W ostatnim czasie często bywamy z Morfiną u weterynarza.
Właściwie puchata traktuje już wypad do gabinetu jak wizytę w kawiarni. Wchodzi, oddaje trochę czerwonego soczku z żyły, dostaje ciastko, wodę i wychodzi.
Podczas ostatniej wizyty, kiedy siedziałyśmy w poczekalni, dosiadł się do nas starszy pan, który znajdował się w kolejce za nami.
- Piesek chory? - spytał mężczyzna, więc odpowiedziałam, że czekamy na kontrolne badanie krwi.
Człowiek był bardzo zainteresowany przypadkiem Morfiny. Zadawał wiele pytań, na które odpowiadałam i które prowadziły do kolejnych pytań. Nie był wścibski, po prostu zainteresował się zagadnieniem psa, który przeszedł w życiu więcej operacji niż niejeden człowiek i który na słowo "weterynarz" cieszył się nawet bardziej niż na słowo "spacer".
Mężczyzna wysłuchał skróconej wersji historii chorób Morfiny, pokiwał głową i odparł:
- Bo mi właśnie żona umarła tydzień temu i nie mogę sobie znaleźć miejsca, to pomyślałem, że może chociaż jakiś zwierzaczek by ze mną zamieszkał, żebym tak sam w czterech ścianach nie siedział i miał do kogo gębę otworzyć.
Odpowiedziałam, że bardzo mi przykro z powodu straty i zapytałam jakie zwierzątko najbardziej go interesuje.
- Chciałbym kotka - powiedział staruszek - Dużo czytałem o różnych zwierzętach. Synowa mi wypożyczyła książki o kotach, psach, królikach, o papugach i chyba najbardziej by mi odpowiadał kot. Z psem trzeba wychodzić, a ja już nogi mam nie te, a na trzecim piętrze mieszkam. Zwierzak by się męczył. Kotu kuwetę jeszcze zmienię, pobawię się z nim, jedzenia i wody nałożę. Tylko się tak zastanawiam czy takim starym ludziom to wydają jeszcze.
- Oczywiście, że wydają - odpowiedziałam - Przecież może Pan przygarnąć kotka, który jest już starszy i nie będzie aż tak energiczny co malutki.
- No właśnie tak chciałem to dopasować. Żebym za nim nadążył - uśmiechnął się mężczyzna i spytał czy mógłby wejść ze mną, bo on tylko chciał zadać pytanie panu doktorowi.
Odpowiedziałam, że nie ma problemu, bo cały proces przygotowania Morfiny do pobrania krwi i tak przeprowadzają technicy.
Po jakimś czasie z gabinetu wyszła kobieta z transporterem, zawiniętym w koc i weszliśmy ze starszym panem do środka.
- O, Morfi - powiedział lekarz, walcząc z puchatą psią miłością, która koniecznie chciała się przytulić do ulubionego człowieka, który zawsze miał w magicznych kieszeniach ciastka.
- Ja tylko Panie doktorze z pytaniem - powiedział staruszek.
- Słucham pana - odparł lekarz, przyglądając się jak rozmerdana Morfina czeka na założenie stazy i oczyszczenie miejsca wkłucia.
- Bo ja to chciałem zaadoptować kota. Kiedyś miałem testy alergiczne i nic w nich nie wyszło. Chciałem go wziąć ze schroniska. Dużo przeczytałem o opiece i leczeniu i tym wszystkim, ale chciałem się dowiedzieć więcej o procedurach.
- A to procedury adopcji to Panu objaśni schronisko - odpowiedział weterynarz - Pewnie będzie Pan musiał podpisać umowę adopcyjną, może być jakaś wizyta domowa, ale nie musi, to zależy od schroniska i tyle. Wydadzą Panu kotka prawdopodobnie na miejscu.
- A jakieś testy? - spytał mężczyzna.
- Ale mówi Pan, że miał pan testy alergiczne.
- Ale nie takie testy. Takie na to czy ktoś się nadaje na właściciela.
- A to schronisko ustala z wywiadu. Proszę się nie martwić, to trzeba się bardzo postarać by na tym wywiadzie źle wypaść.
- A jakiś egzamin na wiedzę? Nigdy nie miałem żadnego zwierzątka. Żona nie chciała, twierdziła, że to za duży obowiązek.
- Nie przeprowadza się żadnych testów na wiedzę, ale skoro Pan dużo czytał, to tę wiedzę zapewne Pan ma.
- To nie potrzeba żadnego zaświadczenia o kompetencjach? Nie przeprowadza się żadnych testów?
- No, tak właściwie to nie.
- Ale przecież nawet jak się chce mieć samochód, to trzeba zdać prawo jazdy, a to o żywe stworzenie chodzi.
- Wie Pan, do posiadania dzieci też testów nie robią, a to żywe stworzenia, racja?
- Tak, ale co w przypadku jak jakiś wariat weźmie zwierzaka? To powinny być potrzebne jakieś zaświadczenia od psychologa chociaż i jakieś testy sprawdzające. Ja byłem przekonany, że jest coś takiego. Żeby był przesiew kto zwierzaka może mieć, a kto nie.
- To by było bardzo dobre rozwiązanie, ale niestety nie ma czegoś takiego. Zwierzaka może mieć każdy, a to czy się okaże dobrym właścicielem, to wychodzi w praniu.
- To mnie Pan zdziwił teraz - zamyślił się mężczyzna - To miało dla mnie taki oczywisty sens. To mówi Pan, że nic nie trzeba? Tylko umowę i wizyta w domu i tyle?
- Tak.
- A takim starym ludziom jak ja też wydają bez zaświadczeń?
- Jak się Pan czuje na siłach do sprawowania opieki, to tak.
- Dziwny ten system - stwierdził staruszek - No nic, to dziękuję Panu bardzo za wyjaśnienie i Pani, że mogłem wejść z Panią. Pani też nie musiała żadnego testu robić przed wzięciem pieska? - spytał mężczyzna.
- Nie - odpowiedziałam.
- I nigdy takich testów nie było?
- Nie. Z tego co wiem, to niektóre hodowle dokładnie sprawdzają nowe domy, ale nie ma żadnych ogólnych egzaminów na wiedzę.
- No dobrze w takim razie.
- Tylko jak już Pan tego kotka zaadoptuje, to proszę z nim przyjść na kontrolę i odrobaczanie - powiedział weterynarz do odchodzącego staruszka.
- Naturalnie - odparł mężczyzna - Testów nie ma... - wymamrotał człowiek - ... nawet na studia człowiek testy musiał pisać, a tu testów nie ma.
- A powinny być - powiedział do siebie weterynarz.
- Powinny - dodałam.
Jakoś mnie rozczuliła ta cała sytuacja i oburzenie mężczyzny, że nie przeprowadza się egzaminów do adopcji, oraz nie są wymagane do tego zaświadczenia od lekarzy. Ten człowiek był autentycznie przekonany, że procedura jest dużo bardziej skomplikowana i zaskoczyła go rzeczywistość.
Jestem pewna, że staruszek był gotowy pisać test o kotach z marszu i mam nadzieję, że na następnej wizycie w gabinecie będzie już z nowym towarzyszem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz