Etykiety

Co tu się dzieje?

Witam!
Szybkim wstępem: Morfina to moja suka (Golden Retriever), przez którą wielokrotnie jestem świadkiem sytuacji których normalnie bym nie zobaczyła. Te sytuacje są opisywane na tym właśnie blogu. Jeśli jesteś tu przypadkiem to wiedz, że bardzo zbłądziłeś.

piątek, 16 sierpnia 2019

Morfina do budy

Jakiś czas temu zadzwoniła do nas rodzina ze wsi, z którą dawno nie mieliśmy kontaktu. Nieco zdziwiona mama odebrała telefon i przez następne dwie godziny zmuszona była sluchać opowieści o krowach i buhajach, oraz o tym, że kuna połowę niosek pomordowała i bezczelna trupy wywlokła pod siatkę.
Po szybkim sprawozdaniu z naszego życia (niestety nie uwzględniającego buhajów i niosek), moja rodzicielka przyjęła od wuja propozycję nie do odrzucenia:
"Przyjechali byśta, bo żeśmy Was dawno nie widziały, a i dzieciaki by powietrzem swojskim odetchnęły".
Mama zmuszona była odpowiedzieć zgodnie z prawdą, że na wakacje w tym roku nie ma za bardzo co liczyć, bo młodsze dziecko na zmianie leków nie czuje się najlepiej, a starsze z praktyk przechodzi od razu do części eksperymentalnej projektu inżynierskiego. Zaprosiła więc rodzinę do nas, do miasta.
- Nie, co ja bym tam robił? A kto by się gospodarką zajął? Nie da rady - odparł wujek - O, to ja mam pomysł. Pakuj dziecioki i na weekend przyjedziecie. Dwa dni sobie poradzicie, a smalczyku takiego narobiłem, że wyjeżdżać nie bedzieta chciały.
Wujowy smalczyk był dla mojej mamy argumentem nie do pobicia. Pozostawała jednak kwestia zwierzęcej części rodziny.
- Tylko, że mamy psa.
- No to co za problem, pakujesz jego też, pobiega sobie.
- I szczury...
- A to ja już się dawno pozbyłem. Są takie pułapki na prąd, bardzo dobrze się sprawdzają.
- Ale takie domowe szczury.
- To w mieście też Wam do domu włażą?
- Jako domowe zwierzątka. Takie w klatce.
- Nie macie co trzymać? Wytruj to w cholerę.
- Przyjedziemy jednak tylko z psem - zakończyła rodzicielka widząc, że życie produktów spożywczych wisiało na włosku.

Zorganizowałam opiekę dla pasożytów na dwa dni i wpakowałam niezadowolonego psa do samochodu. Zwierz musiał być na czczo, ponieważ z braku własnego auta na miejsce miała nas zawieść znajoma mojej mamy, która liczyła sobie tylko za paliwo. Choroba lokomocyjna Morfiny bardzo by nam utrudniła sytuację, gdyż dostanie się na miejsce miejską komunikacją graniczyło z cudem. Tamtejszym transportem były głównie konie i własne nogi.

Dojechaliśmy na miejsce i po upewnieniu się trzy razy, że gryzoniom nic nie jest, wyjęłam z samochodu nasze nieliczne bagaże i trzydzieści kilo futra.
- O, jaki piękny, duży pies. Groźny? - spytał wujek, zaglądając psu do pyska i licząc mu zęby.
- To nie koń, nie trzeba sprawdzać uzębienia - odparła rodzicielka, przenosząc nasze ubrania i dziękując znajomej za podwózkę.
- Ja wiem. Tak sprawdzam. Zośka! - zawołał żonę krewny - Zośka, patrz no na tą bestię. Chyba nam się skończyły problemy z kunami.
Nie dałam rady. Naprawdę próbowałam, ale nie mogłam powstrzymać parsknięcia, jakie wydostało się ze mnie mimowolnie.
- Wujek tak na serio? - spytałam po chwili, widząc poważne miny reszty towarzystwa.
- A jak? Przecież to samą łapą z dwie za jednym zamachem położy.
- Ja może coś wujkowi wyjaśnię. Ten pies to hipis. Jak idzie w deszczu, to uważa żeby na dżdżownicę nie nadepnąć. Ona się nie nadaje do mordowania, polowania, stróżowania, czy co tam robią normalnie psy.
- Skąd wie, jak nigdy nie próbowała?
- Bo ją znam od siedmiu lat, ona ucieka jak na nią wróbel krzywo spojrzy.
- No obaczym, obaczym - odparł wujek, dając mi do zrozumienia, że nie mam pojęcia o czym mówię i tak duży pies na pewno jest w stanie pokonać nie tylko kunę, ale i stado lisów.

Po kolacji (zorganizowanej na zewnątrz, bo ciepło) na którą składały się głównie wujowe wyroby mięsne, zostałyśmy odesłane do zagonienia kur i przyprowadzenia krów.
Po powrocie spytałyśmy gospodarzy gdzie będziemy spać.
- Ano, Anka Wam swój pokój udostępni i z matką będzie spała. W trójkę się zmieścicie na jednym, nie? W poprzek.
- Jasne, bez problemu.
- No to psa do budy i możecie iść się myć, wody zaraz nagrzeję.
Uśmiechnęłam się sądząc, że to jeden z wyśmienitych, wujowych żartów, ale jego mina była dla mnie jednoznaczna.
- Jak do budy?
- No do łańcucha za obrożę, tam ma budę. Po poprzednim została, bo nam go traktor rozjechał.
Po pierwsze zabolała mnie beztroska z jaką mój własny krewny mówił o swoim psie, który zginął pod kołami maszyny rolniczej, a po drugie nie wyobrażałam sobie Morfiny na łańcuchu, nawet kiedy bardzo się starałam wysilić wyobraźnię.
- Daj spokój - interweniowała moja mama, widząc wyraz mojej twarzy - Ten pies się nie nadaje na łańcuch. To kanapowiec.
- To co, wolno go chcecie puścić? Może chodzić wolno, ale w płocie jest dziura. Jak się nie boicie, że Wam ucieknie. W sumie racja, na łańcuchu ciężej mu będzie kunę złapać.
- Wujek, ta kuna to prędzej tego psa zagryzie, niż ten pies tą kunę - odparłam.
- Przestań się tak cackać. Wy miastowe tak macie, psy z dziećmi mylicie, a to jest pies. U nas psy do domu nie wchodzą. Nawet nie ma dyskusji.
- W takim razie poproszę koc, śpiwór, cokolwiek. Ja tutaj zostaję z nią.
- Szaleju się najadła? Zimno w nocy, ma padać, poza tym tu dzikie psy czasem zaglądają, bezpieczna nie będziesz. Do domu idź.
- Dobrze wiedzieć. Wujek, albo ten pies wchodzi do domu, albo ja z nim śpię na zewnątrz.

Kłótnia trwała kilka minut i nie prowadziła donikąd. Rozumiałam prawo gospodarza i respektowanie jego warunków, ale jednocześnie nie miałam zamiaru narażać Morfiny na ataki dzikich psów, kun, lisów, czy innej zwierzyny.
Stanęło więc na tym, że zabrałam psa i swoje rzeczy, po czym wyszłam na przystanek. Miałam zamiar złapać ostatni autobus do większej wsi, z której mógł mnie odebrać znajomy. Na autobus się spóźniłam, więc musiałam przejść  pieszo około 15 km. Rozglądałam się niepewnie dookoła, słysząc ujadanie okolicznych psów i mając nadzieję, że sąsiedzi w przeciwieństwie do wujka mieli szczelne ogrodzenia. 
Na miejsce dotarłam kiedy było już dość ciemno, przemoczona do suchej nitki (jednak wujek miał rację z tym deszczem) i z kapiącym psem na smyczy.
Do domu dotarłam właściwie nad ranem.

Tak oto skończyło się moje obcowanie z naturą w wiejskim klimacie i w gronie rodziny.
Ku przestrodze innych - należy się zawsze upewnić jakie zasady panują w domu do którego się wybieramy ZANIM się do niego wybierzemy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz