie była taka jak ta truskowkowo.
- To jaką podać? - pyta ekspedientka, widząc że kolejka rośnie o mnie i kobietę z jogurtem, stającą za mną.
- Nie wim, nie wim. A jaką pani poleeeca?
- A lubi Pan pigwę?
- Ale pani brzydko mówiii. Na to się mówi myszkaa.
- Co? - pyta kobieta, marszcząc brwi - Owoc taki, pigwa.
- Nie znam, a jeżkową macie?
- Jaką?
- No jeżkuową.
- Dalej nie wiem.
- Yhh - wzdycha człowiek fala - No są takie kklueszki nie?
- Co są?
- Klueszki takie okrongłe na krzaszku. One tam są i te klueszki... uff, te klueszki się robią w takie większe klueszki i one sobie rosną na tym krzaszku i się je zrywa, nie? Zrywa się je i się zjada, o tak - wskazuje mężczyzna na swoje otwarte usta - I się gryzie.
- Na krzaku - masuje skroń ekspedientka - kluseczki.
- Nie. Klueszki. Takie, okongłe - rysuje palcami okrąg mężczyzna.
- Kuleczki?
- Tak! Mówie przyciż.
- Maliny?
- Nie.
- Róża?
- Niii.
- Panu chyba chodzi o jeżynową! - rzuca starsza pani, stojąca za mną.
- O! - mówi mężczyzna, wskazując na kobietę palcem - O taką, o. Dziękuję pani bardzoo.
- Nie mamy jeżynowej - odpowiada zrezygnowana ekspedientka, która gdyby tylko mogła, specjalnie dla mężczyzny sama wytworzyłaby żądaną wódkę, byleby tylko pozbyć się klienta.
Czuję jak poczytalność opuszcza kobietę i rzeźbi w jej twarzy grymas bólu.
- Pan weźmie orzechową - rzuca za mną starsza Pani - Ja ostatnio brałam i była bardzo dobra, naprawdę. Pycha.
- Taak? - pyta mężczyzna, spoglądając na kobietę.
- Tak, ale nie ma Pan uczulenia na orzechy?
- Nieee. Na koty tyko.
- No to niech Pan weźmie. Bardzo dobra. Lepsza niż te owocowe.
- A to porposzsz - odpowiada mężczyzna ku uciesze kasjerki - Jak Pani mówi, że dobraa, to ja zaufam.
Na blacie ląduje orzechowa wódka i pracownica z nadzieją w oczach pyta:
- To już wszystko?
- Ni - odpowiada rozbujany dżentelmen - Jeszzcze fajeszki.
- Jakie?
- A jakie są?
Zabawa zaczyna się od nowa i kiedy mężczyzna w końcu przechodzi do płacenia, wyciągając pomięte banknoty ze swojej kieszeni, za mną rozlega się przeciągłe westchnięcie.
- Nie zdążę na serial - mówi ze smutkiem staruszka i moje zbyt miękkie serce zaczyna wchodzić w konflikt z mózgiem.
- A o której się zaczyna? - pytam.
- No za chwileczkę. Do domu mam blisko, ale on leci tylko wcześnie rano i tak sobie wypadłam po szybkie zakupy, ale chyba nie zdążę.
- Niech Pani przejdzie przede mnie - mówię i kobiecina, dziękując mi, kładzie swój jogurt na blacie. Mam kilka rzeczy, a ona jedną. Skoro czekałam już tyle czasu, to jeden jogurt mnie nie zbawi, racja?
Okazuje się jednak, że jogurt to dopiero początek.
Kobieta każe ekspedientce naważyć dziesięć deko "tych cukierków dobrych miętowych" i "ze cztery wafelki te z czekoladą" i jeszcze "jakieś ciasteczka z galaretką, bo dobre są te z galaretką". Podczas kiedy lista rośnie o ciastka, cukierki i batoniki, ja zastanawiam się kiedy w końcu postanowię być egoistyczna dla własnego dobra.
Kobieta w końcu kończy wyliczankę, pakuje swoje zakupy do dużej torby i uśmiechając się przepraszająco, odchodzi od kasy.
- Się Pani nastała - mówi ekspedientka.
- Czasem tak bywa, co zrobić - odpowiadam.
- A Pani wie, że te jajka po terminie? - pyta, wskazując na moje zakupy.
- Nie, a to gdzieś napisane? - dziwię się, oglądając pudełko w poszukiwaniu informacji.
- Nie, ale nasz szef to robi tak, że zakleja daty. One są mocno po terminie.
- Dziękuję, że mi Pani mówi, a dostanę jakieś, które są świeże?
- Przyniosę z magazynu.
- Będę wdzięczna. Tak dla pewności, ten sok to w terminie? - pytam, oddając kobiecie opakowanie i czekając na zamianę.
- Tak, sok tak. Tylko z jajkami, chlebem i nabiałem tak robi.
- Ale to... a ta Pani co brała jogurt przed chwilą?
- A z której półki brała?
- Z tamtej - wskazuję na lodówkę, będąc trochę zszokowana polityką sklepu.
- A, nie. To z tamtej to wczoraj wykładałam. Z tych niższych się nie bierze tylko. Tam wyżej to świeże stoi - odpowiada kasjerka i znika za drzwiami.
- Nie no, fajnie - mówię do siebie, czekając na podmiankę i kiedy kasjerka pojawia się z nowym opakowaniem jajek, pytam:
- A tego nie sprawdzają jacyś ludzie z zewnątrz? W takich sklepach to są chyba jakieś kontrole.
- My dostajemy informację kiedy będą i wtedy się sprząta, ale tak to szef sknera i chce wszystko ludziom opchnąć. Nie dociera do niego, że w ten sposób tylko klientów traci.
- Dobrze, że Pani jest w porządku - odpowiadam, chowając produkty do torebki.
- Ja to nie lubię ludzi truć, więc jak widzę, to od razu mówię. Świadomy zakup to co innego niż takie machloje. 
Płacę za zakupy, opuszczam sklep i wchodzę do mieszkania, w którym wciąż znajdują się tylko koty.
Podczas kiedy Mercy usiłuje wyżebrać u mnie szynkę, Bananka już ładuje się do mojej torebki. 
- Stare jajka mi chcieli sprzedać - mówię do kotów, które w nosie mają mój monolog - Konsekwencje byłyby straszne. Banana odłóż proszę te papierki - rzucam do kotki, która wędruje z szeleszczącym paragonem po pokoju.

Po chwili do mieszkania wchodzi właściciel potworków z bardzo zdewastowanym mopem na drugim końcu smyczy.
- Coś Ty jej zrobił? - pytam, obserwując jak dysząca Morfina rozkłada się na rozgwiazdę w przedpokoju.
- Nic, przebiegła się trochę - odpowiada Damian, ściągając umęczonemu psu obrożę.
- Trochę? Przecież ona ledwo żyje.
- Ej. Ja jej do niczego nie zmuszałem. To był trucht, a ona była bardzo zainteresowana.
- Morfina, mrugnij dwa razy, jeśli kazał Ci biegać - mówię do psa, zasłaniając jednocześnie patelnię przed wszędobylskimi łapkami Mercy.
Morfina mrugnąć jednak nie może, ponieważ powieki ciążą jej bardzo i razem z głową, lodują na kafelkach.
- Zepsułeś psa.
- Naprawi się. Co gotujesz? Dostanę też? - pyta Damian, ściągając z blatu niezadowoloną mini panterę.
- Gotuję to za dużo powiedziane, ale omlet robię. Biegałeś na czczo?
- Jak zawsze. Skąd masz jajka?
- Byłam w sklepie.
- Tym na dole?
- Tak.
- Sprawdzałaś termin do spożycia? - pyta z niepokojem Damian i już wiem, że polityka sklepu jest tutaj wszystkim znana.
- Tak, kasjerka mnie uprzedziła przy kasie, że jak chcę świeże, to muszę brać z góry.
- Taka blondynka z kokiem?
- Tak.
- To Pani Zosia, ona klientów ostrzega. Jakby była ta druga, czarna, Sabina bodajże, to by Ci nie powiedziała.
- Oni tak od dawna działają?
- Od kiedy pamiętam.
- I ten sklep jeszcze prosperuje?
- Wiesz, to są układy i układziki - odpowiada Damian, bawiąc się kocimi łapkami.
Do Morfiny dociera zapach smażonego jajka i pies trzeźwiejąc, podchodzi do kuchni. Węszący nos zbliża się się do mnie, a smyrająca mnie po spodniach łapa sugeruje, że chętnych na śniadanie jest więcej.
- Zmęczona byłaś - mówię do psa - Spać Ci się chciało przed chwilą.
- Są priorytety - odpowiada Damian - Ale soku to chyba od nich nie brałaś, co?
- Brałam - odpowiadam, widząc niepokój rosnący na twarzy kolegi - Ale ta Pani mi powiedziała, że termin ma dobry. Sama też sprawdzałam.
- Nie no, termin ma dobry... tylko, że oni je źle przechowują.
- W sensie jak źle?
- W sensie, że przy kaloryferach.
- Żartujesz sobie.
- No nie. Tam nawet oni sami tych soków nie biorą, bo to loteria. Raz się trafi dobry, a raz nie.
Zerkam niepewnie na sok i odkręcam korek. Zaglądam do środka, przelewam zawartość do szklanki i nie widząc niepokojących objawów, mówię bez przekonania:
- Wygląda normalnie.
- Niby tak - odpowiada Damian.
- Ktoś go musi skosztować.
- Ktoś musi.
- Kamień, papier, nożyce.
- Do trzech?
- Do trzech.
Po przegranej (kto by się spodziewał trzech kamieni pod rząd), staję nad szklanką, biorę wdech i upijam łyk. Pierwsze doznania smakowe docierają z opóźnieniem i wszystko wydaje się być w porządku, jednak po chwili mój język drętwieje, a palący przełyk wysyła alarm do całego organizmu. Wiem już, że to był błąd. Kombinacje smakowe tego wywaru dezorientują nawet mój mózg i kończy się przemieszczeniem lokalizacji obiektów na mojej twarzy. Jestem pewna, że swoich ust mogę teraz szukać na czole, a języka w uchu.
Sok definitywnie jest sfermentowany.
- Uhuhu - mówi Damian, jedną ręką miętosząc psa, a drugą zakrywając sobie usta - Chyba niedobre.
- No co Ty - odpowiadam, ładując w siebie dwie szklanki wody i czując jak mrowienie z kręgosłupa przechodzi mi na tył czaszki - Pycha, chcesz skosztować?
- Nie, wiesz, ja podziękuję.
- To ma po prostu bardzo mocny, oryginalny smak - dodaję, odzyskując władzę nad twarzą.
- Wierzę na słowo.
- Ja nie wiem czy to bezpiecznie jest wylewać do zlewu, czy do muszli - mówię, zakręcając niebezpieczny sok - To może być zagrożenie dla środowiska.
- Najlepiej by było go odnieść, ale one tam doskonale wiedzą o tych sokach, więc Ci tylko mogą powiedzieć, że "tak się trafiło".
- To może jednak herbatę - proponuję, włączając czajnik - Już nigdy nie spojrzę w ten sam sposób na sok.
- Sok to jest nic. Kiedyś tam sprzedawali ryby. Wiesz, wędzone makrele i takie inne.
- O nie - odpowiadam, uruchamiając wyobraźnię.
- O tak. Wyobraź sobie taką rybkę, leżącą kilka dni przy oknie w lipcu i sierpniu. Otwierasz, a tam cały mikrokosmos i nowe życie. Ryba niby martwa, bo bez głowy i uwędzona, a okazuje się, że całkiem nieźle się rusza.
- Robisz wszystko, żebym Ci oddała swoją porcję.
- Działa?
- Nie.
- No trudno.

Pełzające produkty spożywcze widzę teraz w głowie za każdym razem, kiedy sięgam po coś do lodówki.
Idealny sposób na dietę...


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz