Etykiety

Co tu się dzieje?

Witam!
Szybkim wstępem: Morfina to moja suka (Golden Retriever), przez którą wielokrotnie jestem świadkiem sytuacji których normalnie bym nie zobaczyła. Te sytuacje są opisywane na tym właśnie blogu. Jeśli jesteś tu przypadkiem to wiedz, że bardzo zbłądziłeś.

piątek, 31 maja 2019

Alergolog

Wizyta kontrolna w poradni alergologicznej. Jestem tu co pół roku.

Wchodzę do środka, siadam obok oczyszczacza powietrza i czekam na swoją kolej. Dzieci płaczą, dorośli gonią je po poczekalni, a pielęgniarki próbują wytłumaczyć matkom, że bąble po testach są normalne i powinny występować.
Lekarz mnie woła, więc wciskam się do gabinetu.
- Dzień dobry i jak tam?
- Nie jest źle.
- Mhm, a tak szczerze? Jakie jest nasilenie kataru?
- Nie narzekam, oddychać nie mogę tylko w nocy.
- ...
- Kiedyś nie mogłam nawet i w dzień, więc chyba jest poprawa.
- Przyjmuje pani jakieś leki?
- Obecnie nie.
- Ma pani zwierzęta?
- Mam.
- Jakie?
- Pies i trzy szczury.
- Dobrze pamiętam, że na ostatniej wizycie był tylko pies?
- Dobrze pan pamięta.
- No cóż, nie będę po raz kolejny powtarzał, że w pani przypadku większa ilość alergenów nie jest wskazana, ponieważ i tak nie zmieni pani zdania, racja?
- Racja.
- Może się pani nabawić astmy.
- Panie doktorze zwierzęta na mnie nie działają. To z pyłkami mam problem.
- Nawet jeśli nie uczulają panią wydzieliny i zadrapania, to w futrze zwierząt jest pełno roztoczy.
- Byłam odczulana na roztocza, pamięta pan?
- To nie znaczy, że alergia zniknęła, została tylko stłumiona.
- Została stłumiona dobrze, przeszkadzają mi pyłki.
- Największą alergię miała pani na koty.
- Nie mam kotów.
- Przebywa pani z kotami?
- Nie.
- Obowiązuje mnie tajemnica lekarska, a panią szczerość.
- Może troszkę... Ale jak tylko jest źle to odchodzę.
- Powiedzmy, że wierzę. Proszę pokazać ręce.
- Ok.
- Zadrapania.
- Zdarza się, ale bąbli nie ma. Nic mnie nie swędzi.
- Jakieś inne objawy oprócz zatkania nosa?
- Łzawią mi oczy strasznie, można coś z tym zrobić?
- Kiedy zwłaszcza?
- Jak koszą trawę. Wtedy płaczę cały dzień jakbym sobie gałki cebulą natarła.
- Przepiszę coś pani.
- Super.
- Proszę się zgłosić jeśli objawy by się nasiliły, a jak nie to na jesieni.
- Jasne.
- Planuje pani więcej zwierząt?
- Planować nie planuję, ale szczurów też nie planowałam teraz posiadać.
- Proszę dezynfekować ręce po zabawie ze zwierzętami.
- Ale ja właściwie cały czas któregoś dotykam. Poważnie na nie nie reaguję, zdaje się, że się odczuliłam.
- To się zdarza, ale bardzo rzadko. W większości przypadków alergia się pogłębia i powoduje przykre konsekwencje.
- No to ja chyba jestem tym rzadkim przypadkiem.
- Powtórzymy na jesień testy i zobaczymy jak rzadkim.
- Ok.
- Ciężko się z panią współpracuje. Jakby mówić diabetykowi żeby nie jadł słodkiego, a on był cukiernikiem.
- Panie doktorze można mi odebrać jedzenie, wodę i dostęp do światła, ale nie zwierzęta. 
- Dobra. Brać leki i dzwonić jak się pogorszy.
- Jasne, miłego dnia.
Wychodzę z gabinetu i manewruję między kaszlącymi gnomami z receptą w dłoni. Rozumiem zmartwienie lekarza, ale jakbym miała przedstawić moje położenie w tej sytuacji, to najlepiej zobrazowałby to ten mem.

czwartek, 30 maja 2019

Żywa kula u nogi

Opowiem Wam dziś o człowieku którego ciężko polubić. Ciężko go nawet zdefiniować. Zanim powiecie, że przy bliższym poznaniu każdego można zaakceptować poczekajcie do końca historii.

Jak większość z Was pewnie wie jestem na szóstym semestrze studiów inżynierskich. Oznacza to, że za pół roku będę się bronić. Zamiast jednak skupić się na pracy inżynierskiej i projekcie eksperymentalnym, praktykach, czy innych bardzo istotnych sprawach zarówno ja jak i pozostała część grupy zmuszone jesteśmy walczyć z jednym człowiekiem który powinien być po tej samej stronie ogrodzenia co my.
Od początku grupa była nieliczna ponieważ niewiele osób wybierało ten kierunek. Zaczęliśmy pierwszy semestr w 11 osób. Nikt nikogo nie znał ale jako, że człowiek to stworzenie społeczne szybko zorganizowaliśmy wyjście integracyjne na pizzę na którym większość przełamała lody, więc do odkrycia zostały tylko osoby których na spotkaniu nie było. Mimo, że znaliśmy się słabo należało wybrać starostę grupy.
Pamiętam to jak dziś. Na lekcji matematyki profesor wstał i zapytał grupy, czy starostą może być cichy, wątły pan siedzący na samym przedzie i nierozmawiający z nikim. Nie znaliśmy go dobrze, ale nikt nie wyrywał się do pełnienia tej funkcji więc przytaknęliśmy. Zdziwiło nas, że propozycja wyszła od prowadzącego, a nie od samego chętnego, ale z drugiej strony mógł być po prostu nieśmiały. 
Nie wiedzieliśmy wtedy, że popełniliśmy największy błąd jaki mogliśmy popełnić.
Starosta nie był nieśmiały. Był po prostu wycofany. Na przerwach nieuchwytny, zawsze spóźniony na zajęcia pomimo mieszkania najbliżej uczelni, nigdy się do nikogo nie odzywał i unikał jakiegokolwiek kontaktu międzyludzkiego jak ognia. Nie odpowiadał na telefony, sms-y, maile, ani nie uczestniczył w żaden sposób w życiu grupy. Do tego wszystkiego podejmował decyzje o terminach egzaminów i kolokwiów w imieniu grupy nie informując o tym nikogo. Bardzo słaby materiał na starostę. Dochodziły również jego problemy z higieną które skutecznie odpychały odważnych chcących nawiązać bliższy kontakt. Nie oceniam, naprawdę. Każdy może mieć gorszy dzień, mniej środków, albo po prostu nie mieć czasu. Każdy ma też inne normy społeczne, ale zajadanie się wędzoną rybą, jajkami, czy czosnkiem na zajęciach nie jest najlepszym pomysłem. Nie wiem jak wytrzymywał to jego żołądek, ale gość wgryzał się w główkę czosnku jak w jabłko i potrafił zjeść go naprawdę dużo. Mieliśmy jednak w grupie osoby wrażliwe zapachowo i nie pomagały nawet otwarte okna. Te osoby chodziły z bólem głowy i mdłościami, ponieważ nie chciały być niemiłe i skarżyć się na otoczenie. Podjęliśmy próby podjęcia tematu. Najpierw bardzo subtelne i delikatne, później dużo bardziej bezpośrednie, ale jedyne co udało nam się osiągnąć to spożywanie posiłków poza salą. Nie pomagało to ani trochę. Zapach wchodził razem z człowiekiem. Odpuściliśmy i przestaliśmy zwracać na to uwagę na tyle na ile było to możliwe. Odpuszczaliśmy w wielu sprawach. Nie chcieliśmy budować konfliktów w tak nielicznej grupie. Najwidoczniej człowiek bał się wampirów i chciał w ten sposób się przed nimi uchronić, albo bardzo nie chciał złapać przeziębienia.
Jak to zwykle bywa, przy pierwszej sesji (System Eliminacji Studentów Jest Aktywny) odpadła nas połowa. Grupa przestała być liczbą, a zaczęła być cyfrą. Można by pomyśleć, że im mniej osób tym lepsze relacje. Cóż, nie zawsze. Po wielu nieudanych próbach porozumienia się ze starostą postanowiliśmy zwolnić go z tej funkcji i zatrudnić na miejsce kogoś z kim mieliśmy dobry kontakt i kto byłby naszym pośrednikiem między grupą, a wykładowcami. Pomysł nie przypadł chłopakowi do gustu, ale przemówiła demokracja. Nowa starościna była bezbłędna (do tej pory pełni tę funkcję) i co najważniejsze miała dobry kontakt z resztą. Była punktualna, można było z nią porozmawiać, nie było żadnych problemów z łącznością i przed ustaleniem terminu zawsze najpierw konsultowała się z grupą.
Problem rozwiązany?
Nie bardzo.
Profesorowie wciąż mieli numer telefon ex starosty i to pod ten numer dzwonili. Zanim do każdego prowadzącego doszła informacja o zmianie musieliśmy wielokrotnie odkręcać ustalenia w których nie braliśmy udziału. Chłopak walczył przeciw grupie na każdym kroku. Zawsze miał inne zdanie, a jego głos nigdy nie pokrywał się z naszym. Próby przekonania i logicznej argumentacji były odrzucane szybkim "Mnie nie pasuje rano, bo ja się chcę wyspać", albo "Dlaczego nie możemy tego pisać wieczorem? Jakie macie argumenty?" 
Może na przykład takie, że większość z nas dojeżdżała i niektóre połączenia o tej godzinie były bardzo rzadkie. Do tego o tej porze wszyscy byli już zmęczeni i nie myśleli tak płynnie jak rano. Niestety jego racje były zawsze stawiane wyżej niż racje sześciu innych osób. Ciągła walka była bardzo męcząca i frustrująca. Czasem ustępowaliśmy twierdząc, że skoro my zrobiliśmy mu przysługę, to następnym razem on się odwdzięczy i zgodzi się na nasze godziny. Nic bardziej mylnego, porozumienie było nie do osiągnięcia. Człowiek-kotwica uprzykrzał nam życie semestr za semestrem i kiedy opuszczały nas kolejne osoby on stawał się coraz bardziej uciążliwy i defensywny. Mniejsza ilość osób oznaczała mniej walczących i jego rosnącą przewagę.
Na szósty semestr dotarła nas tylko czwórka. Niestety sesja miała bogate żniwa i wielu poległo na polu bitwy z indeksem w dłoni. Termodynamika nie była dla nas łaskawa. Zostałam ja, dwie dobre koleżanki i pan "Ma być jak ja chcę, albo wcale". Można pomyśleć, że najstarszy człowiek (prawie 30 lat) w tak małej grupie odłoży w końcu kij i zacznie współpracować. Jak się okazało mądrość nie zawsze przychodzi z wiekiem. Za każdym razem kiedy z ust profesora padało pytanie "Kiedy chcecie pisać?" nasza trójka potrafiła ustalić pasujący każdemu termin i godzinę w 45 sekund. Ustalanie terminu właściwego trwało jednak dniami, ponieważ chłopak odrzucał wszelkie możliwe propozycje. Jego spóźnienia zaczęły sięgać godziny, co stanowiło ponad połowę czasu trwania zajęć i przez to zaczął mieć problem z systematyką swoich notatek.
Na początku udostępniałyśmy mu je mimo jego problematyczności i faktu, że nigdy nie dostawałyśmy nic w zamian. Nie mogłyśmy liczyć nawet na "dziękuję". Nie było też mowy o "proszę", albo "czy mogłabyś?" O nie, nie. To było żądanie. Jakby miał wszelkie prawo do tych notatek, a naszym obowiązkiem było mu je dać. Kiedy jednak zaczął pisać maile do prowadzących za naszymi plecami i ustalać z nimi przesunięcia terminów ustalonych przez grupę uświadomiłyśmy mu, że "przegła się pałka" i koniec z dostawą notatek. Kłótnie zaczynały być coraz częstsze i coraz bardziej żywiołowe. Potrafił wyprowadzić z równowagi zarówno nas jak i prowadzących swoim podejściem do tematu i brakiem zorganizowania. Gość miał samych wrogów i to na całej uczelni. Jego nazwisko stało się sławne i przypisane do "tego co się wiecznie spóźnia i robi problemy". Nie było jednak rady, musiałyśmy wytrzymać z nim jeszcze pół roku.
Odcięty od notatek zaczął nas szantażować wiadomościami o treści "Dużo bardziej opłaci Wam się dać mi te notatki niż odkręcać to co napiszę do prowadzących. Nie chcecie tego". Całe wieczory zamiast na naukę lub wypoczynek spędzałyśmy na próbie przemówienia mu do rozsądku i uświadomienia mu jego pozycji. Trzymałyśmy się razem, miał więc problem znaleźć poparcie którego szukał podważając szyk z każdej strony. Liczył na brak lojalności, lecz się go nie doczekał. Nie miał zamiaru się jednak poddać, więc kiedy po kolejnym szantażu nie otrzymał niczego, postanowił narobić problemów na skalę większą niż do tej pory. Konflikt trwał kilka dni i zaskutkował zablokowaniem naszej wspólnej poczty elektronicznej. Mail grupowy był nam potrzebny do kontaktu z wykładowcami, otrzymywania informacji i instrukcji do zajęć. Teraz nikt nie miał do niego dostępu, a chłopak upierał się, że to my zablokowałyśmy pocztę. Twierdził, że go okłamujemy i zmieniłyśmy hasło. Zaczął nam grozić kontaktem z dziekanatem (jakby dziekanat obchodziły nasze wewnętrzne problemy) i pisać do każdej z osobna, że żąda dostępu do skrzynki.
Żałuję, że udostępnianie prywatnych rozmów osób trzecich jest nielegalne i nie mogę Wam pokazać screenów, bo bylibyście w szoku widząc szał w jaki wpadł ten człowiek i spiralę nienawiści jaką sam się nakręcał.
Niestety mogę Wam tylko pokazać wiadomości wysłane przeze mnie.





Udowadnianie mu, że się myli i nikt z nas nie ma dostępu do poczty było jak próba złapania wiatru. Niewykonalne.
Co ciekawsze jako, że sam był właścicielem poczty i założył ją kiedy był jeszcze starostą tylko on miał szansę odpowiedzieć na pytanie weryfikujące (miejsce i data studiów jego matki) i tym samym odblokować do niej dostęp.
Okazało się jednak, że przez obsesję na punkcie inwigilacji podawał fałszywe dane gdzie tylko mógł i zapomniał co wpisywał trzy lata temu jako odpowiedź na te pytanie. Dalej upierał się, że któraś z nas zmieniła te pytania, ponieważ przyznanie się do błędu kosztowało go zbyt wiele.
Zostaliśmy więc bez kontaktu z profesorami. Całkowicie odcięci od wykładowców.
Nad ranem dowiedziałyśmy się, że chłopak wysłał na nas maila do dziekanatu ze skargą. Poszłyśmy tam i zdziwionym paniom wyjaśniłyśmy sprawę od początku do końca. Odpowiedziały, że one nie wnikają w sprawy grupy i doskonale nas rozumieją, ponieważ same miały już z owym panem do czynienia. Podałyśmy paniom nowego maila którego założyła starościna i poprosiłyśmy o nie odpowiadanie na poprzednią skrzynkę gdyby stała się znów aktywna. Rozesłałyśmy również maile do wszystkich prowadzących (ponad 30 osób) o zmianie adresu skrzynki. W tym czasie chłopak był już w dziekanacie trzy razy, w tym raz zaraz po nas i żądał interwencji. Poinformował nas, że to się otrze o wyższe stanowiska jeszcze zanim zdążyłyśmy mu powiedzieć o nowej poczcie. Pewnie gdyby mógł wysłałby petycję do papieża.
Usłyszałam też, że starosta zachowuje się jak rozkapryszona księżniczka, a mnie brak ogłady i rozumu.
To zachowanie przypomina mi małe dziecko którym mentalnie wciąż jest i skargi w stylu "Ona mi nie chce oddać zabawki i uderzyła mnie w szczepionkę". Wiemy, że jeśli damy mu hasło do nowej skrzynki problemom nie będzie końca, więc dla naszego spokoju mentalnego rozważamy informowanie go o wszystkim sms-ami i ograniczenie mu dostępu do poczty grupowej. Nie chcemy tego robić ponieważ mimo wszystko jest częścią grupy, ale przy jego obecnym zachowaniu takie wyjście wydaje się najrozsądniejsze.
Jeszcze pół roku...
Muszę wytrzymać jeszcze tylko pół roku.

środa, 29 maja 2019

Norsk Lundehund i wybrakowany Świniak

Spaceruję z psem po tych łąkach zielonych posrebrzanych zaschłymi pozostałościami psiej przemiany materii. Z łanów trawy wychyla się psi łeb. Chwilę później przednie łapy, tylne i w końcu merdający ogon.
Rozradowany podrostek kręci się między nogami Morfiny i popiskuje, kiedy świniak próbuje określić co to za stworzenie i czego szuka na podwoziu. Morfinie udaje się zlokalizować pysk delikwenta i bez zbędnych ceregieli przechodzi do obmywania językiem szczenięcej głowy.
- Atena! - słyszę gdzieś w oddali - Atena!
W trawie po pas brodzi mężczyzna ze smyczą, ciągnąc za sobą starszą kobietę.
Pies słysząc swoje imię przerywa na chwilę zabawę w "kto będzie bardziej uległy" i rozgląda się dookoła.
- Tutaj jest - odzywam się jak ten ostatni konfident, ale w tym gąszczu w życiu by psiaka nie znaleźli.
- O, znalazłaś kolegę? Nie ugryzie?
- Nie - odpowiadam zastanawiając się co by się działo gdyby Atena wpakowała się pod nogi psu, który nie ma ochoty na bliskie kontakty. Prawdopodobnie beztroski właściciel zbierałby teraz resztki psa w gęstwinie.
- Pani go puści, niech pobiegają - słyszę z usta właściciela małej wyderki.
- Nie. Jest za gorąco dla niej na bieganie. Ma problemy z sercem i słabo u niej z chłodzeniem.
- No co pani, przecież to pies.
- Owszem pies. Suka konkretnie.
- To jak serce chore?
- Normalnie, taka wada. 
- I biegać nie może?
- Może, ale nie kiedy jest tak ciepło. Do tego krótko, bo stawy i tak są już obciążone.
- A bo to te, Labradory. Taka pospolita rasa, zepsuta zupełnie.
- Raczej Golden, dlaczego zepsuta?
- No co to ma być. Jakieś serce, jakieś stawy. Pies ma być zdrowy i biegać kilometrami w śnieg, w deszcz, w upały. Jak mój. Bo to rzadka rasa jest. Norsk Lundehund. Sześciopalczasty, odporny i niezepsuty.
- Przestań pierdzielić jakbyś samochód tej pani sprzedawał - odzywa się kobieta stojąca do tej pory z tyłu - Pies jest pies. Tak się przechwalasz tą rasą, a wygląda jak zwykły kundel.
- Ma dobre geny, nie znasz się to się nie odzywaj. Taka jest prawda, te wszystkie pospolite psy to nie dość, że mało oryginalne, to jeszcze chorowite. Mojego będę na wystawy wysyłał. Będzie na siebie zarabiać. Nie wyobrażam sobie żeby płacić za leczenie i jeszcze nic z tego nie mieć. Taki pies powinien być od razu usypiany jak coś jest z nim nie tak. Żeby złych genów nie szerzyć.
- Jej geny nigdzie się nie wybierają i nie zamierzają się szerzyć - odpowiadam starając się nie patrzeć z politowaniem na mężczyznę.
- Ale na miejsce tego psa mogłaby pani mieć zdrowego. Szkoda czasu na takie wybrakowane przypadki. Na logikę przecież.
- Czyli jak panu pies zachoruje do go pan zostawi, albo uśpi tak?
- Mój jest okazem zdrowia. Nic mu nie będzie, ale jakbym miał takiego psa to tak, uspałbym i bym się nie zastanawiał, i dla jego dobra, i dla mojego. No bo jaki sens, jak w niczym nie jest dobry. Ani w zawodach nie wystartuje, ani na wystawie.
- Mnie też uśpisz, bo jestem stara i kiedyś zacznę chorować? - nie wytrzymuje kobieta.
- Przestań, ludzie to co innego. O psach rozmawiamy.
- Gówno powinieneś mieć a nie psa. Znalazł się, rekordzista świata w wyścigu po pilota. Własnych gaci nie potrafisz uprać, a się będziesz o zawodach wypowiadał. Jakbyś kiedyś pobiegł w wyścigu, to by Cię własny brzuch zabił.
- A Tobie co?
- Co? A powiem Ci co. Po dziurki w nosie mam Twoich wielkich planów. Sam idź i zarób pieniądze dla odmiany, a nie wymyślaj że pies na Ciebie będzie kokosy zbijał. Od dzisiaj sam sobie pierzesz, gotujesz i zarabiasz na to co ugotujesz.
- Ale mamo, ja pracy nie mam jeszcze. Dobrze wiesz, że szukam.
- Orzeszków w pępku szukasz, a nie pracy. Skończyło się powiedziałam.
- Ale co mam niby robić?
- Nie wiem. Może idź na wystawę się pokazać. Jak dla mnie to możesz nawet w stroju żyrafy na rurze tańczyć, wracam z psem do domu. W niczym dobry nie jesteś, to jaki sens Cię trzymać.
- Nie przy ludziach, co Ty odwalasz? Ej, wracaj.
Kobieta odchodzi pospiesznie z psem na rękach, a mężczyzna gubiąc klapki w wysokiej trawie skokiem pijanego kangura usiłuje ją dogonić.
Chyba stałam się przyczyną wypchnięcia pisklęcia z gniazda w trybie przyspieszonym. 
To ewidentnie nie jest jego dobry dzień.

wtorek, 28 maja 2019

Kubeczek

Dzisiejszy temat będzie nieco bardziej techniczny...
Nie, nie! Nie uciekajcie jeszcze, nic strasznego dziać się nie będzie. Obiecuję, że nie spalę nikomu komórek mózgowych i zachowacie poczytalność.
Porozmawiamy o kubeczku.
Dokładniej o moim kubeczku.
AutoCAD to program do dwuwymiarowego i trójwymiarowego wspomagania projektowania z działu grafiki inżynierskiej.
Co to oznacza w praktyce?
Głównie tyle, że jest to program w którym za pomocą paska poleceń można negocjować ewentualne tworzenie linii i rysunków. Słowo "negocjować" jest tu użyte celowo, ponieważ CAD nie lubi nowicjuszy i potrafi sprawić im zaskakująco dużo problemów. 
Chcecie narysować prostą linię, a wychodzi łuk który do tego po trzech kliknięciach zmienia się w pączka z dziurką.
Przez ostatnie trzy godziny dopieszczaliście projekt kolanka? Error: Program przestał odpowiadać i musi zostać zamknięty. Zapomnijcie też o auto zapisie. Po otwarciu plik jest uszkodzony, albo Wasz rysunek stanął na etapie szkieletu 2D.
Obiekty w trójwymiarze są dużo bardziej skomplikowane niż takie dwuwymiarowe, toteż radość kiedy w końcu uklei się bałwanka i zdoła zapisać projekt jest nie do opisania. Kiedy jeden ze studentów równoległej grupy stworzył coś co po zmrużeniu oczu przypominało nieco szyszkę święto trwało cały tydzień, a gość uważany był za boga.
Milion poleceń o niewiadomym znaczeniu, oraz brak współpracy i zrozumienia komend ze strony programu nie ułatwia osiągnięcia takiego sukcesu.
Moja babcia mawiała, że można polubić coś nowego jeśli już się to zrozumie.
Niestety w tej jednej sprawie nie miała do końca racji. Mimo największych chęci i zrozumienia nauki (do pewnego poziomu) nie jestem w stanie zaprzyjaźnić się z fizyką. Pomimo niezrozumienia AutoCADa i jego złośliwości pałam jednak dozą sympatii do tego narzędzia szatana.
Nie mam pojęcia co znaczą te kolorowe guziczki z niezrozumiałymi funkcjami i wiem, że po ich wciśnięciu mój projekt trafi szlag, oraz że już nigdy nie uda mi się wrócić do poprzedniego etapu, ale mimo wszystko w moim sercu jest specjalne miejsce dla tej niebieskiej siateczki i raportów o braku możliwości wykonania polecenia "przenieś linię". 
Po opanowaniu (powiedzmy) rysowania na płaskim przeszliśmy z prowadzącym do tworzenia brył. Podczas kiedy profesor przechadzał się po sali i z uśmiechem obserwował jak studenci jeden po drugim tracą zmysły i ulatuje z nich całe życie, ja skupiona usiłowałam negocjować warunki umowy o postawienie linii na wybranej przeze mnie osi. CAD zgodził się podjąć współpracę dopiero kiedy obiecałam mu moją duszę, jedną nerkę i pierworodnego.
Przez kolejne godziny pracowałam bardzo ciężko i intensywnie, słysząc za plecami towarzyszy boju przeklinających program do trzech pokoleń wstecz i miałam nadzieję, że jeśli każdy mój ruch będzie przemyślany i ostrożny uda mi się uniknąć utraty wszystkiego. Stałam się graficznym saperem, obmyślającym strategie stawiania kółek i linii jak zawodowy szachista.
Zajęło mi to kilka godzin, ale w końcu mój wytwór został zapisany i ujrzał światło dzienne.
Stworzyłam kubeczek.


Taki filiżanko-kubeczek. W pełni funkcjonalny i działający.
Wiem, co powiecie:
"Poważnie, zachwycasz się tym krzywym kubkiem? Nic niezwykłego."
Wy nie rozumiecie. To mój kubeczek. Zrobiłam go sama. Całkiem sama. To mój pierwszy kubeczek, pierworodny i najpiękniejszy. Byłam z siebie strasznie dumna i gotowa bronić jego godności i dobrego imienia własnym życiem.
Pozwólcie, że Wam w skrócie przedstawię "prostotę" moich działań, by stworzyć to dzieło.
Weźmy takie uszko.
Małe, proste uszko w kształcie litery "U".
Żeby je stworzyć najpierw musimy narysować jego kształt na siatce 2D.


Jeśli już przestaliśmy przeklinać i udało nam się tego czynu dokonać musimy przejść na widok 3D. 
Teraz musimy ukleić kółeczko zaczepione środkiem na początku wcześniej stworzonej łamanej. Należy pamiętać, że uszko musi być na tyle duże by mogło stanowić uchwyt, ale na tyle małe by nie wystawało ponad kubek. Ścianki kubka muszą być na tyle grube żeby bez problemu zatopić w nich uszko, ale jednocześnie cienkie na tyle, żeby wyszedł nam kubek a nie miska.


Teraz musimy obrócić to kółeczko tak jak na rysunku.


Proste?
Tylko z pozoru. Polecenie "obróć w 3D wokół osi o x stopni" okazuje się dla programu tak niezrozumiałe, że kółeczko jest w stanie wędrować wszędzie i w każdej możliwej konfiguracji poza tą w której powinno się znaleźć.
Kiedy po godzinie i utracie chęci do życia mamy kółeczko we właściwym miejscu możemy funkcją "przeciągnij" sprawić by wyruszyło w podróż po wyznaczonej osi.


Teraz "tylko" wyrównywanie krawędzi milionem innych funkcji, zmienienie szkieletu konstrukcji na wypełnienie i gotowe.
A to tylko uszko.


Profesor spojrzał, obrócił mój piękny, jedyny, unikalny, cudny kubeczek wokół własnej osi i określił projekt jako "zaliczony, ale nic wybitnego".
Jego zdanie nie miało jednak dla mnie znaczenia. Znaczenia nie miały nawet głosy aprobaty pozostałych członków grupy którzy dużo bardziej optymistycznie podeszli do mojego kubeczka.
Najważniejsze było dla mnie samospełnienie czymś tak błahym jak zrobiony w 3D wirtualny kubeczek.
Co mogłam z nim zrobić?
Teoretycznie mogłam wydrukować go drukarką 3D.
Praktycznie mogłam na niego patrzeć, obracać go i zachwycać się jego gładkością, jak również maltretować nim bliskich którzy podobnie jak prowadzący nie byli w stanie zrozumieć potęgi kubeczka.
Ten twór kosztował mnie... może nie krew, pot i łzy, ale wiele cierpliwości i walkę o zachowanie poczytalności.
Testował moje opanowanie i determinację.
Miałam prawo się nim zachwycać, zwłaszcza, że był to mój pierwszy projekt który przypominał jakąkolwiek istniejącą rzecz.
Wcześniej udało mi się stworzyć sześcian z aureolką i blok trapezu z dziurkami. 
Do czego zmierzam?
Czy ten post ma jakiś cel?
Czy ma jakieś wnioski?
Czy chciałam tylko pochwalić się walcem z dziurką w programie graficznym?
Tak... Ale też i nie.
To co próbuję Wam nieumiejętnie przekazać w tym stanowczo za długim poście to to, że jeśli naprawdę jesteście czymś zafascynowani i podoba Wam się co robicie lub widzicie, to niezależnie od braku zainteresowania czy aprobaty ze strony otoczenia nie powinniście tracić zapału.
Niezależnie od tego jak bezużyteczne i niepotrzebne to się może wydawać.
Ktoś mądry powiedział, że czas zmarnowany na czymś co sprawia nam przyjemność nie jest zmarnowany. Miał rację. Możemy tworzyć coś bardzo długo i po drodze tracić do tego zapał, ponieważ efekt końcowy może wydawać nam się niedostateczny i niewarty zachodu. Może ktoś robi to lepiej i szybciej, więc po co próbować? Oczywiście, że ktoś robi to lepiej i szybciej, a efekt nie odzwierciedla często zapału i ciężkiej pracy włożonej w zadanie.
Nie znaczy to jednak, że należy się poddać tylko dlatego, że nasze poświęcenie nie zostanie docenione przez ludzi wokół, a często i przez nas samych. Może nawet się rozczarujemy, ale następnym razem pominiemy pewne błędy i wyjdzie jeszcze lepiej.
Za trzydziestym razem ten kubek zrobimy w pięć minut i będzie miał na uszku rzeźbienia wczesnego baroku. Może zainteresuje prezesa firmy i miesiąc później taśmę produkcyjną opuści milion takich kubeczków.
Milion zdobionych barokowo, pięknych, dopieszczonych kubeczków.
Nie wiem czy udało mi się przekazać co miałam na myśli, ale jeśli nie to przynajmniej wiecie jak zrobić w CADzie uszko do kubeczka.
Ponieważ właśnie takich informacji spodziewaliście się po poście na blogu o nazwie "Codzienna dawka Morfiny".
Blog bawi i uczy, proszę bardzo.
Czasem nie.
Czasem ani nie bawi, ani nie uczy.
Czasem zmusza tylko do przebrnięcia przez tekst o wirtualnym kubku.
Ktokolwiek tu dotarł - gratuluję wytrzymałości. Spójrzcie do jakich poświęceń jesteście zdolni. To teraz weźcie te poświęcenie i determinację i użyjcie jej w jakiś twórczy sposób. 
Nie ma znaczenia co to będzie, jak długo będziecie się z tym czuć dobrze.




poniedziałek, 27 maja 2019

Taniec szamana i kaganiec dla Morfiny

Siedzę na ławce i patrzę na rosnącą trawę zastanawiając się kiedy panowie z kosiarkami postanowią w końcu zająć się tą wylęgarnią kleszczy. Pierwszą trawę kosili kiedy ta nie zdążyła jeszcze porządnie wzejść, ale kiedy roślinność sięga do pasa jeźdźcy traktorków z kosami nagle tracą cały zapał.
- Uważaj, przejdź na lewo bo tu pies się rozwalił na chodniku - słyszę głos przechodzącej obok pary i spoglądam na Morfinę drzemiącą u mych stóp. Jest wystarczająco dużo miejsca. Przed chwilą przejeżdżał tędy pan Mieciu ze swoim wózkiem przypinanym do roweru szerokości samochodu osobowego i nie miał najmniejszych problemów mimo, że taszczył ze sobą szyny kolejowe których absolutnie nie zwinął z zamkniętej stacji pod mostem. On je tam po prostu znalazł i przygarnął z dobroci serca. 
Mężczyzna z fryzurą na Małą Mi z "Muminków" ma jednak ewidentnie jakiś problem. Taki wykraczający poza stylizację jego włosów, które chyba miały być końskim ogonem, ale ze względu na długość kędziorków wyszedł bardziej York z gumeczką na czubku głowy. Gumeczką zaciśniętą tak mocno, że dziurki z nosa mężczyzny mogłyby lada chwila wyemigrować na jego czoło większe niż moje marzenia. Poważnie, przez cofającą się linię włosów powierzchnia nad brwiami tego wytworu fantazji wygląda jak pustynia Błędowska. Przyglądam się tej na stale już zdziwionej twarzy człowieka, który prowadzi dziewczynę bokiem jak pasterz ranną owcę. Gość łapie ze mną kontakt wzrokowy i zatrzymuje się poza zasięgiem chrapiącego psa.
- Kaganiec się takim bydlakom zakłada - rzuca i staje tak żeby całkowicie zasłonić sobą wybrankę życia. 
Istny bohater. 
Rozglądam się dookoła w poszukiwaniu ukrytej kamery i kiedy dochodzi do mnie, że ten człowiek mówi poważnie odpowiadam:
- Pan mówi o niej?
- Co jakby kogoś ugryzł?
- Niewykonalne.
- Moją ciotkę kiedyś ugryzł taki pies. Dziesięć szwów miała.
- A mój wujek ma biegunkę po mleku - odpowiadam i widzę jak brwi mężczyzny wędrują na spotkanie z kucykiem - Ale to nie znaczy, że ja też mam go nie pić.
- Zostań tu - mówi człowiek Shih Tzu do dziewczyny i zamaszystym krokiem podchodzi do waty cukrowej przyklejonej do mojej nogi, po czym zaczyna tańczyć wokół niej podkładając rękę pod psi pysk i odskakując jak poparzona larwa. Mężczyzna chyba próbuje rozdrażnić beżowego zwierza i sprowokować go do ugryzienia, ale wygląda to jak rytuał wojenny dzikich plemion Afryki. Brakuje tylko dzidy.
Gdyby na drugim końcu smyczy leżał teraz Bery (pies sąsiadów którego czasem wyprowadzam) gość szukałby swojego przedramienia tak między żołądkiem, a dwunastnicą niedźwiadka i odkrywałby jak się gila psa od środka.
Jednak, że jest to Morfina człowiek uzyskuje tylko kilka leniwych machnięć ogonem, ziewnięcie i polizanie dłoni. Podczas kiedy zażenowana dziewczyna tiptopami coraz dalej oddala się od swojego Masaja, Morfina postanawia pomóc temu biednemu, skaczącemu stworzeniu i pokazać jak się prawidłowo głaszcze psa. Podstawia więc głowę do migrującej ręki zadowolona, że dłoń choć w trybie węgorza dotyka sporadycznie jej futra.
Jeśli facet ją przypadkiem tą ręką pacnie to przysięgam, że mu zrobię z palców origami.
- Widzisz, patrz jak zęby pokazuje - krzyczy do dziewczyny mężczyzna i kontynuuje taniec deszczu.
- Chodź już, bo się spóźnimy - odpowiada partnerka która przejść zdążyła już ładny kawałek i zaklinacz wilków zmuszony jest się poddać.
- Kaganiec! - nie omieszka rzucić na odchodnym i zostawia mnie z zaspanym jeszcze Świniakiem.
Morfina spogląda na mężczyznę, na mnie i znowu na mężczyznę jakby chciała spytać co to właściwie było.
- Nie odpowiem Ci miśku, bo sama nie wiem. Miejmy nadzieję, że to już nie wróci - mówię trochę do psa, a trochę do siebie i wracam do obserwacji trawy.
Mężczyzna ewidentnie powinien poluzować gumeczkę bo mu blokuje dopływ tlenu do mózgu i przesuwa zakola na plecy. To nie może być zdrowe ani dla niego, ani dla tej nieszczęsnej niewiasty u jego boku.

niedziela, 26 maja 2019

Dzień Matki i chłopczyk z kwiatkami

W związku z Dniem Matki mam dla Was pewną historię.
Było to kilka lat temu, a Dzień Matki wypadał w piątek. Pamiętam, że miałam wykłady do późna, więc rano kiedy wszyscy jeszcze spali zostawiłam kwiaty z bombonierką na stole i wyszłam na zajęcia. Po długim i ciężkim dniu wracając z uczelni wstąpiłam po wodę do okolicznego marketu, wzięłam butelkę i stanęłam do olbrzymiej kolejki. Przede mną stał mały chłopiec z dwoma bukiecikami które pod koniec dnia zawsze były przeceniane. Mógł mieć osiem, może dziewięć lat i trzymając kwiaty w jednej dłoni, drugą grzebał w portmonetce. Kiedy kolejka ruchem ślimaka doszła do chłopca ledwo sięgającego brodą do lady, wręczył on zmęczonej życiem kasjerce kwiatki i wysypał drobne do wgłębienia na monety. Były tam same dziesięcio i pięciogroszówki, a za dwa bukieciki miał zapłacić coś koło szesnastu złotych. Górka złota nie przypadła do gustu pracownicy która warcząc i sapiąc zadzwoniła dzwonkiem w celu zawołania koleżanki i otwarcia drugiej kasy (co powinna zrobić już z pół godziny temu) i zabrała się do układania pieniędzy w stosiki po złotówce. Kilka razy się pomyliła i marudząc pod nosem, że z "takimi drobnymi to go powinna wyrzucić" przerzucała monety po blacie. Sama byłam zmęczona i nieco zirytowana faktem takiej drobnicy, ale z drugiej strony kto nigdy nie przyszedł zapłacić górą grosza niech pierwszy rzuci kamieniem. Chłopiec przyszedł po kwiatki, nie po czipsy i colę, więc z pewnością nie robił tego dla siebie. 
Kobieta w końcu odłożyła ostatnią monetę na stosik i najbardziej udręczonym głosem jaki w życiu słyszałam rzuciła do chłopca:
- Nie starczy Ci, brakuje złoty czterdzieści.
- Niemożliwe - odparł z uśmiechem chłopczyk - Liczyłem dokładnie w domu i mam odliczone. 
- Przecież umiem liczyć, nie masz złoty czterdzieści.
- Te kwiatki są o 70 groszy tańsze niż rano, prawda?
- Tak, ale tu tyle nie ma. Dopłacasz, czy wychodzisz?
- Ale... Tu na pewno tyle jest, sprawdzałem. To są wszystkie pieniążki jakie mam, specjalnie czekałem do wieczora bo wiem, że zawsze wieczorem te bukieciki są tańsze.
- Słuchaj mały, jest kolejka. Możesz wziąć jeden, na jeden Ci wystarczy.
- Ale ja mam dwie mamy. Nie mogę dać kwiatków tylko jednej.
- To daj tej, którą bardziej lubisz, mało mnie to obchodzi, blokujesz kolejkę, idź zniknij i następnym razem bez pieniędzy się do sklepu nie przychodzi.
Pamiętam, że mnie wtedy trafiło. Jestem pacyfistą i człowiekiem pokoju, ale słowa kasjerki wywołały u mnie napad czystej, nieskażonej opanowaniem wściekłości którą miałam ochotę wyładować wyszarpując ją z tego krzesła za fraki i stawiając obok.
Dzieciak miał łzy w oczach i nie miał pojęcia co robić. Sekundy dzieliły go od zalania się łzami. Kasjerka nie znała jego sytuacji, nie wiedziała czy ma dwie mamy, bo jego rodzicie się rozwiedli i ojciec znalazł nową partnerkę z którą chłopiec był emocjonalnie związany, czy po prostu jego mama była w związku z kobietą. Nikt tego nie wiedział. Nie podlegało to jednak ocenie, a już na pewno nie było zezwoleniem na chamstwo zupełnie obcej kobiety zmęczonej życiem, co jeszcze byłam w stanie w pewnym stopniu zrozumieć.
Kasjerka przekroczyła jednak cienką, czerwoną linię mojego opanowania i zatrzymując rękę chłopca zbierającego swoje drobne do portmonetki rzuciłam jej w twarz co myślę o takim traktowaniu dziecka które przyszło tutaj żeby zrobić przyjemność swoim mamom, które de facto mają dzisiaj święto. Ani trochę nie obniżając głosu odparłam, że chcę rozmawiać z jej przełożonym, ale najpierw ma zamknąć kasę i jeszcze raz przy mnie przeliczyć pieniądze. 
Słyszeli mnie wszyscy ludzie w sklepie, ale nie dbałam o to. Nie wiem kiedy ostatni raz byłam tak wkurzona. Nie wiedziałam czy chłopczyk pomylił się przy liczeniu, czy błąd popełniła kasjerka, ale mieszanie dzieciaka z błotem za złoty czterdzieści było ponad mnie. Byłam gotowa dołożyć brakujące pieniądze, albo nawet wyłożyć całość.
Po usłyszeniu hasła "przełożony" kobieta nagle stała się milutka i potulna jakby wpadła do beczki z miodem. Nie chciałam robić jej problemów i upierać się przy widzeniu z jej szefem. Rzuciłam to tylko na wypadek gdyby nie miała zamiaru poprawić swojego stanowiska w sprawie kwiatków.
Po przeliczeniu okazało się, że pieniążki faktycznie się zgadzały. Nie brakowało ani grosika. Zmieszanie na twarzy kasjerki było dla mnie najlepszą nagrodą i kobieta miała chociaż na tyle człowieczeństwa żeby chłopca przeprosić. Młody otarł zaszklone oczy, uśmiechnął się niepewnie i zabrał kwiatki. Kasa została ponownie otwarta, moja woda skasowana, a kasjerka najmilszym tonem jakim była w stanie z siebie wykrzesać spytała czy chciałabym zakupić jednorazówkę. Równie miło odparłam, że dziękuję i życząc miłego dnia opuściłam sklep. Było mi trochę głupio, bo zazwyczaj nie jestem zwolennikiem walki z chamstwem krzykiem i groźbami. To nie ja. Ja wolę omówić problem na spokojnie i wyjaśnić drugiej stronie dlaczego uważam jej zachowanie za niewłaściwe. Tym razem coś we mnie jednak pękło i postanowiło, że tę sprawę załatwić trzeba inaczej.
Nie byłam dumna ze sposobu, ale z wyniku już owszem.
Zdziwiłam się kiedy ujrzałam chłopca czekającego na mnie na zewnątrz. Myślałam, że dawno jest już w drodze do domu. Chciał mi jednak podziękować, bo gdyby nikt go nie poparł wróciłby do domu z pustymi rękami.
- I nie miałbym kwiatków ani dla mamy, ani dla babci - odparł.
- Ale kasjerce powiedziałeś, że to dla dwóch mam - rzekłam.
- Bo babcia jest mamą dla mnie. Jest mamą mamy, ale jest moją mamą taką nie z nazwy. Bo moja mama często zapomina i siedzi na wózku, więc nie może się mną zajmować i zajmuje się mną babcia. Chodzi na zebrania z rodzicami i wszystko robi, więc jest bardziej mamą, bo moja mama nie może. Rozumie pani?
Wydawało mi się, że rozumiem. Mama chłopca najwidoczniej z pewnych przyczyn nie była w stanie się nim zajmować, więc jej rolę przejęła babcia. Chłopak uznał więc, że kwiaty należą się obu.
To było najsłodsze co w życiu słyszałam i czułam jak moje serce spływa jak pianka z kijka włożona do ogniska.
Odpowiedziałam, że nie ma sprawy i chłopak pobiegł w kierunku bloków. Miałam nadzieję, że jego sytuacja jakkolwiek trudna by nie była wkrótce ulegnie poprawie i że nigdy nie zmieni nastawienia niezależnie od tego na ile wrednych kasjerek przyjdzie mu się jeszcze natknąć.

sobota, 25 maja 2019

Zakupy

Ja: Ile można spędzać czasu w drogerii? Przecież wystarczy wejść, wziąć to co się potrzebuje i wyjść.

Również ja: Nie siedziałam w tym zoologicznym trzy godziny, co najwyżej dwie i pół...

Ja: No i co tak studiujesz opakowanie tego szamponu? Szampon to szampon, do mycia głowy służy. Się namydla, spłukuje i odkłada.

Również ja: Nie, te karmy nie są takie same. Ta ma 2% więcej włókna i Yukkę Shidigera.

Ja: 200 zł za kilka kosmetyków i to jeszcze nie takich pierwszej potrzeby? Czyś Ty oszalała dziewczyno?

Również ja: Razem 150 zł? O, to promocja na te ciastka była? Patrz nawet nie zauważyłam, to niech pani dorzuci jeszcze dwie paczki... i te nasionka co są obok. Kurczę nie wzięłam żwirku...

Ja: To mówisz, że jest różnica między kaszmirową szminką, a karminową.

Również ja: Ten szczur nie ma czerwonych oczu. To są dark Ruby na tym Russian blue, a tam masz zwykłe Ruby na tym Agouti.

Ja: Co za znaczenie czy w kosmetyku jest olej z czarnuszki? Nie jesz tego tylko wklepujesz w skórę.

Również ja: Czy w tym szamponie dla długiej sierści jest masło Shea?

Ja: Ty te kobiety z obsługi zamęczysz. Czy jest taki krem, ale na bazie kokosa, a tamten na bazie smoczego owocu? Opamiętaj się dziewczyno!

Również ja: Przepraszam, znajdę takie płatki dla gryzoni, ale z amarantusem?

Ja: Ale jak to płacisz za wywar z pokrzywy i ogórka. W sklepie obok masz ogórka za pół ceny, a pokrzywa rośnie wszędzie.

Również ja: Tak, kupuję gałązki jabłoni dla gryzoni. Nie, nie mogę sobie zerwać na zewnątrz.

Ja: Czeszesz się i wmasowujesz w głowę dwie odżywki, czekasz pół godziny i je spłukujesz, po czym nakładasz trzecią bez spłukiwania? Chce Ci się?

Również ja: Godzinkę na wyczesywanie, dziesięć minut na czyszczenie uszu, pięć minut na pazurki i dziesięć minut na ząbki. Co? No przecież psa trzeba czyścić codziennie, o co Ci chodzi?

Ja: Ty, a co to jest w takim śmiesznym opakowaniu tam, takie malutkie. Na co krem? Na paznokcie? Krem na paznokcie? Po co? Nie prościej obciąć jak się rozdwajają?

Również ja: No to krem jest. Tak, krem dla psa. Ten jest na nos, a ten na łapki. Żeby nie były suche i nie pękały.

Ja: To jest niesamowite wiesz, weszłaś tylko po cztery rzeczy, a wracasz obładowana jak na spacerze farmera. Pomóc Ci?

Również ja: Wiem, że weszłam tylko po poidełko i pellet, ale była promocja na witaminy i zapomniałam, że skończyły mi się mączniki. Weźmiesz na chwilę torbę z ciastkami?

Ja: Tak, ja również uważam, że brak całodobowych drogerii w okolicy to skandal, tak. Co na przykład jak Ci o północy braknie maseczki z ogórka nie? Jak żyć...

Również ja: Jak to zoolog zamknięty o dwudziestej...

Ja: Ile zapłaciłaś za fryzjera?! Jezusie słodki...

Również ja: Uspokój się, Groomer tyle kosztuje. To są normalne stawki.

Tak naprawdę wszyscy jesteśmy tacy sami, tylko na innym podłożu.
Nawet nie próbujcie zaprzeczać. 
Hipokryzja jest nieodłączną częścią ludzkości.


piątek, 24 maja 2019

Podryw ciemnowłosej piękności

Wracam z uczelni. Czekam aż łaskawe bóstwo zmiany świateł zdecyduje się w końcu na zielone i tłum ludzi będzie mógł przejść na wyspę gdzie czeka ich kolejne oczekiwanie na światła które z jakiegoś powodu działają w innym czasie niż poprzednie.
- Jesteś taka pięęęęęknaaa - słyszę męski głos w pobliżu i rozglądam się zaciekawiona kto tak głośno wyrywa jakąś biedną dziewczynę. 
Jest.
Wyłapuję człowieka stojącego przy sklepie z odzieżą i rozmawiającego ze zgrabną brunetką na progu. Właściwie ciężko nazwać to rozmową, bo dziewczyna nie odpowiada.
Może dlatego, że młodzieniec w politechnicznej bluzie który odprawia przed nią procentowy taniec godowy jest zalany w trupa? A może nie pasuje jej jego odsłonięty brzuch i podwinięte odzienie wierzchnie? Styl na Kubusia Puchatka nie jest dla każdego, ale powinna zrozumieć, że w tym stanie jest mu zwyczajnie gorąco. Może nie wpasowuje się w jej standardy?
A może nie odpowiada bo jest z plastiku?
Mistrzowi samby to jednak nie przeszkadza i z uporem maniaka wije się wokół manekina, bawiąc się jego włosami i rzucając komplementami.




- Jakie mięciutkie włosy... w czyyym myjsz?
Brunetka uparcie stoi jak głaz. Ewidentnie nie odwzajemnia uczuć kawalera.
- Ale nie bądź taka... taka wyniosła królowooo. Musimyyy się bliżej poznaaać. Jestem Tomek, a Ty jesteś?
- ...
- Mam zgadywać? Dobra, czekaj. Beatka. Beatka? Nie Beatka? Marzenka?
Powiedzieć mu? - zastanawiam się wciąż czekając na światła.
Jest z mojej uczelni, to chyba powinnam go ratować w ramach solidarności. Swoich się nie zostawia.
Szybciej ode mnie decyzję podejmuje jednak wysoki chłopak z plecakiem i podchodzi do rozbujanego.
- Gościu, co Ty odpie*dalasz? - pyta badając jak bardzo urządzony jest podrywający.
- Ej, nie przy daaamie. jak Ty się wyr... mówisz przy damie?
- To jest manekin człowieku, sklepowa lalka. Z plastiku jest - odpowiada chłopak stukając w czoło manekina.
Kubusiowi odpala się defensywa i zaczyna podwijać rękawy.
- Nie będziesz mi obrażał miłości życia! Będę walczył o Twój honor o paaani. No choć, choć na solo, coś powiedział o mej lejdii?
- Człowieku zrezygnuj z picia.
- Waaalcz!
- Przecież Ty się sam doskonale okładasz, nie potrzebujesz wsparcia.
Co fakt to fakt. Walczący uderza pięściami powietrze i zdezorientowany wraca na pozycję wyjściową zastanawiając się pewnie ki czort ninję przysłał.
- Spójrz tam, to jest manekin. Jak chcesz podrywać laski to chociaż znajdź żywe.
- Jestem zdesperowwany - smutnieje nagle w połowie już rozebrany miś - Walcz!
Zapala się zielone i chłopak z plecakiem wzdychając wraca do tłumu. Kiedy przechodzimy na drugą stronę Puchatek wraca do kobiety swego życia i kontynuuje podryw.
- Widziaaaś? Jeszcze trochę, a bym go sklepał. Się wystraaszył. Skąd jesteś? Na boso przyszłaś to pewnie miejscowa?
Niektórym nie da się pomóc, a gość chyba jest w swoim szczęśliwym miejscu.

czwartek, 23 maja 2019

Kiedy dorosłość nie jest jednoznaczna z odpowiedzialnością

Na spacerze z watą cukrową zatrzymała mnie pewna para. Ludzie Ci byli starsi ode mnie, ale najwyżej o 10 lat. Trzymając się za ręce spytali czy mogą zająć mi chwilkę. Pełna podejrzeń o nagły napad Świadków Jehowy odpowiedziałam, że mam tylko chwilę. Para spojrzała po sobie i spytała o możliwość pogłaskania psa. Kiedy się zgodziłam zaczęli zachwycać się rozłożoną na plecach Morfiną i okazało się, że sami przymierzają się do zakupu właśnie tej rasy.
- Jakby nam pani mogła powiedzieć co musimy wiedzieć przed kupieniem pieska - padło z ust mężczyzny.
Jakbym miała mu streścić całą swoją wiedzę i siedmioletnie doświadczenie w posiadaniu własnego zwierza w pięć minut.
Przeleciałam szybko w głowie najcenniejsze informację i licząc, że zapamiętają chociaż połowę zaczęłam od tego, że wypadałoby poczytać trochę literatury o danej rasie zanim się na nią zdecydują i literatury o psach ogółem. Zwłaszcza, że przyznali iż byłby to ich pierwszy pies.
Zaczęłam mówić o hodowlach, o tym że nie należy wspierać pseudo, że można adoptować z fundacji i spytałam dlaczego właściwie wybrali akurat tę rasę.
- Bo one są takie słodkie, zwłaszcza szczeniaki.
Najgorsza odpowiedź jakiej można było udzielić.
- Wie pani, szczeniak szybko wyrośnie i to jednak sporo.
- Mamy podwórko.
- To nie wystarczy, one potrzebują dużo ruchu poza własnym terenem inaczej się zanudzą i frustrację wyładują na państwa meblach, lub zaczną bez ustanku szczekać.
- A właśnie, a ile taki pies jest w stanie wytrzymać w domu? Niszczy dużo? Sika w domu?
Zaczęłam się zastanawiać czy Ci ludzie wiedzą cokolwiek o psach poza tym, że są puchate i chodzą na czterech łapach. Po wywodzie o wychowaniu, spędzaniu z psem dużo czasu, szkoleniu szczeniąt i ich zabawie przeszłam do spacerów.
Niemałym szokiem był dla tych ludzi fakt wychodzenia co kilka godzin z dorosłym psem i maksymalnie co trzy ze szczeniakiem.
- A w nocy? - spytał mężczyzna z miną wyrażającą dezaprobatę dla takiego pomysłu.
- To zależy. Dorosły pies wytrzyma całą noc chyba, że zachoruje. Wtedy spacer może być nawet co 15 minut. Szczeniak musi wyjść również w nocy, inaczej nauka czystości będzie trwała dłużej.
- Ale w zimę to chyba nie?
- Uważa pan, że w zimę psy nie muszą się załatwiać?
- Nie no, ale to tylko na chwilę i z powrotem nie?
- Nie. Zakres ruchu i przebyte kilometry nie zmieniają się niezależnie od tego jakie panują warunki pogodowe.
- On jest taki słodki, że warto się poświęcić - odparła kobieta miziająca psią szyję i kiedy myślałam już, że to ona ma więcej poczucia odpowiedzialności zaczęła rozmowę o pieniądzach i szkoleniu.
Kiedy wyszło, że dobra karma, weterynarz, środki czystości i te przeciw kleszczom nie są wcale takie tanie, a marketowa karma nie wystarczy zaczęła nerwowo spoglądać na męża. Do tego dochodzą przecież zabawki i dużo poświęconego czasu, bo (o zgrozo) szczeniak nie przychodzi z pakietem komend które ma w standardzie i wszystkiego trzeba go uczyć od podstaw, włącznie z dbaniem o przedmioty.
Byłam wyrozumiała i docierał do mnie fakt, że każdy kiedyś zaczynał od zera, z brakiem jakiejkolwiek wiedzy. Liczyłam, że ludzie z decyzją poczekają aż dokształcą się na tyle żeby wiedzieć chociaż podstawy i że warto dać im szansę.
Wtedy jednak z ust mężczyzny padło zdanie które podniosło mi wszystkie włosy na rękach.
- Przecież jak coś z nim będzie nie tak, to zawsze można go oddać hodowcy, racja?
- Co ma pan na myśli?
- No, jak nie będzie go można nauczyć żeby nie niszczył, ani nie sikał, albo jak będzie jakiś chory czy coś.
Wtedy zrozumiałam, że problem tych ludzi nie leży w braku wiedzy, ale w podejściu do zwierząt. Pies miał być ozdobą, czymś co ładnie się prezentuje na zdjęciach i pilnuje podwórka. Przedmiotem, któremu należy dać wody i karmy i to wystarczy. Ma być słodkie i urocze i na tym koniec.
Przez chęć obrony i może trochę odciągnięcia pary od pomysłu pieska przynajmniej na razie, zaczęłam mówić o chorobach genetycznych, operacjach i kosztownym leczeniu. O tym, że ta rasa często miewa problemy z żołądkiem i nie jest to przyjemne ani dla oka, ani dla nosa.
Poprosiłam też, żeby porozmawiali z kimś wykwalifikowanym, kto pomógłby im bardziej zrozumieć na czym polega posiadanie psa. Hodowca, weterynarz, ktokolwiek. Poleciłam im kilka książek i forum dla psiarzy. Liczyli zapewne na bardziej pozytywne recenzje z mojej strony, a nie wymienianie wad i problemów, ale moim zdaniem powinni być świadomi zarówno uroków posiadania psa, jak i tych negatywnych stron.
Miałam wielką nadzieję, że poszerzą swoją wiedzę i nie będą spieszyć się z decyzją. Osoba przypadkowo spotkana na ulicy nie powinna być jedynym źródłem jakichkolwiek informacji, zwłaszcza podanych naprędce w 15 minut.
Kiwali głowami i cały czas się uśmiechali, więc była duża szansa na to, że na razie robią tylko wstępny rekonesans i do samej adopcji jest jeszcze daleko.
Kiedy odchodziłam usłyszałam jednak coś, czego chyba nie powinnam słyszeć ale zdanie zostało wypowiedziane ciut za głośno.
- Wszędzie trafią się maniacy, masakra.
Pozostaje mieć nadzieję, że spotkają na swojej drodze odpowiednich ludzi (maniaków jak to ujęli), którzy pomogą im pojąć pewne rzeczy zanim zdążą wyrządzić krzywdę jakiemuś psu, lub nieświadomi obowiązków wezmą go i po chwili porzucą jak starą zabawkę.
Pozostaje tylko mieć taką nadzieję.

środa, 22 maja 2019

Rozmowny pasażer

Stoję na przystanku w oczekiwaniu na autobus. Obładowana plecakiem z notatkami, fartuchem i całym tym uczelnianym sprzętem. W dłoni siatki z gryzakami, ciastkami i żarełkiem dla mojej domowej trzody.
Otacza mnie tłum ludzi, ale czego spodziewać się po godzinach szczytu kiedy wszyscy wracają z pracy, lub dopiero się do niej wybierają. Przystankowa populacja jest bardzo zróżnicowana. Mamy tutaj młode mamy z bąbelkami, starsze mamy wycierające z zapałem brudne, dziecięce rączki nawilżonymi chusteczkami, wojennych kombatantów po Amarenie, zbłądzonych kibiców którzy mentalnie znajdują się jeszcze w innej czasoprzestrzeni, panie kulturystki urządzające spacer farmera, obładowane jak tir na granicy, trochę starszych misiów z napędem na trzy i kilka samotnych wilków z tubami na projekty.
Wszyscy wyglądają jakby ostatni raz z energią życiową widzieli się lata temu. Dobrze jednak wiem, że to tylko pozory. Kiedy pojawi się żółty, przegubowy smok ludzie rzucą się na niego jak jaskiniowcy na mamuta. Nie mam zamiaru brać udziału w tej walce. Wejdę ostatnia.
Po chwili podjeżdża nasz transport i wszyscy zaczynają tłoczyć się przy samym krawężniku. Jak gołębie po rzuceniu ziarna. Drzwi otwierają się i ludzie wciskają się do środka nie pozwalając wysiąść dotychczasowym pasażerom. Ci słabsi niesieni są prądem w stronę przeciwną niż by chcieli, a Ci silniejsi napierają na drzwi jakby jutra miało nie być. Można mieć wrażenie, że ludzie albo widzą autobus po raz pierwszy, albo boją się, że zabraknie im miejsca. Na czele znajdują się matki taranujące ludzkie kolana wózkami z krzyczącymi wniebogłosy bąbelkami. Tuż za nimi techniką łokciową podążają trójnożni, używając laski jak miecza, nieco z tyłu trzymają się płynący okrętem zwanym życiem po morzu pełnym procentów i chmielu, a na tyłach stoją studenci, trzymając tuby nad głowami i ratujący je w ten sposób przed porwaniem przez falę ludzkich ciał.
Wchodzę jako jedna z ostatnich, kiedy walka o krzesełka już się zakończyła i przyczepiam się do kasownika. Zajęta jest cała powierzchnia, najmniejszy centymetr autobusu. Przy każdym zakręcie trzymający się poręczy odstawiają pole dance i lądują z glonojadkiem na szybce. Naiwni. Nie wiedzą, że lepszą stabilność daje podduszanie kasownika zgięciem w łokciu.
- O, a co tam pani ma w tych siateczkach? - słyszę głos z dołu. Spoglądam na krzesełka i widzę starszego pana zaglądającego z zaciekawieniem w moją jednorazówkę która znajduje się akurat na wysokości jego brody.
Mam sąsiada który zachowuje się w identyczny sposób i ciekawość kiedyś sprawi mu wiele problemów. Odkrywam jednak, że to nie on.
Nie znam mężczyzny i zastanawiam się co go obchodzą moje zakupy, ale z drugiej strony to żadna tajemnica. Może człowiek chce o coś konkretnego podpytać. Może szuka dobrej karmy, albo zastanawia się do czego te patyki?
- Różności dla zwierząt - odpowiadam w najbardziej ogólny sposób jaki potrafię.
- Dla króliczków?
- Nie, dla szczurków.
- Moja wnusia ma króliczki. Dwa. I jeszcze takie małe króliczki, tylko one się inaczej nazywają.
- Świnki morskie? - próbuję człowiekowi pomóc bo zapowiada się na dłuższe historie z życia jego wnuczki.
- Nie, to nie to.
- Fretki?
- Nie.
- Szynszyle? Koszatniczki?
- Nie, też nie.
Po wymienieniu połowy istniejących gatunków zwierząt domowych kiedy już miałam przejść do szopa, liska, albo fenka pan wyrzucił z siebie:
- Chomiczek! Ona ma Chomiczki. 
Próbuję znaleźć jakikolwiek punkt zaczepienia w anatomii obu zwierząt żeby móc zrozumieć jakim cudem te gatunki zostały do siebie porównane, ale mózg odmawia współpracy.
- Pani, jak one hałasują w nocy. Mają takie kółko i tak ganiają w tym kółku i śmierdzi to strasznie, ja tam spać nie mogę - kontynuuje staruszek.
- Wie pan to jednak zwierzęta nocne.
- U pani też tak śmierdzą?
- Każde zwierzę ma swój zapach, ale jak mu się regularnie sprząta to nie czuć.
- No te króliki to tak nie, ale te chomiczki to strasznie. Gorzej niż koń pani.
- To może by karmę zmienić?
- Ale koń to głównie siano je i trawę, kiszonkę też ale to w zimie. Się zbiera, skręca w takie bele i się daje jak śnieg leży i sobie koń nie może wydłubać.
- Ale ja miałam chomiki na myśli...
- Kasztanowi tak dawaliśmy i takie lizawki do tego. Tak naprawdę to on był Kary, ale żeśmy go kasztan nazwali.
- Aha... 
Znam takich ludzi. To nieuleczalne gaduły, które nie potrzebują drugiego rozmówcy. Wystarczy potakiwać i rzucać monosylabami żeby byli szczęśliwi spełnieniem potrzeby wygadania się komuś. Nie ma sensu im przerywać.
- No i ten koń kiedyś pani nam wyskoczył przez ogrodzenie jak była burza. Wtedy moja żona za nim pobiegła świętej pamięci, ale druga żona. Ta pierwsza to o pani! To wariatka była. Dzieci żeśmy nie mieli to się mogliśmy rozejść. Z tą drugą to mam. Nawet wnuki, tą wnuczkę, drugiego wnuka co to już duży jest. Wie pani jakie instrumenty muzyczne teraz drogie? Na gitarze się uczy ten jeden, ale ile to kosztuje. Zęba mu ostatnio usuwali.
Muszę przyznać, że flow dyskusji (jeśli można tak to nazwać) zgubiłam już na początku. Stoję i słucham miliona historii, lecz żadna z nich nie ma zakończenia, a wielowątkowość i zawiłe stosunki rodzinne tego mężczyzny przypominają mi fabularnie o "Modzie na sukces".
Nie wiem nawet kiedy staruszek przeszedł z tematem do łazików kosmicznych i obręczy Saturna. Zbliża się mój przystanek. Żegnam się z panem i przeciskam się bliżej drzwi. Mężczyzna nawet specjalnie nie zauważa mojej nieobecności i opowiada już sąsiadowi z brodą o tym jak mu ostatnio kładli panele w sypialni i musiał spać na kanapie w salonie, toteż go łamie teraz w krzyżu strasznie.
Człowiek z brodą wydaje się nie być zainteresowany, ale nie ma to żadnego znaczenia. Starszy pan i tak mu opowie tę historię. I jeszcze jedną i kolejną. A później zmieni osobę z trzy razy i zacznie od nowa.
Ponieważ tak to właśnie działa. Bo w całym tym opowiadaniu nie chodzi o cel, tylko o drogę. O miło spędzony czas, a temu panu pewnie upływał on bardzo miło.

wtorek, 21 maja 2019

Kobieta w ciąży i sklep zoologiczny

W sklepie zoologicznym można spotkać bardzo wielu różnych ludzi.
Wbrew pozorom nie wszyscy z nich są miłośnikami zwierząt. Spotkałam już takich, którzy wchodzili do zoologa z nadzieją kupienia trutki na większe zwierzęta, albo powrzucania do klatek podejrzanych saszetek.
Tym razem nic nie kupowałam. Stojąc na uboczu przyglądałam się znajomej usiłującej wybrać najcichszy i największy kołowrotek jaki sklep miał w sprzedaży. Dziewczyna dopiero zaczynała swoją przygodę z chomiczkami, ale doskonale wiedziała czego szuka.
Zadzwoniły dzwoneczki przy drzwiach i do sklepu wkroczyła kobiet w zaawansowanej ciąży (na oko ósmy miesiąc i spokojnie mogły to być bliźniaki), ciągnąc za sobą nieco starszą wersję siebie. To musiała być jej matka, takie podobieństwo twarzy nie mogło wskazywać na brak spokrewnienia.
Kobiety wzięły wózeczek i zaczęły burzliwą rozmowę.
- I po co będziesz pieniądze wydawać, przecież i tak się musisz go pozbyć jak się urodzi dziecko.
- Nie mam zamiaru mamo.
- I jak Ty to sobie wyobrażasz? Przecież on może je czymś zarazić, albo ugryźć, nie ma mowy, że ten pies tam zostanie. Szukaj mu nowego domu. Może jak dziecko będzie większe, może wtedy, ale nie teraz. Teraz to Ty się musisz poświęcić rodzinie.
- To jest moja rodzina, czy Ci się to podoba, czy nie.
- To jest pies.
- Pies jest członkiem rodziny - odparła ciężarna i włożyła do koszyka kilka puszek. Niestety jej rodzicielka nie zamierzała odpuścić.
- Najważniejsze teraz powinno być dla Ciebie dziecko. Wiesz ile ja poświęciłam kiedy Ty się urodziłaś? Bez wahania pozbyłabym się pchlarza dla Twojego dobra.
- I to byłby błąd, a ja nie zamierzam popełniać Twoich błędów. Pies zostaje. Mówisz, że powinnam wziąć psa później, jak mały podrośnie. A jak będziemy chcieli powiększyć rodzinę o kolejne dziecko to co wtedy? Znowu oddać i przygarnąć kolejnego jak podrośnie? To jest żywe stworzenie mamo, poza tym zapewnia mi spokój w przeciwieństwie do Ciebie.
- Dziecko, ale ja chcę dla Ciebie jak najlepiej. Ten pies to bardzo duże ryzyko. Może się stać tragedia.
- Tragedia to się zaraz stanie, jak nie skończysz.
- Zobaczysz, kiedyś go wywiozę i się nawet nie zorientujesz.
W tym momencie ujrzałam najbardziej przerażający wyraz twarzy jaki kiedykolwiek widziałam. Głowa młodszej kobiety zatrzymała się w jednym punkcie i powoli obróciła na drugą kobietę jak w pełnometrażowym horrorze. Brakowało tylko muzyczki.
Gdyby spojrzenie mogło zabijać, starszy klon płonąłby właśnie żywym ogniem.
Aż mnie ciarki przeszły.
- Jeśli kiedykolwiek przyjdzie Ci do głowy pomysł żeby pod moją nieobecność gdzieś go wywieźć, komuś oddać, albo w jakikolwiek inny sposób ingerować w jego obecność w moim domu to przyrzekam Ci na moje życie, że nigdy więcej nie zobaczysz ani mnie, ani swojego wnuka już nigdy więcej i będziesz mogła nas szukać nawet na Alasce. A jeśli się dowiem, że mój mąż miał z tym coś wspólnego to wyrwę mu jajca i zrobię z nich grzechotki. Zrozumiałaś? 
- ... ale kochanie.
- Koniec tematu, rozumiesz? Nie powinnam się denerwować, więc jeśli nie masz mi do powiedzenia niczego miłego to możesz przez resztę zakupów grzecznie patrzeć.
W tym momencie do kobiet podeszła pełna niepewności pani z obsługi która na pewno słyszała całą rozmowę. Nie dało się jej nie słyszeć nawet na drugim końcu sklepu.
- Czy mogę pani w czymś pomóc? - spytała cicho pracownica unikając kontaktu wzrokowego i mając nadzieję, że nie straci zaraz głowy.
- Nie, dziękuję kochana. Jeszcze trochę sobie poprzeglądam - odpowiedziała ciężarna obdarowując kobietę najcieplejszym spojrzeniem jakie istniało.
Pracownica odwzajemniła uśmiech i usunęła się z ulgą z miejsca dyskusji, oglądając się na 50 twarzy ciąży za sobą.
Matka walecznej nie odezwała się już ani słowem, przynajmniej nie usłyszałam jej już do momentu opuszczenia przez nas sklepu.
Nie zadzierajcie z kobietami w ciąży. 
Potrafią być skrajnie niebezpieczne, zwłaszcza w obronie rodziny...