Etykiety

Co tu się dzieje?

Witam!
Szybkim wstępem: Morfina to moja suka (Golden Retriever), przez którą wielokrotnie jestem świadkiem sytuacji których normalnie bym nie zobaczyła. Te sytuacje są opisywane na tym właśnie blogu. Jeśli jesteś tu przypadkiem to wiedz, że bardzo zbłądziłeś.

niedziela, 31 marca 2019

Morfi vel kotlecik

Wracamy z Morfiną ze spaceru. Pies jest cały w piachu i liściach, ponieważ tak zdecydował. Przechodzimy obok domków jednorodzinnych znajdujących się na obrzeżach miasta. Słyszę w oddali kobiecy głos.
- Morfi! Mooorfi!
Oho - myślę. Pewnie to kolejna Świnkowa przyjaciółka, której ja nie kojarzę, ale za to ona kojarzy mojego psa. Jako ten ludzki podmiot na drugim końcu smyczy jestem tylko dodatkiem, przywykłam do roli breloczka. Rozglądam się po okolicy, podczas kiedy Morfina wykonuje obroty wokół własnej osi usiłując zlokalizować źródło dźwięku. Ktoś ją woła i dla niej oznacza to tylko jedną rzecz - dotyk ludzkich rąk. Ogon merda, nos pracuje, głowa obraca się jak peryskop.
- Morfi chodź tu!
Psu nie trzeba dwa razy powtarzać. On już jest w drodze, on już pędzi ku głosowi.
- O, tu jesteś - mówi kobieta, schylając się bo niewielkiego Yorka i podnosząc go na ręce - Gdzie się podziewałeś, co?
Zdziwienie na pysku Morfiny jest jeszcze większe niż moje zdezorientowanie. Morświn spogląda to na kobietę, to na mnie jakby chciał powiedzieć" Ale... przecież... ale jak to?". Świnek chyba czuje się zdradzony, bo nie wyrywa już tak do przodu. Kobieta nas zauważa i podchodzi w naszą stronę.
- Ojej jaki ładny pulpecik, można pogłaskać? Tylko zamknę swojego.
- Jasne - odpowiadam, zastanawiając się czy nie powinnam zrobić badań słuchu.
- Jak się wabi? - pyta właścicielka Yorka, zamykając psa na posesji.
- Morfina. Morfi w skrócie.
Niedowierzanie malujące się na jej twarzy uświadamia mi, że jednak obejdzie się bez usług otolaryngologa.
- Ale dziwnie, to tak samo jak mój. Znaczy mój to Morfi, tak po prostu. Skąd pani wzięła to imię.
- Moja babcie jej nadała.
- Aha. Mojemu to nasza córka. Może pani babcia usłyszała jak wołaliśmy kiedyś naszego i zapożyczyła.
- Nie wydaje mi się.
- Ile lat ma ten pies?
- To suka i ma siedem lat, a pani Morfi?
Czułam się dziwnie zadając to pytanie.
- No... nasz ma trzy.
- Pewnie zbieg okoliczności, albo to pani córka gdzieś je podsłyszała. Będzie niezręcznie jak kiedyś każda z nas będzie wołała psa i przybiegną oba.
- No. Ale uroczy ten pulpecik. O, mamo! Mamo przyjdź tu! - woła kobieta do starszej pani, która wyszła właśnie z konewką na zewnątrz.
- Ty wiesz, co za przypadek. Wiesz jak się nazywa ten pulpecik?
- Co? Kotlecik?
- Nie.
- Bardzo ładny kotlecik - rzecze staruszka i maszeruje do swoich roślinek.
- Nie, mamo. To jest Morfi, tak samo jak nasz, śmiesznie nie?
Pani ogrodnik jednak nie słucha. Nuci jakąś melodię i polewa wodą spragnione zielonki.
Młodsza wersja kobiety z konewką głaszcze jeszcze chwilę psa, po czym wraca do swojej mniejszej wersji, czekającej tęsknie za bramą.
Ciekawa jestem ile jeszcze Morfinowych klonów znaleźć można tylko w naszym mieście i dla ilu psów o tym samym imieniu to mój pulpet jest klonem.
Nigdy się nad tym nie zastanawiałam. Czy wszystkie te Morfi przejmą kiedyś świat? Czy jesteśmy zagrożeni? Czy to zorganizowana akcja?
Coś mi tu śmierdzi spiskiem puchatków, trzeba mieć je na oku.

sobota, 30 marca 2019

Bursztynowa gorączka

Inwazja kleszczy!
Sama na szczęście jeszcze jej nie zauważyłam, ale jako że niespecjalnie mi na tym zależało przeleciałam waniliowej wacie cukrowej polecanym środkiem przeciw kleszczom wzdłuż kręgosłupa. Operacja przebiegła pomyślnie i nakropiona Świnka udała się na legowisko celem konsumpcji tego ciacha, co to je dostała za bycie dzielnym pacjentem.

Kilka minut później moich uszu doszło rytmiczne skrobanie. Rozejrzałam się by znaleźć źródło dźwięku i ujrzałam Morfinę, próbującą wydrapać sobie całe futro z karku. Intensywne użycie pazurów świadczyło o reakcji alergicznej na podany lek. Takie rzeczy się zdarzają i dopóki brak poważniejszych objawów jak ślinotok, czy drgawki nie ma powodu do paniki.
Łapa trafiła do skarpetki, pies dostał wapno w syropie którego większą dawkę próbował wyżebrać przez następne pół godziny i został wykonany telefon do weterynarza jako, że każdy taki przypadek należałoby zgłosić.
Miałam obserwować lekko zaróżowione miejsce i przyjść na zastrzyk jeśli wapno nie pomogłoby zwalczyć silnej potrzeby drapania. Morświn wpatrując się z uporem maniaka w butelkę z syropem i miziając zaskarpetowaną łapą po pleckach utwierdził mnie w przekonaniu, że igła w dupsku będzie dobrym rozwiązaniem.
Zabrałam więc futro do weterynarza.
W poczekalni zastałam mężczyznę z dość sporym psem, który mógł być mieszanką Bernardyna i niedźwiedzia brunatnego. Przywitałam się jak psiarz z psiarzem i po opowiedzeniu z jakim problemem przyszłam mężczyzna podzielił się swoim przypadkiem.
- Wiesz pani, a ja chciałem naturalnie go zabezpieczyć na kleszcze. Bez żadnej chemii. Przeczytałem, że bursztyny są dobre, więc kupiłem mu bursztynową obrożę.
- O, i co? Sprawdza się?
- A gdzie tam pani, właśnie dlatego tu dzisiaj jestem.
- Zaszkodziło mu? Przecież to bezpieczne.
- Ja zapomniałem, że na moim psie nic nie jest bezpieczne. Zeżarł to.
- Zjadł bursztynową obrożę?
- Pani, calutką! Jak cukierki wciął. Jak przyszedłem to ostatniego kamyka memlosił, no nie zdążyłem go powstrzymać. Nawet ten pasek z zapięciem pożarł dureń jeden.
- No ładnie.
- Nawet nie wiem jak on to sobie z szyi zdjął. Jeszcze żebym ja go nie karmił, ale takich rzeczy co on dostaje to nawet ja nie jem. Ale przecież smaczniejsze kamyki, nie?
Spojrzałam wymownie na Morfinę, której na każdym spacerze udaje się znaleźć coś smakowitego i wartego skonsumowania. Muszę takie zdobycze wymieniać na ciastka, albo wyławiać z jej gardła ręcznie.
- I jak ja mam teraz powiedzieć weterynarzowi, aż mi głupio.
- Niech pan się nie martwi. Weterynarze naprawdę nie takie rzeczy widzieli już w psich żołądkach, proszę mi zaufać.
Podczas kiedy mężczyzna zastanawiał się jak wytłumaczyć lekarzowi, że w jelitach jego psa znajduje się złoto Bałtyku, psiska zdążyły już obślinić sobie nawzajem całe głowy.
Po chwili z gabinetu wyszła kobieta z kotem i duży miś wszedł z właścicielem do środka. Jako, że siedziałam właściwie przy samych drzwiach słyszałam częściowo rozmowę po drugiej stronie.
- Słucham, co dolega?
- Wie pan, bo psy czasem zjadają różne rzeczy.
- Co zjadł?
- Obrożę...
- Dużo jej zjadł? Jaka to była obroża, skórzana, parciana, plastikowa?
- Bursztynowa... cała... nawet klamrę zeżarł.
Po dłuższej chwili i ustaleniu planu działania mężczyzna opuścił gabinet i z zażenowaniem odparł:
- Mam poczekać aż wszystko wyjdzie drugą stroną, bo kamyczki były małe i klamra też, a to wielkie bydlę jest. Jeśli do jutra nie wyjdzie, to będą wyciągać inaczej.
Pokiwałam głową, życzyłam powodzenia i weszłam do gabinetu, gdzie Morświn z głową schowaną w kieszeni fartucha przyjął mężnie zastrzyk, merdając cały czas ogonem. W kieszeni przed wejściem Morfiny było pełno ciastek, natomiast po jej wyjściu była ona pusta. Magiczna sztuczka. Znikanie premium.
Wracając jednak do bursztynowego psa. 
Tak musiała w rzeczywistości wyglądać legenda o osiołku który dawał złoto.
Wszystko nabiera teraz sensu.

piątek, 29 marca 2019

Tamagotchi

Kiedy byłam mała spędziłam kilka tygodni w szpitalu.
Było to spowodowane podejrzeniem epilepsji jako, że została ona wykryta u mojej siostry. Lekarze postanowili dokładnie sprawdzić moją głowę, ponieważ miewałam "zawieszenia" i zamyślałam się, nie słysząc co ktoś do mnie mówi.
Później okazało się, że był to problem ze słuchem, nie choroba o podłożu neurologicznym. Wtedy jednak nikt o tym nie wiedział. Kiedy tylko wypuszczono ze szpitala moją trzyletnią siostrę, umieszczono w placówce mnie.
Moja mama musiała poświęcić młodej całą swoją uwagę, więc przychodziła do szpitala na zmianę z babcią. Pominiemy tutaj kwestię drugiego rodzica, który kiedy tylko dowiedział się o padaczce ulotnił się szybciej niż spirytus z flaszki lokalnego Kazika/Mietka.
Przez większość czasu siedziałam więc sama. Nie byłam dzieckiem, które wymagało uwagi, nauczyłam się organizować sobie czas. Miałam go tyle, że przeczytałam kilka książek, ułożyłam wszystkie puzzle jakie zostały mi dostarczone i nauczyłam się na pamięć architektury budynku.
Małym pacjentom wolno było spacerować tylko w obrębie własnego oddziału, sklepiku, stołówki i korytarza wspólnego. Żeby dostać się na sąsiednie oddziały dziecięce trzeba było znać PIN do drzwi. Byłam uwięziona na neurologii, ale mimo braku komórki i internetu (to były jednak inne czasy) nie narzekałam. Czasami czułam się jak królik doświadczalny. Budzono mnie w środku nocy na badania, które musiały być przeprowadzone przez sen, podłączano do głowy różne kabelki i świecono ostrym światłem po oczach. Wiedziałam jednak, że to konieczne i nie miałam zamiaru sprawiać z tego powodu problemów personelowi szpitala.
Pewnego dnia pielęgniarka weszła do mojej sali i skierowała mnie na tomografię, czy inny rezonans. Wiedziałam gdzie jest gabinet, w ostatnich tygodniach byłam tam już wielokrotnie. Włożyłam kapcie i w piżamce w Pokemony ruszyłam ku przeznaczeniu. Musiałam przejść przez korytarz wspólny, skręcić obok sklepiku i przejść obok maszyny z Colą. Sale do badań były wspólne dla wszystkich oddziałów, więc tylko tam dzieci z różnymi dolegliwościami mogły się spotkać. Tam, na stołówce i korytarzu wspólnym. Wyjątkiem były dzieciaki z zakaźnego. One były skazane na swoje małe izolatki.
Kiedy dotarłam pod gabinet siedział już przy nim jakiś chłopiec. Był mniej więcej w moim wieku i trzymał w ręku jakiś mały, okrągły kawałek plastiku. Chłopak był zawinięty w szlafrok i miał pobandażowane dłonie.
- Cześć, też czekasz w kolejce? - spytałam i usiadłam w znacznej odległości od jegomościa. Byłam bardzo nieśmiała i taki kontakt był dla mnie szczytem możliwości. Przepełniała mnie duma, że odważyłam się w ogóle spytać.
Chłopak oderwał wzrok od plastikowego jajka, spojrzał na mnie i pokiwał głową.
- To ja będę za Tobą - odparłam i z braku zajęcia zaczęłam liczyć gwiazdki namalowane na ścianach korytarza. Byłam dobra w czekaniu i jak na dziecko miałam nieziemską cierpliwość. Nie miało dla mnie znaczenia czy kazano mi stać w kolejce godzinę, czy siedem. Wiedziałam, że muszę to zrobić więc nie widziałam sensu w uprzykrzaniu sobie tego czasu narzekaniem. Chłopak również siedział w ciszy i wpatrywał się w żółty plastik. Pomyślałam, że musi być tak samo nieśmiały jak ja. Chwilę później pielęgniarka zawołała go do sali i zostałam na korytarzu sama. Drzwi otworzyły się ponownie kilka sekund później. Chłopak podszedł do mnie, wskazał na żółte jajko i położył je na miejscu obok mnie.
- Co? Aaa. Chcesz żebym Ci tego popilnowała? - próbowałam zgadnąć, jako że chłopak nie wypowiedział ani jednego słowa. Może miał problemy z gardłem?
Właściciel urządzenia pokiwał głową i podszedł ponownie do drzwi.
- Jasne, spoko - odpowiedziałam widząc jego niepewność i drzwi zostały ponownie zamknięte. Do sali z tomografem nie można było wnosić metali, ani urządzeń elektrycznych. Myślałam, że wiedzieli o tym wszyscy pacjenci, ale najwidoczniej chłopak był tu po raz pierwszy.
Spojrzałam na małe, plastikowe jajo i odkryłam ze zdumieniem, że to Tamagotchi - małe, wirtualne zwierzątko uwięzione w poręcznym urządzeniu i zdane na łaskę i pamięć swojego właściciela. Hit dzieciństwa, obecnie zapomniany. Nigdy nie miałam swojego Tamagotchi. Nie śmiałam o niego prosić. Ten był jednak jakąś wersją premium. Miał więcej przycisków niż typowe urządzenia i wizualnie przerastał wersje które widziałam dotychczas na głowę. Podziwiałam żółte jajko i kicającego po ekranie króliczka ze swojego miejsca, ale nie dotykałam go. Nauczono mnie żeby nie ruszać nie swoich rzeczy. Miałam go pilnować i to też robiłam. W zaawansowanych wersjach Tamagotchi można było nie tylko karmić potworka, ale również regulować poziom jego najedzenia. Niektóre stworki były więc bardzo grube i okrągłe, inne wychudzone i męczone ćwiczeniami, które prowadziły do minigier. Ten stanowczo miał anoreksję. Zwierzątko wysyłało komunikaty o głodzie, a jego poziom najedzenia spadł niebezpiecznie poniżej trzech kresek na dwanaście. Miałam tylko nadzieję, że właściciel króliczka wróci i zdąży go nakarmić nim ten padnie z głodu i będzie game over, nie miałam zamiaru go bowiem ruszać. Nie był mój.
Po pewnym czasie na korytarzu pojawił się właściciel jajka i wstając powiedziałam jak najmilej potrafiłam, że nie ruszałam urządzenia, ale zauważyłam głodowanie zwierzątka. Pomyślałam, że chłopakowi byłoby przykro gdyby jego towarzysz padł i może nie zauważył spadku pikseli, więc poleciłam go nakarmić. Chłopak pokiwał głową, podniósł urządzenie i odszedł. Upewniając się, że nie mam na sobie żadnych kolczyków, ani innych zakazanych przedmiotów weszłam do gabinetu.
Kilka dni później spotkałam chłopaka od Tamagotchi na stołówce. Mieszał niechętnie łyżką w zupie mlecznej i obserwował żółte jajko, które leżało na stole tuż obok niego. Lubiłam jeść sama, ponieważ już na tamtym etapie miałam problem z akceptacją własnego ciała. Ważyłam za dużo i wydawało mi się, że za każdym razem kiedy jem otaczają mnie oskarżające spojrzenia ludzi dookoła. Nie czułam się z tym komfortowo. Wolnych stolików jednak nie było, więc zdecydowałam się podejść do chłopaka którego już kojarzyłam.
- Cześć. Czy to miejsce jest wolne? Można tu usiąść? - spytałam i gotowa na negatywną odpowiedź stanęłam nieco z boku. Chłopak obdarował mnie tym samym nieprzytomnym spojrzeniem co podczas naszego ostatniego spotkania i pokiwał głową. Najwidoczniej nie miał nic przeciwko mojemu towarzystwu. Postawiłam więc talerz po przeciwnej stronie stołu i usiadłam by pochłonąć zupę. Szpitalne jedzenie nie było najlepsze, ale przecież coś trzeba było jeść. Poza tym zupy mleczne nie były wcale takie najgorsze.
- Nie smakuje Ci? - spytałam, widząc niechęć towarzysza do posiłku. Nie odpowiedział, ale pokiwał przecząco głową.
- Mnie też na początku nie, ale teraz jakoś wchodzi.
Zero odpowiedzi. Zerknęłam na Tamagotchi i ujrzałam stan potworka porównywalny do tego sprzed kilku dni. Królik zipał na dwóch kreskach pokarmu. Nie chciałam być nieprzejmna i zwracać uwagi chłopcu jak ma zajmować się własnym zwierzątkiem, ale bałam się, że to przez zwykłą nieuwagę. Zebrałam się więc w sobie i kończąc zupę powiedziałam:
- Powinieneś jeść, bo nie będziesz miał siły. Twój króliczek też.
Chłopak spojrzał na mnie i schował urządzenie do kieszeni. Nagle pożałowałam, że w ogóle się odezwałam.
- Przepraszam. Nie powinnam Ci zwracać uwagi. Nie chciałam. Ja nie powinnam nic mówić o jedzeniu, bo sama tak wyglądam - wypowiedziałam z prędkością światła i zabierając talerz wstałam z miejsca. Chciałam stamtąd jak najszybciej uciec. Chłopak zaczął kręcić głową i wysyłać sygnały rękami, ale ja byłam już w połowie drogi do okienka w którym oddawało się talerze.
Czułam, że zawaliłam. Kim byłam, żeby mówić innym co mieli robić?
Nie widziałam chłopca przez kolejnych kilka dni, a kiedy w końcu zauważyłam go na stołówce podczas obiadu, ominęłam go dyskretnie i usiadłam przy wolnym stole. Na pewno nie chciał teraz mojego towarzystwa.
Zdziwiłam się, kiedy podszedł do mnie zostawiając swój talerz i kładąc na moim stole małą karteczkę. Myślałam, że zgarnę za chwilę wywód o tym, jak to nieładnie jest się mieszać do cudzych spraw, ale chłopak wrócił na swoje miejsce nie mówiąc ani słowa. 
Sięgnęłam po karteczkę, na której niebieskim tuszem zapisane było koślawe:
"Nie wiem czemu uciekłaś, ale jak chcesz to możesz siedzieć przy tym stole co ja, ale ja dużo nie jem, tylko trochę. Pysio też"
Pewnie było tam kilka ortograficznych błędów, ale nie zwracałam na to w tamtej chwili uwagi. Cieszyłam się, że chłopak nie jest na mnie zły za moje wścibstwo. Zabrałam kartkę, talerz i podeszłam do jego stolika.
- To mogę tu usiąść? - upewniłam się zanim zajęłam miejsce i widząc potwierdzenie głową usiadłam przy stoliku.
- Przepraszam. Ty jesz mało, ja za dużo. Pewnie się nie znam i powinnam jeść tyle co Ty. Pewnie tyle się powinno jeść - odparłam przepraszająco, widząc nieruszony obiad właściciela wirtualnego króliczka. Chłopak pokręcił przecząco głową, wyjął z kieszeni mały notesik i długopisem nakreślił na nim:
"Mi mówią, że za mało jem. To nie wiadomo ile się powinno jeść, skoro Tobie mówią, że jesz za dużo"
Był to dla mnie nietypowy sposób komunikacji, ale chłopak najwyraźniej miał problemy z mówieniem, więc nie widziałam w tym problemu. Nie miałam zamiaru być niewrażliwa i znowu popełnić jakiegoś faux pas, więc nie spytałam dlaczego nie rozmawialiśmy normalnie. Chłopak chyba wyczytał to pytanie z moich oczu, bo dopisał pod spodem:
"Nie mówię. Możemy rozmawiać tylko tak. Ja tylko tak rozmawiam"
- Czy ja też powinnam pisać? - spytałam, ponieważ nie znałam zasad takiej komunikacji, a nie chciałam żeby było niezręcznie.
"Nie musisz, Ty możesz mówić normalnie"
- OK - odparłam i tak rozpoczęła się nasza znajomość. Byliśmy z różnych oddziałów, więc widywaliśmy się tylko przed badaniami, na stołówce, albo korytarzu wspólnym. Czasem przychodziliśmy też na czytanie bajek na świetlicy. Zostaliśmy kumplami mimo, że Mateusz był tajemniczy i nie lubił rozmawiać o pewnych sprawach. Nie drążyłam, każdy miał prawo do sekretów. Widziałam, że chłopak miał problemy z jedzeniem, więc przynosiłam mu dobrocie, które babcia podrzucała mi do szpitala. Dzieliłam się czekoladą i owocami. Zazwyczaj częstował się tylko z grzeczności, ale ważne było dla mnie, że cokolwiek jadł.
Nie dowiedziałam się dlaczego nie miał apetytu, dlaczego był w szpitalu, czemu nie mówił i po co mu były te bandaże na rękach, ale nie była to dla mnie wiedza niezbędna, więc nie dublowałam tych pytań.
Mateusz zawsze miał przy sobie swoje Tamagotchi i czasem pozwalał mi na nim pograć. Królik był trzymany na głodowych porcjach. Karmił go tylko żeby przeżył, ale zwierzątko było wychudzone i jego poziom najedzenia nigdy nie wzrastał powyżej dwóch kresek. Kiedy niechcący nakarmiliśmy go do trzech chłopak ćwiczył potworka tak długo, aż ten nie stracił jednego piksela nadwyżki.
Nie mogłam się powstrzymać i spytałam kiedyś o to kolegę.
- Czemu nie dasz mu więcej jedzenia? Nie musiałbyś go tak często pilnować, a tak musisz wstawać w nocy żeby go nakarmić. Jakbyś mu dał więcej, to mógłbyś całą noc przespać i nakarmić go rano. Boisz się, że przytyje? Będzie gruby dopiero przy dziesięciu kreskach.
"Nie."
- To dlaczego?
"Nie wiem."
- Wiesz, że jak kiedyś nie zdążysz się obudzić na czas to on umrze?
"Wiem"
- I dalej ryzykujesz? Czemu?
"Nie wiem" 
Na tym temat się urwał. Skoro nie wiedział to jak miałby odpowiedzieć?
Pewnego dnia Mateusz dłubiąc w kotlecie jajecznym wyciągnął swój mały notesik i nakreślił na nim:
"Czemu ze mną rozmawiasz?"
Nie wiedziałam o co mu chodzi. Widząc moją konsternację dopisał jeszcze.
"Normalnie nikt ze mną nie gada, bo nie chce się nikomu czekać aż odpiszę i przez wygląd."
- Przecież mamy czas, ale czemu przez wygląd?
Nie widziałam w wyglądzie chłopaka niczego nienaturalnego. Był chudy i miał zmęczony wyraz twarzy, oraz jaśniejsze plamy na skórze, ale widziałam już kiedyś te plamy. Ciocia chorowała na bielactwo. Mateusz spojrzał na mnie jakbym miała problemy ze wzrokiem i zakreślił ręką łuk wokół własnej twarzy.
- Chodzi Ci o te plamy? Moja ciocia ma takie same, tylko są bardziej wyraźne. U Ciebie ich prawie nie widać.
"To znaczy, że mnie lubisz trochę?"
- No. Czemu miałabym nie lubić. Nie naśmiewasz się ani nic.
"Nie naśmiewam się z czego?
- Z mojej wagi na przykład. Ludzie często śmieją się z wagi.
Oboje mieliśmy problem z akceptacją siebie i otoczeniem. Wcześniej nawet o tym nie wiedzieliśmy.
"Jak już wyjdziesz ze szpitala, to co zrobisz?"
- Wrócę do szkoły pewnie.
"Ale mówisz, że tam Cię nie lubią."
- Nie wszyscy. Niektórzy mnie lubią. Poza tym lubię szkołę. Ominęło mnie mnóstwo zajęć z plastyki. A Ty?
"Ja tak szybko chyba nie wyjdę. Nie chcę wracać do szkoły."
 - Ale kiedyś musisz wrócić, na pewno jest jakiś przedmiot który lubisz.
"Muzyka."
- Ja też lubię muzykę. Grasz na czymś?
"Nie. Nie potrafię."
- Możesz się nauczyć. Jak już wyjdziemy to mogę Cię trochę nauczyć. Dużo nie umiem, ale zawsze coś.
"Chyba nie dam rady."
- Przez ręce?
"Też. Mieszkamy daleko od siebie"
- No to co. Możemy do siebie jeździć w wolne i w wakacje, i pisać listy. (Czasy, kiedy dzieci nie miały komórek, komputera, ani internetu wydają się takie odległe)
"Chcesz pisać?"
- Ty nie?
"No możemy pisać, ale znajdziesz czas?"
- Pewnie. Jak długo może zająć napisanie listu?
W ten sposób obiecaliśmy sobie, że nie zerwiemy kontaktu. Kiedy dowiedziałam się o moim wypisie wymieniliśmy się adresami. Mateusz dał mi nawet nakarmić Pysia do pięciu kresek i obiecał, że poczeka aż sam zgłodnieje. Widziałam jak walczył ze sobą i jak trudne było dla niego zachowanie nadprogramowych pikseli. Chciał zrzucić z królika ten ciężar zmuszając go do ćwiczeń, ale się powstrzymał. Zjadł nawet połowę kolacji i podejrzewam, że sam był w niemałym szoku. Mimo, że chłopacy zazwyczaj nie chcieli wpisywać mi się do pamiętnika, czy złotych myśli on nie miał z tym problemu. Kolejna strona została wypełniona i rozstaliśmy się, nie wiedząc czy jeszcze się kiedyś zobaczymy.
Pisaliśmy do siebie regularnie, lecz dzielące nas kilometry uniemożliwiały nam odwiedzanie się. Listy stawały się coraz dłuższe, jako że mieliśmy sobie coraz więcej do powiedzenia.
Pewnego dnia koperta przyszła grubsza niż zwykle. Coś znajdowało się w środku oprócz listu. Po otwarciu ujrzałam w środku znajome, żółte jajo. Nie wierzyłam, że chłopak mógłby wysłać przedmiot, z którym nigdy się nie rozstawał i którego pilnował jak oka w głowie. W liście starałam się znaleźć wyjaśnienie tak dziwnego zachowania. Oprócz typowych nowinek znajdowała się tam informacja:
"Nakarmiłem Pysia do pełna. Całe 12 kresek, żeby przetrwał podróż. Zajmiesz się nim? Nie będę mógł się nim już dłużej opiekować."
Żadnych wyjaśnień dlaczego to zrobił i skąd nagły brak czasu. Nic co było w liście nie mogło mnie naprowadzić na tak dziwne zachowanie, więc wyciągnęłam Tamagotchi i uzupełniłam mrygające cztery kreski do dziewięciu. Ze mną królik nie miał prawa głodować, ale nie chciałam go też utuczyć wbrew woli poprzedniego właściciela.
Wyciągnęłam z szuflady kartkę i długopis, i napisałam starannie list, w którym nie tylko opowiedziałam co się u mnie działo, lecz spytałam także o co chodzi z wysłaniem do mnie stworka. Do listu załączyłam słodycze, żeby uzupełnić jakoś wymianę. Liczyłam na rozbudowane wyjaśnienia i szybką odpowiedź, jednak nie otrzymałam ani jednego, ani drugiego. Mieliśmy się przeprowadzać, więc wysłałam kolejny list z nowym adresem, na który prosiłam o wysyłanie korespondencji. Chciałam mieć pewność, że listy będą do mnie dochodzić. W tym czasie do mojej skrzynki nie trafiła ani jedna koperta. 
Napisałam więc kolejny list, przypominając w postscriptum o nowym adresie.
I kolejny.
I jeszcze jeden.
Kiedy po kilku miesiącach wciąż nie otrzymałam odpowiedzi napisałam ostatni list, w którym spytałam czy coś się stało i czy czymś go uraziłam, a jeśli tak to żeby wyjaśnił mi to w liście, bo naprawdę nie wiem co się stało. Mógł być obrażony i zły, ale nie znałam powodu i wiedziałam, że jest na tyle racjonalny żeby mi go wyjaśnić, a nie traktować mnie milczeniem.
Straciłam już nadzieję na odpowiedź. Nie miałam pojęcia co zrobiłam źle, ale założyłam z góry, że to moja wina. Musiałam coś chlapnąć niechcący, a brak posiadania kopii listów uniemożliwiał mi sprawdzenie tego.
Karmiłam wirtualnego królika i wszędzie nosiłam ze sobą żółte jajko, by zapewniać mu odpowiednią ilość zabawy, dbać o jego higienę i nie przegapić głaskania. Liczyłam jednak, że Mateusz odbierze go kiedy już znajdzie dla niego czas. Lubiłam Pysia i miałam mnóstwo zabawy zajmując się nim, ale jednocześnie nie wyobrażałam sobie kolegi bez tego przedmiotu, wiecznie przyklejonego do jego ręki. Musiał się bez niego strasznie nudzić.
W tydzień po wysłaniu mojego ostatniego listu przyszła odpowiedź. Uradowana rozerwałam kopertę, lecz coś mi się nie zgadzało.
Pismo.
Pismo było zupełnie inne i wyglądało jakby należało do osoby dorosłej. Poza tym list był stanowczo za krótki. Zajmował ledwie pół kartki zeszytu, która na domiar złego poplamiona była kropelkami wody. Koperta nie była mokra, więc nie było to winą deszczu. Ktoś musiał pisać list z mokrymi rękami. Powoli przeczytałam zdania zapisane na papierze.
"Witaj. Tu mama Mateusza. Piszę do Ciebie, ponieważ on nie może tego zrobić. Mam nadzieję, że nie masz mi za złe, że otworzyłam za niego kopertę i przeczytałam Waszą korespondencję. Nie chciałam zostawiać Cię dłużej bez odpowiedzi bo wiem, że się przyjaźniliście. Możesz zatrzymać zabawkę. Dbaj o nią. Niestety Mateusz nie będzie więcej do Ciebie pisał. Dziękuję Ci, że byłaś mu bliska i dotrzymywałaś mu towarzystwa, ale proszę nie pisz więcej. Wiem, że to trudne, ale postaraj się zrozumieć, że dla mnie jeszcze bardziej."
Przeczytałam list pięć razy, lecz nie potrafiłam zrozumieć jego treści. Mama Mateusza? Mateusz nie mógł już ze mną rozmawiać? Dlaczego? Był na mnie zły? Jego mama była zła? Przecież nigdy nawet jej nie widziałam. Nie miała powodu, by zakazywać mi kontaktu ze swoim synem. Nie był w stanie sam czytać moich listów? Jak źle było więc z jego rękami? Z nim. Czy był w szpitalu? Czy jego stan się pogorszył? Jeśli tak to dlaczego? Czy mogłam jakoś pomóc?
List niczego nie wyjaśniał. Wywoływał tylko więcej pytań, więc mimo prośby o zaniechanie dalszej korespondencji stworzyłam bardzo wyważoną i delikatnie sformułowaną odpowiedź. Napisałam, że zrozumiałam wszystko i nie miałam zamiaru być natarczywa. Prosiłam o informację. Chciałam wiedzieć, czy Mateusz nie potrzebował jakiejś pomocy i czy jego stan się pogorszył. W poprzednich listach nic na to nie wskazywało i nie rozumiałam skąd ta tajemnica. Byłam pewna, że powiedziałby mi gdyby coś było nie tak.
Wysłałam list, prosząc w nim kilkukrotnie o jakiekolwiek wyjaśnienia i życząc na wszelki wypadek zdrowia Mateuszowi i całej jego rodzinie.
Nigdy nie doczekałam się odpowiedzi.
Na święta wysyłałam kartki z życzeniami, ponieważ tak robiliśmy do tej pory. Wielkanoc, Boże Narodzenie, Walentynki. Zawsze wymienialiśmy się wtedy kolorowymi kartkami, zazwyczaj robionymi ręcznie.
Jednak nigdy później żadna kartka na święta już do mnie nie doszła.
Przestałam więc je wysyłać.
Pewnego dnia mama wyciągając pocztę i nie widząc tam niczego dla mnie spytała, czy nie piszę już z tym swoim kolegą, bo dawno nie widziała listu od niego. Opowiedziałam jej o wszystkim i pokazałam ostatni list napisany przez jego mamę.
Rodzicielka przyjrzała się kartce i kierując się nieznaną mi wówczas wiedzą powiedziała:
- Nie wydaje mi się, że to ślady po wodzie kochanie.
- To po czym?
- Po łzach.
Dalej nie rozumiałam tego wszystkiego. Mama starała mi się uświadomić, że Mateusz prawdopodobnie już nigdy nie napisze, że nigdy się już nie zobaczymy, że spotkamy się kiedyś wszyscy w jednym miejscu, kiedy będziemy już starzy.
Nie miałam pojęcia o jakim miejscu mówiła, ani dlaczego miałabym czekać do starości.
Zaczęłam rozumieć wraz z wiekiem. Kiedy odkryłam, że świat nie jest kolorowy, że złe rzeczy się zdarzają i wszystko wygląda zupełnie inaczej niż wtedy, kiedy było się dzieckiem, że istnieją większe problemy niż poplątana guma do skakania i że na pewne rzeczy nie mamy wpływu.
Dotarło do mnie co to za miejsce o którym mówiła mama i że niektórzy trafiają tam zanim zdążą się zestarzeć.
Opiekowałam się tym królikiem jeszcze przez wiele lat dopóki małe, żółte jajko nie wyziąneło ducha i nigdy więcej nie zapiszczało. Nie wyrzuciłam go. To była jedyna pamiątka i wciąż leży gdzieś w szafie z innymi sentymentalnymi, popsutymi sprzętami.
Jaką puentę ma ta historia? Do jakich konkluzji prowadzi?
Czasem historia to tylko historia. Nie zawsze musi mieć cel i znaczenie. Zakończenie nie zawsze jest satysfakcjonujące, ale mimo to trzeba je zaakceptować, bo często nie mamy na nie wpływu.
To właśnie jedna z takich historii.

czwartek, 28 marca 2019

Miłosny problem Wojciecha

Zmierzałam właśnie na spotkanie z panem Wojciechem kiedy odkryłam, że droga na mojej trasie zajęta została przez świeżo rozstawione roboty budowlane. Koparki przejeżdżały przez miejsce, którym przechodziłam niespełna pięć godzin temu. Przeklęłam własnego pecha i truchtem skierowałam się do wyznaczonego objazdu. Nie mogłam się spóźnić. Byłam umówiona, a Wojciech nie tolerował spóźnialstwa. Był niecierpliwy i jak na konstruktora przystało lubił trzymać się wcześniej ustalonego schematu. Nie dla niego były luki w grafiku i niedopracowany harmonogram. On musiał wiedzieć na czym stoi.
Kiedy wbiegłam do budynku doznałam ulgi. Pozostali pracownicy jeszcze się nie pojawili. Dowiedziałam się, że kierownictwo znajduje się wciąż na jakimś przedłużonym spotkaniu. Pewnie problemy z inwestorami. Powiedziałam sekretarce, że byłam umówiona i poprosiłam o powiadomienie mnie, kiedy pan Wojciech będzie już wolny.
W tym czasie na korytarzu pojawiły się znajome twarze. Kolejni umówieni petenci przechodzili przez automatyczne drzwi z Kubusiem Puchatkiem i osiołkiem na szybie i dopytywali o nazwiska. Jedne nic mi nie mówiły, inne brzmiały znajomo.
Na korytarzu rozległ się dzwonek oznajmiający, że wszystkie spotkania dobiegły właśnie końca. Sekretarka wstała, otwarła drzwi za którymi odbywał się meeting i przekrzykując głośną dyskusję rzekła:
- Kończcie, bo rodzice już przyszli. Wojtek przesuń sobie tą wieżę do schowka i jutro ją dokończysz. Ciocia już po Ciebie przyszła.
Chwilę później na korytarz wybiegli przedsiębiorcy w wersji demo i kierując się w objęcia swoich rodziców, dziadków i sąsiadów przekazywali im najświeższe informacje, dotyczące spraw poruszanych na spotkaniu. Ola zrobiła piękny obrazek, Olgierd wykleił słonia z plasteliny, a Stefanek po raz pierwszy w historii nie oblał się sokiem.
Nigdzie jednak nie było widać Wojciecha. Czyżby został posprzątać po spotkaniu? Zajrzałam do sali. Nauczycielka widząc moją wychylającą się głowę zawołała w stronę stoiska z klockami:
- Wojtek pospiesz się i nie zapomnij kapci! 
- Już idę - odrzekł chłopiec sięgający mi do pępka i dalej przekładał swoją budowlę do skrzynki.
- Jakiś taki dzisiaj smutny jest. Coś się stało? - spytała pani Kasia, zamykając okna w klasie.
- Z tego co wiem, to nie - odparłam zgodnie z prawdą. Rano Wojtek kipiał szczęściem, bowiem dzisiaj dzieci szły na spacer do parku.
- Próbowałam się dowiedzieć o co chodzi, ale nie chciał mi powiedzieć. Może pani się uda.
Tym sposobem z questem pobocznym i małym budowlańcem u boku opuściłam placówkę przedszkola. Chłopiec faktycznie był osowiały. Nie rozmawiał, nie nucił i wlókł się noga za nogą. To było do niego niepodobne.
- Co jest Wojtek? - zagaiłam - Boli Cię coś?
- Nie.
- Ktoś Ci dokuczał?
- Nie.
- Zupa była niedobra?
- Dobra była.
- Ktoś Ci zniszczył wieżę?
- Nie.
- Coś Ci nie wyszło? Zbudowałeś coś widziałam.
- No. Jeszcze muszę dokończyć.
- To co jesteś taki smutny? Co się stało?
- Nic.
Jak można zauważyć rozmowa przebiegała wspaniale i ledwo mogłam zatamować potok słów, opuszczający dziecięce gardło.
- Jesteś głodny? Może zadzwonię do mamy i spytamy czy możesz wcześniej dostać żelki?
To była tajna broń. Żelki zawsze poprawiały nastrój. Miały magiczne właściwości i powodowały niekontrolowany przypływ energii, dlatego mama chłopca dawała mu je tylko w weekend.
- Nie - usłyszałam i w głowie zaczęły mi wyć syreny alarmowe.
Jak to "nie"? Co znaczy "nie"? Wojtek jeszcze nigdy w swojej karierze nie odmówił żelek. Były tylko dwa wyjaśnienia: był śmiertelnie chory, albo ktoś podmienił mi dzieciaka.
- No teraz to już musisz mi powiedzieć. Nie odpuszczę Ci dopóki mi nie powiesz co jest grane - zagroziłam i po długim wyduszaniu informacji z małego chłopca w trampkach, udało mi się uzyskać odpowiedź.
Zosia nie chciała iść w parze z Wojtkiem i trzymać go za rękę na wycieczce, a jak dał jej kwiatka to zgubiła go po drodze.
Delikatna sprawa. 
- A Ty lubisz tą Zosię?
- Bardzo.
- Fajna jest? Podoba Ci się?
- No.
- I z kim ona szła w parze? 
- Z Filipem - odrzekł wrogo Wojtek. Gdyby słowa mogły ranić, Filipa czekałaby dekapitacja i kąpiel w kwasie.
- Tego kwiatka to pewnie niechcący zgubiła.
- Nawet nie zauważyła. Jakbym ja dostał od niej kwiatka, to bym go pilnował.
Złamane serce w tak młodym wieku. Cóż miałam z nim począć.
Postanowiliśmy upiec babeczki i zanieść je rano do przedszkola pamiętając, że Fryderyk nie je glutenu, Tomek nie może cukru, a Jadwinia ma uczulenie na orzeszki.
Jeśli to nie skradnie serca szlachetnej Zofii i Wojciech nie zaskarbi sobie jej przychylności będzie trzeba wytoczyć cięższą artylerię...


środa, 27 marca 2019

Chodzi lisek koło drogi

Mieliście kiedyś bliskie spotkanie z lisem wieczorową porą?
My już przez to przeszłyśmy, a mówiąc "my" mam na myśli mnie i Morfinę.

Była godzina 21:30, więc słońce zaszło stosunkowo niedawno. Idąc stałą trasą spacerową, kątem oka zauważyłam ruch między krzewami. Nie zwróciłam na to szczególnej uwagi. O tej porze wielu ludzi wychodziło z futrami na spacer i część psów poruszało się po okolicy bez smyczy. Morfina wypatrzyła potencjalnego kolegę i zaczęła wesoło merdać ogonem w jego stronę. Zatrzymałam się, szukając wzrokiem właściciela. Żadnych ludzi dookoła jednak nie było. Już miałam w zamyśle poszukiwania zaginionego pana tego biedaka, ale wtedy stworzenie weszło w światło lampy i na chodniku ujrzałam dorosłego, rudego lisa.


(Wiem, że zdjęcie jest bardzo słabej jakości, ale musicie wybaczyć staremu sprzętowi. Mój ziemniak robi wyraźne fotki nocą tylko jeśli obiekt znajduje się kilka centymetrów przed kamerą)
Uprzedzając również wszelkie wątpliwości - nie. To nie jest pies, mój telefon jest fatalny, ale wzrok mam jeszcze całkiem dobry. To typowy, zwykły lis.
Widok dość niecodzienny, ale nie taki znowu nadzwyczajny. W okolicy spotkać można zające, jeże, sowy i sporadycznie również lisy. Zwierzęta te cechuje płochliwość i unikanie kontaktu z człowiekiem. Zazwyczaj znikają one z oczu tuż po tym jak zostaną zauważone. Nie przejęłam się więc rudzielcem i zrobiłam kilka kroków w jego stronę, żeby go przepłoszyć.
Lis się nie poruszył. 
Zrobiłam kolejny krok.
Zwierzę ani drgnęło.
Właściciel rudej kity stał na środku przejścia i badawczo się nam przyglądał. Nie było w nim cienia strachu, nie uciekał jak pozostałe lisy. 
Widząc, że rudy jegomość nie ma zamiaru ustąpić tupnęłam na niego nogą. 
Lis jednak jak stał tak stał.
Ogon Morfiny był gotowy unieść ją w powietrze od natężonego machania, a ja zastanawiałam się czy widzimy to samo. Gdyby nie zdjęcia byłabym gotowa wmówić sobie halucynacje z przemęczenia.
Wtedy lis zaczął iść w naszym kierunku. Nie skradał się, nie próbował nas obejść. Zachowywał się jakby miał wszelkie prawo do kontaktu i miał zamiar z niego skorzystać.


(Niestety, na tym niesamowitej jakości nagraniu widać tylko ślepia zwierza)
Wiedziałam, że ucieczka jest kiepskim pomysłem ponieważ lis instynktownie zacząłby nas gonić. Wycofałam się zatem do najbliższej klatki schodowej, idąc tyłem i nie tracąc futrzaka z oczu. Zwierzak nie wyglądał na chorego ani wściekłego, ale nie wiedziałam jakie dokładnie ma zamiary i wolałam tego nie sprawdzać. Obdarzanie go zbytnim zaufaniem byłoby zbędnym narażaniem zarówno siebie, jak i Morfiny. Jakby nie patrzeć było to w końcu dzikie zwierzę.
Lis poszedł za nami pod klatkę, usiadł na trawniku i obserwował.



Byłam zdumiona faktem, że nie bał się ludzi, trąbiących samochodów, ani ujadających w oddali psów. Wiedziałam, że w razie problemów będę musiała bronić Świniaka i choć bardzo nie chciałam mieć w kartotece pogryzienia przez lisa, to byłam przygotowana na taką ewentualność. Ucieszył mnie fakt, że rudzielec po kilkunastu minutach wyczekiwania aż zejdę na dół, ziewnął i ruszył swoją drogą. Odczekałam dla pewności jeszcze kilka minut i poszłam z Morfiną w przeciwnym kierunku. Liczyłam na szybkie załatwienie potrzeb fizjologicznych princessy i powrót do domu.
Zatrzymałam się w pół kroku, widząc że na trawniku na który właśnie się wybierałam stoi ten sam lis. Musiał obiec dookoła przedszkole żeby znaleźć się w tym miejscu i nie wiedziałam dlaczego, ale miałam wrażenie, że zrobił to celowo. Chowając rozradowaną Morfinę (dla której to był tylko dziwny piesek) za sobą postanowiłam ponownie się wycofać. Lis poruszał się tylko, kiedy traciłam go z oczu. Dopóki utrzymywałam z nim kontakt wzrokowy stał nieruchomo.
Najdziwniejsza zabawa w "Baba Jaga patrzy" w moim życiu. Rudzielec zachowywał się jak płaczące anioły z "Doctor Who" i przy każdym mrugnięciu przesuwał się nieznacznie do przodu.
Udało nam się zgubić go przy placu zabaw i już myślałam, że lis zajął się swoimi sprawami, kiedy ujrzałam go przy huśtawkach. To było już mocno niepokojące.
W jednej sekundzie był tu:


A w kolejnej tam:


Krążył wokół nas i zakradał się od tyłu, przez co byłam zmuszona zachować czujność na poziomie surykatki na sawannie. Ludzie którzy widzieli całą akcję z okna i nie dostrzegli mojego dzikiego towarzystwa musieli mieć niezły ubaw. Moja głowa gdyby mogła wykonywałaby pełne obroty, jak radar usiłujący wykryć małego oprycha.
Lis ewidentnie się uwziął i zachowując coraz mniejszy dystans podążał za nami krok w krok. Odblaskowe ślepia pojawiały się to po prawej, to po lewej stronie, a na zewnątrz jak na złość nie było ani jednego spacerowicza. Nie miałam też w kieszeni nic do jedzenia, żeby chociaż na chwilę odwrócić jego uwagę.
Lis nie miał zamiaru zrezygnować, a ja nie miałam zamiaru dopuścić do kontaktu Morfiny z niepokojąco odważnym psowatym, więc wykonując slalomy tyłem, ruchem wężowym zmuszone byłyśmy wrócić do domu.
Jestem prawie pewna, że zwierzak nie miał złych zamiarów, ale zastanawiająca była jego beztroska.
Należy brać też pod uwagę fakt, że o tej porze z psami na spacer wychodzą jeszcze dzieci. Jeśli lis nie wystraszył się dorosłej osoby z dużym psem, było wielce prawdopodobne, że do małego człowieczka z Yorkiem podszedłby jeszcze chętniej. Co zrobiłby mały człowieczek? Zapewne zacząłby uciekać. Co zrobiłby lis? Zacząłby gonić małego człowieczka. W odpowiedzi mały człowieczek zacząłby krzyczeć i całość mogłaby nie skończyć się kolorowo.
Mam nadzieję, że do tego nie doszło i rudy szpieg przykleił się tylko do nas, a później zajął się szukaniem jedzenia i wrócił skąd przyszedł.
Kto by pomyślał, że bliskiego kontaktu z dziką naturą doświadczyć można nawet w centrum miasta.

wtorek, 26 marca 2019

Groźna, puchata Morfina

Futro Morfiny faluje na wietrze. Zaskakujące jak dzień po kąpieli każdy włosek na tym psie decyduje, że od teraz jest własnym, niezależnym organizmem i będzie sobie rósł w którą stronę mu się żywnie podoba bo nikt mu nie będzie mówił jak ma żyć.
Napuszony Morświn, którego objętość powiększyła się dwukrotnie (i taki stan rzeczy utrzyma się jeszcze przez tydzień) przygląda się mróweczce wspinającej się po łapie. Beżowa wata cukrowa spogląda na mnie i zaczyna merdać.
"Patrz mamę, mam przyjaciela".
Naszą uwagę od walecznej mrówki odwraca głos starszej kobiety.
- Przepraszam, czy można pogłaskać pieska?
Do ręki kobiety przyklejone jest małe dziecko. Dziewczynka zerka z nadzieją na Morfinę, której słowa "głaskać" nie trzeba dwa razy powtarzać.
- Jasne, proszę - odpowiadam, przegłuszając skomlącego psa, podającego łapę na prawo i lewo.
Małe rączki zatapiają się w Świnkowym futrze i ugniatają szyję psa jak niewyrobione ciasto. Puchatek jest w siódmym niebie, a patrząc na minę dziewczynki stwierdzić można, że ona również.
- NIEEE, mamo zabierz ją od tego psa! - rozlega się krzyk z klatki schodowej i młodsza wersja Magdy Gessler zbiega po schodach.
- Spokojnie, ona nie gryzie - odpowiadam, ale zanim zdążę dokończyć rączki dziecka zostają agresywnie zabrane z psiego puchu i dziewczynka ląduje na rękach lokatej pani. Młoda wygina się i próbuje jeszcze dosięgnąć zwierza, wołając "piesiu", ale nie ma najmniejszych szans.
- Co Ty wyprawiasz? Zostaw ją w spokoju, zobacz jak ładnie głaskała - odzywa się starsza kobieta.
- Tyle razy Ci mówiłam, nie podchodź z nią do dużych psów. Możecie sobie głaskać małe, ale do tych bydlaków macie nie podchodzić. Przecież ten pies ma pysk wielkości jej głowy, mógłby ją zabić!
- O czym Ty opowiadasz, spójrz na niego! Przecież to baranek a nie pies, łapę jej podawał!
- Pamiętasz jak podobny potraktował wujka Norberta? Pamiętasz?
- Wujek Norbert nachlany podszedł do obcego psa na łańcuchu i próbował z nim tańczyć. Normalne, że go ugryzł.
- Nie będziesz podważać mojego autorytetu u córki! Taki wielki pies może jej zrobić krzywdę. 
- Mały też może - broni się staruszka.
- Mały nawet jakby ją ugryzł, to nic by jej nie zrobił. Poza tym widziałam mnóstwo ataków wielkich psów, ale małych jakoś wcale.
- Gdzie niby widziałaś? W swojej chorej głowie?
- Nie. Na YouTubie. Takie bestie się powinno trzymać w kagańcach i nie będziesz mi narażać dziecka. Wiedziałam, że jesteś nieodpowiedzialna, ale nie sądziłam, że aż tak.
- Piesiu! - przerywa dyskusję dziewczynka.
- Nie kochanie, tego piesia nie wolno głaskać, tylko malutkie. Może zrobić chaps w rączkę i będzie bolało.
- Przestań robić dziecku wodę z mózgu! - krzyczy starsza kobieta - Straszysz ją wszystkim i potem się będzie bała każdego psa.
- Tylko tych, których powinna się bać. Poza tym ten pies może mieć pchły, pomyślałaś o tym? Albo jakieś pasożyty.
Zabawne, że ta bladolica niewiasta wspomniała o tym akurat w dzień po kąpieli zwierza. Taka ironia była jednak niczym w porównaniu do faktu, że nikt nie przejmował się tym iż siedzę cały czas na ławce, a kłótnia dotycząca mojego psa odbywa się pół metra ode mnie.
- Teraz to już wystrzeliłaś - rzecze staruszka - To małe psy pcheł na pewno nie mają?
- Małe psy są częściej kąpane i są czystsze. Więc jest dużo mniejsza szansa, że mają jakieś robale. To chyba logiczne?
Jak dobrze mądrego posłuchać.
- To lepiej samochód zmień - odpowiada zrezygnowana obrończyni Morfinowego futra.
- A to dlaczego niby? - pyta zaskoczona zmianą tematu kobieta.
- Bo jest za duży, niebezpieczny. Narażasz dziecko w takim aucie, powinnaś go zmienić na malucha, albo najlepiej na te autka dla dzieci na akumulator.
- Nie bądź śmieszna - obrusza się kobieta i poprawiając wijące się dziecko odchodzi w stronę samochodu.
Morfina patrzy tęsknie za małymi rączkami. Nie ma pojęcia co się właśnie stało i dlaczego duże rączki krzyczały kiedy ona całą sobą dawała znać, że dotyk jest jak najbardziej wskazany, a miejsce lądowania dłoni dowolne.
- Bardzo panią przepraszam - cuci się staruszka, która dopiero teraz przypomina sobie o mojej obecności - Synowej się nie wybiera. Durne to takie, że tylko ścianę znaleźć.
- Współczuję - odpowiadam, bo nic innego nie przychodzi mi obecnie do głowy.
Nie tylko zresztą jej. Najbardziej chyba należy współczuć tej małej dziewczynce. Nie jestem sobie w stanie wyobrazić mętliku, jaki będzie miała w głowie kiedy już podrośnie.

poniedziałek, 25 marca 2019

Zamiana miejsc

Jak większość z Was zapewne wie, Morfina ma swoje legowisko. Swoją własną, prywatną przestrzeń do spania, sąsiadującą bezpośrednio z większą przestrzenią do spania - należącą do mnie. Księżniczka zazwyczaj nie pcha mi się do łóżka, ponieważ jest jej za ciepło. Woli swoje wyro gdzie może sobie położyć łeb na panelach, a tyłek na poduszce w celu zbilansowania przepływu temperatury. Nie wiem jak to działa, nie pytajcie mnie. Prawdopodobnie w sposób podobny jak u ludzi przełożenie jednej nogi na kołdrę.
Tej nocy zdecydowałam, że będę pilnym studentem i powtórzę sobie co nie co materiału. Zabrałam więc notatki i usiadłam obok psa, żeby mu poopowiadać o systemach wodociągowych, bo nikt inny by tego psychicznie nie zniósł. Morświn obrzucił mnie spojrzeniem męczennicy, westchnął tak, że aż się firany ugięły i kontynuował sen. Siedziałam na podłodze i z pasją przekazywałam chrapiącemu zwierzęciu wiedzę na temat stacji uzdatniania wód i pompowni.
Morfina tak przejęła się tematem, że przebierając łapami starała się mnie zagłuszyć głośnym fukaniem. Powiecie, że śniła jej się jakaś gonitwa, ale ja jestem przekonana, że młoda pędziła na ratunek zagrożonej tamie która mogła runąć lada moment. 
Tak gdzieś między zbiornikiem wieżowym, a systemem rozdzielczym procesy myślowe zaczęły mi zwalniać. Instynktownie postanowiłam więc przesunąć się na bardziej wygodną pozycję i robiąc sobie miejsce wokół brzucha Morfiny wcisnęłam się tam, zawinęłam w kokon i czytałam dalej.
Litery stawały się coraz bardziej rozmyte, a mój głos mniej wyraźny. Do tego dobiegał jakby z głębokiej studni. Naprawdę nie wiem kiedy urwał mi się film, ale wybudzić mnie mogły tylko dwie rzeczy:

  • odgłos pompowania wstecznego psa,
  • oraz dzwonek z napędem na psią łapę.
Trzęsienie ziemi, alarm nuklearny, czy perkusja w pokoju nie byłyby w stanie sprawić żebym otwarła w tamtej chwili powieki. 
Jak ktoś ma dzienny limit snu ograniczony do czterech godzin, to musi zasypiać szybko, skutecznie i mocno.
Tak też się stało.

Obudził mnie brutalny ucisk pęcherza i odklejając notatki od swojego czoła rozejrzałam się nieprzytomna dookoła. Poskładana jak krzesełko odkryłam, że ręka jest nogą, a noga ręką. Słońce już wschodziło, a mnie bolała każda z 206 kości w moim ciele. Kręgosłup na pewno płonąłby żywym ogniem, gdybym go w ogóle czuła. Szyja obracała się tylko w lewo, a zdrętwienie kończyn uniemożliwiało mi przemarsz do toalety.
Znajdowałam się w psim legowisku i kompletnie nie potrafiłam sobie przypomnieć dlaczego. 
Z góry zaspanym wzrokiem patrzyła na mnie zdegustowana Morfina. Jej łapy ugniatały moją poduszkę, a wzrok mówił mi: "Kiedy się tak stoczyłaś? Spójrz jak Ty wyglądasz."
Pies oczywiście się nie znał. Wyglądałam bajecznie z poprzestawianą twarzą i psim futrem na piżamie. Coś jednak nie dawało mi spokoju, coś nie pasowało do obrazka.
Po zaawansowanej gimnastyce mózgu doszłam do wniosku, że to pies powinien być tu gdzie ja, a ja powinnam być tam gdzie pies. Cóż za dedukcja, aż miałam ochotę przybić sobie piątkę. Na szczęście nie musiałam. Po to nauczyłam tego to futrzane, wyniosłe stworzenie. 
Po odzyskaniu władzy w kończynach i opanowaniu od nowa skomplikowanej sztuki chodzenia udałam się do łazienki, a po powrocie zaproponowałam miękkiemu i puchatemu zamianę miejsc, jako że odcinek lędźwiowy pożegnał mnie najwyraźniej już kilka godzin temu.
Pies z oburzeniem zwlókł się z mojego łóżka, mamrocząc coś co brzmiało jak "muemue", ale znaczyło raczej: "Zajęłaś mi bezczelnie łóżko swoim tłustym tyłkiem, więc musiałam zmienić miejscówkę na ten niższej klasy mebel użytkowy, a teraz jeszcze masz pretensje. Do tego zaśmierdłaś mi mydłem całe legowisko, jak ja mam teraz w nim spać?".
Położyłam się na całe piętnaście minut snu jakie mi zostało zanim budzik brutalnie oświadczył mi, że mnie nienawidzi i nie przestanie się wydzierać.
Żeby rozejrzeć się przed wejściem na jezdnię dalej muszę się kręcić, jakbym miała problem ze znalezieniem własnej orbity, bo moja szyja działa tylko w lewo, ale za to wraca mi czucie w prawym pośladku. Do wieczora być może obudzi się i drugi półdupek. Mam też nadzieję, że moje krzyże wrócą szybko z wakacji, bo chciałabym jeszcze w tym tygodniu móc się schylać.
Lata lecą, starość mnie dopadła na psim legowisku...

niedziela, 24 marca 2019

Zajęcia z socjologii.

Zajęcia z socjologii. Przedmiot typowo uzupełniający na uczelni technicznej.  Wdrożony tylko po to, żeby zapełnić braki w punktach jakie trzeba uzyskać do promocji semestru. Ułożony w grafiku tak, że większość studentów jest już wygłodniała, zmęczona i zła. Nie zmienia to jednak faktu, że trzeba się na zajęciach pojawić.
Do sali wchodzi wysoki mężczyzna w dżinsach, trampkach i marynarce zarzuconej na t-shirt.
- Witam wszystkich na zajęciach z socjologii, które wydają Wam się najbardziej bezsensownym i wymuszonym przedmiotem z jakim macie do czynienia w tym semestrze.
Wszyscy w auli rozglądają się dookoła. Jasnowidz, czy co?
- Za chwilę poproszę Was o szczerą odpowiedź na kilka prostych pytań. Dla zachowania porządku podzielimy aulę na kilka sekcji, w których będziecie mogli się ustawić. Gotowi?
Nie czekając na odpowiedź mężczyzna wyciąga notes, siada na biurku i przygląda się naszym zdziwionym twarzom.
- Kto z Was lubi psy? Osoby te proszę o powstanie.
Studenci rozglądają się ze zdziwieniem i wstaje większa część auli. Dość nietypowy sposób prowadzenia zajęć. Niemniej interesujący.
- Dobrze, możecie usiąść. Teraz niech wstaną osoby lubiące koty.
Tym razem wstaje mniej osób, ale wciąż sporo.
- Świetnie. Teraz poproszę osoby lubiące psy o przejście na prawą stronę auli, a osoby lubiące koty na lewą stronę. Moje prawo i lewo.
- Co z tymi lubiącymi oba? - odzywa się jeden ze studentów.
- Niech staną na środku.
Po krótkim zamieszaniu wszyscy organizują się na swoich pozycjach. Jako jedna z nielicznych znajduję się w środkowym okręgu. Po dwóch stronach mamy dwa przeciwne obozy.
- Teraz chciałbym, żeby lewe i prawe koło przedyskutowało między sobą dlaczego psy są lepsze od kotów, albo koty od psów. Jeden argument na raz, potem głos ma drużyna przeciwna. Koło środkowe proszę tylko o przyglądanie się.
To co dzieje się potem przechodzi ludzkie pojęcie. Trwa intensywna rozmowa miedzy członkami własnej grupy, ustalane jest jedno hasło które chwilę później zostaje wrogo ciśnięte w przeciwników.
"Psy są wierniejsze, koty są mądrzejsze, pies jest lepszym przyjacielem, kot ma więcej gracji". Pociski wymieniane są z prędkością światła.
- Dobrze, na tym poprzestaniemy - przerywa batalię prowadzący - Teraz posłuchamy grupy środkowej.
Spoglądamy po sobie i na poczekaniu ustalamy, że oba zwierzaki mają i wady i zalety, a każdy człowiek ma inne wymagania względem towarzysza. Nie każdy kot i nie każdy pies wpisuje się w wybrany katalog, bo każde z nich jest indywiduum, które ma typowe tylko dla siebie cechy. Wymieniamy kilka zalet psów i kilka kotów i czekamy na dalsze instrukcje.
- Dobrze - rzecze wykładowca - Kolejne pytanie. Kto z grupy kociej zabiłby psa? Krok do przodu.
Na auli panuje bezruch, jesteśmy trochę zszokowani obrotem sytuacji.
- Nikt? To może ktoś z pozostałych drużyn?
Niepokojące spoglądanie po towarzyszach, dalszy bezruch.
- To samo pytanie tylko o kota, dla drużyny psiej. Krok do przodu.
Reakcja pozostaje bez zmian.
- Kto przygarnąłby małego, biednego, wyziębionego kotka, który głośno miauczy na ulicy? Odpowiada tylko grupa psia i mieszana. Krok do przodu.
Z grup wysuwa się znacząca ilość osób.
- To samo pytanie do grupy kociej i mieszanej, ale o małego, biednego szczeniaczka.
Krok do przodu robi większość obu grup.
- Widzicie na ulicy, że znęcam się nad jakimś zwierzakiem. Dowolnym. To może być pies, kot, chomik, jaskółka. Krok do przodu kto zainterweniuje.
Grupy zostają wymieszane. Na środku auli znajdują się już niemal wszyscy studenci.
- Ktoś wie co zrobiłem? - pyta z uśmiechem prowadzący - Udowodniłem Wam właśnie jak łatwo jest jednostce manipulować tłumem. Podobną zasadą kierował się Hitler. Nie żebym się do niego porównywał broń Boże, ale spójrzcie co się tutaj stało. Do grupy znających się osób przyszedł ktoś obcy. Większość z Was nigdy wcześniej nie widziała mnie na oczy. Ten obcy przybysz najpierw doprowadził do rozłamu jedności, stworzył dwa przeciwne obozy i jeden pośredni, następnie sprowokował je do walki na argumenty. Wzrosła wrogość, co zapewne zauważyliście. Następnie ten ktoś z porównywalną łatwością zmieszał wszystkie grupy i znów je połączył. Nie były już wrogie, miały ze sobą coś wspólnego. Zauważcie, że to nie ja podzieliłem Was na grupy, to zrobiliście Wy. Wasze decyzje. Ani jedna osoba nie sprzeciwiła się podziałowi. Tylko jeden pan spytał o obóz pośredni. Jak się pan nazywa?
- Adam.
- Właśnie. Pan Adam został liderem obozu pośredniego. Pozostali nie mieli nic przeciwko walce w obronie które zwierzę jest lepsze. Nie podjąłem nawet tematów politycznych, religijnych, czy sportowych, a już udało mi się Was poróżnić. Niesłychane, prawda?
Studenci są zmieszani. Dociera do nas, że może zbyt poważnie broniliśmy swoich racji na podłożu na którym nie mogła wygrać żadna ze stron.
- Właśnie o tym będzie ten przedmiot. O zależnościach między ludźmi. O tym jaki mamy ze sobą związek, jak współpracujemy i jak działa społeczeństwo. Teraz będziecie już czujniejsi, ale chciałbym żebyście z tych zajęć wynieśli jedną lekcję. Różnice nie mogą prowadzić do podziałów. Wojna istnieje tylko wtedy, kiedy walczą obie strony. Jeśli walczy jedna - mamy terroryzm, jeśli żadna - pokój. Dziękuję za uwagę, można iść do domu.
Tym sposobem przedmiot stał się jednym z bardziej interesujących na całym semestrze. 
Jak widać przyswajana wiedza nie zależy od zainteresowania badaną dziedziną, a od sposobu jej przedstawienia. Nikogo nie interesowała socjologia, do tego zajęcia odbywały się bardzo późno, a jednak frekwencja przerastała oczekiwania i liczebność grupy była większa niż na jakimkolwiek innym przedmiocie.
Wszystko za sprawą jednego człowieka, który wiedział co robi.
Wszystko za sprawą jednostki.

sobota, 23 marca 2019

Mówiono mi...

Kiedy byłam mała mówiono mi:


NIE czytaj po ciemku, bo zniszczysz sobie oczy...

... ale ja zawsze używałam latarki pod kocem,
bo nie potrafiłam oderwać się od tamtego świata.
Dzięki temu czytałam najszybciej w klasie.
Jako jedyna w rodzinie nie nosiłam też okularów.

NIE graj w gry, to wywołuje agresję...

... ja jednak byłam najlepsza w "Mortal Kombat".
To wyrobiło moją szybkość reakcji,
moją strategię i zdolność podejmowania decyzji.
Nie byłam agresywna. 
Nie biegałam po szkole z nożem,
potrafiłam oddzielić fikcję od rzeczywistości.
Całą złość, frustrację i złe emocję pochłaniał pad.
Nie twarze moich kolegów.

NIE możesz mieć zwierząt. Nabawisz się astmy...

... tylko, że ja kochałam zwierzęta.
Głaskałam je przy każdej możliwej okazji.
Kichałam, łzawiłam i wszystko mnie swędziało,
ale byłam szczęśliwa.
Alergolog rozkładał ręce.
A ja miałam zwierzęta
i postanowiłam z nimi pracować.

NIE potrafisz pisać. Nie bierz się za to...

... ale ja chciałam być w tym dobra.
Przeciętna chociaż.
Polonistka mnie nie cierpiała.
Nigdy dobrze nie oceniała moich prac.
Więc pisałam więcej.
Bo praktyka czyni mistrza.
Przynosiłam jej wszystko co napisałam.
Krótkie historie, teksty piosenek, całe książki.
Przedzierała je, śmiała się z nich, szydziła.
Pisałam dalej.
Tylko tym razem...
 ... już dla siebie.

NIE poradzisz sobie na uczelni technicznej
po profilu humanistycznym...

... lecz ja chciałam spróbować.
Lubiłam liczby.
Rozumiałam je.
Sądziłam, że gdzieś prowadzą.
Zawsze zmierzają do rozwiązania.
Nie jestem najlepsza.
Nigdy nie będę.
Jednak sobie radzę.
Może to wystarczy.

NIE ocalisz tego psa, jest w złym stanie.
Należy go uśpić, żeby się nie męczył...

... ale ja wiedziałam, że stać ją na więcej.
Że ma jeszcze szansę.
Że nie podda się tak łatwo.
Weterynarze widzieli jedno rozwiązanie,
ale ja chciałam walczyć
i wiedziałam,
 że ona też chce.
Więc odmówiłam.
I znowu.
I po raz kolejny.
Za każdym razem.


Zakazywano mi, proszono mnie, szantażowano...

... lecz kim byłabym dzisiaj gdybym posłuchała.
Może tą samą osobą.
A może zupełnie inną.

Czyżby się pomylili? Czyżby nie mieli racji?
NIE mogli popełnić błędu.
Przecież byli starsi.
Mieli większe doświadczenie, 
wiedzieli lepiej...

... ale ja dalej NIE noszę okularów.
NIE jestem seryjnym mordercą.
NIE mam astmy.
PISZĘ.
Może przeciętnie.
A może słabo,
lecz ludzie czytają pomimo to.
A może właśnie dlatego.
JESTEM na uczelni technicznej.
Może zostanę inżynierem.
A może i nie.
Jednak spróbowałam.
Mój pies ŻYJE.
Ma się dobrze.
Jest szczęśliwy.
NIE cierpi.
NIE męczy się.
Wciąż tu jest,
słyszę jak ODDYCHA.


Więc jak to jest?
Czy jestem dla tych ludzi błędem?
Rozczarowaniem?
Bo NIE słuchałam ich rad?
Mimo, że byli mądrzejsi?


Jeśli tak wygląda rozczarowanie...

... mogę nim być.

Bo może,
istnieje mała szansa,
okruch nadziei,
cień możliwości...

... że NIE mieli racji.

Bo nikt NIE jest doskonały.
I każdy popełnia błędy.
A ścieżka,
która kilka lat temu była zła.
Teraz wygląda inaczej.


Teraz wygląda zupełnie inaczej.




piątek, 22 marca 2019

Wścibstwo zerkaczy

Pisałam kiedyś o rodzajach ludzi, jakich można spotkać w komunikacji miejskiej.
(Dla zainteresowanych post TUTAJ <--)

Ostatnio miałam nieprzyjemność natrafić na taki damski przypadek "Zerkacza zaramiennego". Siedziałam przy oknie wpatrując się w telefon, a kobieta dosiadła się ze swoimi torbami i brakiem zrozumienia prywatności. Na przestrzeń osobistą nie ma co oczywiście w autobusach liczyć, ale jeśli już  chcemy bawić się w szpiega, należałoby robić to dyskretnie.
Niewiasta smyrała mnie porem wystającym z reklamówki po kolanie i wisiała nad moim ramieniem kilka przystanków. Kiedy łapałam z nią kontakt wzrokowy, przerzucała spojrzenie na pasjonujący widok za oknem ukazujący miasto z rozkopanymi ulicami i robotami drogowymi.
Mnie te widoczki nie poruszały, a że nie miałam co robić postanowiłam przejrzeć szczurze grupy na Facebooku. Oprócz dramatów i jadu, sączącego się ze strony niektórych członków można było czasem trafić na jakieś wartościowe informacje odnośnie gryzoni. Moja długoszyja obserwatorka sobie oczywiście nie przeszkadzała i przeglądała zdjęcia osesków razem ze mną. Na tym etapie, po 12 godzinach poza domem nie miałam już siły, ani ochoty z tym walczyć więc po prostu zaakceptowałam fakt, że niektórzy ludzie nie nadają się do życia w społeczeństwie. Mogłam zwrócić jej uwagę, ale pewnie niewiele by to dało. Mogłam też odpalić jakieś ciężkie porno, żeby ją zniechęcić i wywołać oburzenie doborem przeglądanej treści, ale nawet na takie zabawy brakowało mi już energii.
Ignorowałam więc wścibskość i kiedy rozczulałam się właśnie wewnętrznie nad zdjęciem kolejnego szczurka oblizującego sobie łapki po bananku, usłyszałam głos cichego do tej pory szpiega.
- O fuj. Ja to bym wytruła w pień tę całą zarazę.
Przez kilka sekund łudziłam się nawet, że to nie do mnie, że to obok, że to nie na temat. Jednak kiedy spojrzałam na królową taktu, ujrzałam jej oblicze wlepione w ekran mojej komórki. Zgasiłam ekran i kobieta zamrugała, odzyskując kontakt z rzeczywistością. Zerknęła na mnie przelotem i znowu zafascynowała się robotnikami, rozbijającymi asfalt młotem pneumatycznym.
O nie - stwierdziłam. Tak to nie będzie.
Mogłam to przemilczeć, odpuścić, albo nawet zacząć kłótnie. Zamiast tego wpatrywałam się w kobietę wymownie. Nie wypowiedziałam ani słowa, po prostu się na nią gapiłam. Musiała to zauważyć mimo udawanego zainteresowania widokiem za oknem. Toczyła się nierówna walka mojego natrętnego spojrzenia z jej uciekającym wszędzie wzrokiem. Po kilku przystankach postanowiła mnie spłoszyć, łapiąc ze mną kontakt wzrokowy. To było bardzo niezręczne i bardzo mało romantyczne, ale nie spuściłam wzroku. Widziałam w jej źrenicach swoje odbicie i wiedziałam, że ona w moich również widzi siebie. Przegrała. Odpuściła i zaczęła rozglądać się po autobusie, podczas kiedy ja cały czas bezgłośnie się w nią wpatrywałam.
W końcu kobieta nie wytrzymała napięcia i była zmuszona się przesiąść, spoglądając na mnie przez ramię. Śledziłam ją wzrokiem dopóki nie opuściła autobusu. 
Mam nadzieję, że chociaż czuła się niezręcznie i żałowałam, że nie wytrzymała dłużej na swoim miejscu by usłyszeć z moich ust "O fuj. Ja to bym wytruła w pień tę całą zarazę", patrząc jej głęboko w oczy.