Etykiety

Co tu się dzieje?

Witam!
Szybkim wstępem: Morfina to moja suka (Golden Retriever), przez którą wielokrotnie jestem świadkiem sytuacji których normalnie bym nie zobaczyła. Te sytuacje są opisywane na tym właśnie blogu. Jeśli jesteś tu przypadkiem to wiedz, że bardzo zbłądziłeś.

poniedziałek, 28 września 2020

Nie znam tych psów

Będąc pewnego dnia na spacerze z dwoma psami - Morfiną i jej starszym towarzyszem tej samej rasy, natknęłam się na przemarsz młodzieży do lat pięciu z rodzicami. Dzieci ujrzawszy dwie beżowe wełny zaczęły pytać rodziców czy mogą psy pogłaskać. Opiekunowie krasnali zauważyli słusznie, że muszą spytać o to właściciela małych koni, więc brygada złożona z kilku do kilkunastu dzieci (straciłam rachubę, za szybko się poruszały) zaczęła mnie otaczać i pytać jeden przez drugiego czy szanse na utratę ręki przy bliskim kontakcie są wysokie.

Kilka minut później dwa psy leżały rozłożone na chodniku, podczas gdy całe ich futro było pokryte małymi, ludzkimi rączkami. Zwracając dzieciom uwagę, że należy głaskać delikatnie i nie pod włos, starałam się jednocześnie odpowiadać na pytania rodziców. A ile mają? A to rodzeństwo? Będą szczeniaczki? Dużo jedzą? Dużo wychodzi sierści? Jak się wabią?

W całym zamieszaniu przez przypadek błędnie przypisałam imiona kluchom, których widoczne były dla mnie tylko kończyny i zostałam dość szybko zdemaskowana przez większą latorośl, sięgającą do obroży Morfiny. Poprawiłam się, tym razem wskazując prawidłowo na sukę i psa, po czym wróciłam do konwersacji. 

Jedna z kobiet zaczęła mi się jednak baczniej przyglądać i po chwili milczenia zdecydowała się przemówić.

- A to pani psy są?

- Jedno moje, drugie jest u mnie chwilowo - odparłam.

- A co to znaczy chwilowo?

- Do czasu aż nie wrócą właściciele.

- To skąd pani wie, że pies nie jest agresywny w stosunku do dzieci, jeśli nie jest pani? Nie zna go pani tak dobrze.

- Znam go dobrze, wychodzę z nim od dziewięciu lat, po prostu razem nie mieszkamy na co dzień.

- To pani go nie zna dobrze, jak pani nawet imiona myli.

- Proszę pani, normalnie nie mylę, ale teraz jest taki tłok i zamieszanie, że ja nawet tych psów dobrze nie widzę poza kawałkiem futra i smyczą.

- No ja nie wiem, nie wiem - rzekła, po czym zabrała swoją (jak mniemam) pociechę i odeszła kilka kroków, żeby w odległości dwóch metrów patrzeć na resztę swoich znajomych i tam na nich zaczekać.

Kobieta rzuciła jeszcze, że "z tymi większymi psami to nigdy nic nie wiadomo", jakby to w jakikolwiek sposób miało uratować sytuację i zaczęła przyglądać się swoim butom.

Pozostali pogłaskali jeszcze chwilę zwierzęta i popędzani presją czekającej, również zwinęli młodocianych.

Wychodzi na to, że właściwie nie znam tych psów. Psów, z którymi na domiar złego "nigdy nic nie wiadomo". Czuję jak moje życie balansuje na krawędzi.




niedziela, 27 września 2020

Kamerą przez świat, salon, schody...

Zdalne nauczanie. Ktokolwiek brał udział, ten wie. Część osób siedzi przed ekranem w koszuli i spodniach od piżamy, część zabiera wykład na spacer z psem, pozostali w tym czasie usiłują walczyć z zamykającymi się powiekami i brakiem koncentracji, spowodowanymi przesiadywaniem w tym samym pomieszczeniu od miesięcy.

Czasem coś się zawiesi, czasem ktoś się nie wyciszy dzwoniąc po pizzę, czasem na plan główny wchodzą zwierzęta domagające się uwagi.

Zdarzają się wpadki.

Podczas pewnego wczesnoporannego wykładu przeżuwałam leniwie śniadanie złożone z parówki i jogurtu - te dwie rzeczy znalazłam w lodówce i starałam się skupić na schemacie piaskownika, który pojawił się na ekranie.

- Miko, odejdź - szepnęła profesor, przerywając wywód - przepraszam, mój pies. Kontynuując, jak państwo widzą, woda popłuczna jest wynoszona wbrew gradientowi ciśnień...

Pies zaczepiał kobietę i starał się wcisnąć na jej kolana, lecz ona starała się go ignorować i nie przerywać zajęć. Doskonale rozumiałam tę walkę. Moje własne nieszczęście musiałam odgradzać krzesłem, żeby zachować osobistą przestrzeń, a i tak świdrowało mnie spojrzeniem godzinami, żebrząc o atencję.

Nagle nastała cisza, a na ekranie oprócz piaskownika znalazła się zielona ściana. Twarz prowadzącej zniknęła.

- Miko, nie! - usłyszeliśmy chwilę później i wyrwanych ze snu zostało kilku odpływających studentów.

Widok uległ zmianie i po chwili mogliśmy podziwiać żyrandol oraz kawałek karnisza. Laptop został zabrany w podróż. Zwiedziliśmy salon, przedpokój i część kuchni przy akompaniamencie kroków i nawoływań pani profesor. Spotkanie stało się bardzo aktywne i podczas kiedy czat starał się dowiedzieć co się właściwie dzieje, sceneria zmieniała się co kilka sekund. Na ekranie trwało trzęsienie ziemi, a rytmiczne trzaskanie uświadomiło nam, że znaleźliśmy się na schodach. Nie była to przyjemna podróż dla użytkowników słuchawek, więc wszyscy przełączyli się na głośniki. Mówiąc jeden przez drugiego próbowaliśmy łagodnym głosem przekonać psa do oddania laptopa, lecz on ciągnął nas długą prostą przez korytarz. W tle dalej słyszeliśmy zasapany głos wykładowcy.

Cały maraton trwał tylko kilka minut, ale wymagał on ponownego uruchomienia platformy, ponieważ prowadząca miała problem ze zrozumieniem tego, co mówiliśmy, a przez środek jej ekranu przechodziła czarna pręga.

Pręga co prawda nie zniknęła, ale wykład dokończyliśmy. Okazało się, że pies nieopatrznie zaplątał łapę w kabel laptopa, który podłączony był do ładowania i kiedy spanikowany Miko chciał wyswobodzić się z uwięzi, zabrał sprzęt ze sobą, starając się jednocześnie od niego uciec. Kabel o dziwo zamiast odczepić się od gniazda ładowania, postanowił w nim zostać i mocno się trzymać.

Dzięki tej wyprawie poznaliśmy dokładne umeblowanie domu prowadzącej wykład, stan jej domowych roślin i ilość schodów prowadzących na piętro. Jeden z ciekawszych wykładów jakie pamiętam. Piaskowniki weszły do głowy bez problemu.

Ile kolorów ma tęcza? Więcej niż myślisz.

Każdy zapewne zna flagę osób należących do społeczności LGBT. Nie każdy wie jednak, że tęczowa flaga, jak i akronim LGBT są "parasolami" - ogólnymi określeniami pod którymi kryje się spora różnorodność.

Wiele osób uważa, że heteroseksualizm i homoseksualizm są jedynymi istniejącymi orientacjami. Część z tych osób wyklucza nawet istnienie homoseksualizmu. Prawda jest jednak taka, że samych orientacji jest bardzo wiele, a do tego dochodzą jeszcze tożsamości płciowe i subkultury.

Flaga LGBT

By File: Nuvola LGBT flag.svg
Public Domain, https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=11842131

W oryginale tęczowa flaga miała osiem kolorów, które symbolizowały kolejno:

  • ciepły różowy – seksualność
  • czerwony – światło
  • pomarańczowy – ukojenie bólu i cierpień
  • żółty – słońce
  • zielony – więź z naturą
  • niebieski turkusowy – sztukę
  • niebieski indygo – spokój i harmonię
  • fioletowy – duchowość

Dzisiejsza flaga składa się z sześciu kolorów. Wykluczony został kolor różowy i turkusowy (miasto Filadelfia ma dodatkowe pasy w swojej fladze - brązowy i czarny).

Można by pomyśleć, że kolory zostały usunięte w wyniku zewnętrznej interwencji czy wewnętrznych konfliktów, powód jest jednak bardzo błahy. Kolor różowy zniknął z flagi w wyniku braku tkaniny w latach siedemdziesiątych. Turkus został usunięty, ponieważ gdy wieszano flagę pionowo, słup zasłaniał jeden z pasków przez ich nieparzystą ilość. Sześć kolorów na fladze okazało się więc dużo wygodniejszych.

Heteroseksualizm

Zaczniemy od terminu, który każdy zna najlepiej.

Pociąg romantyczny, emocjonalny lub/i seksualny do osoby przeciwnej płci (biologicznej i kulturowej).



Druga wersja tej flagi:


Straight Ally

Nie jest to co prawda orientacja sama w sobie, ale oznacza osoby heteroseksualne wspierające wszystkie inne orientacje i walczące o ich prawa.


By SVG file authored by AnonMoos,
abstract flag design by http://straight-allies-for-equality.tumblr.com/
 Public Domain, https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=37435526


Bycie osobą heteroseksualną nie oznacza konieczności bycia ignorantem i zamykania się w swojej szklanej bańce. Tak samo jak bycie białym nie oznacza konieczności bycia rasistą.

Homoseksualizm

Pociąg romantyczny, emocjonalny lub/i seksualny do osoby tej samej płci (biologicznej i kulturowej).

Geje - homoseksualni mężczyźni, czyli mężczyźni odczuwający seksualny, romantyczny lub/i emocjonalny pociąg do mężczyzn.

Brak własnej flagi poza flagą ogólną LGBT lub flagą miśków, która oznacza subkulturę homoseksualną, opartą na pociągu emocjonalnym, psychicznym i seksualnym do mężczyzn o określonym typie budowy ciała: masywnych i owłosionych.

By Fibonacci. - Own work, CC BY-SA 3.0,
https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=2027338


Lesbijki - homoseksualne kobiety, czyli kobiety odczuwające seksualny, romantyczny lub/i emocjonalny pociąg do kobiet.

Nie istnieje jedna oficjalna flaga lesbijek, jednak ta zamieszczona poniżej jest najczęściej używana i znaczna większość wyraża poparcie dla jej formy.

By Taqwomen/ShimmeringAtoms
- https://official-lesbian-flag.tumblr.com/post/176505133364/official-lesbian-flag-been-doing-some-research, CC0,
https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=79582187


Inne istniejące wersje są często problematyczne.

By xles - Own work, CC BY-SA 4.0,
 https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=41430367

Twórcy flagi z ustami - Natalie McCray - zdarzało się publikować bifobiczne, transfobiczne i rasistowskie treści, dlatego społeczność stara się odciąć od tej flagi.

By Ensix - Approximate vectorization of Labrys Pride Flag.gif based on elements from Labrys-symbol.svg / Labrys-symbol-transparent.svgThis vector image includes elements that have been taken or adapted from this file:  Labrys-symbol.svg., CC BY-SA 4.0, https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=65723493

Coraz więcej osób stara się też odejść od flagi z labrysem. Jako powód podawany jest fakt, że flagę w 1999 roku zaprojektował heteronormatywny mężczyzna, jednak większym problemem zdaje się być oryginalne pochodzenie czarnego trójkąta, który był używany podczas II Wojny Światowej przez nazistów w obozach koncentracyjnych do oznaczania lesbijek (homoseksualni mężczyźni byli oznaczani różowym trójkątem), prostytutek, Romów, narkomanów, alkoholików i osób bezdomnych.

By Lydia - http://archive.is/0rFRD, CC0, https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=79533339

Flaga powstała w 2018 roku, zainspirowana wierszem Safony nie jest tak rozpowszechniona, przez to używa jej bardzo mało osób.

Biseksualizm


By Michael Page - https://web.archive.org/web/20120204070907/http://www.biflag.com/Activism.asp,
Public Domain, https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=527339


Pociąg romantyczny, emocjonalny lub/i seksualny do osoby przeciwnej lub/i tej samej płci (biologicznej i kulturowej).

Panseksualizm


By This SVG version: KiwiNeko14.
Original idea: Tumblr blog PansexualFlag. - Web archive of pansexualflag.tumblr.com [1] ; [2],
Public Domain, https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=27249837


Pociąg romantyczny, emocjonalny lub/i seksualny do osoby przeciwnej lub/i tej samej płci (biologicznej i kulturowej), a także do osób nieidentyfikujących się jako żadna z płci (niebinarnych) i transpłciowych.

Panseksualizm określany jest jako ślepota płciowa, ponieważ osoby panseksualne wchodzą w relacje międzyludzkie i tworzą związki z osobami niezależnie od ich płci biologicznej i tożsamości płciowej. Zakochują się w osobie i jej charakterze. Płeć jest im obojętna.

Poliseksualizm


By McLennonSon - Praca własna, CC BY-SA 4.0,
https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=38241562

Pociąg romantyczny, emocjonalny lub/i seksualny do kilku, ale nie wszystkich płci kulturowych (społecznych).

Aseksualizm


By AnonMoos (SVG file); AVEN (flag design) -
This vector image includes elements that have been taken or adapted from this file:  Asexual flag.png.,
Public Domain, https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=11521997


Brak odczuwania pociągu seksualnego wobec innych osób, niezależnie od ich płci i tożsamości.

Osoby aseksualne tworzą związki, które nie są oparte na doznaniach fizycznych, a jedynie na emocjonalnej więzi.

Aromantyzm


By Cameron Whimsey - http://cameronwhimsy.tumblr.com/post/75868343112/ive-been-reading-up-on-a-lot-of-the-discussion,
Public Domain, https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=42814668


Brak odczuwania pociągu romantycznego wobec innych osób, niezależnie od ich płci i tożsamości.

W przeciwieństwie do osób aseksualnych, osoby aromantyczne mogą opierać związek na doznaniach fizycznych lub innej formie więzi poza romantyczną i emocjonalną.

Queer

Flaga nie została jednoznacznie ustalona i istnieje różnorodność jej projektów.

Osoby, u których pociąg romantyczny, emocjonalny lub/i seksualny nie jest stały. Te osoby nie identyfikują się jako osoby heteroseksualne, ale nie są też w stanie przypisać jest jednoznacznie do żadnych wymienionych wyżej orientacji seksualnych.

Transpłciowość


By SVG file Dlloyd based on Monica Helms design - Description above retrieved from page "File talk:Transgender Pride flag.svg" at en.wikipedia.The flag was flown from a large public flagpole in San Francisco's Castro District beginning November 19, 2012 in commemoration of the Transgender Day of Remembrance ("Transgender Flag Flies In San Francisco's Castro District After Outrage From Activists" by Aaron Sankin, HuffingtonPost, November 20, 2012).On 19 August 2014, Monica Helms donated the original Transgender Pride Flag to the Smithsonian National Museum of American History., Domena publiczna, https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=530503


Nie jest co prawda orientacją, ale flaga osób transpłciowych jest bardzo popularna i uznałam, że warto ją tutaj przytoczyć.

Osoby transpłciowe to osoby, które nie utożsamiają się ze swoją płcią biologiczną.


MAP




Istnieje wiele odmian tej flagi. 

Więcej można zobaczyć tutaj: Flagi MAP

Należy zgłaszać organizatorom Marszy Równości obecność takich flag w paradach.

MAP NIE należą do społeczności LGBT, chociaż od wielu lat próbują się do niej przypisywać wbrew woli jej pozostałych członków. Jest to otwarta społeczność pedofili, kierująca się zasadą "love is love", która została przez nich błędnie zrozumiana.

Pociąg romantyczny, emocjonalny lub/i seksualny do dzieci czy zwierząt nie jest orientacją seksualną, jest zaburzeniem, które należy leczyć. Dziecko czy zwierzę nie jest w stanie wyrazić w pełni świadomej zgody, w przeciwieństwie do osoby dorosłej. To główna zasada w odniesieniu do wszystkich związków dowolnych orientacji - świadoma zgoda obu stron.

W tym poście zamieszczone są tylko najbardziej rozpoznawalne flagi i orientacje (nie mylić w płciami i tożsamościami płciowymi). Jest ich znacznie więcej, lecz postanowiłam przybliżyć jedynie te, z którymi można spotkać się najczęściej.


piątek, 25 września 2020

Kubek to kubek

Mam bliską znajomą. Dziewczyna jest nieco szorstka w obyciu, ale tak ukształtował się jej charakter. Nie jest też kanonem "dziewczęcości" według powszechnie rozumianych standardów. Jest piękną kobietą, temu nie można zaprzeczyć, ale ktoś, kto przywykł do długowłosych, delikatnych, taktownych dziewczyn w sukienkach raczej nie zawiesi na niej oka. 

Niejednokrotnie byłam świadkiem dyskusji między nią, a obcymi ludźmi lub znajomymi znajomych, którzy z jakiego niejasnego dla mnie powodu byli bardzo ciekawi jej życiowych wyborów i starali się wpłynąć na jej decyzje, chociaż nie mieli z nimi zupełnie nic wspólnego i w żaden sposób ich one nie dotyczyły.

- Dlaczego nie nosisz makijażu? - pytali - Wyglądałabyś tak ładnie w make-up'ie.

- Byś chociaż mogła nosić jakąś biżuterię.

- Co to w ogóle za praca dla kobiety. Mechanik samochodowy? Nie mogłaś zostać jakąś fryzjerką albo kosmetyczką?

- Gdzie ty znajdziesz męża z takimi tatuażami?

- Kiedy dzieci? No przecież jesteś kobietą, do tego cię stworzyła natura.

- Mogłabyś się częściej uśmiechać.

- Dlaczego nosisz takie męskie ubrania? Kieszenie? Przecież w damskich spodniach też są kieszenie tylko mniejsze.

- Mogłabyś zapuścić te włosy trochę dłuższe.

- Długo jeszcze masz zamiar grać niedostępną? Nikt na ciebie nie zwróci uwagi. Będziesz sama na starość.

- Nigdy nie będziesz szczęśliwa, jeśli nie...

- Nigdy nie zrozumiesz, dopóki...

- Nigdy nie będziesz wiedzieć, bo...

Za każdym razem padała tylko jedna odpowiedź:

- Zajmij się swoim kubkiem, ja swojego pilnuję.

To zdanie oznaczało tyle, co "zajmij się swoim życiem i pozwól mi zająć się moim".

Jeśli zbyt dużo uwagi poświęcało się kubkowi drugiej osoby, ktoś mógł dosypać coś do naszego lub do niego napluć, herbata mogła wyparować, rozlać się lub zostać skradziona.

Żyjmy tak jak chcemy. Nie dajmy sobą kierować. Nie kierujmy też jednak innymi. Nie istniejemy po to, by wpasowywać się w czyjś kanon piękna, czyjeś ambicje, wyobrażenia, pomysły i fantazje.

Może czas zrezygnować z niewygodnych pytań w pogaduszkach o pogodzie?

Jeśli masz dziecko i jesteś z niego dumna, to świetnie. Gratulacje, wiele osób cieszy się twoim szczęściem. Niektórzy jednak nie mogą lub nie chcą mieć dzieci z przeróżnych powodów, w które nie należy wnikać, bo może być to temat wrażliwy.

To samo dotyczy wizerunku, zawodu i planów na przyszłość.

Każdy ma na siebie inny pomysł i żaden z tych pomysłów nie jest gorszy od drugiego tylko dlatego, że nam osobiście on nie odpowiada. Nauczmy się wszyscy patrzeć w swój kubek, żeby przypadkiem nic z niego nie uciekło. Inni sobie doskonale poradzą ze swoimi kubkami bez naszej ingerencji.


środa, 23 września 2020

Kto najlepiej się bawi na imprezach dla dzieci?

Istnieją dorośli, którzy nigdy w pełni nie dorastają i dzieci, które stają się dorosłe zbyt szybko. Osobiście wolę być tym pierwszym i nie zastanawiać się co jest stosowne i co wypada w moim wieku - oczywiście w granicach rozsądku i dobrego smaku.

Kilka miesięcy temu w mojej rodzinie odbyło się coś na wzór kinder party. Przedział wiekowy był dość spory, więc zatrudniony na ten dzień animator musiał nie tylko ogarnąć ośmioro dzieci o różnych gustach, ale i w różnym wieku. Do tego dochodziło też kilka osób na wózkach, ale mężczyzna stwierdził, że miewał już takie przypadki i że na pewno sobie poradzi.

Poradził sobie świetnie, chociaż część młodocianych odmówiła udziału w tej "dziecinadzie dla maluchów" i przyglądała się wszystkiemu z boku. Ze względu na nieparzystą liczbę uczestników często brakowało komuś pary. Wtedy na scenę wchodziłam ja. Nieważne czy trzeba było budować wieżę z klocków na czas czy strzelać z gumowego łuku, byłam gotowa. Najstarsze dziecko, biorące udział w zabawie, miało trzynaście lat, najmłodsze cztery. Pośród tych karzełków znajdowałam się też ja. 176 cm wzrostu, lat grubo ponad dwadzieścia, z balonowym mieczem, okładająca grupę piratów, która napadła na nasz okręt z koca. Dorośli przychodzili popatrzeć, kiedy robili sobie przerwę na papierosa i nie wiem czy bawili się przy tych obserwacjach tak dobrze jak ja - biorąca czynny udział w grze - ale jeśli tak, to na zdrowie.

Zwrot sytuacji nastąpił, kiedy animator wywlókł z samochodu uzbrojenie w formie gogli, kilkunastu pistoletów Nerfa i całego pudła mięciutkich, piankowych naboi. Z oczywistych względów każdy chciał mieć w drużynie mnie. Byłam idealną tarczą dla dzieci stojących za mną, ale przy okazji posiadałam też niezłego cela.

- Jaka szkoda, że jesteście za duzi, żeby się bawić - droczył się animator - potrzeba nam kilku dodatkowych rąk, żeby mieć nad nimi przewagę.

Przynęta zadziałała i oporne do tej pory dzieci rzuciły się na broń. Reszta była chaosem, a piankowe naboje latały w powietrzu jak confetti, trafiając przypadkowych przechodniów i palących dorosłych.

Nie wiem czy po wszystkim udało nam się wysprzątać cały plac, ale od tego momentu w zabawach brały udział już wszystkie dzieci, które nagle przestawały być zażenowane taką formą rozrywki. I ja. Nikt chyba nie myślał, że odpuściłabym wyścigi samochodzikami napędzanymi powietrzem z balonów.

wtorek, 22 września 2020

Tu coś nastąpiło

Głuchnę, więc zdarza mi się nie słyszeć dzwonka domofonu albo pukania do drzwi. Na szczęście mam psa z bardzo dobrym słuchem, który informuje mnie, że ktoś czeka u bram, patrząc wymownie na wrota świata zewnętrznego.

Czekałam ostatnio na kuriera i paczka przyszła w momencie, kiedy ja tarzałam się z psem po ziemi. Jako że miałam na sobie czarną bluzkę, wyglądałam jak ostatni menel, otoczony w panierce z psich włosów, ale stwierdziłam, że gość na pewno niejedno widział, więc postanowiłam otworzyć tak jak stałam.

- Dobry - rzucił mężczyzna, oglądając paczkę - pani XX?

- Tak, to ja.

- To pani pies? - spytał kurier, zerkając na schowaną za moimi nogami Morfinę, która wyczuła człowieka i nie mogła odpuścić potencjalnego mizianka.

Spojrzałam na tego kłaka, którego osiem lat temu postanowiłam przywlec do domu i nazwać. Stwierdziłam, że chyba moje.

- No mój - odpowiadam - Karmię, poję, mieszka tutaj, więc raczej mój.

- A to jest Goldenek, nie?

Pomyślałam sobie "o, fan rasy", ale zaraz potem nastąpiło:

- One są tak samo słodkie jak głupie.

- To znaczy?

- No jak? Potwornie ciężko je się uczy czegokolwiek i dadzą się sprzedać za jedzenie. Mojego kolegi Golden to trzy lata ma i dalej nie ogarnia gdzie się ma załatwiać.

- Z tym jedzeniem to może i racja, ale ten pies jak chce wyjść, to używa dzwonka.

- Dzwonka?

- Dzwonka. 

- Niszczy wszystko na pewno.

- Nie.

- Jak pani wychodzi?

- Idzie spać.

- Kradnie jedzenie ze stołu.

- Może leżeć na ziemi i nie ruszy.

- Ma dziwne ataki agresji bez powodu.

- Jest pan pewien, że pana kolega ma Goldena?

- No wygląda tak samo. O, boi się burzy na pewno.

- Jak znaczna część psów ras wszelakich.

- Gubi sierść.

- I to ma świadczyć o jej małej inteligencji?

- Są żarłoczne, a jak coś jest żarłoczne, to nie jest za mądre.

Zlustrowałam samca metr siedemdziesiąt o wadze typowej dla metra dziewięćdziesiąt i zanim się odezwałam, gość sam chyba połączył wątki, bo kazał mi się podpisać i odszedł dziarskim krokiem w stronę samochodu, wracając po chwili po pieniądze, których zapomniał.

Przez jakiś czas obserwowałam też manewry pojazdu kurierskiego, który kierował się pod prąd, mimo wielkiego znaku o drodze jednokierunkowej.

Chyba nie muszę dodawać nic więcej.

poniedziałek, 21 września 2020

Bohaterowie kasy fiskalnej

Bardzo doceniam pracę ekspedientek i wszystkich osób pracujących w sklepach, zwłaszcza w marketach czy sieciach odzieżowych. Kiedy usłyszałam o tym, że część znanych sklepów odzieżowych wymusza na pracowniku dwanaście godzin stojącej pracy i surowo zakazane jest nawet podparcie się, kiedy w sklepie nie ma żadnych klientów, zaczęłam się zastanawiać kto będzie w przyszłości płacił za rehabilitację tych osób. Kręgosłup ma swoje granice, o czym często zdarza się nam zapominać.

Tutaj mała prośba.

Jeśli zauważymy, że jakaś rzecz spadła na podłogę i jesteśmy w stanie ją podnieść, to ten jeden przysiad nie zrobi nam krzywdy. To nic w porównaniu z pracownikiem, który z wymuszonym uśmiechem stoi już siódmą godzinę i pyta wesoło czy może w czymś pomóc. Nie bądźmy ch*jkami.

"Oni tu pracują, za to im płacą" czy "ciężka praca to jest na kopalni, a nie w sklepie", lub też "było się uczyć" - są najbardziej żenującymi, niedojrzałymi i "lamerskimi" tekstami, jakie można sobie wyobrazić w tej sytuacji. Zegnij się, podnieś, powieś, odejdź. Godności jeszcze nikt od tego nie stracił, a może tej miłej pani kręgosłup strzeli dzięki temu nieco później.

Dzisiaj, korzystając z wolnego poranka, przeszłam się na większe zakupy do marketu. Obeszłam z koszykiem dwie alejki, kiedy ujrzałam lekkie poruszenie wśród pracowników. Towar był wykładany w pośpiechu, ludzie popędzali się nawzajem i rzucali krótkimi hasłami, jak: "która już jest?", "jak chcesz iść do wc, to teraz, zaraz tu wpadną", "Chryste, za piętnaście minut będzie szkolna przerwa", "wykładajcie najpierw napoje i chipsy, na to się rzucą pierwsi, zostaw te warzywa", "Ktoś widział Ewę? Gdzie jest Ewa, miała wejść na kasę".

Niemal słyszałam dudnienie wojennych bębnów. Pracownicy spoglądali niepewnie w stronę drzwi, przyglądając się budynkowi szkoły po drugiej stronie ulicy.

Widząc ogólny popłoch i przygotowania do starcia, postanowiłam się zgęścić i skierować się w stronę kasy. Zanim dotarłam jednak do taśmy, do sklepu wlała się fala młodych ludzi w wieku 9 - 15 lat, przeprowadzając masowy atak na uzupełnione półki. Pracownicy skrzętnie usunęli się z drogi i zajęli taktyczne miejsca przy taśmach. Paczki z jedzeniem, które spadły na ziemię, zostały tam już nawet po odejściu szarańczy. Przepychanka przy ladzie, bo "zaraz się kończy przerwa" zmusiły ekspedientkę do wycofywania towaru, który błędnie został przypisany nowym właścicielom. Byłam pod wrażeniem chaosu, jaki wywołała około piętnastoosobowa grupka młodocianych, jednocześnie czułam jednak współczucie dla pracowników.

Zapłaciłam i odsunęłam się na bok z moim kratowanym pojazdem, żeby tam w spokoju przepakować swoje zakupy do toreb, obserwując przy okazji tę nierówną walkę.

Nie dane mi było zobaczyć finiszu, ale domyślam się, że ten maraton nie był dla kasjerek nowością i muszą przechodzić przez niego nawet kilka razy dziennie.

Doceniam cierpliwość i siłę psychiczną tych osób. Osobiście miałam ochotę przestawić towarzystwo i ustawić je w rządku, kiedy w wyniku pośpiechu na podłodze swój żywot zakończyła szklana butelka z piwem, którego ze względu na wiek brygada i tak nie mogła kupić.

niedziela, 20 września 2020

Problem z temperaturą

Jako że został mi rok studiów magisterskich, od razu po powrocie z wakacji wpadłam w wir badań laboratoryjnych, potrzebnych mi do napisania pracy magisterskiej. Zaczęłam od razu, ponieważ październik zaczyna się dla mnie projektem unijnym, co w połączeniu z moim planem zajęć, daje niewiele czasu na eksperymenty własne, które bywają bardzo niewdzięczne. Badania potrafią zająć cały dzień, nie zostawiając żadnych efektów albo dając fałszywe wyniki. Często trzeba więc pracę zaczynać od nowa, ponieważ coś może pójść nie tak, nawet na ostatnim etapie testów. Należy się też uzbroić w cierpliwość, czekając na zakończenie przepływów, którym nigdzie się nie spieszy.

W związku z pandemią, na uczelnię mogą wejść tylko osoby, które mają przepustkę i dobry argument, by się tam znaleźć. Przy pierwszych drzwiach następuje kontrola temperatury, nacieranie się środkami antywirusowymi o zapachu benzyny oraz krótki wywiad, który sprowadza się do ustalenia celu przyjścia, nazwiska promotora i ewentualnego czasu wyjścia.

Sprzęt, którego potrzebuję rozłożony jest w trzech równoległych salach. Badania przeprowadzam samodzielnie, więc zanim wyjdę, muszę upewnić się czy wszystkie maszyny są stabilne, znajdują się w odpowiednich trybach pracy, stanowiska pozostają czyste, a drzwi zamknięte. W razie wybuchu, przecieku czy ewentualnej powodzi, cała odpowiedzialność spada na tego, kto ostatni opuścił laboratorium.

Zazwyczaj spędzam przy maszynach sześć do ośmiu godzin dziennie, wychodząc tylko, żeby coś zjeść (w salach panuje całkowity zakaz spożywania posiłków) oraz kiedy muszę wyjść do toalety. Nawet jeśli bywa nudno, to przynajmniej jest spokojnie, co docenia każdy introwertyk.

Oprócz mnie na piętrze widuję tylko jedną dziewczynę, pracującą w sali pyłowej. Laboratorium, w którym pracuje, mijam tylko w drodze do toalety, ale jej wory pod oczami, ślepe wpatrywanie się w wyniki, które nie pokrywają się z wiedzą książkową i krótkie drzemki na blacie sugerują mi, że ona również walczy z pracą czy to inżynierską, czy magisterską. Chociaż nigdy nie rozmawiałyśmy, czułam się mniej osamotniona na tym polu bitwy.

Twarzą w twarz spotkałyśmy się dopiero, kiedy zatrzymano nas w obie w drodze do laboratorium. Zostałyśmy poproszone o podwinięcie rękawa bluzki i pokazanie nadgarstków. Zazwyczaj temperatura była mierzona bezdotykowo z czoła, ale tym razem, z niewiadomych nikomu powodów, wprowadzono zmiany i postanowiono przestawić się na mierzenie z ręki, ponieważ jak się dowiedzieliśmy "tam jest bardziej stabilna temperatura". Nie jestem specjalistą od medycyny ludzkiej, ale pierwszy raz słyszałam taką teorię. Przez zmianę procedur zatrzymywana była co druga wchodząca osoba.

- Proszę sobie usiąść i się schłodzić i zaraz zmierzymy ponownie - rzekł strażnik, wskazując mi ławkę, na której siedziała już znajoma mi dziewczyna, wpatrująca się z niepokojem w zegarek.

Termometr podświetlił się na czerwono i wyrzucił z siebie komunikat "too high", ale kiedy zapytałam od ilu właściwie jest te "too high" w stopniach Celsjusza, nie uzyskałam odpowiedzi.

Usiadłam w pewnej odległości od dziewczyny i poprawiając maskę, spytałam czy ona również czeka z powodu zbyt wysokiej temperatury. Okazało się jednak, że wręcz przeciwnie. Termometr wskazywał u niej "to low".

- Niemożliwe - odparłam - musiał się zepsuć albo ma słabe baterie.

Wzruszyłyśmy ramionami i postanowiłyśmy poczekać, tak jak nam kazano. Kolejne pomiary były przeprowadzane co pięć minut, ale wyświetlacz postanowił, że czerwony jest jego kolorem i nie miał zamiaru zmienić w tym temacie zdania.

- Może jednak spróbujemy z czoła - zasugerowała dziewczyna - ja mogę mieć za słabe krążenie, koleżanka za silne i już będzie inna temperatura, do tej pory przecież wchodziłyśmy.

- Proszę czekać dalej albo iść do domu - rzucił strażnik.

Czekałyśmy więc dalej i patrzyłyśmy jak nieubłaganie uciekały nam kolejne minuty. Powinnyśmy zacząć swoje badania już pół godziny temu, jeśli chciałyśmy wyjść o normalnej godzinie i zdążyć na autobus powrotny.

- Niech pan nam zmierzy normalnie na czole, to nic nie da, że będziemy piętnaście razy miały z ręki mierzone. 

- To samo wyjdzie przecież.

- Co panu szkodzi? Mniej roboty dla pana i dla nas.

- Śpieszy się gdzieś?

- Tak się składa, że tak. Proszę mi normalnie zmierzyć z czoła. Jak dzisiaj tam nie wejdę i nie wyłączę maszyn, to nie jestem w stanie obiecać, że jutro ten budynek będzie jeszcze stał.

Strażnik wstał z miejsca, narzekając pod nosem, że mu "takie młode będzie zwracać uwagę jak ma wykonywać swoją robotę, jak on przecież wie lepiej", ale podszedł do nas i wycelował termometr w czoło najpierw moje, a następnie koleżanki. Wyświetlacz zzieleniał i wyświetlił magiczne 36,6 oraz 36,8, więc mężczyzna spojrzał na nas podejrzliwie i wykonał jeszcze dwa pomiary kontrolne, "tak na wszelki wypadek", po czym rad, nie rad, musiał wpuścić nas do środka.

Za każdym razem, kiedy przy wejściu spotykamy akurat tego człowieka, upiera się on przy pomiarach z ręki i dopiero po kilku nieudanych próbach i zapewnieniu, że akurat nam należy mierzyć z czoła, odpuszcza i wykonuje pomiar jak cała reszta strażników na innych zmianach.

Nie mam pojęcia skąd bierze się ten upór, ale mam wrażenie, że ta zabawa potrwa jeszcze jakiś czas, na zmianę z zabawą "jak działa to ustrojstwo, za moich czasów to się normalnie pod pachę wsadzało".

piątek, 18 września 2020

Uważajcie na kolory

Słyszałam ostatnio historię o psie, który został kopnięty, ponieważ miał na sobie kolorową obrożę. Tęczową, ściślej rzecz ujmując. Nie jestem człowiekiem małej wiary, ale zdarzenie wydało mi się absurdalne, nawet biorąc pod uwagę obecną sytuację w Polsce. Może po prostu za bardzo wierzę w ludzi i odrzucam od siebie myśl, że mogą istnieć jednostki myślące tak płytko i agresywnie.

Do czasu aż spotkała mnie podobna sytuacja.

W ostatnim czasie przez mój dom przewinęło się wiele tymczasów. Niektóre z nich zostawały na chwilę, innymi zajmowałam się nieco dłużej. Część psów trafiała pod moją opiekę z pełnym oprzyrządowaniem, w postaci: szelek, smyczy, kantarów, szczotek, grzebieni itp. Jednakże były też zwierzęta, które nie posiadały nic poza obrożą, a czasem nawet i tego brakowało. Wychodząc z tymi psami używałam więc rzeczy Morfiny lub innych tymczasów. Nie zawsze pasowały one do siebie kolorystycznie, ale nie zwracałam na to uwagi tak długo, jak długo spełniały one swoją funkcję.

Pewnego dnia wyszłam na zewnątrz z trzema psami. Starałam się dzielić spacery tak, żeby masa wyprowadzanych przeze mnie zwierząt nie przekraczała jednorazowo 150 kg. Tym razem były to trzy samce. Dwa masywne i jeden mniejszy, nie przekraczający 30 kg. Podczas przechadzki zostałam zaczepiona przez przechodnia i zapytana o możliwość pogłaskania zwierząt. Zgodziłam się na dotykanie, ponieważ wszystkie trzy psy miały z ludźmi dobre stosunki i nie przeszkadzał im dotyk obcej ręki.

- A to suka jest? - spytał mężczyzna, pochylając się do zwierząt i wskazując najmniejszego psa.

- Nie, to wszystkie psy.

- A to czemu na różowej smyczy?

- A to nie może?

- Nie no może, ale wygląda w tym jak pedałek.

- Bo ma różową smycz? To samce już nie mogą mieć kolorowych smyczy?

- Nie no mogą, ale różową?

- Kolor jak każdy inny.

- No spoko, tylko wygląda jak pedałek. Żeby tylko gejkiem nie został, bo się pozostałe ucieszą, hehe.

Nie skomentowałam. Po prostu bez słowa zwinęłam psy, odciągając je od wyciągniętej ręki człowieka i ruszyłam przed siebie. Może powinnam była przyjąć to jako prześmieszny żart, może powinnam zaregować jakoś inaczej, ale z jakiegoś powodu wydało mi się to potwornie żenujące i musiałam tę żenadę natychmiast rozchodzić.

W podobny sposób reagowałam zawsze na "Ej, patrz jak ją wącha pod ogonem, chyba ma ochotę, zaraz jej mi*etę zrobi".

Po prostu nie.

Po tej sytuacji jakoś bardziej dotarła do mnie historia nieszczęsnego psa, który oberwał butem, ponieważ miał na szyi drażniące kogoś kolory.

Co do tęczowej obroży, właściciel psa zgłosił zajście na policję, ale nie wiem jak sprawa się rozwinęła i czy sprawca został pociągnięty do odpowiedzialności. Samemu psu nic się na szczęście nie stało. Przynajmniej jeśli mówimy o urazach fizycznych.

Pamiętajmy więc wszyscy, żeby ostrożnie dobierać kolory które nosimy my, nasze ewentualne dzieci i zwierzęta, żebyśmy przypadkiem komuś nie zasugerowali czegoś niewłaściwego.

Ponieważ jak wiadomo, to my powinniśmy dostosowywać się do głupiego, nie głupi do nas.



środa, 16 września 2020

Gdzie się podziały leśne psy?

Nasz plan opuszczenia arki był prosty: 

spakować się ➡️ wysprzątać arkę ➡️ załadować zwierzęta do samochodu ➡️ upewnić się, że wszystko zostało zabrane ➡️ wsiąść do samochodu ➡️ odjechać w siną dal

Niestety, jak się okazało, nastąpiły pewne komplikacje w realizacji tego planu.

Po pierwsze żadne z puchatków nie miało zamiaru zapakować się do pojazdu i dotyczyło to zarówno Morfiny, jak i leśnych pyśków. Świniak nauczony doświadczeniem ośmiogodzinnej jazdy postanowił odmówić i udawać największe zmęczenie i senność w dziejach ludzkości, natomiast reszta towarzystwa była zbyt nieufna, żeby dać się uprowadzić. Zignorowane zostały nawet kotlety rozłożone w samochodzie. Zostawić psów w lesie jednak nie mogliśmy, więc postanowiliśmy przejść do planu awaryjnego, a mianowicie ciastka uspokajające z tryptofanem - niezbędnik każdego posiadacza psa lękliwego.

Owinięte w szynkę ciastka zostały zaaplikowane i w nadziei czekaliśmy na efekty. Takie wynalazki nie działają oczywiście na każdego psa, ale mieliśmy nadzieję, że oprócz Morfiny, która po piątym ciachu była już skłonna do skakania przez płonące obręcze, znajdzie się jeszcze jakiś psiak czuły na składniki uspokajające.

Ciacha podziałały tylko na Borysa, który zrelaksowany i lekko przyćpany zasiadł w bagażniku, rozglądając się po wnętrzu samochodu. Z mocą szynki i lekkiej perswazji do pojazdu udało się zaciągnąć także Agrafkę i Adasia, którzy weszli do maszyny zła tylko dlatego, że wszedł tam przywódca, który teraz był w stanie ukojenia i odnajdywał swoje zen w innym wymiarze. Nie mieliśmy pewności jak psy zareagują na jakikolwiek ruch samochodu, ale planowaliśmy podrzucić całą trójkę do domu tymczasowego znajomej w Warszawie. Byliśmy przygotowani na walkę, podrapania i pogryzienia. Dla pewności Morfina, trojaczki i Kotlet jechali w drugim samochodzie.

Poza śpiewem godowym pingwinów, podróż odbyła się spokojnie. Żaden pies nie próbował nas atakować, a część z nich ucięła sobie nawet krótką drzemkę. Wszystkie pyśki znalazły się na miejscu i podczas kiedy Borys zaczynał odzyskiwać świadomość tego, gdzie się znalazł, reszta wybrała się na zwiedzanie i zapoznawanie z pozostałą częścią psich lokatorów.

Z tego co nam wiadomo, Agrafka i Adaś znaleźli już nowe domy, natomiast Borys zamieszka na stałe w stolicy, ponieważ nawiązuje bardzo dobre relacje z resztą tymczasów.

Tak, musieliśmy rozdzielić stado, ale było to nieuniknione. Mało kto decyduje się na adopcję aż trzech psów jednocześnie, zwłaszcza biorąc pod uwagę wymiary dwóch z nich. Naszym zdaniem jest to jednak niska cena za stały, kochający dom, regularne posiłki i opiekę weterynaryjną, na którą psy nie mogły liczyć w lesie.

Zanim znajdą się obrońcy psiej wolności, te psy zostały tam porzucone. Nie były na wakacjach. Musiały walczyć o pożywienie i utrzymanie się przy życiu podczas chłodu, pożarów i powodzi. I tak, niestety na ich miejsce pewnie pojawią się kolejne zwierzęta, które nie uzyskają pomocy. Nie na wszystko mamy niestety wpływ. Cieszy nas jednak, że przynajmniej tej czwórce się udało i nie muszą się już martwić o to kiedy będą jadły i czy będą miały gdzie spać. Bo żaden pies nie powinien się o to martwić.


wtorek, 15 września 2020

Korale, koraliki

Duże zagęszczenie ludzi w arce generowało pewne korzyści. Sprzątanie zajmowało mało czasu i sprowadzało się do zmywania naczyń, prania ubrań i sporadycznego przemywania powierzchni płaskich. Zaoszczędzony czas mogliśmy poświęcić na dowolne aktywności. Mogły być one wykonywane pojedynczo lub w grupach, ale jedna z nich była objęta pewną restrykcją. Spacery czy wyjścia do sklepu musiały odbywać się w towarzystwie przynajmniej jednej osoby. Okolica bywała nieprzyjazna zwłaszcza po zmierzchu, kiedy na drogę wychodziły dzikie zwierzęta i wstawieni miłośnicy samogonu, szukający zaczepki. W lesie nie było zasięgu i wezwanie pomocy w razie wypadku czy wpakowania się w kłopoty graniczyło z cudem. Woleliśmy być ostrożni niż żałować i z czasem zwiększyliśmy nawet minimalny próg wyjść po zmroku do trzech osób.

Odnajdywaliśmy w lesie przeróżne rzeczy, a jedną z dziwniejszych były drewniane schody prowadzące na drzewo.


Nic nie było tam zawieszone, ale zgromadzone wokół deski sugerowały nam, że konstrukcja może być jeszcze udoskonalona.

Dziwności nie sprowadzały się jednak tylko do obiektów i przedmiotów.

Pewnego razu Ruda wróciła z zakupów wzburzona, nie oglądając się na idącego za nią Oliego, któremu w przeciwieństwie do towarzyszki dopisywał dobry humor. 

- Coś się stało? - spytał Damian, odbierając torby.

- Nie - odparła Ruda, chociaż jej wyraz twarzy wskazywał na coś zupełnie innego.

- Oli?

- Wychodzi, że Ruda jest ze mną w ciąży - zaśmiał się Oli.

- Co?

- Po drodze złapała nas jakaś kobiecina i próbowała nam wcisnąć korale. Nie przyjmowała odmowy, więc Ruda jej powiedziała, żeby sobie znalazła innych kupców, bo nie jesteśmy zainteresowani. Babeczka powiedziała wtedy, że powinniśmy być, bo to są ciążowe korale, które się nosi, żeby dziecko się dobrze chowało, a przecież widzi, że Ruda przy nadziei i ona po dziecku wyczuwa, że będzie miało urodę po ojcu.

- Że niby po tobie?

- Spojrzała na mnie. W każdym razie Ruda się zirytowała, wykrzyczała że wcale w ciąży nie jest, bo przecież nawet nie ma brzucha, na co kobieta, że jeszcze nie widać, bo ciąża wczesna i żeby nie była tak nerwowa, bo dziecko się z czkawką urodzi.

- Gratulacje - rzekł Szyszek - Wychodzi na to, że będę wujkiem.

- Jak to będzie dziewczynka, nazwiemy ją Marcelinka?

- Nie grzesz...

- Odpuściła wam w końcu te korale?

- Chyba tak, ale szła za nami właściwie pod samą bramę.

- A to nie ona tam stoi?

- O...

- Niech pamięta o piciu wody z cytryną! - krzyknęła kobieta przez płot - I kotów niech nie dotyka. W takim stanie nie wolno.

Zanim Ruda ruszyła w kierunku kobiety celem udokumentowania braku swojej ciąży, Agnieszka zatrzymała ją w pół drogi, dzięki czemu nikt tego dnia nie został ranny.

Korale były nam oferowane jeszcze wielokrotnie, o różnych porach. Z naszych obserwacji wynikało, że godziny pracy kobiety oscylowały w przedziale 6:00-23:20. Korale nabierały też różnej mocy w zależności od potencjalnych kupców. Działały dobrze na serce, układ oddechowy i pokarmowy, likwidowały problemy z cerą i alergię. Niestety nie dane nam było przekonać się o skuteczności produktu, ponieważ nigdy nie daliśmy się na niego skusić.

poniedziałek, 14 września 2020

Morfina vs ognicho

Nadszedł dzień, w którym Morfina odkryła ogień. Nie był to zwykły ogień, lecz ogień pilnujący kiełbasek. Córa sztormów jeszcze nigdy nie widziała takiego zjawiska, ale jak przystało na nieustraszonego pogromcę żywiołów, nie zlękła się czerwonego, syczącego światełka. W końcu spała obok takiego każdej nocy i nie wydawał się ani trochę groźny.

Pies zaciągnął się wonią ogniska i opiekanych parówek, po czym postanowił wynegocjować z płomieniami oddanie kilku kiełbasek. Zorientowaliśmy się, że w psim umyśle zapadła decyzja o próbie zdobycia jedzenia, kiedy Świniak wpatrywał się namiętnie w żar ognia, śliniąc się przy tym tak, że w miejscu gdzie siedział, trawa zaczynała rosnąć szybciej. Jako że żywa pochodnia była nam bardzo nie na rękę, postawiliśmy przy ognisku wartownika w postaci Oliego i odgrodziliśmy Morfinę smyczą, gdyż jak wiadomo granicy przez smycz wyznaczonej nie wolno było przekroczyć. Puchate wiedziało o tym doskonale, ponieważ pewnego dnia samo sobie taką zasadę ustaliło. Rozczarowanie pojawiło się na psim pysku, lecz chwilę później pojawiła się w nim smycz. Nikt nie powiedział bowiem, że granicy nie można przesunąć, a jeśli się ją przesunie, to się jej nie przekroczy. Wszystkie zasady zachowane.

Morświn zbliżył się ze smyczą do kiełbasek, ale żar i dym buchające z ogniska sprowokowały go do kilku okrążeń wokół palącego się drewna. Puchate miało jednak problem. Gdziekolwiek by się nie ustawiło, płonące koło było dla niej za ciepłe i szczypało w oczy. Zrealizowany został więc plan drugi. Odciągnięcie ognia od parówek i przejęcie ich zanim ciepłe wróci do kółeczka. Pomysł był dość interesujący, ale okazało się, że ogień wcale nie miał zamiaru gonić biegającej dookoła niego Morfiny i wolał zająć się skwierczącym jedzeniem na patyku.

Zwierz walczył długo, ale ostatecznie został pokonany i musiał uznać swoją porażkę, obrażając się na ogień, który nie był dla niej miły i nie chciał się dzielić. Świniak położył się nawet plecami do niego, żeby pokazać, iż przegrana wcale jej nie rusza.

1:0 dla ogniska.

niedziela, 13 września 2020

Co się stało z Muchą?

Bywały dni, że psy nie przychodziły do nas wcale. Odnajdywaliśmy je w lesie, ale nie podchodziły pod płot. Domyślaliśmy się, że były dokarmiane również przez innych przejezdnych i po prostu nie miały potrzeby pojawiania się na wyżerkę u nas.

Kiedy ich nieobecność trwała dłużej niż trzy dni, zaczynaliśmy się martwić. Potrafiły zjeść tyle, że właściwie pozbawiały nas posiłków innych niż ziemniaki z ogniska, ale nie mieliśmy im tego za złe. Dostawczaki z mięsem jeździły w okolicy regularnie, a nam dieta oparta głównie na bulwach nie sprawiała większego problemu.

Pewnego dnia stado wróciło po dłuższej nieobecności i zaczęło skomleć pod płotem, więc opróżniliśmy lodówkę i wytoczyliśmy na zewnątrz góry jedzenia. Wśród zgromadzonych były także psy pensjonatu, jednak brakowało tam Muchy. Suczka nie pojawiła się również następnego dnia i omijała poranne bieganie z Damianem, więc postanowiliśmy jej poszukać, w nadziei że po prostu przeniosła się bliżej rzeki i nic złego jej się nie stało. Niestety nasze poszukiwania nie przyniosły żadnych rezultatów. Mucha zapadła się pod ziemię.

Któregoś poranka zobaczyliśmy mężczyznę, kręcącego się przy naszym ogrodzeniu. Miał aparycję typowego hipisa i nie ulegało wątpliwości, że należał do grupki, która przyjechała na "koncert ziemi" przy rzece.

- Możemy w czymś pomóc? - spytał Szyszek, widząc zaglądającego nam na podwórko człowieka.

- O, dzień dobry! Ja wiem, że to musi dziwnie wyglądać, że ja tak dookoła płotu skaczę, ale zauważyłem tego psa i ja go często widuję jak biega z innymi psami i takim wysokim chłopakiem - odparł mężczyzna, wskazując na śpiącą na trawie Morfinę - On tu mieszka?

- A o co chodzi?

- Bo chyba znalazłem jego pieska.

Dopiero wtedy zauważyliśmy Muchę, zaplątaną w zbyt luźną koszulę hipisa. Przybysz trzymał psa na rękach jak niemowlaka. Suczka wyglądała na zadowoloną.

- Mucha! Damian chodź tu, Mucha wróciła!

- Czyli to jednak wasze. Trochę domów obszedłem i miałem nadzieję, że coś znajomego zobaczę.

Zgromadziliśmy się przy ogrodzeniu, żeby wymiziać zgubę. Mucha merdała ogonem i lizała nas po rękach, popiskując cicho.

- Przyplątała się do naszych kamperów i podjadała kurczaka. Mam nadzieję, że jej nie zaszkodzi, ale nie mieliśmy nic dla psów, a ona tak ładnie prosiła. 

- Ona się żywi właściwie wszystkim - odparł Oli - Nic jej nie będzie po kurczaku.

- To dobrze. Miałem kiedyś dokładnie takiego samego psa. Jak ją zobaczyłem, to pomyślałem, że reinkarnacja Myszy normalnie. Tak samo się zachowuje, tak samo skomli i wciska się na kolana. Musiałem ją uśpić pół roku temu, bo męczyła się z rakiem, ale to był najukochańszy pies na świecie - rzekł mężczyzna - No to już nie zawracam głowy. Przyszedłem ją tylko oddać, bo pewnie się martwiliście gdzie jest.

- Tak właściwie to nie jest nasz pies - powiedział Damian - Nasz jest tylko ten, który leży na podwórku. To przybłędy, które ktoś porzucił w lesie, a my je tylko dokarmiamy i tak się złożyło, że się koło nas kręcą.

- To znaczy, że to nie są wasze psy?

- Nie, tak jak mówię, mamy jednego. Gdyby były nasze nie biegałyby samopas po lesie. Właściwie szukamy im domów, nie chcemy ich tu tak zostawiać, więc myśleliśmy żeby je podrzucić do jakiegoś wolnego domu tymczasowego u znajomych.

- Ją też?

- Całą czwórkę. Tyle zauważyliśmy w lesie. Dwa z nich są własnością pensjonatu, więc je musimy zostawić.

- Bo jeśli ona szuka domu... to ja mógłbym ją przygarnąć? Znam się na psach, miałem ich już kilka, mogę przejść jakąś weryfikację albo coś, ale bardzo chciałbym ją zabrać do domu. Ona też się chyba nie pogniewa. Byłaby szczęśliwa, naprawdę.

Zaprosiliśmy mężczyznę do środka i przeprowadziliśmy z nim godzinną rozmowę. Przez cały ten czas Mucha była przyklejona do kolan swojego ludzkiego towarzysza i domagała się od niego pieszczot. Można było wywnioskować, że człowiek miał pojęcie o opiece nad psem i naprawdę zależało mu na adopcji suczki, której warunki bytowe póki co sprowadzały się do żebrania po ludziach o jedzenie i sypiania na altanach opuszczonych domów. Mężczyzna opowiedział nam o swoim poprzednim psie i zapewnił, że otoczy Muchę opieką.

Już następnego dnia minęliśmy się na spacerze. Mucha maszerowała za nowym właścicielem w prowizorycznej obroży, która była połączeniem kilku plecionych bransoletek, na smyczy zrobionej z linki do mocowania bagażu. Suczka była wykąpana, bo już pierwszej nocy wcisnęła się człowiekowi do łóżka. Nie bała się zamkniętej przestrzeni kampera, nie przeszkadzała jej też plecionka na szyi i ograniczenie do prowizorycznej smyczy.

Tym szczęśliwym trafem nowy dom znalazł jeden z czterech psów, które zdecydowaliśmy się zabrać z lasu.

sobota, 12 września 2020

Leśne psy i ich pochodzenie

Odkąd Damian przyprowadził pod arkę sześć psów, zwierzęta zaczęły uznawać go za swojego wybawiciela i chlebodawcę. Pilnowały go, kiedy szedł do sklepu i nie opuszczały go na krok, kiedy wychodził pobiegać. Były jego ochroniarzami i aniołami stróżami niezależnie od godziny i pogody. Sytuacja stała się na tyle absurdalna, że nowi wczasowicze uznawali Damiana za właściciela całego zaprzęgu i często zadawali mu pytania, na które on nie potrafił odpowiedzieć.

Od szamanki dowiedzieliśmy się, że dwa z sześciu psów miały swój dom i były po prostu zwierzętami wolnowychodzącymi pensjonatu. Brak identyfikatora nie miał dla nikogo znaczenia, ponieważ "psy same znały drogę do domu". Jedyną posiadaczką znaczka w okolicy zdawała się być Morfina, ponieważ mieszkańcy nie przyjmowali takich praktyk.

Pozostała czwórka była podrzutkami.

- Ludzie przyjeżdżają na wakacje z psem, a wyjeżdżają już bez psa - rzekła kobieta - Te, które przeżyją, łączą się w stada i razem organizują sobie jedzenie. Czasem pogrzebią w śmietnikach, czasem podkarmią ich przejezdni, ale najgorsze są zimy. W zimę przyjeżdża mało osób, a zostawianych jest sporo psów. Wiele z nich siedzi tam, gdzie zostały zostawione i czekają na swoich ludzi, chociaż oni nigdy nie wracają.

Staruszka opowiedziała nam o przypadku psa, który czekał przy ścieżce tak długo aż zmarł z głodu, ponieważ odmawiał przyjmowania jedzenia od obcych i nie dało się go ruszyć z miejsca. Padł więc gdzie stał, zerkając tęsknie za każdym przejeżdżającym samochodem i przechodzącym człowiekiem.

- Niektóre się nie potrafią pozbierać - dodała - Są takie, które tracą nadzieję już po kilku dniach i takie, co wolą paść z głodu niż zaakceptować to, że ich człowiek odjechał bez nich celowo.

Psem, który długo nie mógł pogodzić się z losem była Agrafka. Mała, czarna suczka, która zawsze trzymała się w pewnej odległości od ludzi, ale podążała za stadem, wyjadając resztki. Pies został porzucony przy rzece cztery lata temu, ale nawoływać swoich ludzi przestał dopiero po roku. 

Był też Borys, który przyjął swoje osamotnienie jako coś normalnego i od razu przyłączył się do innych bezpańskich psów. Mieszaniec Husky widywany był też samotnie, kiedy spacerował główną drogą albo rozgrzebywał królicze nory na skraju lasu. Kojarzyli go ludzie z kilku bardzo odległych od siebie miejsc, więc musiał przemierzać długie dystanse w poszukiwaniu jedzenia i nie trzymać się tylko jednego terytorium.

Mucha musiała mieć jakieś jamnicze korzenie, na co wskazywały krótkie łapki i klapnięte, przydługie uszy. Suczka była mistrzynią żebrania o jedzenie i dzięki temu właściwie nie głodowała.

Adaś był z nich wszystkich największy. Przypominał kombinację Bernardyna i Chow chowa. Nie bał się ludzi, ale bez potrzeby się do nich nie zbliżał, tak jak mieli to w zwyczaju robić Borys i Mucha. Pies porywał jedzenie i uciekał z nim na bok, unikając interakcji. Schodził wszystkim z drogi i wolał nie podchodzić do posesji.

Suczki musiały być albo wykastrowane, albo niepłodne, ponieważ nigdy nie widziano młodych żadnej z nich. W lesie szczenięta były rzadkością, mimo iż psy trzymały się w stadzie razem z egzemplarzami posiadającymi właścicieli.

Imiona psom nadali mieszkańcy, ponieważ nikt nie wiedział jak wabiły się naprawdę. Zwierzęta nocowały w pustostanach i ruinach albo zagrzebywały się w opuszczonych norach.

- Rok temu był tu jeszcze taki jeden podobny do Waszego, tylko krótkie futro miał. Musiał już być stary i mieć coś z uszami, bo nie reagował na nic, jakby był głuchy. Kiedyś nie usłyszał samochodu i go rozjechało w nocy, jak było go słabo widać.

- I nikt nic z tym nie robi? - spytała Agnieszka.

- A co ma robić i kto? - odparła staruszka - Wójtowi nie w głowie ganianie za psami po lesie. Czasem myśliwi przygarniają co się nada i to wszystko. One tu spędzą resztę swojego życia. Ale może to i lepiej. Jakby ich drugi raz tak zostawić, to już by mogły tego nie znieść, a tak to jakoś sobie radzą.

Moja głowa nie potrafiła dopuścić do siebie wizji zdezorientowanej Morfiny, stojącej przy drodze i patrzącej na odjeżdżający samochód. To było ponad mnie. Nawet gdybym leżała związana i otumaniona w bagażniku, zrobiłabym wszystko, żeby ją odnaleźć, choćbym miała spędzić resztę życia w tym lesie, przeczesując go kawałek po kawałku, bo nie mogłabym żyć ze świadomością, że mój pies mógłby poczuć się porzucony i samotny.

Spojrzeliśmy po sobie w ciszy i chociaż żadne z nas nie odezwało się już słowem, wiedzieliśmy wszyscy, że sprawę należało jakoś rozwiązać. Nie mieliśmy jeszcze żadnego planu, ale decyzja o tym, że psów nie można było tak zostawić właściwie zapadła.


piątek, 11 września 2020

Damian - leśna nimfa

Nawyki drugiego człowieka są najłatwiej zauważalne dopiero, kiedy zamieszka się z nim, nawet na krótki czas. 

Pomimo ciasnoty, jaka panowała w arce, każde z nas miało swoją przestrzeń, prywatność i czas. Mogliśmy dalej pilnować swojej rutyny i nie wchodzić z nią w niczyją strefę komfortu.

Codziennie rano Morfina kładła komuś głowę na kolanach, w oczekiwaniu na czyszczenie uszu, które było dla niej porannym schematem od lat. Każdego ranka Kotlet przynosił właścicielowi swój pomponik, obok którego zasypiał, a który zawsze staczał się na ziemię. Zaraz po przebudzeniu się grupy, Ruda wbiegała do łazienki, żeby zapanować nad swoimi włosami, które zdawały się mieć własne życie niczym włosy Meduzy. Boguś w tym czasie smarował swoje bąble, które stanowiły symbol jego nocnej walki, ponieważ z jakiegoś powodu komary upodobały sobie zwłaszcza jego. Damian, czasem w towarzystwie Agnieszki, szedł pobiegać, Arek maszerował z kartką papieru i długopisem do segmentu kuchennego, żeby sprawdzić zawartość lodówki i szafek, a następnie wpisać na listę brakujące produkty. Podczas kiedy ja grzebałam w psich uszach, Oli z Szyszkiem przekopywali koce w poszukiwaniu wszystkich słuchawek i sprzętów, jakie wyemigrowały od właścicieli, opowiadając sobie nawzajem o najbardziej absurdalnych snach ostatniej nocy.

Większość czasu spędzaliśmy razem, robiąc te same rzeczy, ale każde z nas miało czas na przeczytanie książki, obejrzenie filmu, przejście się po lesie, czy po prostu położenie się na trawie i patrzenie w chmury.

Pewnego dnia, kiedy Damian wyszedł pobiegać, my zabraliśmy się za znoszenie drewna na ognisko. Zastanawialiśmy się nad zastosowaniem podpałki i ostatecznie zdecydowaliśmy się na użycie papieru i wyschniętych kartonów.

- Co do ku*wy... - rzuciła Ruda, patrząc przed siebie i natychmiast podążyliśmy za jej wzrokiem.

Leśną ścieżką szedł Damian, niosąc coś w złożonych dłoniach. Tuż za nim maszerował sznur sześciu psów różnej maści i wielkości. Chłopak wyglądał jak męska wersja królewny Śnieżki.

- Je*ana księżniczka Disne#a... - wymamrotała Ruda.

- Dajcie wody! - krzyknął Damian, otwierając bramę i blokując nogą wpatrzone w niego psy, które zostały za ogrodzeniem. Wszystkie były bardzo spokojne.

Arek zerwał się po butelkę, a my podeszliśmy bliżej, skupiając się na małym stworzeniu, trzymanym przez Damiana. Wiewiórka nie była w dobrym stanie. Miała przymrużone oczy i ciężko oddychała, a jej łapki zaciskały się i rozluźniały na przemian.

- Coś ty tu przywlókł?! 

- Cicho Ruda. Skąd ją wziąłeś? - spytałam, przyglądając się zwierzaczkowi.

- Leżała tak na ziemi jak ją znalazłem. Obok było połamane drzewo, więc podejrzewam, że mogła razem z nim spaść i coś sobie zrobiła. Wiesz co jej może być?

- Wszystko. Od uszkodzenia czaszki, po połamane kości. Jest gorąco, więc udaru też nie można wykluczyć. Damian, ja nie jestem specjalistą od wiewiórek. To by trzeba jechać do weterynarza, tu jej nie pomożemy.

- Może ją dobić? - zaproponowała Ruda - Męczy się.

- Idź się zajmij psami - odparł Damian - trzeba im dać pić i jeść. Po drodze mi się skończyła woda.

- A właśnie - wtrącił Boguś - a to towarzystwo to skąd masz? Też w lesie znalazłeś?

- Bardziej oni znaleźli mnie. Najpierw podszedł jeden, ale jak się podzieliłem z nim wodą i zacząłem miziać, to się zaraz zbiegły następne.

- To czyjeś psy?

- Nie wiem. Niektóre mają obrożę, ale żaden z nich nie ma znaczka.

- A w życiu się do nich nie zbliżę! - zaoponowała Ruda - A tego rudego wszarza też nie powinniście dotykać. Może być chory i jeszcze się czymś zarazicie, a potem przeniesiecie to na resztę. Co jak ma wściekliznę?

- Znam inne rude z większą szansą na wściekliznę...

- Czy ty jesteś jakiś nienormalny? Przecież ten jeden wygląda jak wilk.

- To pies, nie histeryzuj. Pewnie jakiś Husky albo inny Malamut.

- A masz pewność?

- Ja pójdę - rzekł Boguś - gryzą?

- Mnie nie ugryzły, więc raczej nie.

Boguś zabrał ze sobą butelkę wody, kilka puszek z altanki i powoli zbliżył się do płotu. Psy zaczęły wesoło merdać i poszczekiwać, a po otwarciu bramy otoczyły człowieka z każdej strony, wspinając się na niego łapami, żeby sprawdzić co dobrego trzyma w rękach.

- To już po nim - westchnęła Ruda - a ze szkodnikiem co chcecie zrobić?

- Do weterynarza nie dotrzemy. Nawet nie wiemy gdzie najbliższy może być i zanim tam dojedziemy może minąć pół dnia - wtrącił słusznie Oli.

- Nie za wiele możemy zrobić. Można ją położyć w cieniu, ochłodzić wodą i liczyć, że jej się polepszy, chociaż te dziwne drgawki raczej nie zwiastują nic dobrego - odparłam i tak też postanowiliśmy zrobić. 

Zainteresowana sytuacją Morfina biegała od płotu, za którym posilało się stado jej towarzyszy, do zmoczonej wiewiórki i starała się być w dwóch miejscach na raz, żeby kontrolować sytuację. W jej mniemaniu zapewne bardzo pomagała, ale prawda była taka, że robiła tylko przeciąg na altanie.

Wiewiórka po pewnym czasie zaczęła mrugać i przestała się trząść, więc przenieśliśmy ją tam, gdzie nie sięgała puchata psia głowa, żeby zwierzątka niepotrzebnie nie straszyć. Morfina była tym faktem bardzo zniesmaczona, ale czuwała przy wiewiórce dopóki ta nie zaczęła się rozglądać i zlizywać wody z futra. Rudy zwierzołek rzucił się łapczywie na podsuniętą przez nas nakrętkę z wodą, po czym rozejrzał się i zbiegł, przeskakując z altany na rynnę arki, a następnie na najbliższe drzewo.

W tym czasie psy spałaszowały zostawione dla nich jedzenie i zaczęły rozchodzić się w stronę lasu. Chcieliśmy sprawdzić dokąd idą i czy mają właścicieli, ale kiedy tylko wystawialiśmy nogę za bramę, one zawracały i warowały przy płocie. Ostatecznie straciliśmy je z oczu, ale pojawiały się za każdym razem, kiedy wchodziliśmy do lasu.

Czasem był tylko jeden, czasem trzy, a czasem całe stadko, ale zawsze trzymały się blisko spacerujących po ścieżce ludzi.


Jako że nie wiedzieliśmy czy psy posiadają swoich ludzi i stały dostęp do wody i jedzenia, postanowiliśmy co wieczór wystawiać przed bramą kilka pełnych misek i talerzy. Zamontowaliśmy też pojniki na drzewach, żeby zminimalizować jakoś ofiary suszy i upałów. Z pojników korzystały co prawda głównie ptaki, ale im najwyraźniej woda butelkowa smakowała bardziej niż rzeczna. 

Czasem widywaliśmy wiewiórki, ale nie mieliśmy niestety pewności czy wśród nich jest również ta, która wylądowała na naszej altanie.

Sprawa psich przybłęd została również częściowo rozwiązana w przyszłości.

czwartek, 10 września 2020

Koników nie dotykamy

Pewnego dnia zabraliśmy ze sobą prowiant, zamknęliśmy arkę i wybraliśmy się na wycieczkę. Głównym zamysłem było zbadanie leśnego terenu, który nas otaczał i ewentualne znalezienie nowych miejsc. Natarci środkami na kleszcze i opici ziółkami szamanki, które miały odstraszać od nas pasożyty, ruszyliśmy główną drogą, która wkrótce przerodziła się w leśną ścieżkę, a następnie amazońską dzicz. Przedzieraliśmy się przez paprocie w nadziei na znalezienie jakiejś wydeptanej trasy, ale jedyne na co natrafiliśmy, to więcej drzew i kłujących krzewów. Mieliśmy trzymać się razem i nie odchodzić na boki, ale z jakiegoś powodu Ruda, trzymająca się na tyłach, zaczęła coraz bardziej odstawać, aż w końcu z zieloności wyłaniała się tylko jej ognista czupryna. 

Po pewnym czasie las zaczął się przerzedzać, a my trafiliśmy na dwa konie, stojące za ogrodzeniem z bardzo cienkiej linki.

Zwierzęta znajdowały się pośrodku niczego. Dookoła nie było żadnych domków letniskowych ani działek budowlanych. Z jednej strony oddzielał je lichy płot, a z drugiej rzeka.

- Konie w środku lasu tak bez opieki? - spytała Agnieszka.

- Pewnie mają właściciela. Bezpańskie konie to rzadkość, poza tym stoją za ogrodzeniem - odparł Arek.

- Takie liche to ogrodzenie trochę...

- Widocznie takie im wystarcza.

- Myślicie, że gryzą? - spytał Boguś, zbliżając się do słupków.

- Nie - odparł Damian, łapiąc Bogusia za kaptur bluzy - Nie podchodzimy do koników.

- A to czemu? Nie wyglądają groźnie.

- Jeśli duże zwierzę stoi za lipnym z pozoru ogrodzeniem, to dlaczego nie ucieka?

- Bo jest dobrze wytresowane?

- Niekoniecznie. Zazwyczaj taka cienka linka trzyma konia tylko z jednego powodu.

- Prąd - dokończyłam za Damiana. Widziałam takie ogrodzenia wcześniej i niejednokrotnie zdarzyło mi się o nie oprzeć. Nie było to godne polecenia doświadczenie.

- Dokładnie, ogrodzenie jest pod napięciem, więc się nie zbliżamy. Nie wiemy jak duże jest napięcie, nie mam zamiaru nikogo reanimować.

- O, konie. Nawet ładne - zakrzyknęła Ruda, która właśnie dołączyła do grupy i zanim ktokolwiek zdążył ją powstrzymać, zaczęła cmokać na zwierzęta, które patrzyły na nas jak na cyrkowe małpki, wiedząc zapewne co się za chwilę wydarzy.

Ręka Rudej mimowolnie złapała za drut, co spowodowało jej odskok do tyłu i wydobycie dźwięku tyranozaura, a następnie puszczenie wiązanki zwieńczonej choreografią z tańca wokół totemu.

- Właśnie dlatego nie podchodzimy do koników - rzekł Damian.

- Po*ebało was?! Czemu mi nie powiedzieliście, że to kopie?

- A to nie wie, że konie kopią? - zaśmiał się starszy mężczyzna, stojący między drzewami i przyglądający się naszym poczynaniom. Musiał się tam ukrywać od dłuższego czasu - Przyszli się przejechać?

- A, nie. My tu przypadkiem, zwiedzamy sobie. To pana konie?

- A nie moje, ale pilnuję. One pensjonatu są.

- Jakiego pensjonatu?

- A, tamtego - odparł mężczyzna, wskazując palcem na gęstwinę drzew - Jak się przyjrzycie, to widać kawałek budynku.

- Konie pod prądem?! - obruszyła się Ruda, oddalając się od płotu na bezpieczną odległość.

- Konie mądre są. Nigdy drutu nie dotknęły. Wystarczy, że widziały jak ludzi kopało i one same już nie podchodziły.

- I nigdy się nie otarły nawet przypadkiem?

- Nie, ostrożne są. Ten prąd to na ludzi bardziej niż na nich. Co by tam łapek nie pchali i koni nie zaczepiali bez potrzeby. Dokarmiaczy też dobrze odstrasza.

- Tabliczka by się jakaś przydała, że ogrodzenie pod napięciem.

- Była, ale wiatr zdmuchnął.

- To trzeba nową zawiesić!

- Po co? Jedne takie niemądre było, żeby za drut łapać z całej grupki. Znaczy, że reszta wiedziała, żeby nie podchodzić. Wnioski się same wysuwają.

Postanowiliśmy zwinąć Rudą zanim zdążyło przemówić jej niepohamowane wnętrze i obiecując pilnowanie małej, gniewnej istoty, ruszyliśmy dalej.

Rudej nic się oczywiście nie stało, ale ponieważ ucierpiała jej duma, raczyła nas milczeniem jeszcze przez kilka kolejnych godzin.