Etykiety

Co tu się dzieje?

Witam!
Szybkim wstępem: Morfina to moja suka (Golden Retriever), przez którą wielokrotnie jestem świadkiem sytuacji których normalnie bym nie zobaczyła. Te sytuacje są opisywane na tym właśnie blogu. Jeśli jesteś tu przypadkiem to wiedz, że bardzo zbłądziłeś.

czwartek, 28 lutego 2019

Przysługa dla Erasmusa

Kiedy byłam już w autobusie, w drodze na uczelnię zadzwonił do mnie kolega z Erasmusa. Jako, że to wymiana zagraniczna rozmawiamy ze sobą po angielsku. Po polsku koleżka potrafił tylko zamówić piwo i przeklinać.
Zapytał gdzie jestem i kiedy dowiedział się, że w autobusie, spytał czy może prosić mnie o ważną przysługę. Często ratował mi skórę, więc byłam zobligowana. Powiedział, że muszę szybko znaleźć się na jego wydziale i ustawić w kolejce do egzaminu ustnego z Wytrzymałości materiałów, z dowodem w ręce. Profesor obsługiwał dziennie tylko 20 osób i kto pierwszy ten lepszy. Nie zwracał uwagi na to, kto stoi w kolejce, więc takie podmianki były częste. Ważne, żeby na wejściu dowód zgadzał się z jego listą. Kolega zaspał i co prawda nazajutrz miałby drugi termin, ale ktoś kto zdaje wszystko na ostatnią chwilę musi sprytnie manipulować czasem i kolejny dzień miał już zajęty przez dwa następne egzaminy.
Powiedziałam, że stanę za niego w kolejce, ale ma się znaleźć na miejscu zanim dotrę do drzwi i będzie mnie czekało nieprzyjemne tłumaczenie profesorowi dlaczego tu jestem. Obiecał, że zdąży.
Weszłam do obcego mi budynku i błądziłam po katakumbach. Pokój 600 znajdował się obok pokoju 245 i nie miałam pojęcia, gdzie znaleźć salę 152. Na obiekcie znajdowali się tylko uczniowie wymiany. Podchodziłam do nich i pytałam w języku obcym o szukaną salę. Kręcili tylko głowami i odpowiadali, że cudem znaleźli własną. Ktoś jednak w końcu udzielił mi odpowiedzi i znalazłam się pod salą, tuż za dwoma innymi panami. Wyciągnęłam dowód dla niepoznaki i zaczęłam rozmowę z chłopakami przede mną. Na tej uczelni językiem angielskim operuje się czasem częściej niż polskim, więc rozmowa się nawet kleiła. Okazało się, że panowie są z różnych kierunków i też dopiero co się poznali. Mijały minuty i spytałam, czy profesor u którego mają zdawać jest ciężki w obyciu. Ku mojemu zaskoczeniu, oboje nie wiedzieli, ponieważ stali w kolejce za znajomych z wymiany. Panowie spojrzeli po sobie i po ustaleniu, że cała nasza trójka jest z Polski, przeszliśmy na nasz język ojczysty.
Staliśmy tam dobre 15 minut, koledzy nawet trochę dłużej i skoro temat narodowości nie wypłynął, każdy z nas uznał że kompan w dyskusji jest z Erasmusa. Nikt nawet nie próbował wcześniej przejść na polski. Skoro cały budynek jest usłany uczniami z wymiany, logicznym jest jakim językiem należy się porozumiewać. 
Przez chwilę zrobiło się niezręcznie, ale potem zaczęliśmy zastanawiać się ile razy doszło już do przypadku, kiedy nikt się nie zorientował i każdy odszedł ze świadomością, że rozmawiał z kimś zza granicy, podczas kiedy było inaczej.
Doszliśmy do wniosku, że zapewne było to częste zjawisko. Chwilę później przyszły osoby właściwe do zdawania egzaminu, pojawił się sam profesor i w końcu mój zmiennik i mogłam udać się na swój wydział.
Cóż, to było jakieś doświadczenie...


środa, 27 lutego 2019

Autobus, telefon i morze łez

Autobus, godziny poranne. Ludzie jadą do szkół, na uczelnie, do pracy. Na ich twarzach maluje się frustracja i niewyspanie. Siadam z tyłu autobusu, tylko tam jest jeszcze wolne miejsce. To będzie bardzo długi dzień.
Zauważam znajomą kurtkę i szalik. Siedzi w przedniej części autobusu. Nie ma tam wolnych miejsc, więc postanawiam przesiąść się bliżej, kiedy już coś się zwolni. Po autobusie krąży zapłakana dziewczynka. Zauważam ją dopiero teraz. Kurtka, czapka, szalik, plecak - wszystko w odcieniach różu i bieli. Może mieć z dziewięć / dziesięć lat i spacerując od człowieka do człowieka coraz bardziej zalewa się łzami. Dziewczynka rozgląda się niepewnie i podchodzi do kolejnej osoby. Jest coraz bardziej spanikowana. Ludzie, których zaczepia dziecko kiwają przecząco głowami i coś tłumaczą, jestem jednak za daleko żeby usłyszeć. Autobus zatrzymuje się na przystanku i do pojazdu wlewa się nowa fala ludzi. Dziewczynka znika mi z oczu, ale po chwili, kiedy wszyscy odnajdą już swoje miejsca pojawia się znowu. Stoi blisko znajomego, który kiwa na nią ręką. Dziecko podchodzi i o czymś chwilę rozmawiają. Znajomy wręcza dziewczynce swój telefon. Ta patrzy na niego przez chwilę, po czym wyciąga rękę z rękawiczki, stuka w ekran i przykłada urządzenie do ucha. Mówi kilka zdań i uspokajając się trochę, oddaje komórkę mężczyźnie. Ten wręcza jej chusteczki i chwilę jeszcze rozmawiają.
Przede mną stoi starsza kobieta, więc oferuję jej moje miejsce, a sama przechodzę do przedniej części autobusu. Zatrzymuję się obok znajomego, witam z nim i pytam co się dzieje.
Okazuje się, że dziecko wsiadło niechcący nie do tego autobusu co trzeba i zorientowało się, kiedy było już zbyt daleko żeby poznawać co to za miejsce. Dziewczynka, o imieniu Ola zapomniała z domu komórki którą zostawiła w ładowaniu, więc krążyła po autobusie prosząc ludzi o możliwość zadzwonienia do mamy. Z jakiś powodów ludzie jednak odmawiali. Może sami zapomnieli komórki, mieli słabą baterię, lub zasięg, a może widzieli dziecko o ciemniejszej karnacji i odezwały się w nich złe doświadczenia z przeszłości, których nie powinni przekładać na spanikowaną i zapłakaną dziewczynkę.
Mała kiedy trafiła w końcu na zaoferowany telefon, zadzwoniła do mamy, powiedziała na jakim przystanku zatrzymuje się właśnie autobus i dowiedziała się, że ma wysiąść na Nowym Świecie, gdziekolwiek to jest. Miała ją stamtąd odebrać babcia i odwieźć do szkoły samochodem. Znałam ten przystanek, był zaraz przed moim. Wiedząc, że znajomy wysiada dużo później, zaoferowałam zaczekanie z dziewczynką na babcię. Ten jeden przystanek mogłam się przecież przejść. Słysząc naszą rozmowę odezwała się kobieta, siedząca nieco z tyłu. Odparła, że ona wysiada na Nowym Świecie i może poczekać z dzieckiem.
Uspokoiliśmy do końca dziewczynkę i czekaliśmy na odpowiedni przystanek. Na miejscu czekała już na nią babcia, więc pilnowanie dziecka nie było konieczne. Staruszka wsadziła głowę do autobusu, podziękowała wszystkim i biorąc plecak dziewczynki zaczęła ją wypytywać co się stało.
Dalej jechaliśmy w ciszy. Wysiadłam na kolejnym przystanku i chociaż z ust znajomego po wyjściu dziecka nie padło ani jedno słowo, wiedziałam co siedzi w jego głowie. Widziałam jak spogląda na ludzi, którzy patrząc dziewczynce w oczy odesłali ją dalej.
Żałowałam tylko, że tego dnia nie zajęłam miejsca tuż przy kierowcy, może udałoby się oszczędzić stresu dziecku i otrzymałoby telefon przy pierwszej próbie.
Co z Wami ludzie? Gdzie to dziecko miałoby Wam uciec z tym telefonem w jadącym autobusie? Nawet gdyby wybiegła na przystanku, który młody i wyglądający zdrowo człowiek nie dogoniłby dziesięciolatki?
Czy naprawdę kilka złych życiowych doświadczeń musi blokować w nas wszelkie ludzkie odruchy?
Nie wydaje mi się.

wtorek, 26 lutego 2019

Rant o piorunochronach

Jest taka jedna rzecz, na którą przed posiadaniem psa nigdy nie zwracałam uwagi, a obecnie przyprawia mnie o ataki paniki.
Piorunochrony.




Widzicie, w blokach starszego typu mistrzów architektury i projektu, piorunochron kończy się na wysokości kolana, czyli mniej więcej tam gdzie zaczyna się głowa Morfiny. Za każdym razem, kiedy pies pełznie po ścianie jak wąż, bo z jakiś powodów otwarte przestrzenie są fajne tylko jeśli można liczyć je w hektarach - przeżywam mikro zawał. Moje wizje nadzianej na śmiercionośne szpikulce suki mogłyby posłużyć jako całkiem niezły materiał na krwawy horror średniej klasy. Opcji jest tak wiele... wydłubanie oka, przebicie czaszki, rozdarcie skóry wzdłuż kręgosłupa.
Możecie powiedzieć, że jestem przewrażliwiona, ale Morfina nie ma w sobie za grosz poczucia zagrożenia. Niejednokrotnie podczas zabawy zdarzało jej się wpadać na inne psy, ludzi, ogrodzenia, ławki, słupy ogłoszeniowe i śmietniki. Patrzyła wtedy zaskoczona na obiekt kolizji i kontynuowała koszenie żywopłotów językiem. 
Wyobraźcie sobie teraz trzydziestokilową, rozpędzoną kulę wpadającą na taki pręt. Wątpię, że dałabym radę ułożyć te puzzle na nowo. Dlatego robię wszystko, żeby futro nie zbliżało się do tych wykałaczek szatana. Świniak pod tym względem robi mi jednak na złość i kiedy bawi się z psem pod blokiem, specjalnie obiera kurs na piorunochrony, żeby mijając je z prędkością Formuły 1 przyprawiać mnie o palpitacje.
Właściciele innych psów mnie nie rozumieją, ponieważ ich pociechy są albo za małe żeby w ogóle do drutu dosięgnąć, albo za duże żeby pod nim przejść. Rozmiar Morfiny jest jednak idealny, żeby mogła z siebie zrobić sitko jednym nieostrożnym ruchem.
Żeby nie było, że histeryzuję, jestem świadoma faktu że psu może przytrafić się wiele wypadków. Wbiegnięcie na szkło, przekoziołkowanie podczas biegu, niebezpieczne badyle, porozrzucane jedzenie na które trzeba uważać itp. Jednak taki drut przy tym psie to prośba o problemy, nie wypadek losowy.
Dopiero niedawno poznałam człowieka, podzielającego moje obawy. Właściciel czarnej labradorki, równie nierozgarniętej jak Morfina. Suki poznały się, taranując się nawzajem podczas biegu wokół ławek. Psy bawiły się tak intensywnie, że trzaski łamanych gałęzi nietrudno pomylić było z odgłosem łamanych kości.
Mężczyzna za każdym razem, kiedy jego czarna słodycz podbiegała do piorunochronu, chwytał się za serce i wrzeszczał, że ma zawrócić. Moja reakcja była podobna. Skończyło się na tym, że ja i drugi właściciel staliśmy na dwóch krańcach bloku, żeby własnym ciałem zakrywać pręty podczas trwających psich zapasów.
Wyglądaliśmy, jakbyśmy mieli bardzo prywatną rozmowę z tynkiem na ścianie, ale przynajmniej mieliśmy pewność, że za pięć sekund któryś z psów nie zrobi z siebie szaszłyka. Przechodnie rzucali okiem na kopytkujące psy, ale wzrok zawieszali dłużej na dwojgu ludzi, przyklejonych do ściany w konspiracyjnej pozie, mówiącej "Jestem tu incognito, szukam przejścia do Narnii".
Psy się pobawiły i każde z nas udało się w swoją stronę.
Jestem zadowolona z faktu, że przynajmniej nie tkwię w tym szaleństwie sama...

poniedziałek, 25 lutego 2019

Wariat, czy złote serce?

Tak się złożyło, że w mojej rodzinie to kobiety są miłośniczkami zwierząt. Mężczyźni mają do nich albo obojętny, albo wrogi stosunek, ale rzadkością jest ktoś płci męskiej, kto uwielbiałby psy, koty, czy chomiczki.
Oczywiście bardziej zauważalne jest to przy korzeniach drzewa genealogicznego, niż przy liściach. Młodsze pokolenia lubują się w futrzakach tak samo, niezależnie od płci. 
Dziadkowie i pradziadkowie szanowali tylko gołębie. Reszta zwierząt była dobra tylko, jeśli nadawała się na talerz, lub do pilnowania zagrody.
Żartowaliśmy, że mamy wadliwą genetykę i coś jest mocno nie tak z chromosomami Y. Co dziwniejsze, strona przeciwna myślała tak samo o nas.
Moja babcia pamiętała jeden przypadek rodzaju męskiego, który wyłamał się ze schematu. Nie chciał jeść mięsa, ubijać kur, czy brać udziału w szczuciu psów. Kuzyn mojej babci wolał być wyśmiewany i przezywany od maminsynków, niż skrzywdzić jakieś zwierzę. Nie pompował żab, nie przecinał gąsienic, nie wrzucał małych kotków do rzeki. Według jego ojca, nie był normalnym dzieckiem.
Pewnego dnia, kiedy na podwórko przyniesiono siedem małych kociąt i kazano mu wybrać jedno, ponieważ reszta miała zostać uśmiercona, poprosił żeby ojciec poczekał jedną noc na jego decyzję. Chłopiec wykradł o zmierzchu wszystkie kotki z szopy i uciekł z nimi do kościoła. Znaleziono go rano między ławkami. Odmawiał wyjścia, dopóki nie obiecano mu, że będzie mógł znaleźć dom całej siódemce.
Obietnica wypowiedziana w kościele była w tamtych czasach święta, więc musiała zostać wypełniona.
Chłopca spisano na straty i przyjmując, że nic z niego nie wyrośnie pozwolono mu być "miękkim". Kiedy podrósł i wyuczył się zawodu, uciekł z domu, żeby zamieszkać na swoim. Jego podwórko było czystym schroniskiem dla zwierząt. Przygarniał wszystko co się ruszało i potrzebowało opieki, niezależnie czy miało łapy, skrzydła, czy kopyta. Był okolicznym "Wariatem".
Ten "wariat" jako pierwszy z synów ożenił się i wychował piątkę dzieci. Każde z nich było uczone, że krzywdzenie zwierząt to nie wyraz siły, a słabości. Jeśli ktoś wyżywa się na słabszym, znaczy bowiem że nie jest wiele wart.
Twierdził, że "Dobrego człowieka można poznać po tym, że kiedy podnosi przy psie patyk, to zwierzę się cieszy, a nie kuli ze strachu. Ponieważ wie, że czeka je zabawa, a nie bicie." To hasło zostało przekazane jego dzieciom, a potem dzieciom jego dzieci.
Słyszałam tę historię z dwóch stron. Opowiadała mi ją babcia, jak i dziadek i zadziwiło mnie wtedy jak bardzo różnił się ton ich wypowiedzi. Historia była ta sama, ale ta dziadkowa zaczynała się od "mieliśmy kiedyś w rodzinie jednego czubka", a ta babcina od "mieliśmy kiedyś w rodzinie jednego złotego człowieka".
Nie zdążyłam go poznać, ponieważ zmarł przedwcześnie kiedy byłam jeszcze małym bobasem, ale bardzo go podziwiałam. Żałuję, że nie zdążyłam z nim nigdy porozmawiać, mam wrażenie że mielibyśmy sobie wiele do powiedzenia.

sobota, 23 lutego 2019

Babcia Jagoda

Na naszym osiedlu mieszka pewna staruszka. Ludzie nazywają ją babcią Jagodą. Kobiecina ma psa, który jest prawdopodobnie najstarszym psem w naszym mieście. Piesek jest mały i wyłysiały. Kiedyś mógł być Szpicem miniaturowym, teraz wygląda bardziej jak Grzywacz chiński. Oboje wychodzą tylko na krótkie spacery, ze względu na problemy zdrowotne i podeszły wiek. Staruszka ma chory kręgosłup i problemy z nogami. Kudełek jest niewidomy, ledwo człapie i w większości jest noszony na rękach przez właścicielkę. Oboje są przeuroczy.
Kobieta z oczywistych powodów ma problem ze sprzątaniem po psie. Ciężko jej się schylać, bo nie potrafi się potem wyprostować. Widać, że wiele ją to kosztuje. Zamiast jednak udawać, że nic się nie stało i odchodzić jak robi większość młodych i zupełnie zdrowych ludzi, staruszka zaczepia przechodniów (zazwyczaj są to dzieci i młodzież) i proponuje im pieniążka za posprzątanie i przejście się do śmietnika. Najszybciej zarobiona piątka w życiu tych brzdąców. Kupki są miniaturowych wielkości i zazwyczaj nie ma ze znalezieniem takiej pomocnej osoby żadnego problemu. Oczywiście jeśli trafi na dorosłego, a on się zgodzi to nie przyjmuje pieniędzy, bo byłoby mu głupio. Kobieta jest jednak ninją i wrzuca niezauważenie piątkę w kieszeń sprzątającego tak, że tamten nawet nie podejrzewa, że został właśnie obdarowany. 
Kiedyś ktoś spytał kobietę:
- Dlaczego nie da sobie pani z tym spokoju? Przecież wiele osób nie zawraca sobie tym głowy. Nikt by pani nie zwrócił uwagi -
Staruszka odpowiedziała:
- Jakbym w moim życiu postępowała tak jak inni, tylko dlatego że tak można to nie byłabym tą osobą, którą jestem dzisiaj. Przecież trzeba sprzątać, a skoro ja już nie mogę, to chociaż zapłacę komuś kto mi pomoże -
Zazwyczaj babcia Jagoda nie ma najmniejszego problemu ze znalezieniem pomocy, dzieci przewijają się wokół niej tylko czekając na okazję. Niektóre z nich same pytają, czy dzisiaj było już sprzątanie i czy nie trzeba może pomóc. Zwłaszcza kiedy się ociepla, a kobiecina przenosi się na ławeczkę, młodzi biznesmeni bawiący się w pobliżu podbiegają i zaklepują sobie terminy najbliższego sprzątania, bo "Jakby babcia potrzebowała, to ja tam jestem przy rampie, wystarczy zawołać".
Babcia Jagoda lubi też gotować, ale mieszka sama i nie ma tak dużego apetytu, żeby zjeść wszystko. Kładzie więc koło siebie miskę z faworkami, ciastkami, czy karmelkami kiedy wychodzi na ławeczkę i każe się częstować. Nie trzeba wspominać, że miska jest opróżniana bardzo szybko przez małe, lubiące słodycze rączki.
Niektórzy uważają, że kobieta niepotrzebnie daje dzieciom pieniądze i że powinna uczyć je bezinteresowności i pomocy starszym, ale ona uważa że pracować charytatywnie należy dla potrzebujących, a jej wolontariat nie jest jeszcze potrzebny. Ludzie, którzy narzekają nie widzą jednak, że młodzi często pomagają staruszce w noszeniu zakupów, czy biegają po zrzucone przypadkiem z balkonu klamerki zupełnie za darmo, z potrzeby pomocy miłej kobiecie. Czasem ktoś wyniesie jej śmieci, albo idąc do sklepu zapuka i spyta czy czegoś nie potrzebuje. Dzieci nie pomagałaby kobiecie za darmo, gdyby nie chciały. Nikt ich do tego nie zmusza. 
W ten sposób babcia Jagoda spełnia swój obywatelski obowiązek, a przy okazji sprawia radość najmłodszym. Robi to, chociaż mogłaby po prostu odejść i nikt nie miałby pretensji. Robi to, bo wierzy że tak trzeba.
Mam nadzieję, że wszystkim tym kozakom, którym uwłacza sprzątanie po ich własnym psie jest chociaż głupio widząc to wszystko. Może chociaż kilku z nich pod wpływem wstydu i zażenowania zmieni własne zachowanie i podejście do sprawy.
Babcia Jagoda w każdym razie zasługuje na medal i jakieś specjalne, bonusowe punkty w życiu.

piątek, 22 lutego 2019

Uszy klapnięte vs uszy stojące

Wszystkie psy mają tę samą podstawową strukturę ucha, ale rozmiar, kształt i rozmieszczenie różnią się znacznie w zależności od rasy. Wynika to z tego, że wiele różnych kształtów uszu celowo hodowano dla pożądanego wyglądu lub określonego celu związanego z pracą rasy.
Mamy zatem: uszy nietoperza, zaokrąglone, załamane, płomykowate, półstojące, cięte, wiszące, stojące, uszy orzecha laskowego, pofałdowane, fruwające, sercowate, wysoko osadzone, nisko osadzone, nachylone, uszy typu płatek róży, trójkątne, tulipanowe i w kształcie litery v...
Ze względu na bogate zróżnicowanie psich uszu i na potrzeby przeprowadzonych porównań, podział został uproszczony do dwóch grup:
  • Uszy klapnięte #naleśniki
  • Uszy stojące #radary
Obie grupy zostały ocenione pod względem skuteczności psich narządów słuchu w codziennych działaniach, jak i w zadaniach specjalnych.
Uszy stojące psy odziedziczyły po swoich wilczych przodkach, natomiast klapnięte są wynikiem ludzkiej selekcji i postępującej ewolucji.
Skąd jednak wzięły się pierwsze klapnięte uszy?
Teoria głosi, że pierwsze kontakt z człowiekiem nawiązały psowate, które były mniej agresywne i bardziej przyjazne od swoich braci.
Tacy psi przodkowie charakteryzowali się mniejszymi gruczołami nadnerczy, odpowiedzialnymi za wytwarzanie hormonów takich jak testosteron i androsteron, adrenalina, noradrenalina, kortyzol, dopamina i wiele innych. Można powiedzieć, że nadnercza w dużej mierze decydują o usposobieniu, oraz reakcji fight-or-flight (walki lub ucieczki). Nadnercza pochodzą od grupy komórek rozrodczych, zwanych "komórkami grzebienia nerwowego", które są zdolne do migracji, dzięki czemu można częściowo znaleźć je również w uchu.
Pierwsze psowate z klapniętymi uszami szukały kontaktu z człowiekiem, ponieważ były bardziej potulne i dawały się łatwiej oswoić. 
Dzisiaj wiele ras "naleśnikowych" również uchodzi za psy o łagodnym usposobieniu, jednak mieszanie się genów na przestrzeni wielu lat wybiórczej hodowli skłania raczej do oceniania każdego osobnika jako indywiduum, niż rasy jako ogółu.

Konkurencje:

1. Słyszenie


Ucho jest narządem słuchu. Podstawową funkcją jest zatem możliwość odbierania bodźców dźwiękowych z otoczenia.
Należy zadać pytanie: Czy psy mają jednakowy słuch bez względu na budowę ucha?
Odpowiedź może nieco rozczarować posiadaczy kłapouchów, okazuje się bowiem, że psy z klapniętymi uszami słyszą gorzej niż psy z uszami stojącymi.
Stojące ucho pełni rolę swojego rodzaju trąbki. Podobny efekt możemy uzyskać, przykładając dłoń wokół małżowiny usznej. Większa powierzchnia skupia na sobie więcej dźwięków, zbierając fale i odbijając je do kanału słuchowego w celu ich przetworzenia. Zwiększona ruchomość takich uszu, w porównaniu z klapniętymi zwiększa też szansę na prawidłowe zlokalizowanie źródła dźwięku, nie tylko jego wykrycia i to bez obracania głowy.
Niezależnie od budowy ucha, psi słuch w dalszym ciągu jest kilkukrotnie lepszy od ludzkiego. Każdy pies ma też 18 osobnych mięśni, służących do poruszania uszami. To ciężar ucha ma znaczenie i decyduje o możliwości obracania tym narządem. Uszy-naleśniki są cięższe, przez co intensywne poruszanie nimi jest ograniczone.
Ta kategoria bez dwóch zdań należy do radarów.

2. Tropienie

Co ma ucho do nosa?
Okazuje się, że w przypadku psów - wiele.
Zastanawialiście się kiedyś dlaczego większość psów tropiących ma klapnięte, często bardzo długie uszy?
Bloodhound, Poitevin, Billy, Gończy Francuski, Baset „Gryfon”, Foxhound Angielski, Otterhound, Black and Tan Coonhound, Beagle – Harrier, Ogar Polski, Posokowiec Bawarski - to tylko niektóre z nich i wszystkie co do jednego mają przynajmniej dwie cechy wspólne: naleśnikowe uszy i niezwykły węch.
Okazuje się, że uszy wiszące przy pysku podczas węszenia zbierają cząstki zapachowe, przez co większa pula zapachów trafia do psich nozdrzy (gdy pies się porusza, unoszone uszy powodują mikroprądy powietrza, które pomagają omiatać zapachy w kierunku nosa). Doprowadziło to do zwiększenia powierzchni wrażliwych na zapach (receptorów w nosie) oraz do powstania większego ośrodka węchowego w mózgu u psów z uszami oklapłymi w porównaniu do psów z uszami stojącymi. [1]
Naleśniki mają co prawda utrudnione nasłuchiwanie, ale w pracach węchowych sprawdzają się lepiej niż radary.
Punkt dla kłapouchów

3. Pływanie

Czy psie uszy mają związek z pływackimi umiejętnościami tych zwierząt?
Jak najbardziej. 
Do najlepiej pływających ras psów zalicza się między innymi: Portugalski pies wodny, Labrador retriever, Nowofundland, Pudel duży, Seter i Lagotto Romagnolo [2]
Ponownie, wszystkie wymienione wyżej psy mają klapnięte uszy. Sekret kryje się w zasłonięciu przewodu słuchowego naleśnikowym fałdem skóry. Psy, podobnie jak ludzie nie lubią, kiedy woda wlewa im się do uszu. Radary nie mają żadnej osłony przed zacinającym deszczem, czy podczas pływania. Psy z klapniętymi uszami mogą bawić się w stawie bez obaw, że płyn dostanie się im do uszu, o ile głowa będzie utrzymywana powyżej poziomu wody. Niestety nawet naleśniki nie są w stanie ochronić kanału słuchowego przed zamoczeniem podczas nurkowania. W takim wypadku uszy będą mokre w środku niezależnie od ich budowy.
Oddajemy punkt kłapouchom, jako że woda im niestraszna.

4. Zapalenia i choroby

Podobnie jak ludzie, psy mogą gromadzić wodę w swoich uszach. Ze względu na budowę psiego ucha (kanał w kształcie litery L), wydostawanie się wody na zewnątrz może być utrudnione.
Wilgotne środowisko sprzyja rozwojowi drożdży i bakterii, co może prowadzić do infekcji ucha (zapalenia ucha zewnętrznego).
Psy z klapniętymi uszami są bardziej podatne na infekcje uszu niż psy z uszami stojącymi. Ciężkie uszy mają tendencję do fałdowania się na kanale słuchowym i przetrzymywania wilgoci wewnątrz. Do tego dochodzi zazwyczaj futro porastające ucho w środku, oraz brak cyrkulacji powietrza, z którą nie mają problemu uszy stojące.
Weterynarze żartują czasem, że gdyby klapnięte uszy spinać na czubku głowy, to zapobiegłoby to wielu infekcjom i problemom laryngologicznym.
Mimo, że naleśniki lepiej radzą sobie z ochroną przed wodą, to jednak kiedy dostanie się już ona do uszu, mają większy problem z usunięciem wilgoci niż radary.
Oczywisty punkt dla uszu stojących.

5. Mowa ciała

Psy komunikują się między sobą za pomocą mowy ciała. Odpowiednia postawa, merdanie ogona, odsłanianie zębów, czy kładzenie uszu dają wyraźny sygnał drugiemu psu i informują go o zamiarach i usposobieniu towarzysza.
Uszy biorą w tym procesie znaczny udział.
Zwróćcie uwagę, że wszystkie dzikie psowate, jakie zostały odnotowane mają stojące uszy. Wilki, szakale, kojoty, jenoty, czy nawet lisy są zwierzętami żyjącymi w bardziej lub mniej licznych grupach. Osobniki muszą w sposób jak  najbardziej wyraźny przekazywać swoje intencje poszczególnym członkom stada. Wysyłane komunikaty często muszą być widoczne już z daleka, by uniknąć niechcianych konfliktów.
Radarowe uszy bardzo w tym pomagają, a ich właściciele są uznawani za bardziej komunikatywnych i wysyłających jaśniejszy do odczytania przekaz niż właściciele uszu naleśnikowych. Położone uszy sugerują uległość, jeśli nie towarzyszą im odsłonięte zęby. Co jednak, jeśli uszy położone są cały czas nie ze względu na zamiary, a przez ich budowę?
Psy dysponują oczywiście innymi przekazami. Najważniejsza jest postawa i sygnały dźwiękowe. Dzięki adaptacji psów i zmianie sposobu odczytywania ich intencji nawet rasy o klapniętych uszach i z brakiem ogona są w stanie bez większych problemów porozumieć się ze swoimi psimi kolegami.
Nie zmienia to jednak faktu, że radary pozostają w czołówce komunikatywności i przejrzystości sygnałów wysyłanych za pomocą mowy ciała.
Punkt dla uszu stojących.

Punktacja końcowa:
Naleśniki: 2
Radary: 3

Wygląda na to, że wygrały uszy stojące. Konkurencje brane pod uwagę są zróżnicowane i podczas kiedy jedne opierają się na zdrowiu, inne rozwiązują problemy środowiska pracy naszych podopiecznych. Nie można jednak odmówić zwycięstwa radarom, które w tym konkretnym zestawieniu wygrały przewagą jednego punktu nad naleśnikami.

Nie należy również zapominać o psach z uszami pośrednimi. Ich budowa spełnia bowiem bardzo różne funkcje, w których żadne inne uszy nie mogłyby im dorównać.

Przykładowo uszy guzikowate słyszą gorzej niż uszy stojące i lepiej niż klapnięte, ale pełnią bardzo ważną rolę dla małych psów, pracujących w tunelach (na przykład przy płoszeniu gryzoni). 
Zgięte w połowie ucho chroni kanał słuchowy przed zsypującą się ziemią, uniemożliwiając jej zabrudzenie wnętrza narządu. Do uszu wiszących grudki przyczepiałyby się zbyt bardzo, a stojące nie osłaniałyby kanału słuchowego wcale. Takie rozwiązanie "pomiędzy" jest więc idealną opcją dla psów rasy Jack Russell terrier, czy Foksterier.
Jeśli ten typ uszu znajduje się u mieszańca, można na podstawie ras przewodnich określić, że pies ma wysoką energię, determinację, jest niezależny oraz inteligentny. [3]

Uszy w kształcie róży to takie uszy, które opadają na bok. Charakterystyczne dla psów rasy: Greyhound, Whippet, czy Charcik włoski. Taka budowa i rozmieszczenie ucha (nieco z tyłu głowy) mają dwie funkcje: chronią psy przed pogryzieniami i poszarpaniem uszu, oraz zwiększają ich opływowość podczas biegu. Zmniejszony opór powietrza skutkuje zwiększeniem szybkości, co w przypadku psów wymienionych wyżej ras jest cechą przewodnią.
Widzimy zatem, że każde psie ucho jest wyjątkowe i niezależnie od tego w ilu konkurencjach wygrywa lub przegrywa, oraz jak różne spełnia funkcje, należy kochać je tak samo mocno i dbać o ich kondycję i zdrowie, by jak najdłużej mogły służyć naszym psim towarzyszom.





Źródła: [1] https://wagwalking.com/sense/can-dogs-with-floppy-ears-hear-as-well
[2] https://johndog.pl/blog/zyciezpsem/najlepiej-plywajace-rasy-psow/
[3] https://www.animalbehaviorcollege.com/PawPrints/paw-prints.asp?ArticleID=197

Zaginiona Nuka

Jeśli ktoś dzwoni do mnie o siódmej rano w dzień wolny, to albo wydarzyła się jakaś straszna rzecz, albo jest samobójcą i nie zdaje sobie sprawy w co się właśnie wpakował. Z zamkniętymi oczami odebrałam narzędzie szatana, zastanawiając się jakie tortury zastosuję na nadawcy połączenia.
- Halo? - wydusiłam z siebie skrzeczącym głosem.
- Proszę nie rozłączaj się, to bardzo ważne. Masz drukarkę? Proszę Cię powiedz, że masz działającą drukarkę, może być czarny tusz, wszystko jedno, halo? -
Mózg nie chciał przetwarzać informacji, nadawca mówił zbyt szybko.
- A kto mówi? -
- Asia. Błagam Cię to pilne -
- Ale co się stało, mam drukarkę, ona działa, na czarno - 
Ta konstrukcja zdania kosztowała mnie wiele wysiłku.
- Asia - analizowałam na głos. Tak to jest jak się zna cztery Asie - Po co Ci drukarka w środku nocy? -
- Ja wiem, że Ty się kładziesz po trzeciej, ale nie budziłabym Cię, gdyby to nie był nagły wypadek -
- Po czwartej... -
- Nuka uciekła -
Te dwa wyrazy zadziałały na mnie lepiej niż kawa. Z jakiegoś powodu nie potrafię przypomnieć sobie właścicieli ludzkich imion, ale z psimi nie mam najmniejszego problemu, mimo że znam piętnastu Reksiów i siedem Azorków.
- Ale jak uciekła, co się stało? -
Dowiedziałam się, że suczka biegała za piłką i w pewnym momencie zauważyła kota. Te małe futrzaki były słabością Nuki i mimo, że właścicielka natychmiast za nią pobiegła, suczka rozpłynęła się w powietrzu. Teraz spanikowana Asia dzwoniła do każdego kogo znała w nadziei na pomoc w poszukiwaniach. Okazało się, że zorganizowała już niezłą ekipę, ale nikt ze znajomych nie miał drukarki żeby wydrukować ogłoszenia. Usiadłam więc do komputera i wstukałam to co podyktowała spanikowana dziewczyna, zapewniając ją, że pogrubiłam hasła "Jest wysterylizowana" (żeby nikt nie wziął jej na rozród), oraz "wysoka nagroda pieniężna" (dla małej motywacji). Nie byłam sobie w stanie wyobrazić co czuła właścicielka. Ja pewnie postawiłabym na nogi całe miasto i pół sąsiedniego, wliczając w to rodzinę za granicą.
Zgarnęłam wydrukowane ogłoszenia i zabierając Morfi zeszłam na dół. Psia koleżanka mogła zadziałać jak wabik, więc warto było spróbować. Kiedy ja obklejałam słupy ogłoszeniowe, Asia z ekipą poszukiwawczą (łącznie 20 osób) przeczesywali miasto, wypytując ludzi. Kiedy skończyłam swoje zadanie, dołączyłam do nich. W życiu nie widziałam w oczach tej dziewczyny takiej paniki i bezradności, była bliska płaczu. Odwiedziliśmy jej dom, żeby sprawdzić, czy pies sam nie wrócił i wysłaliśmy część ludzi, żeby sprawdziła psie pola. Przeszliśmy po okolicznych sklepach mięsnych i budkach z fast foodami, gdzie mogliśmy zastać Nukę, jako że żarłocznością pobijała nawet Morfinę. Nikt nic nie wiedział, napięcie stawało się nie do wytrzymania. Telefon także milczał. Znajomi donieśli, że na polach jej nie było, przepadła. Rozglądając się i pocieszając roztrzęsioną właścicielkę, starałam się myśleć gdzie jeszcze można zajrzeć. Pies był zaczipowany, miał obrożę ze znaczkiem i znało go wielu ludzi, nie mógł zapaść się pod ziemię.
Zadzwonił telefon. Asia rozmawiała z kimś chwilę, a na jej twarz wracały kolory. Pies się znalazł, był w salonie kosmetycznym. Nie kwestionowałyśmy tego, po prostu pobiegłyśmy w tamtą stronę. Na pytania był jeszcze czas.
Kiedy przekroczyłyśmy drzwi salonu, na środku podłogi zobaczyłyśmy Nukę, otoczoną wianuszkiem głaszczących rąk. Suczka nie wyglądała na zaniepokojoną brakiem właściciela, była przeszczęśliwa i nawet nie zauważyła wejścia opiekunki. Było wzruszenie, było przytulanie i były pytania, na które niestety nikt nie znał odpowiedzi.
Do tej pory nie wiemy dlaczego pies zamiast wybrać się w podróż po okolicznych barach i jadłodajniach wybrał salon kosmetyczny, wszedł tam jak do siebie i domagał się pieszczot. Ani właścicielka Nuki, ani nikt z jej rodziny nie korzysta z usług tego miejsca. Pozostaje to więc zagadką i można tylko założyć, że futro przyszło zrobić sobie pazurki.

czwartek, 21 lutego 2019

Skąd się biorą dzieci

Pilnowałam ostatnio szkraba, którego rodzice musieli porozmawiać z przedszkolanką. Młodzieniec ze względu na cukrzycę wymagał nieco więcej uwagi. Trzeba było pilnować, żeby używał glukometru przed posiłkami, oraz po intensywnej zabawie i mieć dziecko na oku.
Zostałam z nim, bo cukrzyca jest mi niemal tak bliskim tematem jak epilepsja.
Bawiliśmy się wojnę dinozaurów i dzieciak właśnie zrównywał moją armię z ziemią swoimi czołgami i helikopterami na lasery, kiedy wyskoczył z:
- A ja wiem skąd się biorą dzieci -
Alarm. W systemie dowodzenia zapaliły się wszelkie diody jakie tylko mogły się zapalić. Trzeba było podejść do tematu tak ostrożnie jak do rozbrajania bomby. Jeden nieostrożny ruch i cały jego światopogląd mógł wylecieć w powietrze, w końcu nie wiadomo co tak naprawdę wiedział. Którą znał wersję? Z kapustą? Bocianami? Czy rodzice odważnie wprowadzili mu już prawdziwą biologiczną wersję jego stworzenia? Bazując na doświadczeniu, szczerze w to wątpiłam.
- Tak, a skąd? - spytałam i czekając na odpowiedź przesunęłam swoje Triceratopsy na linię obrony.
- Smoki je przynoszą. Dlatego mało osób je widziało, bo muszą być niewidoczne! - odparł chłopczyk.
No nieźle. Bociany uległy lekkiemu tuningowi.
- A kto Ci to powiedział? -
- Tatuś -
Jakoś mnie nie zdziwiło, że wymyślił to facet. (Z całym szacunkiem dla panów oczywiście.) Zastanawiało mnie tylko, czy wie o tym mamusia i czy zgadzają się co do tej wersji zdarzeń. Ciekawiło mnie również jak wytłumaczą potomkowi ognia ewentualne pojawienie się ciążowego brzuszka w przypadku decyzji rodziców o drugim dziecku. Czy smoki też będą brały w tym udział? Wolałam sobie tego nie wyobrażać.
- Ciekawe jak wyglądał mój smok i skąd one biorą te dzieci - kontynuował młodzieniec, mordując bezlitośnie moją dopiero co ustawioną linię obrony.
- Chyba musisz spytać o to tatę - odparłam i temat nie był dalej kontynuowany.
Byłam rozczarowana porażką moich dino-żołnierzy, ale mam wrażenie że bardziej rozczarowany będzie ten chłopiec, kiedy dowie się już prawdy o powstawaniu dzieci.
Smoki brzmią jednak dużo bardziej epicko i majestatycznie.

środa, 20 lutego 2019

Złoty deszcz

Fragment ziemi dotkniętej porannymi promieniami słońca, które wyrwało się z objęć zimy dotyka ciemność. Cień pokrywa okoliczną roślinność, odbiera światło żywym stworzeniom. To nie zaćmienie, coś zakrywa niebo. Jest wielkie i nieprzyjazne. Obiekt zsyła na zamarzniętą glebę złoty deszcz. To dar, czy przekleństwo? Ulewa przybiera na sile. Barwna woda płynie strumieniem i porywa wszystko co znajdzie na swojej drodze. Trawa ugina się od prądu nurtu. Nieostrożne dzieci, które nie zdążyły zauważyć niebezpieczeństwa w porę, oddzielają się od matek. Walczą o przetrwanie, uczepiając się przepływających obok patyków. Porywane są całe domy.
Deszcz ustaje. Słońce wraca na zniszczone powodzią ziemie. Rodziny mrówek szukają ocalałych wśród traw i zalanych terenów. Nie wszystkie dzieci wrócą jednak do swoich mrówczych rodzin. Wiele owadów straciło w tej katastrofie bliskich. Straty miniaturowego świata są potężne, ale wielka bestia postanawia być litościwa i oszczędzić maluczkim dalszych dewastacji. Podnosi swój futrzany tyłek i opuszcza miejsce rzezi niewinnych. Dla mikroświata oznacza to ocalenie i jednoczesne okrucieństwo bóstwa złotego deszczu, dla mnie - że pies skończył sikać i możemy iść dalej.
Z obserwacji zalanego mrowiska wyrywa mnie krzyk kobiety. Spoglądam na niewiastę na pierwszym piętrze. Szlafrok, czapka, lokówka w ręce. Stoi na balkonie i zdziera struny głosowe, machając lokówką w moją stronę:
- Szczać tymi psami gdzie indziej! -
Rozglądam się dookoła. Zielony skwerek, żadnych znaków zakazujących wyprowadzania psów (które swoją drogą są niezgodne z prawem), żadnych klombów, czy innych roślin dekoracyjnych. Ot taki sobie trawnik pośrodku niczego. Dwa drzewa i bloki dookoła. Wracam więc wzrokiem do królowej poranka i jedyne na czym mogę się skupić to technika kręcenia włosów w czapce. 
- Dlaczegóż to? - pytam wyrażając swoje zdziwienie uniesionymi brwiami.
- Bo potem moja nie może wyjść, bo się boi większych psów i wszędzie nimi czuć -
Patrzę w oblicze majestatu niezdolna wydusić słowa. Mój mózg wysyła komunikaty o błędach, próbując dojść logiki balkonowej Julii i odmawia udzielenia odpowiedzi. Mrugam kilkukrotnie, licząc, że może utknęłam w sennej rzeczywistości i odchodzę, zostawiając pieklącą się kobietę i jej rozmachaną lokówkę.
Najwidoczniej potęga i dominacja Morfiny bije od niej tak mocno, że nie potrafiąc znaleźć ujścia gromadzi się w jej moczu i powoduje stany lękowe mniejszych towarzyszy. Patrząc na to jak bezlitośnie potraktowała to mrowisko, też bym się bała.

wtorek, 19 lutego 2019

Kiedy masz trzy psy, w tym jednego szczeniaka

Znajomy jest wielbicielem rasy Alaskan Malamute. Do tego stopnia, że posiadając dwa psy tej rasy, zdecydował się na trzeciego.
Spacerując z dwoma dorosłymi Mamuciakami i jednym podrostkiem odkrył, że zaczepiających go z tego powodu ludzi może podzielić na kilka kategorii:

  1. "Tyle psów w domu, kto to widział". Okazuje się bowiem, że dwa psy to próg, którego nie powinno się przekraczać. Każda liczba powyżej to zamach na dobro ogółu i przejaw anarchii. Trzy psy takiej wielkości mogą przecież negatywnie wpłynąć na gospodarkę kraju i czystość trawników, poza tym trzy to już stado, a wiadomo jak zachowuje się stado wilków. To fakt i oczywista prawda, bo powiedział to pan Mietek spod sklepu, a pan Mietek wie co mówi. Chyba, że jest pijany. Wtedy po prostu swoich mądrości nie pamięta, mimo że dalej je wygłasza.
  2. "O, miał pan szczeniaczki i nic pan nie mówił. Wzięłabym jednego". Zdanie z jakiegoś powodu wygłaszane zazwyczaj przez kobiety. Najczęściej posiadające potomstwo, lub pra-potomstwo. Pieska wzięłyby dla dzieci, lub wnuków, bo taki ładny i puchaty. Do tego te duże są grzeczne, a to znaczy, że to małe automatycznie też by było. Słowa "hodowla", oraz "tresura" niewiasty słyszały tylko w telewizji, więc za wiele im nie mówią. Poinformowane, że oba dorosłe psy są samcami kręcą z niedowierzaniem głową i odpowiadają "Przecież tak się nie da mieć szczeniaczków". Zaskakująca logika. Pozazdrościć dedukcji.
  3. "Rozmnażanie poza hodowlą jest nielegalne pseuduchu". Prawda, do tego należy się cieszyć, że ludzie mają coraz większą świadomość i reagują na takie sytuacje. Należałoby jednak najpierw dowiedzieć się od właściciela, czy to małe co jest psem, jest dzieckiem tych dużych co są psami. To, że podobne nie znaczy bowiem jeszcze, że istnieją między nimi więzy krwi. Ludzie uspokajają się dopiero, kiedy dowiadują się o płci. Są jednak i śmiałkowie, którzy przegrywając potyczkę na jednym froncie, atakują z innego, ponieważ nie są w stanie przyznać się do błędu. Najczęściej poruszany jest wtedy temat krzywdy wyrządzonej kastracją psiaków, bo oczywistym jest przecież, że pies bez jąder to właściwie suka, więc może i szczeniaka mogły mieć. (Poważnie istnieją tacy ludzie, jestem pod wrażeniem) Jakby się nie przyglądać, dwie suki i tak nie mogłyby mieć młodych, ale uznajmy rację walczących.
  4. "Za dzieci by się wzięli, a nie psy i psy". Ulubiony tekst każdego bezdzietnego posiadacza psa. Pomijając fakt, że decyzja o posiadaniu małych gnomów jest indywidualną kwestią każdego człowieka i powinna być podejmowana w pełni świadomie kryjących się za tym obowiązków, to ludzie wygłaszający takie mądrości nie liczą się z uczuciami ludzi, do których je kierują. Co jeśli ktoś nie może mieć dzieci, chociaż bardzo by chciał, lub stracił dziecko? Nieistotne, kiedy w miejscu tych psów mogłyby teraz spacerować trzy małe ludziki. To marnotrawstwo, którego obcy ludzie nie mogą przeboleć.
To główne kategorie i adoptując szczeniaka znajomy nie spodziewał się ich istnienia i poziomu natarczywości.
Jak to się człowiek uczy całe życie i całe życie traci wiarę w ludzkość...

poniedziałek, 18 lutego 2019

Czemu duży pies?

Korzystając z tego, że zima postanowiła na chwilę zawiesić działalność i oddać głos słońcu, wybrałam się z psem na rower. Sądząc po ilości ludzi z dziećmi, starszych pań z kijkami i masie psów jaka wypełzła z domów nie tylko mnie spodobała się ta pogodowa odmiana.
Zatrzymałyśmy się w parku, żeby odpocząć i ewentualnie załapać się na jakąś wolną ławkę. Wszystkie były jednak oblężone, więc musiałyśmy zadowolić się chodnikiem. Umościłam się z futrem akurat obok dwóch panów z mocno zmachanymi psami. Jednym z nich był Jack Russell terrier, a drugim Berneński pies pasterski. Wszystkie zwierzaki były tak zmęczone (wliczając w to moją Świnkę), że nie zwracały na siebie najmniejszej uwagi.
Podczas pojenia Morfiny podsłuchałam niechcący fragment rozmowy panów.
Właściciel mniejszego psa, trzymając swojego na kolanach mówił do właściciela Berneńczyka:
- Ja to Cię stary trochę nie rozumiem. Po co żeś sobie wziął takie duże bydlę. Zajmuje Ci dużo miejsca w domu, ani tego na ręce wziąć, płacisz jakieś trzy razy więcej za żarcie niż ja, dwa razy więcej za leki, weterynarza, strzyżenie, szampony, obroże, szelki, suplementy i jeszcze wala Ci się po chacie cztery razy więcej futra -
Drugi z mężczyzn, miziając dużego psa po głowie pomyślał chwilę i odparł:
- Sam nie wiem. Miłość nie wybiera bracie i jest ślepa w ch*j -
To jest najlepiej sformułowana prawda jaką słyszałam od dawna...

niedziela, 17 lutego 2019

Historia weterynarza

Weterynarz u którego mieliśmy niegdyś praktyki opowiedział nam pewną historię. Mówiła o tym, dlaczego nie należy kierować się ilością obsługiwanych pacjentów, a jakością ich przyjmowania. Lekarz uważał, że rozmowa z właścicielem jest bardzo ważnym elementem, nie tylko ze względu na wywiad.
Pewnego dnia przyszedł do niego mężczyzna z kotem. Właściciel był młody, a kot miał już swoje lata. Zwierzak posiadał książeczkę, komplet szczepień, terminowe odrobaczania. Kiedy weterynarz spytał w czym może pomóc, mężczyzna odpowiedział że chce uśpić kota. Lekarz zbadał puszka, zajrzał do książeczki i spytał skąd taka decyzja, jako że nie widzi żadnych medycznych podstaw żeby skracać zwierzęciu życie. Właściciel kręcił coś o agresji zwierzaka i podeszłym wieku, po czym zaczął zmyślać nieistniejące objawy jakie miałyby kotu dokuczać. Kiedy zorientował się, że jego historie nie są przekonujące próbował nawet lekarza przekupić.
- Proszę pana - odparł doktor - Jeśli nie chce pan już z jakiś powodów zajmować się kotem, może pan go zostawić w schronisku, albo tutaj i to my skontaktujemy się ze schroniskiem. Nie ma potrzeby go usypiać. Zwierzak ma swoje lata, ale jest zdrowy i może pożyć jeszcze kilka lat -
Mężczyzna upierał się jednak przy eutanazji. Widząc, że nic z tego nie będzie próbował zabrać kota i pojechać z nim do innego gabinetu. Weterynarz zablokował go jednak i powiedział, że etyka zawodowa zabrania mu oddać zwierzę komuś, kto może chcieć je uśmiercić. Właściciel odgrażał się policją, ale wiedział że obciążony zostanie on sam. Lekarz zamiast wyrzucić człowieka, kazał mu usiąść i powiedzieć szczerze jaki jest powód takiego zachowania, bo wygląda na równego gościa któremu normalnie taki pomysł nie przyszedłby do głowy. Przeglądając po raz kolejny książeczkę okazało się także, że właścicielem kota jest kobieta, więc takie decyzje może podejmować tylko ona.
Gość usiadł zrezygnowany i opowiedział wszystko od początku. Mówił, że poznał dziewczynę i po pewnym czasie postanowili ze sobą zamieszkać. Ona była kociarą, a on psiarzem. Na kolanach lekarza spoczywał właśnie jej kot, on natomiast miał psa - miksa Pitbulla. Zwierzaki nie potrafiły się dogadać. Pies schodził kotu z drogi, ale ten atakował go bez powodu. To było przyczyną częstych awantur. Dziewczyna wymagała pozbycia się psa, na co mężczyzna nie chciał się zgodzić. Postawiła nawet ultimatum - ona, albo pies, więc spakował się i wyprowadził razem z suczką. To było równoznaczne z rozstaniem, ale chłopak uznał że męczyłby się w takim związku. Dziewczyna nie odpuszczała. Była wściekła i wysyłała do mężczyzny groźby, dzwoniła z pretensjami, a nawet kontaktowała się ze znajomymi przekazując im swoją wersję zdarzeń. Kilka miesięcy później wracając z pracy chłopak znalazł na podwórku swojego czteroletniego psa - martwego. Sekcja wykazała, że ktoś go otruł. Jako, że suczka była nauczona przyjmować jedzenie tylko od znajomych ludzi, podejrzenie mężczyzny od razu padło na dziewczynę. Nie znał drugiej osoby, której zależałoby na śmierci jego psa, ale kiedy udał się na policję nie miał żadnych dowodów przeciwko kobiecie. Nikt nic nie widział, a kamery nie obejmowały niczego poza płotem. Sms-y z pogróżkami nie były wystarczające, ponieważ według policji "od gróźb do czynów jest daleka droga". Mogli przyjąć zawiadomienie o nękaniu, ale nie o zabiciu zwierzęcia. Gość był zrozpaczony. Zaczął pić i wpadł w taki ciąg, że nie potrafił przestać. Wtedy postanowił, że się zemści. Wiedząc jak pracuje dziewczyna zakradł się do domu pod jej nieobecność, wyżebrał zapasowy klucz od sąsiadki, która go przetrzymywała i zabrał z mieszkania kota. Nie potrafił być tak bezwzględny jak dziewczyna, więc postanowił uśpić go profesjonalnie, bez cierpień. Kierowała nim chęć zemsty, ale mimo wszystko nie chciał zadawać kotu takiego bólu, jaki dotknął jego psa.
Weterynarz wysłuchał historii do końca i usiłował przekonać mężczyznę, że zemsta na zwierzaku nie jest dobrym rozwiązaniem i że nie będzie się po tym czuł dobrze, że taka decyzja wydaje mu się słuszna teraz, ale potem bardzo by jej żałował. Doktor wyjaśnił, że tak naprawdę nie wiadomo kto był winny zdarzeniu, natomiast w jego przypadku wina byłaby oczywista, jako że widziała go sąsiadka dziewczyny.
Mężczyzna się tym nie przejął. Odpowiedział że może iść do więzienia, tylko chce przedtem żeby ta *niecenzuralne słowo* cierpiała. Weterynarz odrzekł, że najlepsze co teraz chłopak może zrobić to wrócić do domu, odciąć się od tej kobiety oraz wspólnych znajomych, skontaktować się z dobrym psychologiem i umówić na wizytę. On w tym czasie zadzwoni do właścicielki kota i odda jej zwierzę. Dodał, że jeśli koniecznie chce się mścić na dziewczynie to on umywa od tego ręce, ale nie powinno się mieszać w to zwierząt, bo to nie ich wina.
Mężczyzna niechętnie, ale wyszedł z gabinetu bez kota i jego dokumentów. Lekarz nie wiedział, czy chłopak postąpił zgodnie z jego radą, czy wrócił do domu żeby ponownie się upić, ale nie miał już na to żadnego wpływu. Nie mógł mu bardziej pomóc. Kot wrócił do właścicielki jeszcze tego samego dnia.
Tę historię weterynarz opowiadał każdemu, kto próbował go popędzać ze względu na rosnącą w poczekalni kolejkę. Odpowiadał, że "Lepiej jest słuchać marudzących ludzi, niż przegapić kogoś kto ma nam do powiedzenia coś naprawdę ważnego".
Cenię tego człowieka, mimo że przez system jego pracy czas oczekiwania pacjentów na swoją kolej był naprawdę długi.

sobota, 16 lutego 2019

Morfinowy księżyc

Morfina jako pies, który połowę swojego życia spędza na węszeniu, z pyskiem przy ziemi, dość późno odkryła księżyc. Po raz pierwszy zobaczyła go jako niemal roczny pies. Obserwowała gołębie i przypadkiem jej wzrok trafił na świecącą dużą kulę na niebie, która nie przypominała niczym światła ulicznych latarni.
Zaczęła buczeć i podskakiwać, jakby była w stanie go dosięgnąć i zjeść. W kolejnych latach Morświn to zapominał o istnieniu księżyca, to sobie o nim przypominał i rozglądał się po niebie w jego poszukiwaniu. Bywało, że Świnka stała w oknie pół nocy i merdała do jasnej kuli, a kiedy ta znikała za chmurami obwąchiwała szybę i rozglądała się niespokojnie. Była w niemałym szoku, kiedy księżyc zmieniał się w rogalik, albo połówkę kółeczka.
Psi dzieciak przyglądał się wtedy zjawisku z niepokojem i fukając oglądał się na mnie. To nie był jej księżyc i chciała mi przekazać swoje niezadowolenie z wyciętego podrabiańca. Ona wyczekiwała świecącego balonika, nie bumeranga. Taki księżyc nie był wart jej uwagi i najczęściej został obuczany. Liczyła się tylko pełnia. 
Ostatnie nocne zachmurzenia uniemożliwiały Morfinie przyglądanie się świecącemu koledze z okna. Tym większa była radość, kiedy księżyc pojawił się w swojej pełnej okrągłości, jasny i wyraźny.
"Patrz, wrócił! Wrócił i świeci" mówiły psie oczy i przyklejony do szyby nos.
Podzieliłam się moimi spostrzeżeniami ze znajomą, której pies wpada w zachwyt nad wszystkim co lata. Od motylka, po ptaszki, drony, czy samolot. Każdy balonik, czy bańka mydlana to dla tego psa zaskoczenie i obserwacja obcych zjawisk. Opowiedziałam jej o Morfinie i księżycu, oraz że nie reaguje tak na żadne inne powietrzne ruchy.
- Mój też tak reaguje, tylko że na wszystko - odparła.
- Jak myślisz, co one sobie wtedy myślą, jak tak się temu przyglądają? - spytałam.
- Mój to się pewnie zastanawia jak to działa i czy on też by tak mógł -
- A Morfi? Ona ma w nosie motylki i drony -
- Pewnie myśli, że ta wielka piłka musi kiedyś spaść z tego nieba i czeka na moment kiedy będzie ją w końcu mogła zaaportować -
Może tak być...
W tym wypadku jej cierpliwość zostanie wystawiona na dużą próbę.

piątek, 15 lutego 2019

Workowa trauma

Ostatniej nocy wiał okrutny, bardzo silny wiatr. Psie potrzeby są bezlitosne, więc po molestacji dzwonkiem moich uszu, opatuliłam się najszczelniej jak tylko mogłam i z wąską przerwą na oczy i nos wyszłam na zewnątrz. Nie brałam smyczy, jako że liczyłam na szybkie siku przed blokiem i powrót do ciepełka. Dłuższy spacer był zaliczony wcześniej.
Kiedy tylko wyszłam z klatki uderzył mnie podmuch tak silny, że wyginał mniejsze drzewka. Morfina w swoich trzydziestu kilogramach miała problem opierać się siłom natury i jej prosty zazwyczaj kurs na trawnik zmienił się w slalom. Futro powiewało, uszy trzepotały, ogon poruszał się we wszystkich kierunkach, próbując utrzymać równowagę. Okazało się że Świnek przygotowywał się do grubszej zrzutki. Królowa falującego futra usiłowała obrócić się w każdym możliwym kierunku, ale kiedy tylko wyginała grzbiet, traciła stabilność i przeważało ją do przodu. Gdyby nie refleks przednich łap, jej pysk lądowałby w błocie. Po kolejnej nieudanej próbie spojrzała na mnie wymownie, jakbym potrafiła zatrzymać wiatr i robiła jej na złość. Stanęłam więc przy jej pysku, żeby swoim ciałem odciąć ją chociaż częściowo od wiatru i mieć to już za sobą.
Udało się. Morfi bujała się, walcząc o równowagę, ale pozycja była na tyle stabilna, że mogła przystąpić do części drugiej procesu.
Wtedy zobaczyłam lecący prosto na mnie, niesiony podmuchami pusty worek na śmieci. Stałam naprzeciwko psa, więc była duża szansa trafienia tego swoistego latawca w psi tyłek, przerywając tym samym proces którego przerywać nie chciałam. Wygięłam się do przodu, żeby móc go złapać w locie. Wyglądaliśmy teraz jak dwóch tancerzy, chcących uformować figury tetrisa.
Niestety manewr mi się nie udał, worek leciał za nisko i nakrył sobą ogon i połowę psiego tyłka. Morfina spanikowała. Coś ją dotknęło i próbowało pożreć. Z głośnym piskiem przebiegła pomiędzy moimi nogami i zaczęła uciekać w stronę ławki, obiegając ją dookoła i wracając w moją stronę. Śmieciowy worek już dawno się od niej odkleił i poleciał w swoją stronę, ale ona o tym nie wiedziała. Próbowałam ją zatrzymać słownie, ale napędzana siłą paniki niczego nie słyszała. Wykonywała właśnie trzecie okrążenie trawnika. O dogonieniu jej nie było nawet mowy, więc postanowiłam poczekać aż będzie mnie mijać czwarty raz i zablokować ją ciałem. Udało mi się, ale tylko dlatego że biegła wolniej. Zziajana stanęła i zaczęła oglądać się za siebie. Po zapewnieniach, że nic już jej nie goni trochę się uspokoiła, ale o kontynuacji przerwanego procesu mogłam zapomnieć. Kilka godzin później zostałam obudzona w celu dokończenia dzieła.
Wyszłam ponownie, tym razem na smyczy, żeby łatwiej było mi ją zatrzymać gdyby kolejny worek, czy inny liść miał czelność znowu ją zaatakować. 
Świnek się naprężał i oglądał histerycznie za siebie. Musiałam stanąć od strony jej ogona, żeby w końcu się załatwiła, mając pewność że nic nie pożre jej od tyłu.
Odwaga tego psa zadziwia mnie każdego dnia.

czwartek, 14 lutego 2019

Maraton Buldoga i choroby wrodzone

Wiedzieliście, że psy też mogą mieć zakwasy?
Zapewne tak. Psie zakwasy pojawiają się rzadko i znikają szybciej, jako że w mięśniach tych zwierząt zachodzą inne reakcje chemiczne niż w naszych i są one zazwyczaj w dużo lepszej kondycji od ludzkich. Są jednak ludzie, którzy nie dopuszczają do siebie takiej myśli.

Wiele lat temu, kiedy Morfina była jeszcze małą, włosianą, nieforemną kulką o za długich kończynach względem reszty ciała, miałam znajomą z Buldogiem francuskim. Jej pies miał wtedy trzy lata i był typowym kanapowcem. Spacer w pięć minut, żarełko, łóżeczko. Taki psi Garfield.
Pewnego dnia zebraliśmy się grupką znajomych i postanowiliśmy wybrać się na pieszą wycieczkę do lasu - 40 km w dwie strony. Przyszykowałam psu torbę, jako że wiedziałam iż przez większość trasy będę puppera niosła. Zabraliśmy prowiant, psy i spotkaliśmy się w ustalonym miejscu.
Właścicielka Buldoga przyszła z pociechą, która była z tego faktu bardzo niezadowolona.
- Masz coś, żeby go nieść jak się zmęczy? - spytał jeden z członków wyprawy.
- Bo co? Bo to że masz Huskiego, to mój od razu nie da rady? -
- Nie o to chodzi. On nie jest przyzwyczajony, a mój tak. Poza tym nie oszukujmy się, Buldogi nie są anatomicznie stworzone do maratonów -
- Da radę - odpowiedziała krótko dziewczyna i zamknęliśmy temat, chcąc uniknąć kłótni.
Już po pierwszych kilometrach Buldog zaczął z siebie wydawać dźwięki niezadowolenia i z nadzieją spoglądał na Morfinią głowę, wystającą z mojej torby.
- On też się zmieści - zagaiłam do właścicielki - Mogę go chwilę ponieść, niech sobie odpocznie -
- Nie trzeba, da radę -
Odpuściłam.
W połowie drogi zrobiliśmy postój na napojenie i nakarmienie siebie i psów. Wtedy to właśnie Buldog zaległ na chodniku i chrapiąc głośno udał się na drzemkę. Kiedy próbowaliśmy go obudzić, udawał że śpi i przysuwał się coraz bliżej torby. Ewidentnie nie miał zamiaru uczestniczyć więcej w wycieczce. Odmawiał wstania i dalszego marszu.
Udało nam się przekonać właścicielkę, żeby niosła go w mojej torbie, kiedy Morfina będzie szła. Mogli się przecież zmieniać. 
Skończyło się na tym, że większość drogi powrotnej płaski pychol spędził w torbie, a Morfina na moich rękach i oba psy były z tego bardzo zadowolone.
Następnego dnia miałam problemy, żeby unieść ręce powyżej poziomu ramion. Ubranie się było nadludzkim wyczynem i winić za to mogłam tylko powrotną trasę i fakt, że niosłam psa na rękach zamiast w torbie.
Na spacerze tego dnia spotkałam ponownie właścicielkę anty spacerowicza. Pies nie mógł podnieść nogi, żeby obsikać drzewko i tuptał w miejscu na sztywnych łapach.
- On też ma zakwasy? - spytałam, widząc ile trudu sprawia Buldogowi każdy krok.
- Nie - odparła natychmiast dziewczyna - On tak zawsze chodzi -
Nie wydawało mi się to prawdą, ale odpuściłam.
Mimo, że cierpiałam, byłam z siebie dumna. Szczeniaka nie można forsować, a mnie udało się tego dokonać, niosąc go całą drogę z przerwami na rozprostowanie łap i potrzeby fizjologiczne.
Kilka miesięcy później okazało się, że Morfina cierpi na ciężki przypadek dysplazji i potrzebna jest operacja, żeby jej stan się nie pogarszał.
Po zabiegu właściwie cały tył psa znajdował się w gipsie, a brzdąc dostał ograniczenie ruchu przez 6 tygodni. Nie wiem, czy ktoś z Was próbował kiedyś powstrzymać pełnego energii szczeniaka przed ruszaniem się przez 1,5 miesiąca, ale nie jest to łatwe zadanie.
Znosząc po raz kolejny psa ze schodów spotkałam właścicielkę Buldoga. Powiedziałam jej o dysplazji i o zabiegach, na co ona odparła:
- Bo pies to się musi ruszać, nawet jak nie chce. Masz to swoje noszenie w torbie - 
Zapewniłam ją, że gdybym przeforsowała jej stawy, wynik byłby tylko gorszy.
- Jakoś mojemu nic nie jest -
Tłumaczenie, że to wina genów i wrodzonych predyspozycji, które mają zazwyczaj większe psy nie przyniosły efektów.
Dziewczyna krytykowała głośno fakt, że stosuję się do zaleceń lekarza i ograniczam psu ruch, że wnoszę i znoszę go po schodach, że zabraniam mu bawić się z innymi psami, że jeżdżę z nim na rehabilitację, bo przecież "pobiegałby sobie i by było to samo".
Właścicielka Buldoga przestała się śmiać i zaczęła mnie unikać, kiedy u jej psa zdiagnozowano problemy z oddychaniem, wynikające z takiej budowy pyska. Choroba wrodzona o podłożu genetycznym, która objawy dała dość późno, lub nie zostały wcześniej zauważone.
Pewnego dnia przyszła mnie przeprosić. Musiała wyjechać i bała się zostawić psa w obcych rękach.
Zgodziłam się go pilnować.
Czy przez to przeprosiny były nieszczere? Nie, ale uważam że sytuacja ją zmobilizowała i gdyby nie wyjazd nigdy bym ich nie usłyszała.
Moja babcia miała na takie sytuacje specjalne hasełko.
"Nie śmiej się dziadku z cudzego wypadku".

środa, 13 lutego 2019

Wdech i ostrożnie rozbrajamy

Jeśli macie w domu psa i wychodzicie z nim na spacer, oraz zbieracie jego produkty przemiany materii, ta sytuacja prawdopodobnie przydarzyła Wam się chociaż raz.
Wychodzicie z domu. W jednej ręce smycz, w drugiej woreczki. Nosiciel kleszczy na drugim końcu linki kołuje, szukając odpowiedniego miejsca na spuszczenie bomby. Kołujecie razem z nim, bo smycz krótka, a przecież procesu nie będziecie przerywać. W kuckach zwierzę obeszło już pół podwórka. Wygląda jak włochaty Smeagol. W końcu udaje się znaleźć to jedne, jedyne, idealne miejsce. Przyglądacie się procesowi defekacji, kiedy dociera do Was zapach z siłą uderzeniową małej car-bomby. Woń jest ciężka i odbiera Wam dostęp tlenu. Zastanawiacie się kiedy Wasz pies zdążył wrąbać kilogram kiszonych jaj i skąd je wziął. Zakładacie worek na rękę, nabieracie powietrza i schylacie się po skarby. Oczy Wam łzawią, ale po omacku docieracie do aktywowanej broni biologicznej. Czujecie się jak saper. Każdy ruch wyrzuca w powietrze nową porcję skażenia. Macie wrażenie, że dziura ozonowa powiększa się trzykrotnie. Niechcący wciągacie powietrze. To był błąd. Macie wrażenie, że właśnie odkryliście położenie zaginionej Atlantydy i że spokojnie ogarnęlibyście Esperanto. 
Pies postanawia pozbyć się dowodów i zakopać miejsce zbrodni. Cała ziemia i trawa wyrwana z korzeniami leci Wam prosto w twarz. To przynajmniej częściowo pomaga oprzytomnieć i wrócić na zadaną wysokość. Kryzys zażegnany. Narzędzie masowej zagłady obezwładnione. 
Rozglądacie się dookoła. Najbliższy kosz na gówienka znajduje się na drugim końcu miasta, ponieważ futrzak wybrał dla swoich wydzielin taką, a nie inną lokalizację. Postanawiacie nie zwracać uwagi na marudzących ludzi i z braku pomarańczowego pojemnika szukacie jakiegokolwiek. Jest. Daleko na horyzoncie, dwie ulice dalej. Macie nadzieję, że uda Wam się dotrzeć bez utraty przytomności. Psu w tym czasie zbiera się na czułości. Zaczepia przypadkowych przechodniów, którzy postanawiają podrapać zwierzaka i zagrać w 20 pytań. Przy szóstym nie są już w stanie utrzymać się na wdechu, więc odchodzą. Sytuacja powtarza się kilkukrotnie. Za każdym razem uśmiechacie się przepraszająco i staracie się odejść do miejsca docelowego podróży. Mijacie wycieczkę z przedszkola, narąbanych uczniaków, babcię z bloku obok, dziesięciu znajomych i sznur migrujących dinozaurów. Każdy musi dotknąć pieska i spojrzeć na Was jakbyście w worku nieśli wyłącznie swoje wydzieliny, bo te psie zostały na pewno zabrane przez motylki w plecaczkach z tęczy i brokatu.
Ilość mijanych ludzi jest zazwyczaj wprost proporcjonalna do intensywności zapachu wydobywającego się z worka.
Przedzieracie się przez tłum, jest coraz duszniej. Na ostatniej prostej zastanawiacie się czy nie wykonać pchnięcia kulą, ale obawiacie się detonacji materiałów niebezpiecznych w torebce.
Odkładacie delikatnie bombę do śmietnika i oddalacie się w pośpiechu. Powietrze. Tlen. Meldujecie wykonanie zadania, kiedy Wasz pies znowu wygina grzbiet w pałąk. Produkcja zwiększyła obroty i postanawia przerzucić się na bursztyn w płynie o zapachu kiszonej kapuchy i śledzia w skarpecie.
Wykonujecie szybkie obliczenia mające na celu ustalenie jak zebrać do worka płynną maziaję i ponownie nabieracie powietrza.
Karierę płetwonurka macie po takim treningu zapewnioną. 
Tylko czemu nikt do tej pory nie wpisał spacerów z psem na listę sportów ekstremalnych?

wtorek, 12 lutego 2019

Problem Kauczuka

Spotykam czasem na spacerach psa imieniem Kauczuk.
Kauczuk jest ośmioletnim, niedużym psem po przejściach. Został zabrany ze schroniska, gdzie trafiał regularnie po każdej poprzedniej adopcji.
Łącznie było ich sześć.
Za każdym razem powód oddania był inny: alergia, narodziny dziecka, agresja psa.
Wolontariusze schroniska z każdą adopcją byli coraz ostrożniejsi i uprzedzali nowych właścicieli o problemach psa. Kauczuk był agresywny w stosunku do małych psów i innych zwierząt. Świetnie dogadywał się z większymi psami i końmi, ale wszystko co było mniejsze od niego doprowadzało go do furii. W stosunku do ludzi był przesłodki i uwielbiał się przytulać. Zapewne to przesądzało o decyzjach i skazywało psiaka na częste zmiany rodzin.
Teraz Kauczuk przebywał jednak w rękach właściciela, który sprawiał wrażenie że wie co robi i świadomego problemów psa. Czekała ich długa droga, ale nowy właściciel z pomocą specjalisty walczył dzielnie o wyciszenie agresji swojego futrzastego przyjaciela.
Kauczuk zna Morfinę. Jako, że jest większa dogadują się bezproblemowo. Potrafią razem spacerować i razem się bawić. Czasem psiakowi zdarza się warknąć kiedy Morfi szybciej dobiegnie do rzuconego patyka, ale Świnek dzieli się wtedy zdobyczą i pokazuje że nic się nie dzieje i nikt mu niczego nie próbuje odebrać.
Tego dnia mijając się z właścicielem Kauczuka na chodniku, zatrzymaliśmy się na chwilę żeby wymienić ze sobą kilka zdań. Oba psy na smyczach usiłowały dojść do porozumienia w sprawie leżenia w zamarzniętej kałuży. Dziura z lodem była jedna, a chętnych dwóch i psiaki po chwili zdecydowały, że jak każdy wsadzi łapę do środka, to akurat zmieszczą się po połowie.
Na chodniku raźnym krokiem szła kobieta z Shih tzu na smyczy automatycznej. Widząc nas uznała za stosowne dołączyć do kółeczka wraz ze swoim psem. Czujne oko właściciela Kauczuka wypatrzyło niewiastę i zatrzymało ją w połowie drogi słowami:
- Proszę nie podchodzić, ten mniejszy się rzuci -
Kobieta stanęła i przyglądając się z uśmiechem naprężającemu się już psu rzekła radośnie:
- Ale on jest taki słodki. Moja nic nie zrobi. To jest pies, czy suka? -
- Pies, ale to nie ma znaczenia. Mój może jej zrobić krzywdę. Naprawdę, proszę nie podchodzić -
Właścicielka psa nie ruszała się z miejsca. Jej suka podchodziła coraz bliżej jeżącego się Kauczuka, nieograniczona rozciągliwą smyczą. Jakby nie istniała blokada.
- Przecież widzę, że nie jest agresywny. Stoi koło tego dużego, to małego się przecież nie będzie bał. Poza tym pies z suką się zawsze dogada -
Ledwo Kobieta zdążyła dokończyć zdanie, Kauczuk wystartował jak bolid Kubicy i gdyby nie refleks jego właściciela, z małej suczki niewiele by prawdopodobnie zostało.
Krzyk niewiasty, fruwające Shih tzu lądujące na rękach, Kauczuk obrócony tyłem i próba przekonania go chrupkami, żeby nie patrzył teraz w stronę suczki.
- Powinien mieć kaganiec! - rzecze wystraszona kobieta, odsuwając się na wszelki wypadek na dalszą odległość.
- Ostrzegałem panią. Którego słowa w zdaniu "Proszę nie podchodzić" pani nie zrozumiała? Naraża pani swojego psa i kiedyś to się może źle skończyć - odparł właściciel agresora, pilnując by głowa psa była zwrócona w stronę Morfiny.
Są ludzie, którzy za nic nie potrafią przyznać się do błędu i właścicielka suki do takich właśnie ludzi należała.
- On tylko dlatego zaatakował że tam jest większa suka. Bo on się jej bał, ale się bał zaatakować większą, więc się rzucił do mojej. To jej wina -
- Pani jest niepoważna. Mój pies nie lubi mniejszych od niego psów, dlatego zaatakował. Pytanie było dlaczego pani nie zabrała psa, kiedy o to prosiłem? -
- To jest nienormalne! - rzuciła kobieta i z psem na rękach oddaliła się, oglądając za siebie.
Długo jeszcze próbowałam dojść do logiki niewiasty, ale byłam zmuszona się poddać. 
Pozostaje uznać winę Morfiny, która stała obok...

poniedziałek, 11 lutego 2019

Kiwi, kiwi, kiwi, kiwi

Okienko. Co zrobić z trzygodzinnym okienkiem w zajęciach? Do domu opłaca się wrócić tylko tym, którzy mieszkają na miejscu. Reszta najczęściej maszeruje do bufetu, albo włóczy się po mieście.
Tak jest i tym razem. W oczekiwaniu na kolejne zajęcia grupa się rozdziela. Część udaje się do akademików na popołudniową drzemkę, lub żeby zjeść obiad, a część zostaje w budynku uczelni. Na tę drugą część składam się ja oraz moja koleżanka. Siedzimy, rozmawiamy, popijamy herbatę, kiedy podchodzi do nas znajomy.
- Cześć dziewczyny, okienko? Sprawa jest -
- Jaka? -
- Bo kupiłem kiwi w promocji i trochę przesadziłem z ilością. A ono się okazało tak dojrzałe że nie wytrzyma do jutra. Lubicie kiwi? -
Zerkam na gościa w poszukiwaniu objawów zgazowania, ale źrenice ma w normie.
- Kiwi? Zapraszasz nas na jedzenie kiwi? -
- No. Sam nie dam rady tego zjeść -
- Po co kupiłeś tyle kiwi? -
- Tanie było! -
Spoglądam na koleżankę, ona przytakuje. Decyzja podjęta.
- No dobra, w sumie i tak nie mamy co robić -
Tym oto sposobem przyjmujemy nietypową propozycję i maszerujemy do akademika. Wchodzimy do pokoju. Kiwi jest wszędzie. Na stole, na podłodze, na krzesłach.
- Ileś Ty tego kupił?! - pytam.
- Sześć kilo, ale nie bój nic. Mamy jeszcze dwóch ziomków do pomocy -
Faktycznie. Przy kaloryferze siedzi dwóch studentów mechaniki i dłubie łyżeczkami w owockach.
- Czyś Ty zwariował? Kupiłeś sześć kilo kiwi? -
- Właściwie to siedem, ale kilogram już poszedł. Ok, wiem. To był błąd. Liczyłem, że część zabiorę do domu, ale one nie wytrzymają do weekendu. Pomóżcie -
Szybką matematyką wychodzi że każdy z nas musiałby zjeść ponad kilogram. 
Powodzenia.
Znajomy widzi naszą niepewność i rzuca szybkie:
- Tyle ile dacie radę. Zawsze coś ubędzie -
- No dobra, dawaj sprzęt - rzuca koleżanka i siadamy w kółeczku. Wygląda to komicznie. Jak jakiś rytuał ofiarowania kiwi owocowemu bóstwu. Brakuje tylko świec i mistrza ceremonii.
Dostajemy łyżeczki, nożykiem nie dałoby rady. Owoce są jak naprężone balony i ma się wrażenie że mogą wybuchnąć w każdej chwili. Są jak mus w skorupce, ale smakują całkiem nieźle.
Z każdą minutą przybywa skórek, a ubywa włochatych kuleczek. Na twarzach towarzystwa zaczyna malować się jednak coraz większa niepewność.
- Dobra, wiecie co? Tak samo to nie wejdzie. Idę po czystą -
Męska część towarzystwa jakby weseleje i wykazuje nagły przypływ determinacji.
- Będziecie pić? - pyta koleżanka.
- Tylko trochę -
- Ja odpadam - oświadczam, opróżniając kolejne kiwi - Mam jeszcze dzisiaj zajęcia -
Koleżanka dołącza i jako grupa abstynentów obserwujemy proces opróżniania butelki Żołądkowej Gorzkiej.
Gdzieś tak w połowie flaszki jeden z mężczyzn oświadcza, że:
- W sumie kiwi to takie małe arbuzy, tylko są zielone i mają włosianą skorupkę zamiast twardej -
Reszta przytakuje, jakby doszedł do jakiegoś niesamowitego odkrycia. To ma tyle sensu jak stwierdzenie, że jabłko to taka gruszka tylko bardziej kulista.
Zabawa zaczyna się przy drugiej butelce.
Jeden z towarzyszy z bladą twarzą wyciąga telefon i szperając w nim zaczyna z niepokojem przyglądać się owocom. Zapewne googluje, czy można przedawkować kiwi i jakie są objawy. Drugi z nich zaczyna zastanawiać się czy mają kota, głaszcząc zwierzę po głowie. Najwyraźniej jadł te bardziej sfermentowane okazy. Trzeci odkrywa zaskoczony, że może być uczulony, bo jego mama nie dawała mu jakiś owoców jak był mały i to mogło być kiwi. Spogląda na zjedzoną ilość i zaczyna obliczać koszty trumny i pogrzebu.
Grupa pijąca zastanawia się wspólnie, czy można mieszać kiwi z innymi owocami i czy efekt będzie taki sam jak po zmieszaniu alkoholu. Jeden z nich zaczyna mieć stan podgorączkowy (na pewno po kiwi, gdzie tam od wódki) i żegna się ze światem, oświadczając że bardzo wszystkich szanuje, a najbardziej Marylę Rodowicz. 
Chwilę później jeden ze studentów przytula kaloryfer, a dwójka śpiewa znane hity jak "Dziś prawdziwych kiwi już nie ma", "Kiwi na biegunach" czy "Jadą kiwi kolorowe".
Został kilogram kiwi. Ani ja, ani koleżanka nie jesteśmy w stanie już na nie patrzeć, postanawiamy się wycofać zanim zwrócimy to co udało nam się przełknąć.
Drzwi otwierają się nagle i wchodzi kolejny lokator. Wszędzie walają się łupinki kiwi. Gość ma minę jakby zastał nas siedzących na workach z kokainą.
- Co tu się dzieje? -
- Szymuuuś. Szymek chcesz kiwi? Już mało zostało, a my już nie dajemy rady -
Wymykamy się życząc reszcie miłego dnia i wracamy na zajęcia. W naszych żyłach płynie teraz czysty sok z kiwi i żołądki nie są z tego powodu zachwycone. Słuchając o wirnikach, staramy się nie patrzeć na animacje by utrzymać buzującą fontannę wewnątrz organizmu. Jest ciężko, ale jakoś się udaje.
Mam wrażenie, że już nigdy nie spojrzę na kiwi w ten sam sposób.
Znajomych widzimy na zajęciach dopiero dwa tygodnie później, więc pewnie odchorowywali zielone dobro.
Wnioski wysuwają się same.
Kiwi to słaba zagrycha, a promocje nie zawsze działają na korzyść.

niedziela, 10 lutego 2019

Kłótnia w mięsnym i psie niewolnictwo

Lokalny mięsny. Godziny popołudniowe.
- Dwie porcje rosołowe proszę - mówi kobieta na początku kolejki.
- Rosołek będzie? - pyta ekspedientka.
- Nie, to dla pieska, się mu ugotuje -
- Ale tu pani ma mało mięska. Może jakieś udko dać? -
- Nie, on kości zje -
- Nie daje się kości z kurczaka psu, zwłaszcza ugotowanych - odzywa się kobieta bliżej mnie.
- Bzdura. Kości są zdrowe... na kości -
- Ale nie takie małe, bo mogą się powbijać w przełyk -
- Jakoś mu się nigdy nie wbiły, a pani co? Pewnie tą sproszkowaną chemią karmi swojego -
- To jest sucha karma dobrej jakości. Jest tam dużo mięsa i... -
- Jasne - przerywa kobieta obsługiwana przy ladzie - Wierz pani dalej w to co piszą. Ja widziałam jak pani z nim wychodzi i powiem pani tyle że to nie jest zdrowy pies. A obroża i smycz to znęcanie się. Tak się kiedyś niewolników prowadziło. Mój normalnie chodzi bez niczego jak człowiek -
- Coś jeszcze oprócz tych porcji? - wtrąca ekspedientka.
- Ty mi o znęcaniu będziesz mówić? Ty się lecz na głowę kobieto, Ty swojego psa udusisz kiedyś tymi kośćmi -
- Prędzej Ty swojego tą obrożą -
- On ją nosi dla bezpieczeństwa wariatko! To jest miasto, jeżdżą samochody, a co jak ucieknie? -
- Jakby Cię kochał to by nie uciekł, ale kogoś takiego nie może kochać skoro się nad nim znęcasz. Pewnie mu jeszcze czipa wszczepiłaś jak maszynie jakiejś -
- Może po Twojego karakana nikt by się nie schylił, ale mojego ktoś chciałby ukraść. Jest zabezpieczony przynajmniej -
- Dwa czterdzieści trzy - próbuje się przebić ekspedientka.
- Do animalsów Cię trzeba zgłosić -
- To Ciebie trzeba zgłosić! -
Kobieta płaci i wychodzi razem ze swoimi porcjami. Nastaje błoga cisza.
Wychodzi na to, że właściciel właścicielowi nierówny, chociaż w tym przypadku słowo "właściciel" nie wydaje się odpowiednie.
W końcu za bardzo kojarzy się z niewolnictwem.

sobota, 9 lutego 2019

Groźny cukiereczek

Wracam z Morfiną ze spaceru. Właściwie do pokonania zostaje nam ostatnia prosta. Na horyzoncie stoi mężczyzna z małym psem na smyczy. Psiak sięga nieco powyżej kostki. Płaski pyszczek, rozmiar chlebaka i za duże uszy, które stoją wbrew prawom grawitacji, chyba tylko dzięki sile woli. Gdyby pies się postarał pewnie mógłby na nich odlecieć. Słowem - sama słodycz. Cukierek wypatruje Morfi i zmienia się w rybę na żyłce. Dwa kilogramy furii wije się jak wąż i ujada wściekle swoim cienkim głosikiem.
Postanawiam przejść na drugą stronę ulicy, żeby nie denerwować karzełka. Po co ma się wściekać. Kiedy docieram do pasów dźwięk ujadania staje się jakby bliższy i dołącza do niego nawoływanie mężczyzny. Drobne gniewne biegnie w naszym kierunku na pełnej prędkości, powiewając uszami jak flagą i ciągnąc za sobą smycz, która musiała wyślizgnąć się z dłoni właściciela. Mężczyzna biegnie za psem krzycząc jego imię, ale krótkie nóżki napędzane nienawiścią okazują się szybsze. Morfina wycofuje się lekko widząc rozpędzony, wokalny pocisk i merda zawzięcie ogonem chcąc zapewnić małego kosmitę, że przybywa w pokoju i nie ma wrogich zamiarów. Takie sygnały nie działają na księcia ciemności, który z warkotem małego niedźwiedzia zmniejsza skutecznie dzielący nas dystans. Morfina tracąc nadzieję na pokojowe rozwiązanie sytuacji chowa się za moimi nogami i obdarza mnie spojrzeniem pt. "On chce mnie zabić, interweniuj". Wysuwam się do przodu, gotowa przyjąć psie zęby na siebie. To nie byłby pierwszy raz. Moja kartoteka pogryzień jest bogatsza nawet od Morfinowej właśnie przez takie sytuacje. Pocieszam się faktem, że mniejsze zęby bolą mniej i jak będę mieć szczęście nie przejdą przez kurtkę. Jeśli pies będzie próbował mnie wyminąć i dostać się do Świniaka, ucierpią odkryte dłonie, ale nie takie stworzenia były już w nie wczepione. Morfina kuli się w sobie kiedy niespodziewanie pies-szybowiec zatrzymuje się dwa metry od nas. Jego furia zmienia się w niepewność. Z daleka puchaty wróg wyglądał zapewne na mniejszego. Cukierek dalej ujada, ale zachowuje dystans bojąc się podejść bliżej do sporo większego psa. Chęć mordu podpowiada mu żeby nie przerywać szarży, jednak instynkt samozachowawczy ma inne plany.
Właściciel dobiega do psa i łapie za smycz, odciągając potworę, która czując opór linki znowu zaczyna swój taniec węgorza.
- Bardzo panią przepraszam, wyrwał się skubaniec -
- Nie no, nic się nie stało -
- Kurczę, jakby ten pani mu się odwinął to by nie było co zbierać -
Spoglądam na Morfi, która widząc ujarzmioną bestię powoli odkleja się od moich nóg.
- Wie pan, to by raczej nie nastąpiło - odpowiadam i patrzę jak mężczyzna odchodzi, biorąc uszatka na ręce.
Drobince wraca tryb mordercy.
- Skończ się wydzierać, gówno byś zrobił. Tylko w pysku jesteś mocny - przemawia do psa właściciel - Jak większość ludzi. Taki chojrak a przed chwilą nie byłeś taki cwany kozaku -
Coś w tym jest.
Coś w tym kurczę jest.

piątek, 8 lutego 2019

Puchaty Morświn

* Za ile będziesz? Jest dość zimno * - Piszę wiadomość do znajomego, z którym umówiłam się na spacer.
Drepczę w miejscu, próbując złapać odrobinę ciepła w moim kokonie z dwóch swetrów i kurtki. Wyglądam jak Eskimos ale mało mnie to obchodzi, nienawidzę zimna. Morfina w tym czasie leży w największej zaspie, jaką była w stanie wypatrzeć i spogląda na mnie zadowolona.
- Nie popisuj się, pogadamy w lato - wyrzucam psu, kiedy w kieszeni odzywa się charakterystyczne *ding*.
* Wejdź do środka, mam mały poślizg * - odczytuję z ekranu telefonu i ruszam w stronę bloku. 
Faceci... a mówią że to kobiety nigdy nie potrafią uszykować się na czas.
Wchodzę po schodach. Czwarte piętro wysysa ze mnie ostatnie tchnienia i wolę walki ale docieram na miejsce.
- Hej, wybacz, już zaraz idziemy, wejdźcie do pokoju tam poczekajcie - wita mnie od progu człowiek, który punktualnie się tylko urodził, a potem było już gorzej. Ściągam buty, kurtkę, resztę warstw odpuszczając dwóm swetrom i wkraczam z Morfiną do salonu. Rzucam się na kanapę i wpatrując się w sufit miziam psa, który umościł się już koło mnie na bardzo puchatym dywanie.
Morfina chrumka i szturcha mnie łapą domagając się bardziej intensywnego miziania. Smyram psa na oślep i zastanawiam się ile przyjdzie mi czekać.
Świnkowi jednak mało, drapie mnie bezlitośnie łapą wydając z siebie dźwięki zepsutego miksera.
- No przecież Cię głaskam, co marudzisz? - odpowiadam nasłuchując stukania talerzy w kuchni - Niewdzięczna buło, może dla odmiany Ty mnie pomasujesz trochę? -
Mój monolog przerywa kolega, szukający kluczy od mieszkania. Wkracza do pokoju, spogląda na mnie, przerzuca wzrok na komodę, po czym znowu na mnie spogląda. Jego mina wyraża zdezorientowanie.
- Co Ty robisz? - pyta.
- Nic? Czekam na Ciebie? To już się człowiek nie może położyć? -
- Nie o to chodzi. Co robisz temu dywanowi? Mam Was zostawić na chwilę samych? -
- Jakiemu dywanowi? - pytam, przekręcając się na bok i zastanawiając się czy to o Morfinie. Bezczelność. Spoglądam na podłogę. Pies leży nieco dalej niż przypuszczałam. Przyglądam się mizianemu obiektowi.
No cóż, przynajmniej wiadomo dlaczego Morfina wydawała z siebie jęki niezadowolenia i dezaprobaty.
Tak. Przez dobre dziesięć minut miziałam puchaty dywan.
No co zrobisz? Nic nie zrobisz...