Etykiety

Co tu się dzieje?

Witam!
Szybkim wstępem: Morfina to moja suka (Golden Retriever), przez którą wielokrotnie jestem świadkiem sytuacji których normalnie bym nie zobaczyła. Te sytuacje są opisywane na tym właśnie blogu. Jeśli jesteś tu przypadkiem to wiedz, że bardzo zbłądziłeś.

środa, 31 października 2018

Ciasto z kawą i czekoladą... i kawą... i czekoladą

Kiedy byłam w gimnazjum, na lekcji francuskiego tuż przed świętami Bożego Narodzenia nasz nauczyciel ogłosił sposób na zarobienie łatwej piątki. W podręczniku, z którego się wtedy uczyliśmy (bodajże Déjà-vu 2) był przepis na ciasto, pochodzące z Francji. Był to deser na bazie kawy i czekolady. Ktokolwiek zrobiłby to ciasto i przyniósł je zaprezentować, a następnie przeznaczył do konsumpcji otrzymałby ocenę bardzo dobrą. Jako, że przedmiot mi nie szedł i łatwa piąteczka byłaby dla mnie wybawieniem, postanowiłam zgarnąć równie zdesperowaną koleżankę i iść do domu pobawić się w małego chemika. Nie pamiętam jak dokładnie nazywało się to ciastko, jednak pamiętam, że opierało się na herbatnikach moczonych w kawie, co stanowiło spód ciacha, jakiejś masie i dużej ilości czekolady, która miała zastygnąć na obrzeżach, tworząc twardy wierzch. Całość była robiona na zimno i nie wymagała od nas użycia piekarnika, z czego byłyśmy zadowolone bo żadna z nas nie dysponowała wtedy sprzętem, który nie przypalałby wszystkiego, albo nie zostawiał ciast niedopieczonych.
W teorii było to banalnie proste, jednak w praktyce wyszło jak zwykle.
Postępowałyśmy według przepisu. Namoczyłyśmy herbatniki w kawie, jednak z braku Cappucino, o którym wspominała książka użyłyśmy zwykłej kawy zrobionej z czterech łyżeczek, gdyż obawiałyśmy się braku intensywnego smaku. Ułożyłyśmy herbatniki na dnie formy, zalałyśmy je masą i zaczęłyśmy rozpuszczać czekoladę. W przepisie było napisane, żeby użyć czterech tabliczek, jednak jako że miałyśmy zamiar robić ciasto w dużej formie byłyśmy zmuszone rozpuścić ich sześć. Wylałyśmy słodkie, brązowe dobro na wierzch, lecz kiedy czekolada zastygła zorientowałyśmy się, że powinnyśmy wyciągnąć ciasto z formy i oblać też wszystkie boki. Roztopiłyśmy więc kolejnych pięć tabliczek i uzupełniłyśmy braki. Efekt był całkiem zadowalający. Ciasto powędrowało do lodówki i następnego dnia trafiło na nauczycielski stół, gdzie zostało pokrojone i rozdane między uczniów a profesora. To wtedy po raz pierwszy skosztowałyśmy naszego dzieła. Pierwszym smakiem jaki przebijał się po włożeniu deseru do ust była kawa. Dużo kawy. Bardzo dużo, bardzo intensywnej kawy. Na szczęście czekoladowa otoczka nieco to balansowała i tylko dzięki temu ciasto było jadalne. Cała duża blacha została pochłonięta przez dziesięcioosobową grupę i nauczyciela. Pamiętać należy, że w klasie był tylko jeden dorosły. Resztę stanowiły dzieciaki, które właśnie zaabsorbowały ogromne ilości ciasta zrobionego z wiadra mocnej kawy i jedenastu tabliczek czekolady.
Można się łatwo domyśleć, jak zareagowały na to młode organizmy które do tej pory nie piły kawy wcale, a czekolada stanowiła tylko słodki dodatek do codziennych posiłków.
Na efekty przedawkowania kofeiny i cukru nie trzeba było długo czekać. Na następnych zajęciach, którymi był język polski nadmierne pobudzenie u grupy francuskiej można już było zobaczyć gołym okiem. Hiperaktywność nóg, które jakoś nie potrafiły usiedzieć na miejscu, drżenie rąk i odpowiadanie na pytania z prędkością rapującego Eminema nie uszły uwadze polonistki, lecz sprawa zaczęła się sypać, kiedy jedno z nas podczas interpretacji obrazu dało się ponieść zbyt bardzo i wysnuło esej o wyższości społeczności mrówek nad ludzką społecznością, na podstawie rysunku, który przedstawiał kobietę robiącą pranie...
Nauczycielka postawiła wszystkich podejrzanych przed sobą i kazała przyznać się co zażyliśmy i w jakich ilościach. Dziwił ją fakt, że większość z uczniów, których ustawiła w rządku była osobami uchodzącymi za najgrzeczniejsze i na co dzień nie sprawiały problemów. Przyznaliśmy, że to chyba po tym ciastku tak chce nam się biec i zajęło nam dużo czasu, żeby wyjaśnić że nie jest to żaden rodzaj dopalacza. Jako dowód w sprawie ktoś z grupy niemieckiej musiał iść po naszego nauczyciela francuskiego, żeby ten potwierdził taką wersję zdarzeń.
Pan z francuskiego wkroczył do sali z szeroko otwartymi oczami i stanowczo rozszerzonymi źrenicami, ujrzał nas podskakujących w miejscu pod tablicą i spojrzał na profesorkę.
- Mam kłopoty, prawda? - spytał
- To zależy od tego, czy potwierdzisz ich wyjaśnienia -
Potwierdził, ale mam niejasne wrażenie, że polonistka i tak nam nie wierzyła. Nie miała jednak wyjścia, więc posadziła nas ponownie w ławkach, które od naszego nadmiernego ruszania nogami jeździły po sali jak nakręcane zabawki. Kiedy chciała wysłać kogoś po kredę, na sali zapanował chaos. Każdy chciał chociaż na chwilę opuścić klasę, żeby nie zwariować od nadmiaru energii jaki się w nas kumulował i nie mógł znaleźć ujścia. Dziesięć sztuk nadpobudliwych organizmów, mówiąc z prędkością światła zaczęło wyjaśniać jeden przez drugiego dlaczego to właśnie on powinien ruszyć na tę niebezpieczna wyprawę. Tym sposobem w dziesiątkę ruszyliśmy po trzy kawałki kredy, do pokoju obok, wracając po dziesięciu minutach lekko zziajani, bo postanowiliśmy zrobić sobie mały wyścig przez drugie piętro, mając zajęcia na parterze. W tamtym momencie każdy z nas był jak Forrest Gump, który chciał po prostu biec.
Efekty francuskiego ciasta opuściły nas dopiero późnym wieczorem i następnego dnia na sali siedziało dziesięć małych zombie, które wyglądały jakby przeżywały swojego pierwszego w życiu kaca.
To było bardzo dobre ciasto i przyznam że chciałabym odnaleźć ten przepis, ponieważ znalazłoby obecnie zastosowanie w moim życiu.


wtorek, 30 października 2018

Mikrozawał, pies i trzy makaronki

Pięć lat temu moje serce skradły trzy glizdowe ogonki, więc do domy przywędrowały szczury. Na obiekcie stałym rezydentem była już Morfina, ale jako że to pies Hipis i pacyfista stwierdziłam, że na pewno gryzonie zaakceptuje. Przerośnięte myszy były nastawione pokojowo, ale zdecydowałam że zapoznam je z psem dopiero kiedy dobrze zaaklimatyzują się w nowym domu. Nie chciałam ryzykować nieszczęściem, gdybym się pomyliła co do zamiarów któregokolwiek zwierzaka.
Pewnego ranka obudziłam się już spóźniona, gdyż grawitacja w poniedziałki działa zbyt silnie, więc po najważniejszych obowiązkach, które sprowadzały się do wyjścia z psem i wypuszczenia szczurów na zaimprowizowany wybieg zrobiony z biurka, poszłam się szykować. Jedzenie w biegu, pakowanie najpotrzebniejszych rzeczy, szybki przegląd kuchni, czy kurki na pewno są zakręcone, torba w rękę, klucze w zamek i w drogę. O dziwo udało mi się nawet aż tak bardzo nie spóźnić i wszystko przebiegało zgodnie z planem aż do momentu, w którym moje serce stanęło i odmówiło dalszej pracy.
Dotarło do mnie że nie zamknęłam szczurów w klatce. Gryzonie w dalszym ciągu były na wybiegu, który w żaden sposób nie zabezpieczał ich przed eksploracją dalszej części mieszkania. Pies, kable, elektryczność, zakamarki, czekało na nie tyle niebezpieczeństw, że czułam jak z twarzy odpływa mi cała krew tylko po to, żeby zaraz wrócić tam falą o sile uderzeniowej średniego Tsunami. Próbowałam się uspokoić i wmówić sobie, że na pewno zostały na wybiegu i może nawet tam zasnęły, ale nie wierzyłam w to ani przez sekundę. Do przerwy, na której mogłam przybiec do domu i sprawdzić które ze zwierząt jeszcze żyje było 40 minut. To było najdłuższe 40 minut mojego życia, podczas których zmieniałam kolorki na twarzy jak kameleon. Z momentem uruchomienia się dzwonka wybiegłam z klasy i przebiegłam cały odcinek, którego pokonanie normalnie zajmowało mi pół godziny w niespełna dziesięć minut. Kiedy dotarłam do drzwi ziajałam jak pociąg i miałam nadzieję, że nie zostawię płuc na klatce schodowej. Wsadziłam klucz do zamka drżącą ręką, mając w głowie scenariusze z najciekawszych horrorów. Moje wizje sprowadzały się do pogryzionego psa, zamordowanych szczurów, kabli z otwartą elektrycznością i z jakiegoś powodu płonącą kuchnią. Kiedy wparowałam do środka wszystko wyglądało jednak normalnie. Zaczęłam biegać po pomieszczeniach w poszukiwaniu zwierząt, które najwidoczniej pozjadały się nawzajem tak że nie zostały nawet kości. To musiał być powód, skoro nigdzie ich nie było.
Wtedy ostatkiem nadziei zajrzałam do sypialni i ujrzałam Morfinę pogrążoną w głębokim śnie, z jednym szczurem unoszącym się na jej brzuchu w rytm jej oddechów, drugim wciśniętym pod pysk i nakrytym faflem, oraz trzecim który znalazł swoje miejsce pod kołdrą z ogona. Cała czwórka spała i zaczynała się ruszać, wybudzona hałasem jakiego narobiłam przetrząsaniem domu. Ciśnienie spadło mi tak nagle, że musiałam usiąść, żeby za trzy sekundy nie całować podłogi. 
To był dzień, w którym zdałam sobie sprawę, że gryzonie i pies będą najlepszymi kumplami, a Morfina jest w stanie zaakceptować wszystko co oddycha i się porusza, i nie pomyliłam się. Żadne z nich nigdy nie ugryzło drugiego i ani jeden kabel nie został przez nie tknięty.
Żyli tak sobie w zgodzie i harmonii do późnej starości i żadne z nich chyba nie zdawało sobie sprawy, że tamtego dnia byłam o krok od zawału.






poniedziałek, 29 października 2018

Niewidomy z kotkiem

Siedząc ostatnio w poczekalni weterynaryjnej rozmawiałam z technikiem. Chłopak wyszedł przywitać się z Morfiną i nakarmić ją ciastkami, jako że byłam jedyną oczekującą osobą, poza tą przebywającą obecnie w gabinecie i najwyraźniej nie miał nic do roboty.
- A kto jest małą, głodną dziewczynką? - spytał uśmiechając się do psa.
Morfinie to pytanie wydało się absurdalne. Przecież wiadomo, że ona. Postanowiła potwierdzić jednak odpowiedź intensywnym merdaniem i wysokimi dźwiękami, żeby mieć pewność że dostanie to ciasteczko.
- Widzę, że dzisiaj lekki zastój - rzekłam, mając świadomość że gabinet zazwyczaj pęka w szwach i czekać trzeba aż na zewnątrz budynku.
- Tak, ale to nie znaczy że jest nudno. Przynajmniej jesteśmy w stanie myć i wymieniać wszystko na bieżąco -
- Coś ciekawego, czy standardowe szczepienia? -
- W sumie... w sumie to raczej katarki, zapalenie uszu i takie rzeczy. Sezon jest teraz i psiaki chorują. Morfi mam nadzieję nie złapie. Nie pysiu? A kto mi zjadł wszystkie ciasteczka? - odpowiedział chłopak przyglądając się swojej pustej dłoni, w której przed chwilą znajdowało się jeszcze pięć ciastek. Morfina rozwaliła się z brzuchem do góry, jakby przyznawała się do winy, ale uśmiech na jej pysku sugerował że niczego nie żałuje i zrobiłaby to ponownie.
- Chociaż nie, czekaj pani. Był taki nietypowy przypadek - rzucił chłopak, przerywając mizianie psa, który czując się tym faktem oburzony, zaczął molestować łapą kolano technika wydając z siebie pomruki niezadowolenia.
- To znaczy? Jakiś trudny przypadek? - spytałam
- Trudny raczej nie, bardziej zaskakujący. Przyszedł do nas taki mężczyzna, ja wiem... może z dwadzieścia lat miał. Przyszedł z dziewczyną, czy tam narzeczoną i małym kotkiem. Miał ciemne okulary i taką długą, cienką laskę i na początku się nie zorientowałem, ale potem wpadłem na to że był niewidomy. Dlatego miał tę laskę i dziewczyna prowadziła go pod ramię. Ten kotek taki grzeczny był, siedział na kolanach i nawet się za bardzo nie rozglądał, a widać było że jest młody. Wyszedłem do nich, spytałem czy coś potrzeba, może wody, bo lekarz ma jeszcze dwóch pacjentów. Odpowiedzieli że dziękują, to wróciłem do gabinetu. Przyszedł jeden pacjent, drugi, trzeci, czwarty i zastanawiałem się gdzie ten facet z kotkiem. Uzupełniłem strzykawki i wyszedłem sprawdzić. Siedział sobie dalej jakby nigdy nic, a mnie krew zalewała, że niewidomego tak ludzie traktują i wpychają mu się przed kolejkę. Powiedziałem, że może już wejść bo jego kolej minęła już dwóch pacjentów temu, a on odpowiedział że im się nie spieszy i przepuszczają pacjentów którym się spieszy. No dobrze, skoro tak chcieli. Powiedział jeszcze, że tego co mają raczej nie da się odwrócić, więc czas nie ma tu znaczenia. I wtedy się zorientowałem, że może kotek jest tak chory, że trzeba go uśpić i dlatego tak grzecznie siedzi. To by wyjaśniało czemu im się nie spieszy do gabinetu. Od razu mi się tak ciężej zrobiło. Oglądamy usypianie na co dzień jasne, ale to nie znaczy że to robi się łatwiejsze. Wróciłem do gabinetu i dwóch pacjentów później wszedł ten mężczyzna, pod ramię z dziewczyną i z kotkiem na rękach. Laska była poskładana i sobie wisiała za taki frędzel na jego ramieniu. Doszli do kozetki, położyli kotka, a lekarz poszedł wydrukować wyniki badań. Tak grzecznego kota jeszcze nie widziałem. Przyglądał mi się, jak mu sprawdzałem temperaturę i robiłem przegląd, ale ani nie miauknął. Lekarz wrócił i mówi, że ma złe nowiny. Niewidomy odpowiedział, że raczej się tego spodziewali, po tym że kot nigdy nie wydał z siebie dźwięku i nie odwracał się kiedy coś się stłukło, lub ktoś pukał do drzwi. Doktor stwierdził, że to wynik całkowitej głuchoty. Prawdopodobnie od urodzenia. Do tego nie da się jej naprawić. Gość jakoś dobrze to przyjął i powiedział tylko, że będą się uzupełniać w takim razie. Kot będzie jego oczami, a on będzie jego uszami. Lekarz odparł, że takie zwierzę wymaga specjalnego traktowania i czy sobie poradzą. Facet wzruszył tylko ramionami i stwierdził, że on też ma specjalne traktowanie, więc jedno więcej nie zrobi im różnicy. Doktor spytał, co w przypadku kiedy kot się gdzieś zawieruszy w domu. Nie przyjdzie na zwołanie, bo jest głuchy a facet go nie znajdzie no bo... jest niewidomy i nie będzie go widział, ani słyszał bo kot nie wydaje z siebie dźwięków. Może go niechcący nadepnąć, bo zwierzę nie usłyszy że ktoś nadchodzi kiedy będzie spało. Wtedy mężczyzna odpowiedział, że może pomóc mu dziewczyna, a jeśli nie będzie jej w domu to znajdzie kotka tak jak znajduje resztę rzeczy, które nie odpowiadają. Klucze, telefon, pilot do telewizora - będzie macał aż nie trafi na małą, puchatą oddychającą kulkę. Poza tym używa laski do wymijania przedmiotów i ludzi, więc to żaden problem. Lekarzowi chyba zrobiło się trochę głupio i powiedział, że w takim razie z kotkiem poza jego dysfunkcją jest wszystko w porządku i mogą wrócić do domu. Poszli, ale dziewczyna wróciła dwa dni później po krople na odrobaczanie i pchły, bo ostatnio zapomnieli. Lekarz się dopytywał, czy wszystko w porządku, ale ona odpowiedziała tylko że w najlepszym. Kotek tak się nauczył, że śpi tylko na jednej kanapie i łatwo go tam zawsze znaleźć. Jeśli jest głodny przychodzi poszturchać łapką właściciela i nigdy nie pałęta się miedzy nogami jak ktoś idzie i jak to koty zwykle mają w zwyczaju. Słowem, radzą sobie. Opowiedziała też zabawną historię, że jak wracali wtedy z gabinetu, to jakieś dziecko spytało mamy trochę zbyt głośno, czy jak pan jest niewidomy to nie powinien mieć psa przewodnika i jej chłopak to usłyszał, po czym powiedział głośno: A to nie jest pies? Kochanie mówiłaś, że to labrador, dlaczego mnie oszukujesz? Dziecko i matka powędrowali dalej, a oni zaczęli się podśmiewać z ich labradora i tym sposobem kotek dostał na imię Labi. Nie, żeby kiedykolwiek miał na nie zareagować, ale każdy musi mieć jakieś imię. Podczas pierwszych wizyt nie wiedzieliśmy co wpisać, bo właściciele nie wymyślili jeszcze imienia, więc wpisywaliśmy po prostu Kicia. Teraz można było to w końcu zmienić, wie pani ile mamy Kić i Kiciów w kartotece? -
- Pewnie tyle samo co Burków i Reksiów -
- Dokładnie, a wie pani co, ostatnio jak przeglądałem kartotekę znalazłem jeszcze trzy psy w tym mieście o imieniu Morfi. Wszystkie młodsze od niej. Jeden to York, a dwa pozostałe nie pamiętam. Co za zgapiacze, ale prawdziwa Morfina jest tylko jedna, nie pysiu? -
Morświn pożegnał się ładnie z panem "ciastko i głaski" i wszedł ze mną do gabinetu. 
Historia opowiedziana przez technika utwierdziła mnie tylko w przekonaniu, że w najjaśniejszych barwach życie widzą Ci, którzy na co dzień nie widzą go wcale.

niedziela, 28 października 2018

Typowa rozmowa Polaków

Stojąc w kolejce w sklepie spożywczym przysłuchiwałam się rozmowie dwóch panów, którzy stali za mną. 
- Witam, paskudna pogoda co? - odrzekł starszy z mężczyzn
- No wiesz, jest jesień. Czego byś się spodziewał? -
- Daj spokój piździ strasznie, a za tydzień ma być ponad 20 stopni. Zwariować można -
- Taka pora roku. Raz jest zimno, raz jest ciepło. Tak wygląda jesień i wiosna. W lato wszyscy narzekają, że za gorąco, a w zimę że za zimno -
- No bo tak jest. A słyszałem żeś sobie ze schroniska psa przytaszczył? -
- No tak. Dyzio -
- Nie boisz się? Takie schroniskowe to po przejściach. Nigdy nie wiadomo co mu do łba strzeli, poza tym na pewno zapchlone i będzie chorować -
- A wiesz, nie skarżę się. Byliśmy u weterynarza i wszystko z nim w porządku. Dzieciaki go uwielbiają, to jest bardzo łagodny pies -
- To pewnie wybuliłeś sporo za wizytę -
- Coś Ty, za kontrolę? Kupiłem tylko odrobaczanie, krople na pchły, karmę, takie rzeczy -
- Duże to? -
- No takie do uda. Ponoć któryś z rodziców był Owczarkiem -
- Bój że się Boga człowieku! To wielkie bydlę. Wiesz ile to będzie żarło? Nie wypłacisz się -
- Więcej niż ja nie zje, a oszczędzam na ogrzewaniu, bo jak Ci taki Dyzio wlezie do łóżka w nocy, to jak termofor działa -
- Ty go wpuszczasz do łóżka? Powaliło Cię? Psa ze schroniska? -
- Ale co Ty tak z tym schroniskiem. Tam są normalne zwierzęta, tylko że porzucone -
- A jak myślisz, dlaczego ktoś się ich pozbył co? Widocznie coś z nimi było nie tak. A potem tacy jak Ty zbierają takie psy z odzysku i mają z nimi problemy -
- Ktoś się ich pozbył, bo jest nieodpowiedzialny i nie powinien mieć zwierząt, albo ktoś je znalazł, lub ktoś umarł i nie było co z nimi zrobić. Nawet nie wiesz ile historii jest w takim boksie schroniskowym. W każdym jednym -
- Dobra dobra, jak Ci się rzuci do szyi to inaczej będziesz gadał. Jeszcze dzieciom się pozwalasz z nim bawić, to dopiero nieodpowiedzialne -
- Jak uważasz -
- Tak uważam, a jak w pracy? Słyszałem że jakieś cięcia będą -
- Plotki słuchaj, żeby pozbyć się szefa, bo nie chce dać jakiejś kosmicznej podwyżki którą sobie wymyślili -
- No co Ty, podwyżki byś nie chciał? -
- Jasne że bym chciał, ale nie w momencie w którym trzeba było firmę rozbudować i wiadomo że nie ma teraz kasy. Niech poczekają chwilę zamiast się rzucać to się pewnie znajdzie -
- Eh, licz na to, to na pewno dostaniesz -
- To jest dobry szef, nie oszuka nas -
- A jak dzieciaki? Poza tym że bawią się z pchlarzem? -
- A dobrze. Młodsza teraz do przedszkola, starsza kończy drugą podstawówki i na razie idzie jej bardzo ładnie -
- To będziecie co chwila chorzy, jak to mniejsze idzie do przedszkola. Anginy, grypy, ospa. Wszystko Wam przytaszczy -
- Posyłaliśmy już raz dziecko do przedszkola. Fakt, chorowała trochę na początku ale to przecież normalne. System odpornościowy musi się przyzwyczaić, zwłaszcza jesienią. Lepiej teraz niż jakby miała chorować później i nadrabiać materiał, kiedy będzie już w podstawówce -
- Teraz to takie choróbska zmutowane, że zobaczysz jeszcze. A słyszałem od mojej, że ta Twoja co chwila na paznokcie lata -
- No chodzi. Teraz sobie kupiła taką lampę, to będzie próbowała sama w domu robić. Niech się uczy jak lubi -
- Tym babom to się w głowach od dobrobytu poprzewracało. Tylko by kasę wydawały -
- Kobieta też ma jakieś potrzeby. Chce ładnie wyglądać. My też chodzimy do fryzjera raz na jakiś czas -
- Ale co Ty porównujesz, moje strzyżenie 15 minut roboty 30 zł, jej 3 godziny roboty i 200 zł -
- No kobiety mają zazwyczaj więcej włosów, wiec to tyle kosztuje, ale jak facet idzie do Barbera na przykład, to też trochę płaci -
- Co za powalone czasy. Barber jakiś, kiedyś to Golibroda był i tyle i dużo nie brał -
- Czasy się zmieniają, postępu nie zatrzymasz -
- Ile będziemy w tej kolejce stać, już na pół sklepu sięga. Młoda kasjerka, pewnie kasy nie zna, będziemy tu wieczność -
- Ale daj pani spokój, każdy się kiedyś uczy. Może sprzęt się zawiesił. Przynajmniej jest okazja porozmawiać tak? Coś Ty taki poirytowany -
- A idź, ta pogoda nie pomaga -
- Słyszałem że nowy telewizor sobie kupiłeś. Jak się sprawuje -
- Na razie dobrze, ale na promocji był, więc pewnie zaraz padnie chińskie badziewie -
- Przecież masz gwarancję, wymienią Ci, albo naprawią. Poza tym wcale nie jest powiedziane że padnie, teraz takie telewizory są mocne -
- Boguś jak Ty mnie czasem wkurwiasz taką gadką -
- Ale o co Ci chodzi? -
Niestety nie słyszałam dalszej części, bo kiedy przyszła moja kolej zapłaciłam, spakowałam szybko zakupy i wyszłam ze sklepu.
Mogę się jednak domyśleć co tak poirytowało starszego pana.
Polacy to naród, w którym jeśli nie kierujesz się pesymizmem i wszechobecnym narzekaniem, to jest to nieetyczne w stosunku do rozmówcy. Osobiście popieram jednak młodszego mężczyznę. Ileż można narzekać.



sobota, 27 października 2018

Prozwierzęcy Hitman

Centrum parku. Siedzimy z Morfiną na ławce, podczas kiedy dookoła przewijają się ludzie i psy. Między drzewami przemyka mały chłopiec z plastikowym karabinem, który jest dla niego stanowczo za duży i za ciężki. Dziecko skrada się jak zawodowy żołnierz, namierza ludzi na celownik i strzela irytującymi dla ucha wysokimi dźwiękami, które emituje zabawka. Kiedy jeden człowiek zostaje "trafiony", chłopczyk przeczołgując się przez krzaki znajduje następną ofiarę, którą również namierza i zadaje cios wysokimi "pium pium" i błyskającymi światełkami. Gdyby to był paintball, połowa parku chodziłaby w zdecydowanie bardziej kolorowych ubraniach. Dziecko Afganistanu po kolejnym trafieniu kula się po trawie do najbliższego drzewa i chowa za nim, żeby wziąć za cel kobietę z wózkiem, która siedzi obok mnie. Młody ma swoją taktykę. Zawsze pozostać niezauważonym i strzelać w tył głowy. Ofiarą może być każdy: dziecko, starszy człowiek, czy ksiądz. Dla młodego Agenta 47 jest to zupełnie bez znaczenia.
Matka strzelającej latorośli w końcu doznaje przebudzenia i orientuje się że jej syn trochę za bardzo wczuł się w rolę egzekutora, więc podchodzi do niego i mówi:
- Adaś, nie wolno strzelać do ludzi. To nieładnie -
- Mamo, zdradzisz moją pozycję! - wyszeptuje chłopiec i rozgląda się, żeby sprawdzić czy jego baza jest już stracona
- Słuchaj, możesz się bawić ale nie strzelaj do ludzi -
- To do kogo mam strzelać? Do drzew? To żadna zabawa. Przecież to sztuczny karabin, nic się nikomu nie stanie -
- Tak, ale to nieładnie. Możesz udawać że strzelasz do zwierząt. Tam masz gołębie -
- Nie będę strzelał do zwierząt. To nie fair -
- A do ludzi to fair strzelać? -
- Tak, bo ludzie mogą odstrzelić z powrotem -
- Ale Ci ludzie są nieuzbrojeni -
- Ta pani ma granaty pod wózkiem - mówi chłopiec przyciszonym głosem, wskazując na dziecięce butelki - Poza tym do zwierząt nie można strzelać i już. One nie mają broni, a nawet jakby miały to by nie potrafiły jej używać -
- Ale mają zęby - odpowiada matka - i pazury-
- Mamo zęby a karabin - wzdycha chłopiec jakby rozmawiał z osobą myśląca inaczej i wraca do zabawy.
No jest w tym jakaś logika...

piątek, 26 października 2018

Wielkanocny koszyk

Moja babcia miała trójkę dzieci. Jedną córkę (moją mamę) i dwóch, młodszych synów.
Kiedy nadchodziła Wielkanoc i w domu było więcej pracy niż zwykle, zawsze najmłodsze potomstwo wysyłała z koszyczkiem do poświęcenia, podczas gdy starsze dostawało jakieś prace do wykonania w domu. Taki podział nie był przypadkowy. Lepiej było pozbyć się chociaż na chwilę najmłodszej latorośli, ponieważ miał on tendencję do utrudniania pracy i sprawiania, że trwała ona w nieskończoność. Słowem, przeszkadzał.
Chłopiec szedł więc wesoło z koszyczkiem, lecz kiedy wracał ze mszy w środku nie było już zbyt wiele pożywienia. Moja babcia zachodziła w głowę jak to się dzieje, że co roku w koszyku brakuje kiełbasy, chleba, jajek i cukrowego baranka. Podejrzewała, że synuś wracając z kościoła częstował się dobrociami i głupio było się mu przyznać, ale on zarzekał się że zjadał tylko baranka. Reszta jakoś sama się gubiła. Często brakujący prowiant odnajdował się następnego dnia. Kiełbasa wisiała na drzewie, chleb leżał pod schodami, a jajka zdobiły okoliczne trawniki. Powodem tego okazał się styl chodzenia dziecka, które podśpiewując sobie w drodze powrotnej, wywijało wikliną tak mocno, że poświęcone jedzenie nie było w stanie pozostać w wirującym koszyku.

Kiedy babcia odkryła już problem, zaczęła przypinać serwetkę, zakrywającą wieczko koszyka pinezkami tak, że zawartość była przemieszana, ale wciąż znajdowała się w środku po powrocie koszyka z tej drogi przez mękę.
Taki sposób sprawdzał się przez dwa lata, jednak trzeciego roku babcia szykując obiad w kuchni usłyszała histeryczny krzyk swojego dziecka, które wracało z kościoła. Wyjrzała przez otwarte okno i zobaczyła, jak jej najmłodszy syn biegnie ile sił w nogach w stronę domu, z koszyka zwisa pęto kiełbasy, a gonitwę zamyka stadko psów, którym koszyk pachniał tak ładnie, że postanowiły urządzić sobie polowanie. Rozhisteryzowany chłopiec zmieniał kierunki jak gazela podczas ucieczki, ale mimo wykonywanych manewrów i biegu po trójkącie psy i tak były szybsze i już doganiały dziecko. Chłopiec postanowił rzucić w nie koszykiem i uratować własne życie biegnąc w stronę domu. Latorośl wpadła zadyszana do domu, zamykając drzwi na zamek, podczas gdy psy gołociły koszyk z wszystkiego, co nadawało się do jedzenia. Po tej sytuacji dziecko reagowało histerią na samo wspomnienie o koszyku Wielkanocnym i odmawiało chodzenia z nim na mszę. Od tej pory musiało mu towarzyszyć któreś z rodzeństwa.
Kilka lat później okazało się, że chłopiec nie był bez winy. Widząc psa, błąkającego się w pobliżu kościoła rzucił mu kawałek kiełbasy z koszyka. Potem następny i jeszcze jeden. Psów zaczęło schodzić się więcej i kiedy dziecko chciało odejść, zwierzęta zaczęły za nim podążać. Wtedy mały człowieczek popełnił błąd, którego nigdy nie można popełnić przy psach. Zaczął biec. Psy zaczęły więc go gonić, a on wrzeszcząc i błagając o pomoc przebiegł odległość z kościoła do domu w rekordowym czasie, wymijając po drodze drzewa i zdziwionych ludzi.
No cóż, przynajmniej w kolejnych latach koszyki wracały już kompletne.

czwartek, 25 października 2018

Ramzes vs Mietek

Psia górka. Nieoficjalne miejsce spotkań czworonogów i ich właścicieli, stanowiące kawałek zieleni i pokaźnych rozmiarów wzniesienie, przypominające domek Teletubisiów. To tutaj psy mogą się rozpędzić, poczuć wiatr w sierści, czy pokopać dziury w ziemi.
Kiedy pojawiamy się na miejscu trwa już impreza maluchów. Yorki, Maltańczyki, Westy, Jamniki. Wszystko harcuje, szczeka i się gania. Morfina nieśmiało dołącza i rozwala się na środku górki na plecach tak, żeby każdy pies mógł ją sobie z każdej strony obwąchać. Po tej skromnej ceremonii przejścia następuje wesołe merdanie i podążanie stadka za psem, który akurat niesie badyla.
Około sześciu maluchów i jeden Golden, na samym końcu łańcuszka, próbujący wpasować się w grupę. Przy każdym warknięciu Morświn podwija ogon pod siebie i zaczyna biec w przeciwnym kierunku, mimo że jedną łapą mógłby znokautować trzy psy tej wielkości jednocześnie. Pacyfista absolutny.
Nagle ziemia zaczyna drżeć pod nogami, słychać tętent i oczom naszym ukazuje się on - Ramzes. Psi pojazd pancerny, pędzący w pełnej prędkości na gromadkę karzełków, z Morfiną stojącą wśród nich jak adoptowane dziecko. Ramzes jest Wyżłem. Jednym z tych większych, jednak psiak kończąc niedawno pierwszy rok swego życia nie pojmuje jeszcze, że nie jest już małym szczeniaczkiem, tylko wielkim, ciężkim psem. Nie zdający sobie sprawy ze swoich rozmiarów Ramzes wpada w maluchy i zachęca je do zabawy, co zostaje odebrane jako zamach stanu i próbę ataku, więc pieski rozbiegają się w popłochu na wszystkie strony. Wyżeł źle to jednak interpretuje i zadowolony, że koledzy proponują berka zaczyna gonić przypadkowe psiaki. Jeden jego krok to dziesięć jamniczych. Nad niższymi psami Ramzes po prostu przebiega, nie zauważając że coś przemknęło mu pod nogami. Te nieco wyższe stają się ofiarą jego długich susów i potężnych łap, którymi przewraca schwytanych kompanów. Pieski sypią się jak domino. Nie mają żadnych szans na ucieczkę. Jest pisk, jest ewakuacja, jest ogólna panika.
Wzrok Ramzesa zatrzymuje się na Morfinie. Ona już wie, ona przeczuwa że od znokautowania dzielą ją już tylko sekundy. Postanawia biec, jednak nóżki obciążone dysplazją nie są w stanie nabrać odpowiedniej prędkości. Suka decyduje się na manewr wymijający i zaczyna driftować slalomami między mniejszymi psami, które w oszołomieniu włażą na siebie i jeżdżą jedne na drugich. Najmniejsze derby świata. 
Właściciele wyłapują swoje psiaki, które w panice wskakują im na ręce. Morfina wyciąga szyję, wysuwa peryskop i lokalizuje swojego człowieka. Znalazła. Obiera kurs, wykonuje jeszcze kilka manewrów bokiem między krzakami i pędzi w moją stronę. W końcowym etapie tyłek świnki zaczyna wyprzedzać jej przód i pies biegnie już właściwie bokiem. Nagle orientuję się co sucz zamierza zrobić. Księżniczka obczaiła sobie, że pańcie i pańciowie ratują inne psy biorąc je w objęcia, więc również postanawia obrać taką taktykę. Sucz nie bierze jednak pod uwagę różnicy masy. Jest jednak za późno, pies skacze, ja rozchylam ramiona i razem zgrabnie padamy na ziemię. Moje plecy amortyzują upadek i suniemy sobie radośnie ze szczytu górki. Ja, jadąc głową w dół i robiąc za sanki, a dwa psy na mnie, bawiąc się w elfa i Mikołaja. Używam określenia "dwa", ponieważ Ramzes sekundy po Morfinie również ląduje na mojej klatce piersiowej. Próbuję zatrzymać kulig kończynami, ciesząc się jednocześnie, że na dworze mróz i postanowiłam ubrać kurtkę, lecz psy ewakuują się z pojazdu i rozpoczynają pościg od nowa, kasując po drodze kolana ludzi, którzy nieopatrznie znaleźli się na trasie wyścigu. Cały chaos i zamieszanie, z bezpiecznej odległości obserwuje trzynastoletni Miecio. Miecio jest podstarzałym kundelkiem wielkości Shih Tzu, który nie wdaje się w dyskusję z gówniarzami i przygląda się im zawsze z tą samą dezaprobatą i pogardą. Goniona Morfina decyduje się na samobójczy krok i obranie kursu na siedzącego Miecia. Zbliżające się psy nie podobają się psiemu seniorowi. Miecio bardzo nie lubi takich klimatów, zaczyna warczeć i szczerzyć te zęby, które mu jeszcze zostały. Morświn w ostatniej chwili odbija na bok i omija Miecia, jednak Ramzes nie ma tyle szczęścia i zahacza tyłkiem o psiego dziadzię. Tego już za wiele. Mieczysław się wkurzył, a każdy mądry pies wie że wkurzony Mietek jest gorszy nawet od odkurzacza. Kundelek łapie zębami za to co znalazło się najbliżej i Ramzes zaczyna skomleć i wić się po trawie z posiwiałym psem przyczepionym zębami do jego ogona. Miecio powiewa za Wyżłem jak chorągiewka na wietrze, ale mimo to nie rozluźnia szczęk. Oswobodzona z pościgu Morfina zatrzymuje się przy mnie i zdyszana chowa się za moimi nogami. Tak na wszelki wypadek. Ramzes nie jest już jednak zagrożeniem. Wielki pies zostaje unieszkodliwiony i przytwierdzony do ziemi przez obciążenie na ogonie.
Staruszek zabiera leciwego Mieczysława, który odebrany od ogona wciąż warczy i ujada, a Ramzes trafia na smycz. Reszta natomiast wygląda jak pobojowisko. Ludzie, otrzepujący się z trawy, psy poprzewracane to tu, to tam, wszędzie wyżłobienia w ziemi, błoto w futrach zwierząt. Nikt jednak nie ucierpiał, nie ma żadnych poszkodowanych.
Może oprócz Ramzesa, który mimo braku widocznych śladów pogryzienia zapewne zapamięta, że do Mietka należy podchodzić z należytym szacunkiem.
Z Mietkiem się nie dyskutuje... Mietka należy się bać.

środa, 24 października 2018

Dowcipniś na wózku

Środowy poranek. Jesień, deszcz, plucha, chłód i szaruga. Niezadowoleni ludzie tłoczą się w autobusie, w którym zaczyna brakować już nawet miejsc stojących, ponieważ siedzące skończyły się dziesięć przystanków temu. Każdy myśli już tylko o dotrwaniu do końca tygodnia. Ewentualnie o powrocie, kawie i kocyku.
Do autobusu wsiada mężczyzna koło czterdziestki.
Nie wsiada sam, pomagają mu jacyś ludzie, ponieważ człowiek ten porusza się na wózku. Nie ma obu nóg.
Mężczyzna dziękuje pomocnikom, którzy wracają na przystanek, po czym rozmieszcza się na miejscu dla wózków. Wszyscy ścieśniają się jeszcze bardziej, żeby zrobić miejsce. Gdyby ktoś teraz zemdlał, tłum podtrzymałby tę osobę w pozycji stojącej aż do następnego przystanku.
Naprzeciwko mężczyzny stoi spacerówka z małym dzieckiem. Berbeć płacze i wije się w nadziei, że zostanie wzięty na ręce. Mężczyzna na wózku zaczyna odwracać uwagę dziecka i po chwili płacz ustaje, a na twarzy brzdąca zaczyna malować się zaciekawienie. Kiedy dziecko zaczyna się śmiać, zaraża się jego najbliższe otoczenie i również zaczyna chichotać, w tym drobna dziewczyna, stojąca tuż za wózkiem mężczyzny, dźwigająca ciężko wyglądającą torbę.
- Postaw że to dziewczyno, bo się przedźwigasz. Chcesz sobie zniszczyć kręgosłup w tak młodym wieku? - pyta pan na wózku, nie przestając uśmiechać się do dziecka, które rechocze już jak mała żabka.
- Ale nie ma gdzie, straszny dzisiaj tłok. Na ziemi nie mogę, bo ubrudzi się od błota, a muszę ją dostarczyć w dobrym stanie - odpowiada dziewczyna i poprawia torbę
- Jak to nie ma gdzie? A tutaj o? Jest dużo miejsca, zmieści się - odpowiada człowiek, wskazując na podnóżek wózka, na którym zazwyczaj znajdują się nogi.
- Nie no gdzie tam. Nie mogę. Potrzymam jeszcze te kilka przystanków, nic mi nie będzie - odpowiada skrępowana dziewczyna
- Dziecko nie wygłupiaj się. To po coś jest, a jako że mnie kończyn brak, to może sobie postać coś innego, przynajmniej tak pusto nie będzie -
- No, ale -
- Żadne ale, nie bój się nie odjadę z tym. Taki szybki nie jestem -
- Nie, to nie o to chodzi tylko że... -
- Stawiaj, stawiaj. Będę miał lepszy balans -
Dziewczyna niechętnie, ale z widoczną ulgą pozbywa się torby, podczas gdy mężczyzna wciąż mówiąc do dziecka, zaczyna w międzyczasie rozmawiać z pasażerami wokół niego.
- Godziny szczytu co? -
- Niestety - odpowiada ktoś z tłumu
- A ja się wycwaniłem. Zawsze mam ze sobą miejsce siedzące. Jak ktoś chętny to można na kolanka. A nie, czekaj... nie mam kolan. Tym lepiej, więcej miejsca dla chętnego -
Ludzie na początku zdystansowani, po chwili zaczynają żartować razem z niepełnosprawnym. Jego dystans do życia i poczucie humoru udziela się w zaskakującym tempie. Po chwili z tłumu wyłania się cichy głos dziewczynki, siedzącej na kolanach mamy:
- Mamo a czemu ten pan nie ma nóżek -
- Cicho Ania, nie wolno tak - odpowiada zawstydzona matka. Wózkowicz, ma jednak inne zdanie na ten temat:
- Ale moment, bardzo spostrzegawcze dziecko. Ania tak? Otóż nie mam nóżek, bo miałem operację i musieli mi wyciąć -
- Bardzo pana przepraszam - próbuje ratować sytuację kobieta - nie wiem co w nią wstąpiło -
- Oj csii. Z małą rozmawiam teraz. Musisz jeść dużo warzyw, ja nie jadłem i patrz co się stało -
- A odrosną panu kiedyś? - pyta nieco ośmielona dziewczynka
- Chyba nie, ale za to nigdy nie będę miał żylaków, nie uderzę się w mały palec, ani nie wdepnę na klocka! O... i mam miejsce na siatki ładnych dziewczyn. Są plusy -
Kilka przystanków dalej mężczyzna oddaje dziewczynie torbę i sam wysiada niewiele później. Pomaga mu w tym kierowca i jeden z pasażerów.
- Jak w lektyce - śmieje się niepełnosprawny, kiedy mężczyźni znoszą wózek i stawiają go na ziemi - chłopaki, bo się jeszcze przyzwyczaję. Już mnie tak nie rozpieszczajcie - 
Autobus odjeżdża, a mężczyzna powoli, pchając wózek siłą własnych rąk zmierza w kierunku pasów.
Podziwiam optymizm i podejście do życia.

wtorek, 23 października 2018

Morfina za trzy nasionka

Sobotni poranek. Spacer po targowisku w poszukiwaniu inspiracji na zbliżający się obiad. Ekipa poszukiwawcza liczy czterech członków: mnie, siostrę, mamę i Morfinę.
Podczas kiedy zespół ludzki wybiera pomidorki, pies niesie miłość i żebra o głaski u każdej napotkanej osoby. W końcu jeden sprzedający widząc to krzyczy do nas ze straganu:

- Ile za tego psa? -
- A ile pan da? - odkrzykuje rodzicielka
- Dam trzy nasionka -
- A magiczne chociaż? -
- A pies jest magiczny? -
- A nie widać? -
- To co potrafi? -
- Zna magiczne sztuczki -
- Pani, siad i leżeć to każdy głupi potrafi nauczyć -
- No przecież nie takie sztuczki -
- To jakie -
- Magiczne. Potrafi znikać pieniądze z portfela -
- Moja żona też zna tą sztuczkę. Coś jeszcze? -
- Jak Pan mu da coś czego zazwyczaj nie je, to zrobi panu czekoladową fontannę na trawniku -
- Imponujące, ale nie w moim guście -
- Przyciąga ludzi, mógłby pan ją trzymać na straganie i miałby pan dużo większy ruch -
- Hmm -
- Jej ślina jest magiczna -
- Leczy? -
- Nie, ale nadaje się do czyszczenia talerzy, jeśli użyje się do tego gąbki z języka domywa nawet zaschnięty brud. Może też pracować na poczcie jako specjalista do klejenia znaczków -
- Pożyteczne, ale mam zmywarkę -
- No to może poduszki? Z tego futra co się z niej wysypie można zrobić kilka, albo odświeżacz powietrza. Niestety nie da się nastawić czasowo i zapach uzależniony jest od jej posiłku. Same swojskie aromaty, żadne tam lawendy, czy goździki -
- Szczypie w oczy? -
- Zdarza się, ale za to łzy wypłukują większość zanieczyszczeń -
- Co pani nie powie -
Moja skromna osoba musiała oddalić się od straganu.
Było spore ryzyko przehandlowania mojego psa na magiczne fasolki, czy inne złote jajka. Wolałam nie ryzykować...

poniedziałek, 22 października 2018

Kotek, krówka, piesek, mama

Siedząc w autobusie i nie mając nic lepszego do roboty obserwowałam matkę z małym dzieckiem, które najwidoczniej dopiero uczyło się mówić. Kobieta trzymała córeczkę na kolanach i przeglądała razem z nią książeczkę, która składała się głównie z obrazków i przedstawiała zwierzątka na farmie.
- Zobacz tu jest kotek - mówiła zafascynowanym głosem kobieta - a kotek jak robi? -
- Kici, kici! - odpowiedziała dziewczynka.
- Nie. To my robimy do kotka kici, kici, a kotek jak robi? -
- Miau! -
- Brawo! A tu na tej stronie jest krówka, zobacz skubie sobie trawkę. Jak robi krówka? -
- Muu! -
- Super! Krówka robi muu. A tutaj co jest? -
- Pesiek -
- No ślicznie, piesek, a jak robi piesek? -
- Hau, hau! -
- Pięknie! -
Zabawa trwała przez kilka przystanków i w końcu straciłam nią zainteresowanie, aż do momentu kiedy dziecko krzyknęło wesoło:
- Mama! -
Spojrzałam na książeczkę, myśląc że zmienił się repertuar, ale byłam w błędzie. To była ta sama książeczka ze zwierzątkami, a dziewczynka wskazywała właśnie paluszkiem świnkę i powtarzała:
- Mama! -
- Nie, to jest świnka - odpowiedziała ze spokojem kobieta - jak robi świnka? -
- Bam, bam! -
- No coś ty, świnka nie robi bam, bam -
- Ne. Mama bam, bam -
Kobieta zrezygnowana spojrzała na dziecko i kompletnie nie wiedząc o co chodzi chciała pominąć stronę i przejść do następnej, jednak dziewczynka głośno odmawiała za każdym razem krzycząc:
- Mama bam! - 
Jakby było oczywistym co chce w ten sposób przekazać. Matka dziewczynki nie chcąc wyjść na tą co to się znęca fizycznie nad dzieckiem i przez to jest świnią, jak wynikałoby z tego co mówi nieletnia, walczyła przez kilkanaście minut żeby wyciągnąć z dziecka informację bez której nie mogła przejść do następnej strony. Dziewczynka stawała się coraz bardziej sfrustrowana i przyjmowała różne taktyki, żeby wyjaśnić rodzicielce o co chodzi. Od pokazywania na migi, po zmianę wyrazów na "am", czy "mniam mniam".
Po wielu próbach i błędach kobieta w końcu doszła do tego co chciała jej przekazać córka. A mianowicie: mama robi kotlety, które tłucze młotkiem "bam bam" i wtedy robią się "pycha" i "mniam", a kotlety robi się z "chrum" świnki, która widnieje na obrazku. Nie wiem skąd dziewczynka w jej wieku wiedziała takie rzeczy, ale niezły tok myślenia sobie obrała, trzeba jej to przyznać.
Logika dzieci.

niedziela, 21 października 2018

Uliczny hazard

Podczas pewnego spaceru podszedł do mnie młody mężczyzna.
- Dzień dobry. To pies czy suka? - spytał, patrząc na Morfinę, która już wyrywała się wyczuwając w nim potencjalną ofiarę do miziania.
- Suka - odpowiedziałam.
- Cholera. No trudno - 
- Chyba pana rozczarowałam - rzekłam lekko zaskoczona jego reakcją. Miałam tylko nadzieję, że nie szuka reproduktora na ulicy.
- Wygrałem! - wydarł się drugi mężczyzna w podobnym wieku, stojący trochę dalej, poza terenem trawnika.
- Założyliśmy się - powiedział chłopak stojący bliżej - Ja byłem pewny że to pies, teraz wiszę mu piątaka -
- Aha. No cóż, to suka więc... życzę miłego dnia - odrzekłam i zaczęłam oddalać się w stronę drzew. Niezłą sobie dorośli faceci wymyślili zabawę. Hazard w wersji demo. Nie minęła minuta, kiedy ten sam mężczyzna podszedł do mnie ponownie.
- Ja się naprawdę nie chcę narzucać, ale muszę się odkuć. Proszę mi powiedzieć To jest Golden czy Labrador -
Uznałam, że skoro gość chce się odkuć, to jest przekonany jaka to rasa, a jego kolega żyje w błogiej nieświadomości.
- Golden... -
- Ha ha! Płać! - krzyknął jego kumpel z odległości.
Pierwszy mężczyzna znowu odszedł do kolegi rozczarowany. Zaczynałam wątpić w jego smykałkę do interesów. Zastanawiałam się też, czy nie powinnam zacząć pobierać opłat, na przykład 10% od każdego obstawienia. W końcu i tak czułam się już jak totalizator. 
Przeszliśmy z Morfiną już spory kawałek, kiedy poczułam, że ktoś stuka mnie w ramię. Kiedy się odwróciłam, ponownie zobaczyłam króla hazardu.
- Pytaj - powiedziałam zrezygnowana, zanim jeszcze zaczął się tłumaczyć, ponieważ wiedziałam co i tak zaraz nastąpi.
- Ok. To w jakim ona jest wieku. To znaczy: do pięciu lat, czy powyżej pięciu? -
- Powyżej, tak dokładniej 6,5 -
- No nie... pani to robi specjalnie -
- Tak, ma pan rację. Specjalnie mam 6,5 letnią sukę Goldena. Żeby zrobić panu na złość, dokładnie dlatego -
Nie odchodziłam już nawet daleko, miałam dziwne przeczucie, że człowiek wróci, kiedy tylko ustali kolejne pytanie ze swoim towarzyszem zabawy.
Tym razem przyszedł jednak jego kolega. Najwidoczniej poprzedniemu mężczyźnie było już głupio pytać.
- Zauważyliśmy takie fragmenty bez sierści na pani psie. Mogę spytać, czy tak intensywnie linieje, czy pogryzł ją inny pies? -
- Chyba panowie macie remis. Miała operację, te fragmenty wygolone są specjalnie -
- Oh... no nic, to dziękuję -
Mężczyzna odszedł, lecz chwilę później powrócił z pytaniem bonusowym... i jeszcze jednym, i kolejnym. Na chwilę obecną bawiła mnie już ta sytuacja i było mi trochę żal przegrywającego kolesia, który obstawiał w większości złe opcje. Tym sposobem obaj mężczyźni tiptopami i doskakiwaniem z pytaniami jak małe żabki, odprowadzili mnie już pod samą klatkę.
- Panowie, setowe pytanie, bo muszę iść do domu! - krzyknęłam w stronę naradzających się gości. Poszeptali coś między sobą, jeden z nich podszedł i strzelił:
- Gdyby się pani miała umówić z którymś z nas, to którego by pani wybrała? -
Jeszcze w życiu nie roześmiałam się tak nagle. Nie było to celowe, po prostu chłopak mnie zaskoczył. Przez ostatnie pół godziny zadawali pytania o moim psie od "jaką je karmę" po "czy kiedyś miała szczeniaki", a teraz startują w konkursie na modela roku. Nieco skonfundowany mężczyzna stał jednak przy mnie dalej i najwidoczniej czekał na odpowiedź.
- Przepraszam - odpowiedziałam - Trochę mnie to pytanie zcięło. Uznajcie remis, ok? To ja lecę - odpowiedziałam hamując śmiech i zostawiając chłopaków z końcowym wynikiem wynoszącym 8:3, co stanowiło zadłużenie pana nr jeden w stosunku do pana nr dwa, wynoszące całe 25 zł, jako że każde pytanie było warte piątkę.
Chyba będzie musiał wziąć na to kredyt.

sobota, 20 października 2018

Kartka do nowożeńców?

Słuchajcie... Bardzo dziwna sprawa.
Byłam przed chwilą z Morfiną na długim spacerze i stojąc jakieś 100 metrów od domu coś zaczęło łaskotać mnie po głowie. Pomyślałam że to liście spadające z drzew, ale kiedy próbowałam je zrzucić, zauważyłam że zrzuciłam coś innego.
Biały balonik do którego przypięta była pocztówka, wypisana po niemiecku.
W środku balonika jest światełko. Wstępnie balonów było chyba dwa, bo jeden przebity wciąż przyczepiony jest do wstążki, pewnie dlatego list zaczął w ogóle spadać. Jeden balonik nie był w stanie go utrzymać.
Zabrałam go do domu.
Nie znam niemieckiego, ale tłumacz przetłumaczył znajdujące się tam zdanie jako:
"Może nad Twoją głową po burzy wzejdzie tęcza" albo "Obróć burzę w tęczę" lub też " Niech nad waszymi głowami po burzy zawsze świeci tęcza". Coś w tym rodzaju, każdy tłumacz mówi mi co innego. Jeśli jest tu jakaś osoba, która mówi po niemiecku i jest w stanie powiedzieć dokładnie co to zdanie znaczy, będę wdzięczna. Jest też adres, a przynajmniej tak mi się wydaje. Ktoś wie, czy to istniejące miejsce? Prawdopodobnie tak.
Czy list mógł przylecieć aż z Niemiec? Szczerze wątpię, to daleka droga, zwłaszcza że światełko ciągle w nim świeci.
Na okładce jest napisane "świeżo poślubieni", a przynajmniej tak mówi tłumacz. Poza pismem ręcznym są tam takie zdania jak: "życzy młodej parze", czy "drogi poszukiwaczu, proszę odesłać tę kartę do młodej pary, aby spełniły się życzenia. wielkie dzięki"
To jest co najmniej dziwny... Bardzo dziwny zbieg okoliczności na kilka godzin po tym jak opublikowałam post na blogu, a ktoś anonimowo polecił mi pod nim, żebym wysłała list Amelki balonikiem właśnie.
Wiem że to tylko pewnie taka zabawa dla nowożeńców, ale jest ciekawym wyczuciem czasu, że spadło mi to na głowę właśnie dziś, no i jeszcze to zdanie o tęczy... Może doszukuje się nie wiem czego, po prostu nie wiem co o tym myśleć.












List do Aresa

Zostałam poproszona przez pewną znajomą parę o przypilnowanie ich dziecka przez kilka godzin, kiedy oni będą poza domem. Nie mogli zabrać dziewczynki ze sobą, ponieważ już była lekko przeziębiona i bali się, żeby obecna pogoda i silne wiatry nie dokończyły dzieła. Amelia - owa dziewczynka, była przeze mnie pilnowana już wcześniej i nigdy nie było z nią żadnych problemów więc się zgodziłam. To w końcu tylko kilka godzin. Można było poczytać bajki, czy pooglądać kreskówki. Dziecko miało jednak inne plany.
- Wiesz, gdzie są tęczowe mosty? - spytała dziewczynka, kiedy tylko jej rodzice wyszli z domu.
- Ale, o jakie mosty Ci dokładnie chodzi? -
- Takie, gdzie jadą pieski jak są bardzo chore -
O matko. Takich pytań obawiam się zawsze najbardziej. W tym momencie zauważyłam też, że rozbrykany, kudłaty kundelek nie powitał mnie w drzwiach jak miał to w zwyczaju. Dziwne.
- Amelka, gdzie jest Ares? - spytałam, chociaż właściwie już domyślałam się odpowiedzi.
- Potrącił go samochód, bo poleciał za jakimś kotem. Tata go wołał, ale on nie słuchał i wpadł pod samochód. Tata go szybko wziął na ręce i zaniósł do pana doktora, tego od zwierząt i jak wrócił, to powiedział że Ares musiał wyjechać na wakacje za tęczowy most. Nie wiem jak długo go będą leczyli i ile tam będzie siedział, a jak spytałam rodziców to oni też nie wiedzą. Ty wiesz? -
Wyglądało na to, że rodzice nie mieli odwagi, lub serca powiedzieć dziecku od razu całej prawdy i ja też nie mogłam tego zrobić. To było ich zadanie, nie moje. Nie można było im się jednak dziwić. Takie wieści nigdy nie są proste do przekazania, zwłaszcza dziecku.
- Nie wiem, naprawdę. Mój pies nigdy tam nie był - odpowiedziałam. "Chociaż kilkukrotnie próbował" dopowiedziałam w myślach i starając się odwrócić uwagę dziewczynki od niewygodnego tematu, zaprowadziłam ją do pokoju.
- Chciałabym, żeby już wrócił, ile można się leczyć - podjęła ponownie Amelka - Już wiem! Napiszę tam list i panie które opiekują się tam pieskami może napiszą mi kiedy Ares wróci! Wyślesz go? Proszę, proszę -
- Amelka, ale ja naprawdę nie wiem gdzie to miejsce jest. Żeby wysłać list trzeba mieć adres -
- Ale Ty znasz tyle osób które mają psy, że jak się popytasz to na pewno kogoś znajdziesz, kto będzie wiedział. No zgódź się -
I co ja niby miałam zrobić w tej sytuacji. Stałam pod murem, a brązowe oczy dziecka wlepiały się we mnie z taką siła, że czułam jak przechodzą mi przez czaszkę.
- No dobra - odpowiedziałam - spróbuję ok? Nic nie obiecuję, bo może się okazać że nikt tego miejsca nie zna -
- Na pewno ktoś zna - zakrzyknęła optymistycznie dziewczynka i popędziła do pokoju po kartki i długopis. Jeszcze nigdy nie widziałam tak zdeterminowanego dziecka. Mała rączka, nie przyzwyczajona jeszcze do tak długiego pisania szybko się męczyła i musieliśmy robić kilka przerw, ale długopis w dłoni Amelki tańczył po papierze jak szalony. Im dalej zmierzał list, tym bardziej czułam w gardle narastającą gulę. Poprawiałam na bieżąco jej błędy ortograficzne, czy stylistyczne, ale nie wtrącałam się do treści, a kiedy skończyła przyjrzała się swojemu dziełu i podała mi kartki, zapisane najdokładniejszym pismem jakie dziecko w tym wieku było w stanie z siebie wykrzesać. Widać, że była z siebie zadowolona.
- Masz, tylko nie mam koperty - powiedziała
- Koperta to nie problem. Większym jest adres -
- Znasz chyba ze sto psów, któryś tam musiał być! - odrzekła i uradowana poszła umyć ręce przed zbliżającą się kolacją.
Treść listu możecie zobaczyć poniżej. 
Mimo, że dziewczynka ma bardzo ładne pismo i bardzo się starała, pod spodem umieszczam tekst normalnym drukiem, gdyby ktoś miał problemy z przeczytaniem wiadomości.
















" Hej Ares. Postanowiłam do Ciebie napisać ten list, bo bardzo za Tobą tęsknię. Kiedy wrócisz? Tata powiedział, że musisz być tam długo, żebyś wyzdrowiał. Wyglądasz źle, więc chcę żebyś szybko wyzdrowiał. Jedz dużo, bo jak się je to się szybko zdrowieje. Pani Basia tak mówi i że trzeba jeść dużo warzyw. Jesz dużo warzyw? Musisz jeść marchewki. Szkoda, że nie możemy Cię odwiedzić tam na Tęczowy Mostek, ale tata mówi że to za daleko, żeby tam jechać autem. Mam nadzieję, że czujesz się już dobrze i szybko do nas wrócisz. Może pojedziemy po Ciebie, na przykład pociągiem! Jeszcze nie wiem, ale najpierw musisz wyzdrowieć. Mama mówi, że masz tam kolegów piesków i koleżanki piesków. Są dla Ciebie mili? Chcą się z Tobą bawić? Jak chcesz się z nimi bawić, to bądź grzeczny, to na pewno się z Tobą pobawią. Tylko za dużo nie szalej, bo te pieski też muszą wyzdrowieć i wrócić do swoich rodziców, a jak będą szaleć i szaleć to w końcu złamią nogę i będą tam musiały zostać na dłużej. Jesteś tam już bardzo długo, chyba z tydzień! Bardzo długo zdrowiejesz, ale jak wrócisz to się pobawimy i porzucam Ci Twoją piłkę i pójdziemy na długi spacer. Tylko musisz teraz chodzić na smyczy, bo znowu byś wpadł pod samochód i musiał jechać za Tęczowy mostek, żeby się leczyć. No i po co biegłeś za tym kotkiem, zrobił Ci coś ten kotek? A teraz widzisz, musisz się leczyć. Strasznie mi bez Ciebie smutno! Tobie pewnie też jest bez nas smutno, ale nie bądź smutny, bo już niedługo do nas wrócisz! Narysuję Ci później obrazek, żebyś pamiętał jak wyglądamy i żeby Ci nie było smutno. Chcę Cię przytulić, ale Ciebie nie ma, więc muszę przytulać misia. To nie to samo, Ciebie się lepiej przytula, bo jesteś milutki i cieplutki i zawsze mnie liżesz jak jest mi smutno i wyganiasz potwory w nocy. Na razie żadnych nie widziałam, ale chyba nie wiedzą że Ciebie nie ma, dlatego musisz szybko wrócić! Musisz mnie poprzytulać i bronić przed potworami. Mama płakała, jak mi mówiła że musisz tam wyjechać na ten Tęczowy Mostek i ja trochę też, ale tylko troszeczkę, bo mi bez Ciebie smutno, ale już niedługo wrócisz i będziemy się znowu bawić.
Kocham Cię bardzo, bardzo, bardzo mocno. Jedz dużo i jedz lekarstwa i nie szalej! Nie mogę się doczekać aż Cię przytulę tak mocno, z całej siły! I nie zjedz tego listu, bo będziesz chory, papieru się nie je.
Buziaczki, Amelka."

Szczerze? Nie chciałabym być teraz na miejscu jej rodziców. Będą musieli wytłumaczyć dziewczynce, że Ares nie wróci już zza tęczowego mostu. Że psy, które raz tam trafią, zostają tam już na zawsze. Że nie da się ich odwiedzić ani zobaczyć... Że Ares po prostu umarł, kiedy potrącił go samochód i nie jest wcale na wakacjach i leczeniu. Że więcej go nie przytuli. Mogę się tylko domyśleć jak trudne i traumatyczne to będzie przeżycie i jak ciężkie będzie pogodzenie się dla niej z tym faktem.
Co do mojego zadania... Nikt nie znał niestety adresu tęczowego mostu, toteż umieszczam list tutaj.
Może któreś z Was jest w posiadaniu takiej informacji i może przekazać Aresowi list od jego Pani.
Bardzo się w nim postarała.

piątek, 19 października 2018

Weterynarz zna sekret życia

Będąc ostatnio u weterynarza natrafiłam na godziny szczytu. Kolejka wychodziła aż za drzwi budynku, więc obsługujący lekarze rozdzielili się na dwa gabinety, żeby ludzie nie musieli czekać kilka godzin. Jednym z pomieszczeń był przejściowy pokój przedoperacyjny, gdzie dokonuje się oględzin zwierząt przed zabiegiem. Pomieszczenie jest małe i otwierane głównie kiedy pacjent wymaga podania szczepionki, oczyszczenia gruczołów, czy zastosowania innych nieskomplikowanych praktyk. Pokój ten jest połączony z gabinetem głównym i jeśli uchylone są drzwi, można usłyszeć co dzieje się za ścianą, chociaż nie można tego zobaczyć. 
Jako, że z Morfiną przyszliśmy tylko na kontrolę oraz do szczepienia, zostaliśmy poproszeni o przejście do mniejszego gabinetu. W czasie oczekiwania na panią doktor, która przeszła do pokoju obok po igły, strzykawki i Rabisin, byłam świadkiem rozmowy drugiego weterynarza, z właścicielką psa (tak głośnego dyszenia nie mógł wydawać kot), która była obsługiwana w gabinecie głównym. 
- To myśli pan, że mu przejdzie? - usłyszałam kobiecy głos
- Tak, tylko niech mu pani daje coś lekkostrawnego przez kilka dni. Nic mu nie będzie, psy czasem tak mają -
- Czyli Rufus wyzdrowieje? - zapytał cienki, piskliwy głosik, który prawdopodobnie należał do jakiejś małej dziewczynki
- Tak, za kilka dni będzie biegał jak zawsze -
- To dobrze - odpowiedziała kobieta - Wie pan już się wystraszyłam, on nigdy tak nie robił. Z tymi zwierzętami to czasem gorzej niż z dziećmi. Dziecko przynajmniej powie jak coś je boli - 
- Nauczyłam go nowej sztuczki! - zakrzyknęła rozweselona dziewczynka
- Naprawdę? Jakiej? -
- Zdechł pies, dobrze mu idzie. Prawie zawsze mu się udaje -
- To świetnie, tylko nie przekarmiaj go ciastkami, bo mama znowu będzie się martwić - odpowiedział lekarz
- Sama nie wiem kto tutaj kogo bardziej uczy - zaczęła rozprawiać kobieta - Siedem lat nie potrafiłam jej wbić do głowy, że buty się chowa do szafki, a plecaka nie zostawia w korytarzu. Pies raz pogryzł jej trampki i nasikał do plecaka i to wystarczyło, żeby więcej tego nie robiła -
- Każde zwierzę coś w nas odkrywa - skwitował lekarz - Coś, czego wcześniej nie mieliśmy lub było w nas, ale o tym nie wiedzieliśmy
- Na przykład? - spytało zaciekawione dziecko
- Mój ojciec, który też był z zawodu i zamiłowania weterynarzem powiedział mi kiedyś, że tylko głupi, próżny i naiwny człowiek wypiera się lekcji, którą dają mu zwierzęta. Twierdził, że pies uczy nas odpowiedzialności, koń - zaufania, pająk - ostrożności, kot - że nie można wszystkim władać, a chomik daje nam bardzo istotną lekcję o śmierci. Wszystkie razem i każde z osobna uczą nas natomiast miłości i wrażliwości -
- A człowiek? - spytała dziewczynka
- Człowiek? - zastanowił się chwilę weterynarz - Człowiek uczy nieobliczalności. Tego, że wyciągnięta ręka nie zawsze chce pomóc, a ukryta zaszkodzić -

Nie wiem, czy dziecko zrozumiało przekaz lekarza, ale do mnie jakoś bardzo trafiły te słowa. Mimo, że usłyszałam je przypadkiem, przez uchylone drzwi małego gabinetu, czekając na zaszczepienie mojego psa.


czwartek, 18 października 2018

Mały, wesoły rozmaryn

Wczesnym porankiem budzi mnie znienawidzone narzędzie wszystkich ludzi, prowadzących nocny tryb życia... budzik. Siadam, patrzę piętnaście minut w przestrzeń i próbuję znaleźć jakikolwiek powód, żeby nie zaakceptować dalszego związku mojej głowy z poduszką. Użalając się na swój los wstaję, podchodzę do okna i otwieram je. Jeszcze zanim uderzy mnie zimne powietrze, czy pierwsze promyki słońca, mych uszu dobiega niskie:
- O mój rozmarynie, rozwijaj się! -
Oh, świetnie. Przybyli ułani. W samą porę.
Wychylam się, żeby sprawdzić cóż to za kawaleria mi wyje pod oknem z samego rana i widzę starszego mężczyznę, stojącego pod murkiem, ze spodniami opuszczonymi do kolan.
Więc to jeden z tych poranków. 
Jako, że człowiek (na szczęście) stoi tyłem, zajmuje mi dłuższą chwilę żeby zidentyfikować w nim sąsiada z klatki obok. Sądząc po jego wesołym nastroju i potędze strumienia jaki opuszcza jego pęcherz, człowiek ten wraca właśnie z tournee po barach, a jego organizm wydala wypite do tej pory browarki.
Sąsiad odcedzając ziemniaczki postanawia wspomóc się jeszcze kilkoma powtórzeniami:
- O mój rozmaryyyynie, rozwijaj się -
Trzeba przyznać. Zarówno pęcherz jak i przeponę ma jak na swój wiek nad wyraz silne.
Z balkonu obok wychyla się kobieta i krzyczy do mężczyzny:
- Ten rozmaryn to Ci uwiędł już z 20 lat temu, capie! -
To oczywiście żona sąsiada. Jak zwykle miła i kochająca.
Mężczyzna nie ruszając się z miejsca lokalizuje emitor dźwięku i rzuca krótkie:
- Babo do domu! -
- Ja lepiej sikam na stojąco niż Ty na siedząco, więc skończ się zachowywać jak człowiek w buszu, schowaj tego orzeszka i idź się wysikać do chałupy! - odpowiada żona i w tym momencie orientuję się, że na balkonach stoi już co najmniej jedna czwarta bloku.
Sąsiadowi widowisko jednak nie przeszkadza.
- Jeszcze bym Cię tym znokautował kobieto! -
- W herbacie byś tym nie zamieszał, bo by dna kubka nie sięgnęło. Rusz że się, bo ludziom tylko śniadanie obrzydzasz -
W tym momencie na drodze staje młodzieniec z psem na smyczy i telefonem w dłoni. Orientuje się w jakim znalazł się położeniu, kiedy jego pies zaczyna ujadać na obnażonego mężczyznę, bujającego się przy murku. Oczy młodzieńca z komórką w dłoni i starszego pana z... dyfuzorem substancji płynnych w dłoni spotykają się i mężczyzna z psem udając, że niczego tutaj nie widział zaczyna powoli wycofywać się na inną część podwórka.
- Spokojnie, nie gryzie - wykrzykuje w stronę speszonego młodzieńca podlewacz roślinności i rozpoczyna proces ponownego przyodziewania wcześniej porzuconych spodni.
- Nie gryzie, bo martwe nie może ugryźć. Skończ te popisy, bo nawet pies Cię wyśmiał baranie -
- O mój rozmarynie, rozwijaj się! - zakrzykuje ponownie sąsiad i po rozwiązaniu problemu nieposłusznego paska, bierze kurs na klatkę schodową i znika widowni z oczu.
Przestanę rano otwierać okna. Moja głowa nie jest na to gotowa o tej porze.

środa, 17 października 2018

Wąż!

Spokojne popołudnie w parku. Psy biegają, dzieci okładają się patykami z psią kupą na końcu, ich matki siedzą na ławeczce i rozmawiają o szkodliwości zupek w proszku. Morświn leży u mych stóp i przygląda się kolonii mrówek, które transportują okruszki do mrowiska. Względny spokój i ciepełko.
Cisza nie może trwać jednak wiecznie. Następuje nieokreślone zburzenie spokoju. Wrzask przy krzakach, rozbiegające się latorośle, panika na ławkach. 
- Wąż! - krzyczy jedno dziecko. Drugie podłapuje histerię i także zaczyna emitować dźwięki rannej łani, patrząc z niepokojem na kolegę.
- Jaki wąż? Gdzie? - pyta matka wystraszonego chłopca, który wygląda jakby dopiero co wyszedł z pieluch.
- Tam! - dziecko wskazuje paluszkiem na pobliskie krzaki i po chwili panika udziela się już połowie parku.
Zaskroniec? Żmija? Pyton znad Wisły? Nie wiadomo, bo pędrak w histerii pokazuje rozmiary krokodyla i opisuje zatrważający wygląd Bazyliszka. Matki stawiają dzieci na ławkach, tak na wszelki wypadek. Najwidoczniej według nich węże pełzają tylko po ziemi i nie wspinają się na obiekty pionowe. Ojcowie chwytają co mają pod ręką: patyki, butelki z piciem, kijki do Nordic walking i ruszają w stronę krzaków. Dzielni opiekunowie ogniska domowego z flaszką po Bobo Frucie. Husaria w koszulkach z Kaczorem Donaldem. Zbliżają się powoli, krok za krokiem, jakby w zaroślach czaił się tygrys, lub inny dinozaur.
- Tylko po łbie go lej! - wykrzykuje żona z beczącą, oglucianą kulką histerii na ramionach. Słowa mają chyba dodać otuchy, jednak ojcowie zwalniają, jakby ich pewność siebie w walce z nieznanym zaczynała ich opuszczać.
Zostaję z Morfinem na ławce. Gotowa uciekać, gdyby ryzyko okazało się prawdziwe. Na razie jednak jestem sceptyczna i czekam na rozwój wydarzeń ze świadomością, że zdążyłabym jeszcze zmienić zdanie i ulotnić się z psem na ramionach. Węże nie są w końcu aż tak szybkie.
Wojownicy wchodzą za krzaki i dość długą chwilę nie wyłaniają się zza roślinności. Po jakimś czasie wychodzą, jeden za drugim, rozmawiając między sobą z uśmiechami na ustach. Jeden z nich podchodzi do ławki i otwiera dłoń, na której znajduje się pokaźnych rozmiarów dżdżownica.
- Twój wąż - odpowiada z uśmiechem ojciec dziecka i przybliża rękę.
Chłopiec jednak wije się bardziej niż schwytana glizdka i krzyczy, żeby zabić węża.
- To tylko robal - uspokajają się nawzajem pozostałe dzieciaki schodząc z ławek i ramion swoich rodziców i zbliżają się do różowego pytona, tańczącego breakdance na dłoni mężczyzny. 
- Nie! To jest dziecko węża. Weź go! - nie przestaje nadawać wtulony w matkę pędrak.
Ojciec zmuszony jest odłożyć potwora na trawnik i udowodnić synowi okazaniem pustych rąk, że pozbył się smoka.
Dzieci wracają do zabawy a Morfina patrzy na oddalającego się węża, jakby ujrzała wędrujący makaron i oblizuje się dopóki dżdżownica nie postanawia jednak ukryć się w ziemi.
Mogę śmiało powiedzieć, że mój pies dzielnie zniósł obecność gada w okolicy, co więcej chyba miał na niego chrapkę.

wtorek, 16 października 2018

Dziewczynka z wróbelkiem

Do poczekalni weterynaryjnej weszła dziewczynka z małym zawiniątkiem na rękach.
- Pani jest ostatnia? - spytało dziecko, mimo że siedziałam tam całkiem sama.
- Tak, teraz będę wchodzić -
- To dobrze - odpowiedziała dziewczynka i usiadła na krześle przy drzwiach. Zawiniątko okazało się być wróblem, owiniętym w chustkę. Szczerze mówiąc, ptak nie wyglądał najlepiej
- Masz wróbelka? - zagaiłam
- Znalazłam go. W ogóle się nie rusza, ale oddycha. Widzi pani? Wzięłam pieniążki ze skarbonki, pan doktor mu pomoże. Mam tylko nadzieję, że mi wystarczy -
Rozpuściła mnie tym i nie miałam serca mówić jej okrutnej prawdy, że ptaszek prawdopodobnie wcale nie poczuje się lepiej i że jest raczej w dość ciężkim stanie. Zamiast tego powiedziałam:
- Gdyby Ci zabrakło, to Ci pożyczę -
Miękka ze mnie klucha.
- Oh. Dziękuję -
Przepuściłam też dziecko w kolejce, jako że niosło nagły przypadek, a mnie się tego dnia nie spieszyło. Kiedy dziewczynka wyszła już bez wróbelka, podbiegła do mnie i powiedziała:
- Pan doktor go wziął na leczenie. Nie chciał pieniędzy, bo powiedział że dzikie zwierzęta leczy bezpłatnie, więc nie będę musiała od pani pożyczać, ale dziękuję - po czym dziewczynka radosna, że mogła nieść pomoc opuściła gabinet.
Weszliśmy z Morfiną do środka i nos psa natychmiastowo skierował się do białego pudełka po ciastkach, leżącego na parapecie. W środku znajdował się ranny ptaszek, którego widziałam przed chwilą w poczekalni. Lekarz spojrzał na mnie wymownie i wzruszył ramionami, kwitując sytuację tylko jednym słowem:
- Dzieci -
Następnego dnia, kiedy odwiedziłam gabinet, wróbelka nie było już na parapecie, mimo że jego pudełko stało w tym samym miejscu.

- Co się stało z ptaszkiem? - spytałam, kiedy weterynarz oglądał mojego psa.
- Zdechł. To było pewne już wczoraj. Jakiś kot musiał go tak paskudnie urządzić. Był praktycznie martwy już kiedy go wsadziłem do tego pudełka -
- No to dziewczynka się nie ucieszy -
- Właściwie to była tutaj dzisiaj -
- Powiedział jej pan? -
- A gdzie tam, nie jestem bez serca. Powiedziałem że wróbelek dostał leki, poczuł się lepiej i odleciał -
- Uwierzyła? Ten ptak był nieprzytomny jeszcze wczoraj, a dzisiaj już odleciał? -
- Uwierzyła, jak pokazałem jej zdjęcie wróbli na parapecie. Oczywiście to nie był ten wróbel. Ten już nigdzie nie pofrunie, ale każdy wróbel wygląda tak samo. Wkręciłem jej coś, że przylecieli po niego koledzy i gdzieś sobie wszyscy razem odlecieli -
Lekarz musiał chyba wyczytać moje zdziwienie z wyrazu twarzy bo dorzucił:
- No co? Nie mogłem jej powiedzieć, że fajnie że się starała, ale ptak nie przeżył bo takie jest życie i zwierzęta umierają każdego dnia, a ona akurat miała pecha. Trochę wrażliwości. Jeśli fakt, że pomogła wywoła w niej pozytywne wspomnienia, to jest wielce prawdopodobne, że zrobi to ponownie. Może w ten sposób kiedyś naprawdę komuś pomóc. Powiedzenie jej, że ptak zdechł i niepotrzebnie się starała przyniósłby odwrotny skutek -
I to drodzy państwo nazywamy drobnym kłamstwem dla wyższego dobra.