Etykiety

Co tu się dzieje?

Witam!
Szybkim wstępem: Morfina to moja suka (Golden Retriever), przez którą wielokrotnie jestem świadkiem sytuacji których normalnie bym nie zobaczyła. Te sytuacje są opisywane na tym właśnie blogu. Jeśli jesteś tu przypadkiem to wiedz, że bardzo zbłądziłeś.

wtorek, 4 maja 2021

.

Kolejny raz nie przychodzę z dobrymi informacjami. 

Szczerze mówiąc długo zastanawiałam się jak podejść do tematu, ale nie znalazłam odpowiednich słów, które mogłyby złagodzić impakt tej wiadomości, więc postanowiłam po prostu przedstawić Wam sytuację na surowo, bez owijania w bawełnę.

Pomimo wzmożonych środków ostrożności i izolacji Oliego (ze względu na jego niedawną operację płuc i słabą odporność immunologiczną), chłopakowi nie udało się uniknąć zarażenia wirusem. Konieczna była hospitalizacja oraz podłączenie do respiratora. Stan Oliego wahał się między stabilnym, a krytycznym przez ostatnie miesiące. W wyniku znacznego obciążenia organizmu i powikłań związanych z układem krążeniowo-oddechowym, Oli zmarł. Pomimo walki lekarzy, nie udało się wygrać.

Wiadomość jest druzgocąca, przynajmniej dla nas, ale zasługujecie na jej poznanie.

Nie jestem w stanie logicznie wytłumaczyć strat tego roku ani jak duży mają na wszystkich wpływ. Nie będę Was oszukiwać, nikt nie jest obecnie w najlepszym stanie psychicznym i emocjonalnym, ale zważając na okoliczności jest to jedyna możliwa reakcja. Nie zdołaliśmy jeszcze otrząsnąć się po śmierci Damiana, po której zostaliśmy wgnieceni w ziemię. Nie sądzę, żeby ktokolwiek z nas próbował w najbliższym czasie wstać.

To wszystko.

wtorek, 20 kwietnia 2021

Sięgnęliście kiedyś światła?

Próbowaliście kiedyś dosięgnąć światła?

Takiego milutkiego, ciepłego, oświetlającego drogę światła?

Ja miałam to szczęście, że moje pojawiło się samo, w odpowiednim momencie, miejscu i czasie. Znało się na naukach ścisłych, z którymi ja miałam problemy, więc nauczyciele przydzielili je do mnie w ramach "wyrównywania możliwości wśród uczniów klas niższych". To światło było bardzo cierpliwe, otwarte i miało w sobie niesamowite pokłady energii. Okazywało łagodność, wrażliwość i troskę, choć miało w sobie dość mocy, by oślepić każdego, kto próbował ogrzać się w jego blasku.


Ponieważ nikt nie lubi żyć w ciemności, wokół tej wielkiej kuli światła zawsze znajdowało się pełno mniejszych, przytłumionych światełek, które nie potrafiły wykrzesać z siebie zbyt wiele i pożyczały część energii od żywej gwiazdy, o niezliczonych pokładach entuzjazmu i życzliwości.


To światło pomagało mi nawet wtedy, kiedy nie musiało i nigdy nie zostałam przez nie odepchnięta.


Kula światła zniknęła mi z oczu na jakiś czas, a kiedy ponownie się pojawiła, nie była już tak jasna i ciepła. Właściwie w niczym nie przypominała już dawnej gwiazdy. Była popękana i stłumiona, jakby ktoś upuścił ją zbyt wiele razy.


Przywrócenie jej dawnego blasku okazało się niemożliwe. Tak jak picie z filiżanki, sklejanej raz po raz przez wieki. Od tej pory to ona wymagała wsparcia i opieki. Drobne światła, które kiedyś ją otaczały, przepadły. Zostało tylko kilka małych świetlików, słabych i nikłych. Małe światełka trzymały się blisko, wspierając dawną gwiazdę i licząc, że kiedyś zobaczą jeszcze ten dawny, oślepiający blask. Jedyne co jednak zobaczyły, to słaby płomień, który czasem migotał i gasł. Kula światła choć popękana, krucha i niknąca, wciąż była jednak ważna, a jej światło tak samo ciepłe dla tych, którzy postanowili przy niej zostać i dać jej szansę. To wciąż było to samo światło, tylko ukryte i zapomniane. Potrzebowało jedynie ciepła i zrozumienia, jakie samo kiedyś dawało.


Z czasem blask się ustabilizował. Nie nikł już i nie migotał i chociaż był zaledwie cieniem swojej dawnej formy, dawał oparcie innym, jeśli tego potrzebowali. Nie był już wielką, płonącą gwiazdą, ale małą, uszkodzoną lampką, której otoczka coraz mniej przypominała szkło, a coraz bardziej metal. To sprawiało, że mała, dzielna lampka wydzielała z siebie mniej światła, ale jednocześnie stawała się również mniej krucha i podatna na uszkodzenia.


To co wydawało się metalem, okazało się jednak bardzo matowym szkłem. Pewnego dnia znaleziono kulę kompletnie rozbitą. Nie było potrzeby szukania winnych, kula rozbiła się sama i odmówiła sklejenia. Światło, które do niedawna tliło się w jej wnętrzu, zgasło.



Czasem jeszcze zapominam.


Zapominam, że ta gwiazda nie zabłyśnie ponownie...


... że to tylko iluzja...


... że raz zgaszony ogień już nigdy nie zapłonie.



Czasem jeszcze zapominam, że to światło już nigdy mi nie odpowie, że teraz jest jedynie wspomnieniem.


To światło było mi rodziną, przyjacielem i przewodnikiem przez wiele lat. 

Teraz przyszło mi się z nim pożegnać.

Chciałabym krzyczeć, ale jestem zbyt zmęczona.

Chciałabym się wściekać, ale to wywołuje zbyt duży ból.

Chciałabym płakać, ale nie mam już czym.

Czegokolwiek bym nie robiła, niczego to nie zmieni. Muszę pogodzić się z brakiem tego światła. Bez niego świat jest dużo cichszy i ciemniejszy, ale wciąż mam przy sobie cząstkę tej gwiazdy, która kiedyś została mi podarowana, zupełnie bezinteresownie, tylko dlatego, że moje światło nigdy nie było dość jasne.

Tej jednej rzeczy nikt mi nie odbierze.

Czas nie leczy ran. Pozwala nam je jednak zakrywać niewidzialnym plastrem, żebyśmy nie musieli na nie stale patrzeć.

Potrzebuję czasu.

poniedziałek, 19 kwietnia 2021

Potrzebuję jeszcze trochę czasu

Myślę, że ukrywanie dłużej tego faktu niczego nie wniesie, a zrodzi tylko więcej pytań i wątpliwości, więc postanowiliśmy podzielić się z Wami pewnymi informacjami. Mogą one być dla Was trudne, ale takie były również dla nas. 2020 uznany został wyklętym rokiem, ale to jego następca zebrał w naszym przypadku największe żniwa.

Jeśli chodzi o straty w ludziach i zwierzętach, to pragnę rozwiać wszelkie domysły dotyczące Morfiny i gryzoni. Na tym froncie wszystko jest w porządku. Tylko w tym roku straciliśmy jednak cztery grupowe koty, w tym znaną Wam Mercy, kozę Krysię i jednego leśnego psa - Agrafkę. Styczeń odebrał nam też dwóch, ważnych dla nas ludzi - dziadka (z weselnych historii) i Damiana.

Zaczynając od zwierząt, nowotwory i niewydolność nerek w długiej i nierównej walce pokonały cztery z naszych kotów. Koza Krysia została zatruta przez życzliwe sąsiedztwo, które w ten sam sposób wykończyło również dwie owce należące do tych samych właścicieli - sprawa została zgłoszona na policję, ale ze względu na brak świadków, prawdopodobnie nie zostanie rozwiązana. Agrafce udało się podkopać pod ogrodzonym podwórkiem i jej zwiedzanie okolicy miało swój finał pod kołami samochodu.

Na początku lutego dziadek przegrał walkę z koroną i jej powikłaniami. Organizm nie wytrzymał tak długiego i uciążliwego obciążenia.

Czwartego stycznia dostaliśmy informację o śmierci Damiana. Ciężko opisać słowami jak czuliśmy się po tamtej wiadomości. Osobiście nie jestem w stanie przypomnieć sobie jak wyglądały pierwsze tygodnie po otrzymanym telefonie. Wiem jednak, że były one bardzo trudne. Zamroczenie po takim ciosie będzie nam towarzyszyło jeszcze przez długi czas i na pewno nigdy nie zniknie do końca. Nie był to wypadek, a świadoma decyzja podjęta przez Damiana, o której my nie wiedzieliśmy do samego końca, a której realizacja, jak się później okazało, planowana była z dużym wyprzedzeniem.

Są to jedne z głównych powodów mojej niskiej aktywności. Nie mogę powiedzieć, żeby izolacja oraz przyspieszony tryb egzaminów magisterskich w obecnej sytuacji były bardzo pomocne, ale tak wyglądają realia.

wtorek, 2 marca 2021

Sklepowa olimpiada dla faworyta gatunku

W czasach, w których osiemdziesiąt procent doby spędzam zamknięta w czterech ścianach własnego pokoju, moją główną rozrywką stało się wyjście do osiedlowego sklepu z płazem i bierny udział w organizowanych tam turniejach, zatytułowanych: "Kto pierwszy wprowadzi kasjerkę w tryb zagłady". Nagrody dla zwycięzców olimpiady są bardzo zróżnicowane, od wyrwania nerki po karnet na przejażdżkę wózkiem na ziemniaki. Osobiście udziału w zawodach nie biorę, ponieważ z jakiegoś powodu nie wykształciła się u mnie potrzeba uprzykrzania życia innym, ale często jestem publiką w starciach o podium.

Jeśli myślicie, że najbardziej irytującym klientem jest pan Wiesiu, który swoją rozbujaną aparycją próbuje wynegocjować zniżkę na małpkę, inwokując sprzedawczyni "odę do kierowniczki", to niestety jesteście w błędzie. Pan Wiesiu plasuje się dopiero w okolicach dziesiątego miejsca. Sama nie wiem czy faworytami są niszczące towar purchlęta, niepodlegające żadnej kontroli rodzicielskiej, czy walczące o promocję na galaretkę babcie, które nie potrafią przyznać się do błędu i złego dopasowania cenówek do towaru, więc wykłócają się o różnicę piętnastu groszy z tłumaczącą im zasady wielosztuk kasjerką, której chęć życia zamiata podłogi już o dziesiątej rano. Bitwa staje się wojną w momencie, w którym na całym osiedlu brakuje prądu, więc okoliczne sklepy działają na kalkulatorach, czytnikach kodów kreskowych na baterie i zawieszkach "płatność tylko gotówką". Dla pracownika dwie godziny w takich warunkach zmieniają się w dwanaście. Między obsługiwaniem klientów w ciemnościach i pilnowaniem ich lepkich rączek, należy jeszcze odpowiedzieć na pytania kwestii filozoficznej, rzucane raz po raz przez odwiedzających sklep. "A kiedy prąd wróci?", "A czemu nie można kartą?", "A tu musi być tak ciemno? Ja nic nie widzę", "Po ile cuksy? A nie ma tych niebieskich?", A to kamery nie działają? To można kraść, hehe", "A pani to pan czy pani, bo takie długie włosy to nie wiem?", "A można bez maseczki?", "A tak po ciemku to się pani nie boi, że ktoś panią od tyłu zajdzie?", "A bez kalkulatora to już nie policzy w głowie, co? Na maturze się oszukiwało?" oraz wiele innych perełek, których ze względu na resztki szacunku do siebie nie należy wymieniać. Ukrywanie zażenowania i zmęczenia przychodzi łatwiej pod maseczką i za szybą z pleksi, ale wyczuwalna chęć mordu byłaby w stanie zasilić pół osiedla przez najbliższych kilka godzin, gdyby tylko ktoś podłączył do kasjera odpowiednie przewody.

Ciosem ostatecznym okazuje się informacja o wybrednym złodzieju, który ukradł dwa lizaki, po czym orientując się, że nie są one pożądanych przez niego smaków, przyszedł je sobie wymienić na inne, przez co został przyłapany. Myślę, że to właśnie ten człowiek zasługuje na podium i medal z ziemniaka. Zapracował.

niedziela, 28 lutego 2021

Granice są nieprzekraczalne

"Temu psu można zrobić wszystko", słyszeliście to kiedyś?

Osobiście uważam, że każda istota żywa dowolnego gatunku ma swoje granice i jeśli się te granice przekroczy, należy się liczyć z przykrymi konsekwencjami. To samo dotyczy ludzi. Nawet największą oazę spokoju można sprowokować, jeśli tylko ma się w sobie wystarczająco dużo upierdliwości i braku poszanowania barier i szacunku dla drugiej osoby. Najbardziej szokuje zawsze reakcja tych najcichszych i najspokojniejszych. Tych, którzy byli uważani za lilie wodne na tafli jeziora. Nikt nie spodziewa się tego, co następuje po przekroczeniu granicy. Wybuch mnicha robi dużo większe wrażenie niż codzienne ataki agresji u kogoś, dla kogo jest to typowe.

Z jednej strony uwielbiam patrzeć jak ktoś bardzo nietaktowny i uciążliwy jest w ten sposób sprowadzany na ziemię i zmuszany do nauki prawidłowych interakcji z drugim żyjącym organizmem, czy to w przypadku ludzi, czy zwierząt. Z drugiej jednak strony, często pociąga to za sobą przykre konsekwencje dla "atakującego", mimo że była to jedynie obrona. Niesprawiedliwa ocena sytuacji jest dużo częstsza w przypadku psów. Nie mogą one wytłumaczyć swojego zachowania i cała wina za zdarzenie jest przelewana na nie.

O ile pozwalam ludziom (małym i dużym) na kontakt z Morfiną, tak wiem, że mimo swojego przyjaznego usposobienia, nawet ona ma czasem dość. Moim obowiązkiem jest nie dopuścić, żeby ktokolwiek naruszył jej granice, które zmusiłyby ją do podjęcia akcji, której podjąć by nie chciała, ale do której podjęcia zostałaby zmuszona. Jeśli widzę, że po kilkugodzinnej zabawie z dziećmi mój pies jest zmęczony, ponieważ ma już swoje lata i przypadłości, odsuwam pędraki na bok i tłumaczę dlaczego futro potrzebuje półgodzinnej drzemki, w której nie powinno się jej przeszkadzać. Zrozumienie i empatia drugiej strony są bardzo ważne i zazwyczaj respektowanie potrzeb innej istoty przychodzi nam bez większych problemów. Kłopot zaczyna się wtedy, kiedy wymagamy od drugiej osoby czy zwierzęcia porzucenia wszelkich granic i w pełni dostosowania się do naszych osobistych potrzeb i wymagań.

Podam Wam przykład, który wydarzył się nie tak dawno temu, a który był bardzo widowiskowy i stosunkowo niebezpieczny.

Pewien dżentelmen, chcąc się pochwalić swoim dobrze wyszkolonym i ułożonym psem sporej rasy, zaczął popisywać się przed płcią piękną jego zdolnościami. Mężczyzna wielokrotnie wchodził w polemikę ze swoją matką, która zauważyła pierwsze objawy przemęczenia u psa i zaproponowała odseparowanie zwierzęcia i podanie mu wody. Właściciel był jednak nieustępliwy, powtarzając jak mantry zdania: "prawdziwy pies to się nigdy nie męczy", "on bez wody to może i kilka dni" oraz mój osobisty faworyt "on nie wie co to zmęczenie, przecież to szkolony pies". Jakby szkolenie miało na celu eliminację podstawowych potrzeb życiowych. Pies wykonywał komendy coraz mniej ochoczo i ku frustracji swojego właściciela, nie wykazywał oczekiwanego poziomu energii. Po dłuższym klepaniu, demonstracji kłów i wsadzania ręki do psiego pyska, zwierzę zawarczało, czym wywołało mały popłoch i zdziwienie zarówno mężczyzny, jak i zgromadzonej dookoła płci pięknej. Kobiety zaczęły przekonywać jegomościa, że to co widziały w zupełności im wystarczy, a pies powinien odpocząć. Sygnał ostrzegawczy był tak wyraźny, że postronne osoby postanowiły się wycofać, jednak nie podziałał on na właściciela, który kontynuował próby wyegzekwowania od zwierzęcia dokładnie tego, czego chciał. Jakież było zdziwienie owego dżentelmena, kiedy psia paszcza zatrzasnęła się ze zgrzytem na jego dłoni. Było dużo krwi, jeszcze więcej paniki i w ostatecznym rozrachunku, około dziesięciu szwów. Okazało się, że pies to nie robot i nie można "zrobić mu wszystkiego". Rehabilitacja ręki była kosztowna, ale bardziej kosztowna była ponowna praca z trenerem i zaufanie psu, który raz już ugryzł rękę, która karmiła. 

Finał historii nie był tak dewastujący, jak mógłby być, ponieważ mężczyzna zrozumiał swój błąd i zamiast pozbyć się "agresora" postanowił popracować przede wszystkim nad sobą, jednak takie sytuacje zazwyczaj kończą się w dużo mniej przyjemny dla obu stron sposób. Wina nie leżała po stronie psa, ale pies był obwiniany. Łatka "agresywnego" została do niego przyklejona na stałe i nie był już mile widzianym gościem na tłumnych spotkaniach.

Wszystko to przez przekroczenie bardzo cienkiej, czerwonej linii, której ludzie często nie zauważają i zdarza im się po niej deptać.


sobota, 27 lutego 2021

Jak prawie dostać w pysk za dom Hogwartu

Noc. Syberia. Lokalizacja: południowa Polska. Późny powrót do domu. Oczekiwanie na autobus. 

Wciskam się w kąt przystanku, mrużąc oczy i usiłując odeprzeć atak łupieżu nieba. Podchodzi do mnie jegomość, lekko al dente, rozstawia się szpagatem najszerzej jak potrafi i trzymając dumnie swój szalik, zaczyna do mnie przemawiać:

- A ty, gościu, to chyba pomyliłeś ulice.

Woń Bociana przechodzi nawet przez maseczkę FFP2, więc odsuwam się na bezpieczną odległość i dając poliglocie do zrozumienia, że nie szukam dziś rozrywki, próbuję obejść człowieka gumę dookoła, uważając przy tym, żeby nie potknąć się o jego rozcyrklowane nogi.

- A ty gdzie? Jeszcze z tobą nie skończyłem. Skończyłem? - rzuca ofiara sfermentowanych ziemniaków i kukurydzy, po czym ponownie zastępuje mi drogę. W tym czasie z zaplecza nadciąga reszta niedogotowanej watahy, zataczając coraz ciaśniejsze kręgi.

- Co masz na szyi gościu, co?

- Szalik - odpowiadam zgodnie z prawdą.

Następuje cisza pełna konsternacji i na czole lidera rozbujanej ekipy pojawiają się dwie zmarszczki. Widać, że audio nie zgadza mu się z wizualizacją, więc patrząc na moje zamaskowane, owinięte szalikiem oblicze, o dwa rozmiary za dużą kurtkę i czarne śniegowce, pyta:

- A ty baba?

- Tak?

- Na pewno?

- Tak.

- Ku#wa, no kobiet nie biję. Ale weź zmień barwy, bo ku#wa wstyd po ulicy chodzić.

Prawdopodobnie zdezorientowanie wylewa mi się przez oczy, więc mężczyzna patrzy na mnie jak na odklejeńca i wskazuje na szalik.

- No jaki jesteś klub?

- Klub?

- No szalik z czego masz?

- Gryffindor.

- Korona Kielce, tfu.

- Pierwsze słyszę.

- Nie strzelaj tu głupa, tylko zdejm to gówno i wypier#alaj.

Nie mając siły na dyskusję, postanawiam wziąć sobie jakże cenne rady do serca, schować szalik do plecaka i przejść się na drugi koniec przystanku, którego nie obejmuje już niestety daszek budynku.

- Najlepiej to wywal, o albo spal - rzuca za mną król dzielnicy w szaliku o niezidentyfikowanych kolorach i zerkając na mnie z ukosa, dołącza do kolegów.

Zastanawia mnie czy szalik Slytherinu byłby bezpieczniejszą opcją, ale googlując kolory klubów piłkarskich w mojej okolicy, stwierdzam że odpada większość znanych mi kombinacji.

Autobus podjeżdża, więc ładuję się do środka, czekam na zamknięcie drzwi, owijam się szalikiem ponownie i łapię kontakt wzrokowy z fanami kopania gumy, stojącymi na zewnątrz. Nie wiem czy szyba drga przez ruch silnika pojazdu, czy przez skumulowaną nienawiść, sączącą się z zasypanego puchem mroku, ale autobus rusza, zostawiając bohaterów nocy za sobą, razem z resztkami mojej energii.




sobota, 9 stycznia 2021

2021

"Nowy rok, nowa ja", znacie to?

Co roku ta sama zabawa z postanowieniami noworocznymi, którym sprosta tylko bardzo mała grupka bardzo zawziętych i upartych osób. Reszta albo podda się w połowie, albo zostanie pokonana przez nieosiągalne cele i uderzy czołem o zbyt wysoko zawieszoną poprzeczkę.

Nie mówię tego, żeby kogokolwiek zniechęcić. Jeśli to Wasza tradycja, jeśli daje Wam to motywację i bodziec do działania, to lećcie i rozwijajcie skrzydła. Siłownie co prawda będą jeszcze zamknięte przez jakiś czas, ale zawsze zostają aktywności na świeżym powietrzu lub zabawa w domu na goglach do wirtualnej rzeczywistości. 

Ja osobiście odpuszczam sobie jakiekolwiek obietnice względem siebie w tym roku. 2020 zdewastował mnie fizycznie i psychicznie do tego stopnia, że obawiam się, iż najmniejsze niepowodzenie i przerost ambicji może poskutkować roztrzaskaniem kruchej szyby poczytalności, po której stąpałam przez ostatnich kilkanaście miesięcy i która nadaje się do jak najszybszej renowacji, ponieważ dwadzieścia dwadzieścia rzucało w nią cegłami z uporem narodowców po zobaczeniu tęczowej flagi.

Cieszę się, że ten rok się skończył i chociaż wiem, że jest to granica umowna, ustalona przez ludzi i że w praktyce niczego to dla świata nie zmienia, to jednak pozostaje to psychiczne poczucie odcięcia się od wszystkiego, co nas w poprzednim roku spotkało i rozpoczęcia od nowej, czystej karty.

Ten rok nie będzie moim rokiem. Nie dlatego, że podchodzę do tego pesymistycznie, a dlatego, że nie chcę, żeby nim był. Chcę podejść do niego na spokojnie, bez większego entuzjazmu i ewentualnie dać się mile zaskoczyć. Wolałabym, żeby był to rok wszystkich, a nie jednego człowieka. Chciałabym, żeby każdy wyniósł z tego roku coś pozytywnego. To może być mały kawałek ciasta, którym nikt się nie naje, ale po którym zostanie miłe wspomnienie. Dużo milsze od rozbitego talerza i burczącego brzucha.

W tym roku ja przysiądę sobie na gałęzi albo jeszcze lepiej na ziemi, na wypadek, gdybym przypadkiem miała spaść i popatrzę jak latają inne ptaki. Będę je dopingować i jeśli zajdzie taka potrzeba, będę im pomagać, ale sama skrzydłem nie ruszę, choćbym miała hemoroidów dostać od tego siedzenia i chronicznego kataru od trawy dookoła. Czasem trzeba sobie odpuścić i zrozumieć, że to wcale nie jest nic złego. Regeneracja jest równie ważna co sam wysiłek, o ile nie ważniejsza. Z każdego rollercoastera trzeba kiedyś zejść i znaleźć ławeczkę, najlepiej stabilną, odkażoną i pustą, bo dystans społeczny należy zachować.

W tym roku życzę Wam więc pomyślnych wiatrów, jeśli macie zamiar polatać, spokojnych wód, jeśli macie zamiar popływać i żeby Wam w życiu sprężyna z kanapy w tyłek nie wlazła, jeśli chcecie się tylko poprzyglądać.

Miłego roku. Pisane małymi, żeby 2020 nie usłyszał i się przypadkiem nie wrócił.