Etykiety

Co tu się dzieje?

Witam!
Szybkim wstępem: Morfina to moja suka (Golden Retriever), przez którą wielokrotnie jestem świadkiem sytuacji których normalnie bym nie zobaczyła. Te sytuacje są opisywane na tym właśnie blogu. Jeśli jesteś tu przypadkiem to wiedz, że bardzo zbłądziłeś.

sobota, 31 sierpnia 2019

Morfinowy hot dog

Późny wieczór. Jestem sama w domu i przygotowuję kolację w oczekiwaniu na powrót reszty domowników z rehabilitacji.
Dzwoni jeden z telefonów mojej mamy, który został w ładowaniu.
- Tak? - mówię, odbierając połączenie z niezapisanym numerem.
- Mge u ws chwyle, bo poczkam na mmm?
Odsuwam słuchawkę od ucha. Albo nawala komórka, albo połączyło mnie z kosmitami.
- Proszę mówić wyraźnie, nic nie rozumiem.
- Ciociuuu! - odzywa się głos i przeszukuję w głowie wszystkie małoletnie glizdy dla których zostałam już ciocią. Żadna nie ma jeszcze komórki, czyli aż tak stara nie jestem.
- Kto mówi?
- Rafaaaał
- Rafał? Ty jesteś narąbany. Matka wie, że pijesz? - mówię, orientując się, że rozmawiam z moim siedemnastoletnim kuzynem.
- Ej, Ty nie jestsśśś ciocia.
- Nie, nie jestem. Jej telefon został w domu. Gdzie jesteś?
- Odwiozzm mnie do Was. Dobsszsz? Mamm mnie odb... odbi... weźmie mnieeee potm.
- Dobra - odpowiadam i rozłączam się, bo rozmowa coraz bardziej przypomina bełkot.
Po szybkim telefonie do ciotki dowiaduję się, że odbierze młodego kiedy wróci z pracy. Wypuściła go na osiemnastkę kolegi i pozwoliła "pić z umiarem", ale jej wkurzenie wskazywało na to, że kiedy wróci, zrobi mu z dupska sajgonki.

Kilka minut później ktoś łomocze do drzwi niczym Gestapo i po otwarciu wrót, do mieszkania wtacza się pięciu ululanych małolatów. Ciężko już stwierdzić kto podtrzymuje kogo, bo ludzkie spaghetti wije się i potyka, stojąc w miejscu. Wyławiam członka mojej rodziny i wypycham za drzwi całą resztę, zatrzymując nogą Morfinę, która ma ochotę iść na bal z miłymi panami.
- Matka Cię zabije - mówię do uśmiechniętego kuzyna, który stoi w korytarzu, tuląc się do ściany.
Makaron bulgocze mi w garnku, więc rzucam szybkie:
- Stój tu i niczego nie dotykaj - po czym ratuję przypalające się kluski. Podczas intensywnego mieszania łyżką w garnku, słyszę łupnięcie i zaglądam do korytarza, w którym Rafał zdążył już zmienić swoją pozycję na równoległą względem podłogi. Nad chłopakiem pochyla się Morfina i z rozpaczą w oczach biegnie do kuchni.
"Tam leży pan, przewrócił się, chyba nie żyje, helpunku!" - daje mi do zrozumienia swoim popiskiwaniem i jestem zmuszona pomóc napromilowanemu.
- Wstawaj - wydaję polecenie, ale brak kontaktu z bazą nie upraszcza przesyłu informacji.
Nie będę się z nim siłować. Biorę do ręki szklankę, napełniam ją zimną wodą i wylewam zawartość na głowę kuzyna.
Chłopak łapie agresywnie powietrze, jakby był w stanie utopić się w 250 ml płynu i odzyskuje przytomność, więc udaje mi się zawlec jego zwłoki na kanapę.
Morfina cały czas śledzi moje poczynania i kiedy wracam do korytarza, by wymopować wodę z kafelek, pies mości się obok ledwie żywego i z troską mu się przygląda.
Kuzyn nie ma zwierząt, nie wie jak się z nimi obchodzić i nie pała do nich miłością, ale nawet pijany trup wywołuje w Świniaku współczucie i empatię.
Podczas kiedy ja sprzątam i kończę przygotowywać posiłek, beżowe i puchate dokłada wszelkich starań by naprawić to zepsute, co zaległo i się nie rusza. Szturcha kuzyna nosem, reanimuje go łapą, liże po dłoni. Nic jednak nie działa i Morfina obdarowuje mnie spojrzeniem pod tytułem: "Mame, ten człowiek dziwnie pachnie i mnie nie mizia. Chyba umiera".
Poświęcam kanapę i wylewam na chłopaka drugą szklankę wody, tym razem cieplejszej. Szybciej wyschnie.
- Co jest, niee - odzywa się kuzyn i podaję mu kubek z kawą. Czarna śmierć w różowym kubeczku. Napój mocny jak opierdziel który go czeka po powrocie do domu.
- Pij - mówię, pilnując żeby Rafał utrzymał gorącą ciesz w drżących dłoniach.
- Nie chcę...
- To rozumiem, że wybierasz zimny prysznic.
- Nieeee
- Pij.
Małolat bierze do ręki kubek, robi łyka i jego twarz wykręca się jakby właśnie pochłonął kiszone jajko. Dzieciak siada i rozradowany psi kompan wciska mu się pod pachę.
- Ej, ej. Kawę wylejsz piesu.
"On żyje!" - przekazuje swoim merdaniem Morfina i przygląda się pokonanemu z góry. Nie wygląda dobrze i dalej śmierdzi, ale przemówił, więc żyje.
- Ale bym opchnął hot doga - mruczy marzyciel i spogląda w moją stronę.
- Może frytki do tego? Ty lepiej żarcie w płynie przyjmuj, bo matka jak Cię dorwie, to mniej Cię będzie na kiblu bolało im krócej tam spędzisz.
- Blblblb. Co się paczysz? - rzuca do Morfiny - Nie umiem w zwierzęta, co chcesz?
"Pokoju na świecie, żeby nie było głodu i ciastki dla każdego" - mówi Morfini wzrok, lecz usta jej pozostają nieruchome.
- Pies. Przynieś mi hot doga - rzecze rozbujany i Kokosanka przygląda się mu jak dziwnemu zjawisku.
- Dog. Dog to pies w innym języku. Na pewno znasz. Hot dog. Tak paróóówka w bułce - tłumaczy chłopak zwierzowi, lecz Świniak pozostaje niewzruszony.
- Skup się. Czytałem, że psy potrafią zapamiętać do tysiąca słów. Jestem pewien, że gdzieś w tym tysiącu istnieje słowo "bułka".

Morfina przybliża się do twarzy Rafała i stara się zrozumieć o co temu śmiesznie pachnącemu człowiekowi chodzi.
- Patrz mnie na usta. Przy-nieś Hot-do-ga. Panimaju?
Do Morświna coś dociera, coś rozjaśnia się w jej głowie i ku mojemu zaskoczeniu, włosiane zeskakuje z mebla i biegnie do pokoju, wracając po chwili z piłeczką, z którą wskakuje na kanapę i wypuszcza z pyska, prosto na twarz kuzyna.
- Ał. Nie. Jedzenie, rozumiesz? Przy-nieś. Je-dze-nie.
Sytuacja powtarza się, tylko tym razem na twarzy chłopaka ląduje pluszak truskawka.
- Ona rozumie słowo "przynieś", możesz sobie po tym dodawać dowolne rzeczowniki i nie dostaniesz nic oprócz wszystkich jej zabawek - mówię, widząc, że chłopak ponownie próbuje nakłonić Morfinę do bycia kelnerem.
- Kiedyś mi się uda - słyszę, lecz zabawa kończy się gdy Puchatek zrzuca na trzeźwiejącego ciężką, kauczukową kulę, wielkości pięści, zawieszoną na sznurku.
Z tego będzie limo.

Kilka godzin później, po otrzeźwiałego już lekko syna przyjeżdża moja ciocia. Po jej minie widzę, że uderzenie kulą to jedna z milszych rzeczy jaka dzisiaj spotkała kuzyna.
Było pić z umiarem.



piątek, 30 sierpnia 2019

Wyścigi

Budzę się dziś rano i rozglądam zaspana w poszukiwaniu mojego kreta. To nie alegoria, miałam bardzo realistyczny sen w którym adoptowałam małego krecika i teraz, kiedy orientuję się że to tylko sen, jest mi bardzo smutno.

Zabieram więc większego krecika z nadmiarem owłosienia na spacer. Kiedy wędrujemy między polami, przez niedokończoną drogę, odciętą dla samochodów, wpadam na pomysł przebiegnięcia się.
Tak, czasem mam takie szalone pomysły znikąd. 
Jest wczesny poranek, ludzi dookoła brak, a temperatura wskazuje 17 stopni, akceptowalne dla takiej aktywności fizycznej. Zaczynam więc trucht, nic ekstrawaganckiego. Pies trzyma się blisko na luźnej lince.

Mam zerową kondycję, więc już po chwili zaczynam sapać jak mały parowóz. Właśnie wtedy w oddali widzę drugiego biegacza. Profesjonalne wdzianko, buty bardziej wyczesane niż Morfina po wpadnięciu w krzaki, bidon na wodę przy pasie, pulsomierz na nadgarstku. Gość spokojnie mógłby być moim ojcem, ale nie widać po nim żadnych oznak zmęczenia. Szpaner.
Mam nadzieję, że się miniemy, jako że biegniemy w przeciwną stronę i każdy zajmie się sobą. Tymczasem mężczyzna przebiega obok i zawraca, trzymając się w pewnej odległości ode mnie, ale truchtając teraz w tym samym kierunku.
Kojarzycie tych kierowców sportowych samochodów, którzy na czerwonym świetle warkotem samochodu i wyzywającym spojrzeniem prowokują innych kierowców do ścigania się, bo myślą, że siedzą w Formule 1?
Tutaj jest ten sam przypadek, tylko napęd stanowią nogi.
Gość wyprzedza mnie, zwalnia, zawraca i ponownie mnie wyprzedza. Jako, że nie startuję w zawodach, a jestem na miłej przebieżce z psem, ignoruję prowokatora i liczę, że pójdzie się popisywać gdzie indziej.
Tak, czaję. Masz staminę na +50, mimo że jesteś starszy. Gratulacje, teraz odejdź.

Moje serce nadaje morsem sygnał SOS, a płuca uruchamiają czerwony alarm, więc przystaję żeby się napić i napoić psa. Mężczyzna w tym czasie wywija kółeczka na środku jezdni (chyba chce mi zaimponować tymi driftami) i biegnie w miejscu, łapiąc ze mną kontakt wzrokowy. Wyglądam teraz jak wielki, czerwony, rozgotowany ziemniak. Mam średnią ochotę na towarzystwo w torturach, więc zasysając butelkę daję nieznajomemu znak głową, że ma ruszać dalej. Nic z tego. Gość dalej czeka aż skończę, żeby pobiec. W uszach ma słuchawki przez które muzykę słyszę aż tu gdzie stoję. Nie ma szans wytłumaczenia mu, że ulica jest wystarczająco szeroka żeby mógł biec po jej drugiej stronie. Robię trzy głębokie wdechy i wracam do truchtu, który równie dobrze mógłby być szybkim marszem.
Mężczyźnie chyba się nudzi ślimacze tempo, bo zaczyna się popisywać, wbiegając na krawężnik i po chwili z niego zbiegając.
Myślę sobie - zaraz zacznie na łokciach stepować skubany. Nagle jego but ląduje o dziesięć stopni za nisko, podeszwa ześlizguje się z krawężnika i maratończyk zalicza piękną glebę w pozie pomnika "Eros i Psyche", z tym że on bardziej przypomina teraz Psyche. Łokcie zdarte, broda obita, ale poza tym mężczyzna zbiera się z morderczej pułapki o własnych siłach, więc wymijam go nie zwalniając i próbując powstrzymać uśmiech. Z wredotą mi nie do twarzy.

Król szpanu musi sobie coś jednak udowodnić, więc dobiega do mnie i prowokuje psa, który do tej pory biegł grzecznie obok mnie.
Skoro tak sobie życzy, niech tak będzie. Spuszczam Morfinę ze smyczy, niech ściga się z cwaniaczkiem. Gość ewidentnie rozochocony, wreszcie równy rywal. Mężczyzna przyspiesza i Morświn, uzyskując moje pozwolenie, robi to samo. Widzę jak pies przechodzi z kłusu w galop i w cwał, zostawiając nowego towarzysza daleko w tyle, mimo że ten wyciąga nogi najdalej jak może i ewidentnie stara się przegonić zwierza.
Niestety, napęd na cztery zazwyczaj jest nieporównywalnie lepszy niż napęd na dwa i mister wyścigowiec widzi już tylko powiewającą flagę Morfiniego ogona.
Gwiżdżę, by przywołać zwyciężczynię wyścigu, gdy mych uszu dochodzi głośne "wohoo", przeradzające się w trzaśnięcie z plaśnięciem.
Przyspieszam w obawie, że to moje futro, ale Morfina już pędzi wesoło w moją stronę, niemal szybując w powietrzu. Mężczyzny za to nigdzie nie widać. Jakby zapadł się pod ziemię.
No cóż, najwidoczniej przerosła go przegrana i wrócił do domu razem ze swoim potłuczonym ego.
Mijając ostatni szlaban, zapinam Świniaka na smycz i widzę maratończyka, który zbiera się z ziemi po drugiej stronie murku i szuka zgubionych na trasie przedmiotów.

Mistrz taktyki tak się rozpędził, że nie mogąc wyhamować, wpadł na betonową blokadę, odstawił pole dance na znaku B1, przewrócił jeden ze szlabanów i z gracją wylądował na ziemi, gdzie miał czas przemyśleć swoje postępowanie.

Nie wiem czy karma, czy klątwa Morfiny, ale ogólnie jestem zadowolona z efektu.


czwartek, 29 sierpnia 2019

Kasztan mądrości

Pilnuję czasami dziecka, które przez swoich patologicznych rodziców trafiło pod opiekę dziadka. Ojciec odciął się od chłopca, a matka, która zwykła wlewać w siebie ogromne ilości alkoholu i substancji nielegalnych, dostała sądowe pozwolenie na widzenie syna dwa razy w tygodniu.
Cała rodzina objęta jest też nadzorem kuratora.
Dziadek chłopca to bardzo miły człowiek, jednak rodzice zdążyli zrobić już ze swojego syna skrajnego rasistę. Dziecko posługuje się pojęciami "ciapatych", "brudnych", czy "żółtków" lepiej niż tabliczką mnożenia.
Zgłaszałam mężczyźnie wiele sytuacji, w których musiałam upominać chłopca, że tak się nie mówi i zwracać mu uwagę, ale dziecko odpowiadało tylko "rodzice tak mówili" i traciłam tym samym siłę przebicia.
- Nie wiem czy ma Pan na niego jakiś wpływ i czy uda się Panu go naprostować. Ja nie jestem dla niego wystarczającym autorytetem - powiedziałam do staruszka po kolejnej takiej sytuacji.
- Młode drzewka można jeszcze ustawić we właściwym kierunku, choćby nie wiem jak były niesforne. Najgorzej jest z tymi, które już zdrewniały. Z nimi niewiele da się zrobić - odparł prawny opiekun dziecka, obiecując, że porozmawia z wnukiem.

Pewnego dnia dziadek chłopca przechadzał się z nim po parku. W pewnym momencie przystanął i spojrzał na Kasztanowca, rosnącego przy ścieżce.


- Podejdź wnusiu na chwilę - zawołał dziecko mężczyzna i po chwili młody podszedł, kierując wzrok w tę samą stronę co opiekun.
- Co to jest kochany? Takie zielone, okrągłe i z kolcami?
- No... kasztan dziadku - odparł niepewnie chłopak.
- A zerwałbyś dziadkowi jednego takiego kasztana? Tego co nisko wisi. Jeden nam wystarczy.
- No, ok - powiedziało dziecko i zerwało z drzewa zieloną kulkę, po czym podało ją staruszkowi.
- A po co Ci jeden kasztan dziadku? - spytał chłopiec, widząc, że mężczyzna chowa kasztanka do kieszeni.
- Zobaczysz - odparł staruszek - Jeszcze zobaczysz.
Młody nie drążył tematu i zapomniał o tajemniczym kasztanie w dziadkowej kieszeni. Do momentu, aż oboje nie wrócili do domu.
Mężczyzna rozłupał skorupkę kasztana i ujrzał białą kulkę. Było za wcześnie na dojrzałe kasztany. Ten był już ukształtowany, ale nie zdążył jeszcze ściemnieć.


- A to co jest wnusiu? - spytał ponownie dziadek.
- No kasztan - odparł wnuczek - Tylko bez łupinki.
- Jesteś pewien? To kasztan i tamto kasztan?
- No tak - odparł chłopiec, martwiąc się o postępującą sklerozę dziadka.
- Skoro tak mówisz - odparł staruszek i odłożył białą kulkę na stół.

Mijały godziny i dziecko miło spędzało czas z opiekunem. Mężczyzna pokazał chłopcu na czym polega gra w warcaby i jak układa się domino. Dziecko nauczyło się też jak układać domek z kart, żeby nie rozsypywał się zbyt szybko.
Staruszek wziął do ręki ciemniejącą już kulkę i ponownie zadał wnuczkowi pytanie.



- A teraz wnusiu? Teraz co to jest?
- No kasztan dziadku. To dalej jest kasztan, tylko ciemniejszy.
- Aha - odparł mężczyzna i wrócił do zabawy.

Przed kolacją staruszek ponownie sięgnął po kulkę i pokazał ją chłopcu.



- A teraz? - spytał - Teraz to też jest kasztan?
- No, tak.
- Ale jesteś pewny?
- Dziadku, ja wiem jak wygląda kasztan.
- No dobrze, ja Ci wierzę.

Kiedy chłopiec kładł się spać, dziadek przyszedł do niego, opowiedział mu pewną historię i ponownie pokazał kasztanka. Teraz już niemal całkowicie pociemniałego.



- Co to jest?
- Kasztan! - odparł zirytowany chłopiec - Od rana mnie pytasz co to jest, a to cały czas jest kasztan!
- Czyli ten zielony to był kasztan?
- Tak.
- I ten biały też.
- No tak, mówię przecież.
- I ten pożółkły to też był kasztan.
- Dziadku...
- I ten brązowy to też jest kasztan?
- Dziadku Ty się dobrze czujesz?
- To który jest lepszy?
- Wszystko to jest kasztan. Są jednakowe, bo to ten sam kasztan. Co z Tobą dziadku dzisiaj?
- Czyli nie ważne jakiego jest koloru, to ciągle jest kasztan, tak?
- Tak!
- Widzisz - odparł mężczyzna, siadając przy łóżku - Doszedłeś dzisiaj do bardzo ważnej rzeczy. To wszystko to był kasztan, chociaż wyglądał inaczej. Nie ma lepszych, ani gorszych kasztanów, chociaż się od siebie różnią. Tak samo jest z ludźmi. Nie ważne jaki mają kolor skóry, ani w co są ubrani. To wciąż Ci sami ludzie, tylko wyglądają inaczej. Rozumiesz?
- Tak jakby.
- Kochasz mnie wnusiu? - spytał dziadek.
- Pewnie dziadku - odparł niemal natychmiast chłopiec.
- A czy gdybym miał bielactwo i był cały w plamach jak mućka, to też byś mnie kochał tak samo?
- No jasne, że tak.
- A jakbym był żółty, brązowy, albo czerwony to też?
- No... tak.
- Na pewno?
- Tak. Byłbyś tym samym dziadkiem.
- No widzisz. I ja też bym Cię kochał tak samo jakbyś był żółty, albo zielony, albo miałbyś kolce. I byłoby mi przykro jakby ktoś się z Ciebie wyśmiewał. Tobie też by było przykro, racja?
- No... tak, chyba tak.
- Jest mi też przykro kiedy wyśmiewasz się z innych osób, bo to tacy sami ludzie. Też mają rodziny i wnuczków takich jak Ty i też zbierają te same kasztany. Im też jest przykro.

Minęło kilka dni i za każdym razem kiedy chłopiec się zapomni i powie coś głupiego, dziadek kładzie przed nim tego samego kasztana, pytając:
- Pamiętasz, co to jest?
Dziecko bardzo zyskuje na mieszkaniu z dziadkiem i stara się pilnować kiedy widzi kogoś o innym kolorze skóry, czy to w miejscach publicznych, czy w telewizji. Zmiany w zachowaniu chłopca widoczne są gołym okiem.

To była jedna rozmowa.
Pomyślcie ile można zdziałać odpowiednim podejściem od najmłodszych lat, jeśli taka przemiana nastąpiła tylko po jednej rozmowie.



"Mniej złości, więcej miłości"

Ważny post informacyjny. 

Wiecie, czasem spotykamy na swojej drodze ludzi, którzy uświadamiają nam, że to wszystko nie jest takie złe na jakie wygląda. Spotykamy też jednak takich, dzięki którym tracimy wszelką wiarę w ludzkość i siły na cokolwiek.

Miasto w którym studiuję (Gliwice) jest miastem multikulturowym. Uczelnia przyjmuje uczniów z wymiany i tych, którzy przyjechali do Polski na stałe. Mija się tu ludzi o innym kolorze skóry, wyznaniu, poglądach, orientacji i jest to dla wszystkich tak naturalne jak brak miejsc parkingowych.

Byłam zaskoczona, kiedy w poście Nowin Gliwickich ujrzałam zdjęcie naklejki "Gliwice wolne od LGBT" naklejanej gdzie popadnie, oraz pytanie "Popieracie?".


Gdzie jak gdzie, ale w tym mieście złożonym głównie z tolerancji? To musiał być jakiś jednostkowy wybryk. Przecież nikt już nie myśli w ten sposób, nie tutaj. Pełna nadziei zajrzałam więc w sekcję komentarzy. Bardzo szybko dotarło do mnie, że ludzie jednak myślą w ten sposób. 90% komentujących popierała ten pomysł. Komentarze, opowiadające się po przeciwnej stronie można było policzyć na palcach jednej ręki, a odpowiedzi pod nimi były przejawem czystej nienawiści i wulgarności.
Post szybko został zdjęty przez falę nietolerancji i hejty.
Powinnam być przygotowana na coś takiego w tym kraju?
Może, ale byłam jednak zaskoczona i zdezorientowana. To nie były jednostki, to były tłumy i osoby które do nich nie należały, nie miały szans się przebić.
To jednak tylko internet, racja? Każdy jest mocny w internecie.

Kilka tygodni później zadzwoniła do mnie koleżanka z Krakowa. Była w szpitalu. Z rozmowy dowiedziałam się, że pobiła ją grupka karków, ponieważ nie spodobało im się, że trzymała się z dziewczyną za rękę na przystanku.
Nic poważnego na szczęście jej się nie stało, ale skończyła na obserwacji z rozciętym łukiem brwiowym i poharataną wargą.
Jak słabym trzeba być by w kilka osób napadać na drobną dziewczynę tylko dlatego, że trzymała się za rękę z inną dziewczyną? Czy gdyby się pocałowały, skończyłyby na OIOMie?

Bolało mnie to, tak jak boli świadomość, że po tej samej planecie poruszają się ludzie, którzy torturują zwierzęta i innych ludzi.

Co jednak mogę? Przecież jeden patyk nie zatrzyma rzeki. Co może jednostka względem tłumu?
Cóż, jeśli tych patyków jest wystarczająco dużo mogą stworzyć tamę. Jedna tama to dalej niewiele, ale jeśli znajdzie się więcej patyków, powstanie więcej tam.
Jako, że agresją nie da się zwalczyć agresji, postanowiłam zostać patykiem pokojowym.

7 września ja i kilka innych osób wybieramy się na paradę równości.
Część znajomych była już na paradach w innych miastach, lub będzie na tych przyszłych. Część osób szła już w Gorzowie Wielkopolskim, a część pójdzie w Szczecinie, Toruniu, czy Kaliszu.

Słyszałam już tak wiele komentarzy na ten temat, że może odpowiem na nie od razu.

"Ja tam to akceptuję, ale po co się tak z tym obnosić"

Z czym? Z byciem sobą? No nie wiem, w sumie lepiej żyć w ukryciu albo udawać, że się jest kimś innym. Promujmy nieszczerość, to jest to co chcemy zrobić. Tak!

Na marsz nie idzie się by obnosić się ze swoją orientacją. Są tam zarówno osoby homoseksualne, jak i heteroseksualne. Nie trzeba być osobą ciemnoskórą, żeby sprzeciwiać się rasizmowi. Nie trzeba być żołnierzem, by sprzeciwiać się wojnie. Tu chodzi o pewne wartości i ideologie. O równość i empatię.
Czy kobiety które wychodziły na ulicę, by walczyć pokojowo o swoje prawa w czasach, gdy były tylko maszynkami do rodzenia dzieci i nie mogły głosować, też obnosiły się ze swoją płcią? Nie. One tam szły żeby coś zmienić, nie żeby pokazać światu, że są kobietami, chociaż to akurat każdy widział. Nikt nie szuka na takich marszach poklasku, każdy tam szuka akceptacji.

Co by się stało gdybyśmy od dziś nagle stwierdzili, że nie akceptujemy ludzi którzy mają powyżej metra siedemdziesiąt, albo leworęcznych? Wyobraźcie sobie te konspiracje kogoś, kto próbuje na siłę pisać prawą ręką (do niedawna całkiem realny problem, sama przez to przechodziłam) albo robi wszystko żeby wyglądać na niższego?

"Beznadziejny przykład ludzie nie mają na to wpływu! Tacy się rodzą."

Na orientację też nie mają, niespodzianka. Ludzie nie mają wpływu na to w kim się zakochają i kto jest dla nich atrakcyjny. Tacy już się rodzą.

"Jak idziesz na marsz, znaczy że jesteś homo"

Po pierwsze, omówiliśmy już to wyżej, calm down.
Nie muszę uwielbiać lisów by sprzeciwiać się lisim fermom.
Po drugie, nawet jeśli byłoby to prawdą, to miałabym to przyjąć jako obrazę?
Zły adres.

"Ale dlaczego? Skoro Cię to bezpośrednio nie dotyczy?"

Empatia to takie zjawisko w którym potraficie wczuć się w położenie drugiego człowieka nie będąc na jego miejscu. Ciekawe, nie? Nowe słowo do słowniczka.

"Takie widowiska nie są dla dzieci i pełno tam popaprańców"

W każdej grupie społecznej znajdzie się kilka osób, które przeginają w jedną albo w drugą stronę. To, że ktoś zdecyduje odstawić freak show i wbiec w tłum na golasa, z flagą przytwierdzoną do członka, nie oznacza że jesteśmy tam właśnie w tym celu. 
Nie oceniamy jednostek względem grupy, nie oceniamy grup względem jednostki.

"Przecież macie równość, o co Wam chodzi?"

Nie. Równości tu nie ma. Jeśli równość jest akceptowana tylko kiedy jej nie widać i nie można publicznie trzymać za rękę kogoś, kogo się kocha, to daleko nam do równości. Czy pary heteroseksualne boją się wyjść z domu? Nie? Pary homoseksualne mają powody do obaw. Realne powody, takie jak pobicie, zastraszanie, czy mowa nienawiści. Nie mówcie mi o równości, proszę.

"Ja mam prawo wyrazić własne zdanie i mnie się to może nie podobać"

Własne zdanie to można sobie wyrażać o tym czy się lubi brukselkę, czy nie.
#teambrukselka
Można posiadać własne zdanie, ale jeśli dotyczy ono innego człowieka, który niczym nas nie krzywdzi, a nasza opinia może go zranić, czy nawet popchnąć do samobójstwa, to należy się zastanowić czy wyrażenie naszego zdania jest takie istotne i czy innych tak strasznie ono obchodzi.

"To uderza w fundamenty rodziny"

Jeśli związek obcych ludzi uderza w fundamenty Waszej rodziny, to są one strasznie kruche i należałoby nad tym popracować. Jeśli czyjeś szczęście nie pozwala być Wam szczęśliwym, to jest to Wasz problem, nie ludzi którzy chcą być szczęśliwi.

"To jest nienormalne"

Co jest nienormalne? Mniejszości?
"Czarni" są w mniejszości, oni są nienormalni? 
Ludzie posiadający węże są w mniejszości w stosunku do wszystkich ludzi posiadających zwierzęta, oni są nienormalni? Znam jedną nienormalną z wężami, ale ona nie definiuje wszystkich posiadaczy węży. 
Mężczyźni są w mniejszości w stosunku do całej ludzkiej populacji jeśli chodzi o liczebność, może oni są nienormalni?
Zdefiniujcie mi normalność. 
Coś co występuje w większości przypadków?
Czyli nienormalni są zbyt niscy, zbyt wysocy, piszący lewą ręką, Ci którzy mają 10 dzieci i Ci którzy nie mają ich wcale, Ci którzy lubią pizzę z ananasem i Ci uczuleni na gluten, osoby z epilepsją, cukrzycą, zaburzeniami błędnika.
Kurcze, strasznie dużo tych nienormalnych. Powiedziałabym, że większość, ale to by przeczyło teorii nienormalnej mniejszości.

"Bo mi kiedyś ktoś homo zalazł za skórę.", "Bo znałem wiele osób czarnych i wszystkie były chamskie."
Itd. itd.

Jak byłam mała, ugryzł mnie bokser, a później owczarek, wielokrotnie.
Powinnam odczuwać całkowity brak sympatii do całego gatunku, albo chociaż do tych ras. Wiem jednak, że pojedyncze przypadki, (nawet wiele pojedynczych przypadków) nie definiują całej grupy.
Mam psa. Mój pies nie gryzie. Znam wiele psów, które nie gryzą. Nie zaprzeczam, że są takie, które gryzą, ale czy to znaczy, że wszystkie psy są złe?
Nie sądzę.

"A czy chciałabyś mieć homoseksualne dziecko?"

Nie planuję dzieci, ale gdybym je jednak miała, to chciałabym żeby były zdrowe, szczęśliwe i akceptowane. Jeśli mają być szczęśliwe z przedstawicielem własnej płci, to nie widzę w tym żadnego problemu.

"Kiedyś tego nie było"

Było, tylko dopiero teraz ludzie zaczynają wychodzić ze swoich schowków i nietolerancyjnym bardzo się to nie podoba.
Homoseksualizm istniał od zawsze, tak samo jak istniała epilepsja brana za opętanie, czy rak, a kobiety umierały na "kobiece sprawy" i nikt nie wnikał specjalnie na jakie dokładnie.

"To wbrew kościołowi"

Kiedyś związki mieszane rasowo były wbrew kościołowi. Teraz nikt nie ma z tym problemu. Czasy się zmieniają, kościół jest w stanie ewoluować, bo robił to już w przeszłości. 
Kiedyś ludzie (w tym kościół) twierdzili, że to słońce krąży wokół Ziemi, a nasza planeta jest centrum wszechświata. Nikt nie jest nieomylny.

Przedstawię Wam pewien scenariusz.

Mamy sok pomarańczowy i jabłkowy.
Niektórzy wolą sok jabłkowy, inni pomarańczowy, są tacy co lubią oba i tacy co nie lubią żadnego, a niektórzy w ogóle wolą multiwitaminę.
Teraz załóżmy że prawo zakazuje spożywania soku jabłkowego i jabłek w ogóle bo uważa to za nienormalne i nietypowe. Uznaje się, że tylko sok pomarańczowy jest normalny. Religia również ma coś do soku jabłkowego bo Ewka zerwała jabłko z zakazanego drzewa, Biblia nie pozwala i w ogóle symbol szatana. Jak skosztujesz jabłka, dusza twa potępiona będzie na wieki. 
(Ja wiem, że to nie było w Biblii dokładnie jabłko, tylko owoc, ale przyjmijmy na chwilę że to było jabłko.)
Teraz co mają zrobić wielbiciele soku jabłkowego? 
Mogą go spożywać nielegalnie i w tajemnicy, mogą udawać, że lubią pomarańczowy, a mogą odmówić spożywania soku całkowicie. Wszyscy są w tym wypadku nieszczęśliwi, włącznie z grupą lubiącą multiwitaminę (bo tam też jest jabłko), jak i tymi co lubią i pomarańczowy i jabłowy sok. 
Czy ten zakaz ma sens?
Dla prawa i kościoła tak, dla ludności żaden. Mimo to ludzie zaczynają nienawidzić tych, którzy wciąż piją sok jabłkowy. Bo jak tak można, bo to wbrew kościołowi, bo Biblia każe inaczej, bo to niezgodne z prawem, gdyż jabłka są nieczyste. Tworzą się strefy wolne od jabłek i marsze równości promujące picie tego, co ktoś lubi.
Jakie jest rozwiązanie?
Można pozwolić wszystkim pić taki sok jaki lubią i zająć się własnym kubkiem, nie zaglądając nikomu do szklanki, albo toczyć wojny o to który sok jest lepszy i dlaczego ten drugi jest gorszy.
Tylko, że ta druga opcja do niczego nie doprowadzi.

Czemu się nad tym tak rozwodzę?

Bo denerwuje mnie fakt, że ludzie poświęcają tyle energii na walkę o wyższość jednego soku nad drugim, kiedy mogliby się na przykład zastanawiać jak stworzyć sok który leczy raka, albo niweluje ból, lub też pomaga w leczeniu depresji.

Mam nadzieję, że niektórym się rozjaśniło.

Czy zabieram na marsz równości Morfinę?

Morfina co prawda idealnie wpasowuje się w slogan "Mniej złości, więcej miłości" i bardzo ładnie jej w tęczy, ale biorąc pod uwagę, że przeciwnicy marszu już planują jego blokadę, a w tym samym dniu odbywa się też zgromadzenie "Rodzina siłą narodu", oraz krucjata "Rycerzy Jezusa", nie jest to dobry pomysł.
Wszyscy wiemy jak ruchy religijne kochają marsze równości i o ile modlitwa nigdy nie zaszkodzi, tak namawianie ludzi do "aktywnego oporu" może już przysporzyć nam problemów.

Bezpieczeństwo marszu stoi pod znakiem zapytania. W Białymstoku uczestnicy zostali zaatakowani przez kontrmanifestantów. Pojawiły się wyzwiska, ale też przemoc fizyczna.
Nie mogę narażać Morfiny i ryzykować, że ktoś celując we mnie cegłą, trafi niechcący w nią (albo nawet zrobi to celowo).
Ze względu na bezpieczeństwo Świniaka, nie weźmie on udziału w paradzie. Ryzykowanie swoim zdrowiem to jedno, ale Morfiny na ataki agresji nie będę narażać.

Widzimy się 7 września w Katowicach i mam nadzieję, że wszyscy bezpiecznie wrócimy do domu.

środa, 28 sierpnia 2019

Wspomnienia i kwestia porządku

Mój pokój to chaos i wie o tym każdy, kto kiedykolwiek do niego wszedł. Jest jak przejście do Narnii i peron 9 i 3/4 w jednym. Na metrażu sześciu metrów kwadratowych nie mieści się wiele, co pozwala jedynie na częściowe utrzymanie ładu. Nie zrozumcie mnie źle, pokój z wierzchu wygląda bardzo dobrze. Biurko, stół kreślarski, łóżko, psie legowisko i klatka zadżumionych są zachowane w czystości i porządku. To wielka, zasuwana szafa typu komandor, zajmująca całą ścianę przysparza mi problemów.

Już mówię w czym rzecz. 
Pomijając moje lenistwo względem masowego porządkowania, jestem okropnie sentymentalna. Bardzo ciężko wyrzucić mi rzeczy, które wywołują u mnie wspomnienia, co składa się na 90% przedmiotów i ubrań, znajdujących się w tej jaskini potwora.
Często też zatracam się podczas porządkowania, odkrywając kopalnię drogocennych drobiazgów i odnajdując w czeluściach coraz więcej zapomnianych pamiątek.

Dziś na przykład znalazłam to:



Dla tych, którzy urodzili się zbyt późno by wiedzieć co to - jest to kaseta na konsolę z grami w formie pikselowej. Tak, czuję się staro. Młodsze pokolenie proszone jest bliżej ekranu, będzie krótka lekcja historii.
Zanim powstały komputery (tak, kiedyś nie było komputerów), a o internecie nikt nawet jeszcze nie myślał, te żółte, plastikowe kasetki umilały nam cały wolny czas. Konsolę podpinało się do telewizora, obok video (kolejna zagadka dinozaurów) i ową kasetkę wkładało się (po wcześniejszym przedmuchaniu) panelem do dołu.



W dłoń chwytało się pada, podłączonego kablem do konsoli i rozpoczynała się zabawa. Obrona orzełka małymi czołgami, mordobicie i kwadratowe krople krwi, strzelanie do kaczek, cyrk, olimpiada, włoski hydraulik, rozbijający głową cegły i wiele innych atrakcji czekało nas na ekranach telewizorów z wielkim tyłem. Wtajemniczeni wiedzą o czym mówię.
Kasetki można było kupować lub wymieniać w sklepach i na targowiskach za przyjemną cenę kilku złotych. Największym kłamstwem tamtych czasów był napis "9999 gier w 1". Oznaczało to, że kupowaliście góra dziesięć gier, zapętlonych do liczby 9999 i powtarzających się na różnych poziomach.

Pamiętam jak razem z kuzynami spędzaliśmy przy ekranie długie godziny. Opcja zapisu wtedy nie istniała. Jeśli chciało się zachować postępy, należało pilnować, by nikt nie wyłączył konsoli. To było zanim dorośliśmy i każdy poszedł w swoją stronę. Przed dramatami i podziałem rodziny.

A propos video.
Przed dyskami w chmurze, pendrive'ami i płytami CD, czy DVD, do świata pamięci przenośnej należał dziadek zwany kasetą VHS.



Takie kasety przed obejrzeniem filmu należało przewinąć. Było to tak restrykcyjnie pilnowane, że w wypożyczalniach płaciło się kilka złotych kary za nie wykonanie tej powinności. Przewijał odtwarzać tychże kaset, zwany mitycznie "video", lub robiło się to paluchem, kręcąc te białe guziczki z dziurkami.
W środku kaset znajdowała się taśma z nagranym na niej materiałem. Taśma była zasłonięta klapką, którą otwierało się po wciśnięciu małego guziczka.



Jeśli taśma uległa zniszczeniu, zaprószeniu, lub wciągnęło ją video, było wysoce prawdopodobne, że film nigdy więcej nie mógł być już odtworzony. Cała kaseta musiała trafić wtedy do kosza.
Life is brutal.

Z szafy wypadło też to:



Kolejny, tajemniczo wyglądający zabytek. To moi drodzy jest prekursor płyty CD. Zanim powstały błyszczące krążki, które na swoim wczesnym etapie zwykły rozpryskiwać się w drobny mak w napędach, wszelkie zdjęcia, dokumenty, oraz informacje przechowywało się na dyskietkach. W nowszych komputerach na próżno będziecie szukać wlotu na te kwadratowe cudeńka. Zostały usunięte i spotkać je można tylko w starszych modelach, takich jak mój.



W praktyce dyskietek używano głównie do przechowywania zdjęć, gdyż ich mała pamięć nie pozwalała na rozwinięcie skrzydeł. Kiedyś wszystko ważyło też mniej, więc w tamtych czasach spełniały one swoją funkcję.

Nie mogłam pozbyć się takiego kawałka historii. Będąc ciekawą co znajduje się na dysku, wrzuciłam dyskietkę do komputera. Ujrzałam zdjęcia. Całą masę kolorowych fotografii. Moi rodzice w dniu ślubu, wycieczka do palmiarni, ja z kuzynką w wielkim basenie, przypadkowi ludzie, których nie znałam, a którzy mogli być znajomymi moich rodziców.
Na pierwszy rzut oka bardzo ładne fotografie, przedstawiające wesołe sceny z życia rodzinnego.
Niestety tylko na pierwszy rzut oka.
Moi rodzice rozwiedli się kiedy miałam osiem lat, ponieważ ojciec nie był w stanie udźwignąć rodzicielskiego obowiązku i faktu, że jedno z jego dzieci ma epilepsję. Wybył za granicę i tam ponownie się ożenił. To tam jest jego rodzina.
Wycieczka do palmiarni była ostatnim dniem, kiedy widziałam go na żywo, zanim wyjechał. Pojawił się kilka lat później na Wigilii.
Kuzynka, z którą siedziałam w basenie zginęła w wypadku samochodowym dziesięć lat temu.
Zostały tylko fotografie obcych ludzi, które były mi obojętne.
Dyskietkę zachowałam. Takich rzeczy się nie wyrzuca.

Jesteście gotowi na perełkę? Mam nadzieję.
W mojej drugiej podstawówce (przez liczne przeprowadzki chodziłam do kilku) organizowane były tematyczne zdjęcia. Fotograf miał nam zrobić fotki oparte na motywach z "Harrego Pottera" w niskiej cenie. Do tego wszystkiego dodawał dwie gry niespodzianki na płycie. Kto by się nie skusił na taką promocję?
Dziecko w szaty, szalik na szyję, miotła do jednej ręki, złoty znicz do drugiej i cyk, na tło pokryte gwiazdkami.
Mówcie mi Hermiona nr 2.



Prawda, że uroczy kartofel? Gryffindor mnie wzywał i chociaż nigdy nie otrzymałam listu z Hogwartu, dostałam wtedy nieopisaną płytkę w przezroczystym opakowaniu, która równie dobrze mogła zawierać wirusy.



W tamtych czasach nikt jednak o tym nie myślał, a połowa korzystających z komputerów nie miała pojęcia o istnieniu szkodliwego oprogramowania.
Na płytce znajdowały się następujące pliki:


Co tam prawa autorskie i zakaz rozpowszechniania własności dużych firm. Nintendo? Że kto?
Ta płyta to idealny dowód na to, że jeszcze nie tak dawno temu, jeśli chodzi o komputery i rynek gier, był to istny Meksyk i wolna amerykanka. Dzieci w szkołach otrzymały lewą kopię dwóch gier w formie gba od fotografa, który robił im zdjęcia i wszyscy byli zachwyceni.
Nikt nie potrafił odpalić tych gier przez dwa tygodnie, bo szczyt naszych możliwości programistycznych kończył się na rysowaniu w paint.
Kiedy do akcji przystąpili jednak dorośli, którzy ogarnęli sytuację, mogliśmy cieszyć się naszą nielegalną kopią popularnej gry.

Tuż po napisach ostrzegających, których nikt nie rozumiał, ale które wydawały się istotne.

Gra była co prawda po angielsku, a wtedy niewiele osób umiało w angielski, ale to nic. Nie ma to jak utknąć na dwie godziny w pokoju, ponieważ pierwsze zadanie polegało na przestawieniu zegara o kilka godzin, by przyspieszyć swój szlaban. 

Druga gra dotyczyła Harrego Pottera i była w podobnym, pikselowym klimacie 2D.


Co prawda fotograf obiecywał dwie gry, ale zdaje się, że trzecią otrzymaliśmy gratis...

... albo po prostu przeciągnął o jeden plik za dużo, kto wie.

Zapomniałabym. W pliku "obrazki" znajdowały się ukradzione z różnych stron grafiki, mające służyć za tło pulpitu. Niezły biznes.

Przeglądając zawartość zakurzonej półki natrafiłam też na to:



Pamiętnik. 
Nie taki w formie dziennika, lecz taki do którego wpisywały się inne dzieciaki. Poprzednik "Złotych Myśli" tylko bez stu dwudziestu pytań i dziwnych zagadek typu "Jaki kolor lubię najbardziej?".
Przeglądając wpisy moich wychowawców, rodziny i znajomych, natrafiłam na kilka szczególnych notatek.
W tym na tę:



Layla była wyjątkową osobą. Los rozdzielił nas we wczesnych klasach podstawówki. Pewnego dnia jej rodzina zdecydowała, że ze względu na problemy rodzinne i przeprowadzkę, dziewczyna musi zmienić szkołę. Nie widziałam jej nigdy więcej. Nie dlatego, że mieszkała za daleko, lecz dlatego, że kilka lat później pojawiłam się na jej pogrzebie. Żegnając się wtedy, nie wiedziałam, że robiłyśmy to już na zawsze.

Jako agnostyk nie mam określonego zdania w kwestii "zjawisk wyższych", czy "Boga" samego w sobie. Nie mam pojęcia czy po śmierci czeka nas tylko ciemność, czy jest tam coś jeszcze, ale Keanu Reeves określił to w sposób z którym się absolutnie zgadzam. Uwaga, może być nieco ckliwie:
Stephen Colbert: “What do you think happens when we die, Keanu Reeves?" 
Keanu Reeves: “I know that the ones who love us will miss us.”
Tłum.   
Stephen Colbert: "Jak myślisz, co się stanie, kiedy umrzemy, Keanu Reeves?"  
Keanu Reeves: „Wiem, że ci, którzy nas kochają, będą za nami tęsknić”.
Tak. Teraz już wiecie czemu tak ciężko zabrać mi się do sprzątania tej szafy?
Właśnie dlatego. Tak jest za każdym razem. Wyciągam z niej jedną rzecz i moją głowę atakuje tysiąc wspomnień...

wtorek, 27 sierpnia 2019

Nocni panowie dwaj

Godzina 00:15. Dzwonek z napędem na łapę uświadamia mi, że kopciuszek musi wyjść za potrzebą, więc wrzucam na siebie strój oficjalny (kolekcja wiosna, lato, jesień, zima) na który składają się: leginsy, góra od piżamy nakryta bluzą, czapka z daszkiem (żeby zakryć artystyczny nieład na głowie) i baleriny. Jestem gotowa, więc przyodziewam psa w obróż i smycz, po czym zakładając na szyję gustowny dodatek w formie pęku kluczy w liczbie dziesięć, zmierzamy w stronę trawnika.
Jest ciepło, nie ma wiatru, pies ewidentnie ma ochotę na przechadzkę, więc wybieramy się na regularny spacer. Piżamka w baranki wystaje mi spod bluzy, ale kto mi się będzie przyglądał po północy, racja?

Wychodzimy zza zakrętu i moje oczy zatrzymują się na dwóch jegomościach, krążących przy bankomacie. Panowie mają na sobie ciemne bluzy, spodnie od dresu i rękawiczki bez palców (takie, jakie mają rowerzyści). Pełne incognito. Gdyby nie fakt, że rozglądają się dookoła jak spłoszone surykatki, pewnie nie zwracaliby na siebie uwagi. Mężczyźni zauważają mnie, ale widząc, że zmierzam z psem dalej, wracają do konspiracji. Jeden z nich wyciąga z rękawa coś, co wygląda jak zakrzywiony drut i o ile fajnie by było porobić za bohatera, tak nie zabrałam z domu peleryny. Nie mam też pewności co muszkieterowie planują. Na włam trochę za wcześnie, a na napad z rabunkiem za późno. O tej godzinie w poniedziałek nie chodzi zbyt wiele osób z portfelami. Jak już kogoś okradać to w piątek, kiedy ludzie późno wracają z imprezy i nie zawsze pilnują swoich dobytków.

Przemieszczam się ze Świniakiem wzdłuż ścieżki rowerowej i kątem oka obserwuję kombinatorów. Drepczą w miejscu, rozglądają się i coś do siebie mruczą. Albo zaraz się pocałują, albo szykują jakąś średnio rozgarniętą strategicznie akcję. Niestety nie dane mi jest ujrzeć ciągu dalszego, ponieważ pies decyduje, że należy skręcić za róg i popatrzeć na schowane w trawie żabki, przekrzywiając przy tym głowę. Daję Morfinie chwilę rozrywki i pozwalam przyglądać się płazom. Przysypiam na stojąco, wsłuchując się w cykanie świerszczy, kiedy mych uszu dobiega dźwięk zderzenia samochodu z latarnią. Podskakuję zaskoczona, kiedy pies taranuje mi kolana i szuka wyjścia ewakuacyjnego, bo strzelają, a ona jest za młoda żeby umierać. Rozglądam się dookoła i dochodzi do mnie, że żaden samochód nie przemieszcza się obecnie po ulicy. Ogarniam zwierza, który zatacza koła, mając flashbacki z Wietnamu i słyszę kolejne *PLUNK*, dochodzące zza rogu. Wyglądam dyskretnie zza ściany i widzę zakapturzonych jegomości, których mijałam wcześniej, biorących automat z rozpędu i naparzających w niego improwizowanym łomem. Są zdeterminowani i jednocześnie pełni podziwu, że skrzyneczka tak długo opiera się ich delikatnym sugestiom wydania im dużej sumy pieniędzy. Panowie bardzo się starają, ale urządzenie nie pluje mamoną, do tego zaczyna wydawać z siebie niepokojące dźwięki.

Sięgam do kieszeni po telefon, będąc przekonana, że do niespełnionych perkusistów powinni dołączyć panowie policjanci, ale odkrywam, że nie zabrałam komórki z mieszkania. Jako, że zbyt dużo zapłaciłam za dentystę i nie mam ochoty na nocną ekstrakcję połowy mojego uzębienia, postanawiam wrócić szybko do domu inną drogą i stamtąd poinformować funkcjonariuszy o tym swoistym koncercie.

Mój plan, choć genialny nie ma jednak czasu się spełnić, gdyż niebo zaczyna rozświetlać jasna łuna niebieskiego światła.


Spodziewając się lądowania statku kosmicznego, który musiał przywołać wołający o pomoc bankomat, chowam się głębiej za róg. Kiedy pojazd się zbliża, dochodzi do mnie, że ktoś jeszcze musiał zdemaskować ambitny plan mężczyzn na wzbogacenie się, bo na miejsce zajeżdża właśnie patrol policji.
Panowie orientują się trochę zbyt późno i na ucieczkę nie ma już czasu. Chowają więc swój magiczny sprzęt w rękaw i udają, że oni tu tak przypadkiem, a ten bankomat to już był taki powgniatany jak przyszli.
Jestem gotowa pełnić rolę świadka, jednak mundurowi nie dają wiary tłumaczeniom kapturników, wskazują na kamerę wiszącą nad bankomatem i każą wesołej gromadce opróżnić rękawy, po czym pakują panów na spokojnie do radiowozu i odjeżdżają.

Zostajemy na miejscu sami. Ja, pies, ranny bankomat, krzyczący o pomoc i trzydziestu innych gapiów na balkonach, których przyciągnęła nocna sensacja.

Jedno jest pewne, tego nie da się wyklepać. Tu będzie potrzebny specjalistyczny serwis i pieniążki trzeba będzie pobierać z innego bankomatu. 
A wystarczyło włożyć kartę i wstukać pin.
Pewnie instrukcje były niejasne.

poniedziałek, 26 sierpnia 2019

Ludzie idealni

Post z cyklu "O ludziach, których zachowania nie jestem w stanie zrozumieć, choćbym nie wiem jak próbowała być elastyczna."

Umówiliśmy się ze znajomymi na pizzę w jednej z lokalnych restauracji. Głównym celem było omówienie spraw organizacyjnych pewnego wydarzenia kulturalnego, na które się wszyscy wybieraliśmy. Misją poboczną była integracja i wepchanie w siebie przerażającej ilości jedzenia. Wśród znajomych znalazło się kilka par (tych standardowych i tych mniej), oraz Damian, którego możecie kojarzyć już z postu Dwie i pół historii (<---kliknięcie przeniesie Was do postu).

Łącznie na miejscu zjawiło się dziewięć osób. Po wejściu na salę spytaliśmy obsługę czy jest możliwość złączenia dwóch stolików z miejscami na sześć osób i po otrzymaniu pozytywnej odpowiedzi przystąpiliśmy do działania. Kiedy zjawili się już wszyscy, złożyliśmy potężne zamówienie i przeszliśmy do luźnej rozmowy jaką przeprowadzają ze sobą ludzie nie widujący się na co dzień. Niektórzy w oczekiwaniu na posiłek raczyli się alkoholem, innym wystarczały napoje gazowane. Atmosfera była miła i przyjemna, a ustalenia w związku z wydarzeniem przebiegały płynnie.
- Oho, problemy na dwunastej - rzekła znajoma, przestając się uśmiechać i wszyscy dyskretnie odwrócili się w stronę drzwi.
Stała w nich Violetta... Violeta... Wioleta? Jakkolwiek piszę się jej imię. Odmian jest zdecydowanie zbyt wiele.
Viola jest jedną z tych osób, które po urodzeniu dzieci nie potrafią już mówić o niczym innych, a ich świat krąży wesoło wokół drobiazgów po mamusinej drodze mlecznej. Kiedyś w porządku babka, obecnie bardzo fałszywa osoba, która w jednej minucie udaje przyjaciela, a w kolejnej obgaduje człowieka z jego wrogiem numer jeden. Udaje miłą i sympatyczną, ale w głębi serca jest nieobliczalna i nieszczera. Wszyscy znamy takie osoby.
- Może nas nie zauważy - dodała druga znajoma.
- Pewnie. Nie zauważy dziewięciu znajomych osób - odparł Damian, który z Violettą miał wyjątkowo na pieńku (i to nie bez powodu).
- Stawiam dychę, że podejdzie.
- Jasne, że podejdzie. Do tego będzie nas raczyć opowieściami ze swojego życia.
- Bądźcie mili, to może obejdzie się bez ofiar.
Ściszyliśmy głosy, mając nadzieję, że jednak połączone stoły nie zostaną zauważone, lecz nie mogliśmy mylić się bardziej.
- No kogo moje oczy widzą! - zapiała Viola - Kopę lat żeśmy się nie widzieli, nie?
- Tak z miesiąc ledwie... - odparł Szymon i został szturchnięty przez swoją dziewczynę.
- No co tam u Was? Bo u mnie świetnie. Mateusz dostał awans i myślimy o trzecim dziecku. Widzieliście jak mi maluchy wyrosły? Arkadiusz to ma już trzy latka, a Emil pięć miesięcy. Spójrzcie jaki słodki - zapętliła się Violetta, ukazując nam swoje pociechy. Jedna z nich leżała w wózku, druga krążyła między ojcem przy barze, a naszym stołem.
- Jakoś leci - padły nieliczne głosy i to dało przyzwolenie królowej plotki na kontynuowanie wypowiedzi.
- No myślimy o trzecim dziecku.
- Szykujesz drużynę piłkarską?
- Nie, no coś Ty, ale skoro nas stać, to dlaczego nie. No spójrzcie jaki z Emilka jest przystojniak. Po braciszku i tatusiu.
- Tak, widzimy. Tak w sumie to widzimy ich codziennie na Twojej tablicy na fejsie. Ciężko przegapić.
- Prawda? Oni tak bosko wychodzą na zdjęciach. Takie małe farfocle słodkie. A Wy kiedy planujecie z Szymonem? - padło pytanie w stronę jednej z par, która speszona zaczęła rozglądać się dookoła.
- No, wiesz... my to jeszcze mamy czas...
- To się tak tylko wydaje kochana, a latka lecą. Jak być mamą to teraz, im wcześniej, tym zdrowiej dla dzidziusia.
- Tak, no. Nie planujemy na razie.
- Nic tak nie pieczętuje związku jak dziecko, zapamiętaj. To bardzo zbliża.
- Fajnie...
- A Ty Paulina?
- Co ja? - spytałam, chociaż dobrze wiedziałam o co chodzi.
- No kiedy sobie kogoś przygruchasz?
- Obecnie nikogo nie szukam, dzięki za troskę kochana.
- Ciągle z tym psem wszędzie?
- Jak widać nie wszędzie.
- Ja swojego musiałam oddać teściowej. Szczekał i budził mi dzieci.
- Aha...
- Samotność jest bardzo zła. Nie przejmuj się, kiedyś kogoś znajdziesz. Jak mawiała moja mamusia: "każda potwora znajdzie swojego amatora".
Nie udało mi się powstrzymać parsknięcia, chociaż usilnie próbowałam. Krąg się zacieśniał i spoglądałam z niepokojem na Damiana. Jeśli ktoś mógł oberwać najmocniej, to właśnie on. Należało zatrzymać tę karuzelę, zanim zdążyłaby do niego dotrzeć.
- Zdrowe są? Nie chorują? - spytałam, wskazując na dzieci. Ulubiony temat powinien odwrócić na chwilę uwagę gaduły.
- A pewnie. Tylko dlatego, że nie szczepimy. Matki które szczepiły cały czas coś z nimi mają, a moje zdrowiutkie.
- Pójdzie do przedszkola to się zdziwisz.
- Nie sądzę. Stosujemy suplementacje.
- Opowiedz nam o suplementacji na Odrę - odparł Szymon i znowu otrzymał karcący łokieć w żebra.
- Widzę, że Was przekonują te koncerny. Kiedyś ludzie się przekonają. Jak zaczną myśleć samodzielnie.
-  Niektórzy nie powinni myśleć samo...
- ... To fajnie, że Ci się wszystko układa - przerwała chłopakowi Sara - To my już nie zawracamy Ci głowy, pewnie dzieci głodne, mąż czeka przy stoliku.
Ta bardzo niedelikatna sugestia nie dotarła jednak należycie do odpowiednich partii mózgu Violi i dziewczyna odparła z uśmiechem:
- O nie, nie. Nie przeszkadzacie. Właściwie widzę, że macie akurat trzy miejsca wolne, to się dosiądziemy. Tylko pójdę po Matiego.
- Brawo - odparł Szymon do dziewczyny, kiedy Viola zniknęła przy barze.
- Ej, starałam się ją delikatnie spławić.
- Jej nie ma co delikatnie spławiać, ona nie rozumie aluzji.
- Zwijajmy się.
- Jak? Zamówienie złożone, zaraz nam podadzą jedzenie.
- Weźmiemy na wynos.
- Taką górę żarcia? Poza tym to będzie podłe.
- A chcesz połowę wieczoru słuchać jej wywodów? Poza tym przy niej nie pogadamy.
- Cicho, wraca.
- Już jesteśmy. Arkadiusz, siadaj tutaj.
- Czemu nie Arek? - odezwał się milczący dotąd Damian.
- Słucham?
- Dzieciak ma trzy latka. Czemu tak wyniośle?
- Żadne wyniośle. Arkadiusz to imię jak każde.
- To zdrabniasz imię męża, ale dziecka już nie?
- Ty masz dzisiaj dzień czepialstwa Damian?
- Skąd. Ciekaw jestem.
- Cóż, żadne z Was nie ma dzieci i większość raczej mieć nie będzie, to chyba nie zrozumiecie.
Auć. Zabolałoby, gdybym planowała dzieci, ale grupie nie zaimponowała taka szpila.
Na stół powędrowały drewniane tacki z okrągłymi plackami i przystąpiliśmy do jedzenia, podczas kiedy rodzinka 2+ czekała jeszcze na swoje zamówienie. Starsze z pociech śliniło się na sam widok, więc poczęstowaliśmy brzdąca naszą pizzą. Stwierdziliśmy, że nam nie ubędzie. Poczęstowali się również rodzice, ale to należy pominąć.
- Tylko bierz Arkadiusz te bez mięska, my nie jemy mięska. Tu widzę tylko jedni to weganie. Brawo, bardzo popieram.
- Serwujesz dzieciom wegańską dietę? - zapytała Sara.
- Tak. Nie wyobrażam sobie żeby jadły czyjeś zwłoki. To okropne.
- Zdajesz sobie sprawę, że te pizze są wegetariańskie?
- Znaczy, że co?
- Znaczy, że nie są wegańskie.
- Ale to co w nich jest. Z rybą są?
- Nie, ale do zrobienia spodu zostały użyte jajka. Jajka nie są wegańskie.
- To może poczekamy na naszą.
- Żadna z tych pizz nie jest wegańska. Do wszystkich spodów używane są jajka.
- Pójdę pogadać z obsługą - powiedziała Viola, wstając i oddalając się od stolika. Jej intensywna gestykulacja wskazywała na to, że miała zażalenie co do swojego posiłku. Współczuliśmy obsłudze.
Młodsza pociecha widząc odchodzącą rodzicielkę zaczęła drzeć się wniebogłosy i uspokajanie ojca na niewiele się zdało.
- Już jestem. Powinniśmy dostać zniżkę, ale tu się nie da nic załatwić.
- Z jakiej racji?
- Wprowadzenia w błąd.
- W menu nie ma słowa o pizzy wegańskiej. Obok są posiłki wegańskie, ale pizza się do nich nie zalicza.
- Już nie dyskutujmy, wprowadzono nas w błąd i tyle.
Dalsza dyskusja nie doprowadziłaby do niczego, więc została porzucona. Po chwili na stół dotarły placki rodzinne i Viola, przeżuwając powoli swój kawałek złapała kontakt wzrokowy z Damianem. Burza wisiała nad naszym stolikiem.
- A Ty, Damian?
- Co ja?
- Masz kogoś na oku?
- Nie i nie zamierzam mieć.
- Viola zmień temat, lepiej powiedz nam co u Ciebie - przerwał Szymon, ale został uciszony znakiem ręki, wydanym przez miłościwą cesarzową matkę.
- Będzie jeszcze czas, najpierw chcę się dowiedzieć co u Was. To przytłaczające widzieć jak odtrącacie ludzi.
- Nikogo nie odtrącam. Po prostu nie szukam stałego związku.
- Ja już sama nie wiem czy w Twojej sytuacji to lepiej, czy nie. Z jednej strony sam przyznasz, że nie potrzeba w tym kraju więcej dewiacji. Z drugiej strony całe życie tylko z kotem? Co Ty, w polityka się zmieniasz?
Zatkało nas. Sama nie wiem czy dziewczyna była tak ograniczona intelektualnie, że nie wiedziała co robi, czy robiła to specjalnie, a tylko udawała głupią.
- Dewiacje - przemówił powoli Damian i widziałam, że napięcie udziela się nie tylko mnie - Ty to potrafisz tak wszystko osłodzić słownie.
- Oj no nie obrażaj się zaraz. Ja po prostu bronię wartości rodzinnych. Sam byś tak zrobił w mojej sytuacji.
- Nie mam nic do wartości rodzinnych, sam bardzo lubię dzieci.
- Byle nie za bardzo, Damian. Byle nie za bardzo.
Nastała cisza. Nikt nawet nie przeżuwał. Wszyscy czekali na wybuch wulkanu i starali się skupić procesy myślowe na tyle, żeby zmienić temat.
- Ty se jaja robisz Violetta - wypalił Szymon i nikt nie śmiał go powstrzymywać. Powiedział to, co wszyscy chcieli powiedzieć.
- Ej, z szacunkiem do niej - rzucił obronny mąż dziewczyny.
- Z Tobą jeszcze nie rozmawiam. Ty naprawdę myślisz, że przejdzie Ci płazem taki tekst? Jesteś niepoważna.
- Ale przecież ja nic złego nie miałam na myśli - odparła Viola, próbując uciszyć płaczące dziecko.
- To co to miało znaczyć?
- No. Wiesz co mówią...
- Jej chodzi o to, że każdy gej jest z miejsca pedofilem - odparł Damian z takim spokojem w głosie, że dreszcz przeszedł mi po plecach. Najbliższe stoliki spojrzały na nas przelotnie, ale zaraz wróciły do własnych spraw, najwidoczniej mając więcej ogłady niż dziewczyna.
- Ja nie mówię, że każdy - zaczęła się bronić Violetta - To był tylko taki żarcik, nie spinaj się.
- Nie no co Ty, jestem bardzo rozluźniony. Kogoś rozbawił ten prześmieszny dowcip? Nie? Chyba jesteśmy za sztywni na Twój wyrafinowany humor, przykro mi.
- Nie kłóćmy się przy dzieciach.
- Ja się nie kłócę tylko i wyłącznie dlatego, że obok siedzą dzieci. Jest jakaś nikła szansa, że nie podzielą Twoich wartości.
- Przeginasz - upomniał chłopaka Mateusz. Gdyby wzrok mógł zabijać, Damian leżałby trupem.
- Z czym dokładnie?
- Z opinią na temat mojej żony i dzieci. Myślisz, że kim Ty jesteś?
- Według Twojej żony pedofilem, nie wiem jakie Ty masz stanowisko w tej sprawie, ale chętnie go wysłucham.
- Powiedziała przecież, że to był żart.
- A ja jej przyznałem, że bardzo zabawny. Przepona boli mnie ze śmiechu do tej pory. Pomyśleć, że kiedyś należeliście do grupy. Co się z Wami porobiło?
- Wiesz, każdy kiedyś musi dorosnąć i założyć rodzinę - odparła Viola.
- Tym miłym akcentem chyba skończymy dyskusję.
Ponownie zrobiło się cicho i przez dłuższy czas nic nie przerywało dźwięku naczyń i urządzeń kuchennych, dobiegających z kuchni.
- No i jak jesz? - odezwał się w końcu ojciec do starszego dziecka - Jak ostatnia świnia.
- To jest małe dziecko. Logiczne, że się ubrudzi jedzeniem, którym łatwo się ubrudzić - odparła Sara i był to właściwie początek końca.
- Jest już na tyle duży, że wie jak jeść.
- Przecież tylko trochę keczupu mu kapnęło.
- Wycieraj się - rzucił Mateusz z taką agresją, że potomek rozpłakał się na miejscu.
- Skończ beczeć, nie bądź cipka - dodał po chwili.
- Wiesz kogo mi przypominasz Mati? - spytał Szymon, obserwując w milczeniu całą sytuację.
- Co?
- Mojego ojca mi przypominasz. Nawet masz taką samą koszulę.
- To dobrze?
- Nie cierpiałem gnoja. Do dziś świętuję dzień w którym zniknął z naszego życia i przestał się nad wszystkimi pastwić emocjonalnie.
- Chcesz w pysk? - wstał z miejsca Mateusz, odsuwając z agresją krzesło - Wiem jak wychować swoje dzieci. Nie będzie mi jeden pedałek z drugim mówić jak utrzymywać rodzinę. Swojej nie macie i nigdy mieć nie będziecie, ale najmądrzejsi, tak?
- Straszysz swoje własne dzieci. Nie widzisz tego bo ci tak łeb napuchł od sterydów, czy nie chcesz tego widzieć? Masz problemy z agresją człowieku.
To, co działo się potem było kompletnym chaosem.
Płaczące dzieci, Viola, usiłująca utrzymać swojego napakowanego męża i jego gotowe do walki pięści z daleka od nas, obsługa, która upraszała o zachowanie spokoju i Mateusz, którego tylko ten fakt bardziej rozjuszył.
Postanowiliśmy poprosić o spakowanie całej reszty jedzenia i wynieśliśmy się z lokalu zanim doszło do rękoczynów.
Resztę pochłonęliśmy na murku, w okolicznym parku. Obsługa nie wyrzuciła awanturników, ale widzieliśmy jak wychodzą z lokalu i jak widząc nas, Mateusz usiłował przekonać swoją żonę, że powinien nam jednak wtłuc.
Od pomysłu odciągnęły go zapewne miejskie kamery, ale widać było, że zepsuło mu to dzień.

Cóż, to było pewne doświadczenie...