Etykiety

Co tu się dzieje?

Witam!
Szybkim wstępem: Morfina to moja suka (Golden Retriever), przez którą wielokrotnie jestem świadkiem sytuacji których normalnie bym nie zobaczyła. Te sytuacje są opisywane na tym właśnie blogu. Jeśli jesteś tu przypadkiem to wiedz, że bardzo zbłądziłeś.

sobota, 10 sierpnia 2019

Nasza szkolna Kacaraba

Kiedy chodziłam jeszcze do podstawówki, miejscem tym rządziły dwie osoby: pani woźna i dyrektor. 

Woźna była starszą panią w podomce i drewniakach. Waga ciężka, loki na głowie, worki pod oczami i stukający chód były tak rozpoznawalne, że byliśmy w stanie wypatrzeć, lub usłyszeć kobietę nawet z innego piętra.
Woźna była bardzo miłą osobą, ale tylko jeśli zwracano się do niej z szacunkiem. Nikt nie miał czelności postępować inaczej. Dla nas jej praca była tak samo istotna, wartościowa i ważna jak praca nauczycieli i dyrektora. Mimo, że chodziła ubrana inaczej i sprzątała zamiast robić nam kartkówki, należała do elity. Dla nas kobieta ta była nauczycielką z miotłą, a nauczycieli należało szanować i wykonywać ich polecenia. Nikomu nie przychodziło do głowy, by się im przeciwstawiać. Byli więksi, mądrzejsi i silniejsi, więc na pewno mieli rację we wszystkim.

Dyrektor był człowiekiem, którego spotykało się bardzo rzadko, a jeśli już się go spotykało, zazwyczaj oznaczało to kłopoty. Wysoki, dostojny mężczyzna w garniturze, wychodzący ze swojej jaskini tylko w ostateczności, siał grozę i postrach nawet wśród najstarszych roczników. Jeśli ktoś trafiał do dyrektora, zazwyczaj wracał stamtąd zapłakany i milczący, więc nikt nie miał ochoty sprawdzać dlaczego tak się dzieje.
Legendy głosiły, że część dzieci nie wracała z jego gabinetu wcale. Nigdy z nikim nie rozmawiał, a kiedy już miał nam coś do powiedzenia, to robiliśmy pod siebie, wsłuchując się w jego słowa jakby były zapowiedzią dnia ostatecznego.

Dyrektora i woźnej bali się wszyscy, którzy mieli w głowie dostatecznie dużo oleju i cenili swoje życie zbyt bardzo by je stracić.

Jako jedna z nielicznych bywałam w gabinecie dyrektora, nie wychodząc stamtąd ze łzami w oczach. Byłam dzieckiem (według nauczycieli) uzdolnionym plastycznie i muzycznie. Wysyłano mnie na różne konkursy i pokazy. Wciskano do każdych zawodów. Zazwyczaj wracałam z nich z nagrodą, chociaż pierwsze miejsce zajmowałam rzadko.
Pewnego dnia przyniosłam dla nauczycieli stroiki na Wielkanoc. Mówiąc nieskromnie, wyszły genialnie. Godziny spędzone na owijaniu włóczką wydmuszek i tworzeniu pisklaków z wełny opłaciły się i pod wrażeniem był nawet dyrektor, któremu w tamtym czasie bałam się jeszcze patrzeć w oczy. 
Od tamtej pory na każde święta wszyscy nauczyciele, z dyrektorem na czele otrzymywali ode mnie stroiki. Tworzyłam też ozdobne książki na spersonalizowane prezenty, które można było kupić w sklepach za grube pieniądze. Moje były identyczne, tylko zrobione ręcznie ze starych książek, sklejonych klejem na gorąco i popsikanych złotym sprejem.
Dyrektor zamawiał je u mnie nawet dla członków swojej rodziny. Dostawałam za to różne przybory plastyczne. Nie chciałam ich przyjmować, ponieważ rzeczy te robiłam bezinteresownie, ale mężczyzna nigdy nie wypuszczał mnie z gabinetu z pustymi rekami, choćbym miała dostać w dłoń paczkę mazaków.
Budziłam tym respekt i szacunek wśród znajomych, a zazdrość i niechęć wśród pozostałych grup. Zostałam uznana za lizusa, ale dopóki gwarantowało mi to dobre stosunki z bossem szkoły, było mi to obojętne.

Uwielbiałam podstawówkę także z innego powodu.
W naszej placówce szkolnej mieszkał łaciaty kot, należący do woźnej. Kacaraba - bo tak miała na imię kotka, za dnia spacerowała szkolnymi korytarzami, a wieczorami wracała do domu z właścicielką.
Żaden rodzic, czy kontrola nigdy nie wpadli na pomysł żeby usunąć zwierzę z obiektu. Kot był przyzwyczajony do dzieci, a dzieci były przyzwyczajone do kota. Nikt Kacarabie nie przeszkadzał, nikt się nad nią nie znęcał, nikt nie ciągnął jej za ogon. Nawet przedszkolaki wiedziały jak obchodzić się z kotem i kiedy można go pogłaskać, a kiedy lepiej dać jej spokój. Kicię znał każdy i kiedy wylegiwała się na schodach podczas przerw, chociaż po korytarzach przetaczał się tłum biegających dzieci, nikt nigdy jej nie potrącił, nawet przypadkiem. Mała szarańcza omijała powoli kotkę i biegła dalej w pewnej odległości od śpiącego zwierza. 
Kacaraba wielokrotnie towarzyszyła nam również podczas zajęć. Kot po prostu wchodził do wybranej przez siebie sali, wskakiwał na parapet albo biurko i zwijając się w kłębek zasypiał. Do kotki były przyzwyczajone zarówno dzieci, jak i nauczyciele i jej obecność w szkole była dla wszystkich tak naturalna, jak obecność woźnej.
Kiedy ktoś miał na kota uczulenie (tak jak było to w moim przypadku), po prostu się do niego nie zbliżał, nie głaskał i nie brał go na kolana, a katar, czy wysypkę leczyła szkolna higienistka. Dostawało się wapno, maść, albo chusteczki i wracało się do klasy. W praktyce nawet alergicy bawili się z Kacarabą, a wszelkie objawy alergii ukrywali przed resztą, żeby nie wyjść na słabeuszy, lub nosili do szkoły własne wapno.
Próba usunięcia kota ze szkoły skończyłaby się histerią dzieci, niezadowoleniem rodziców i złością woźnej. A nikt nie był na tyle odważny i głupi, by doprowadzać woźną do wściekłości. Jej miotła i składzik w którym siedziała były owiane legendami rozmiaru Smoka Wawelskiego.

Z tyłu naszej szkoły znajdował się też weterynarz. Nie był to najlepszy weterynarz, ale jak na tamtejsze standardy nie był też najgorszy. Chociaż znajdował się w budynku szkolnym, prowadziło do niego tylko wejście od zewnątrz. Żeby zanosić do niego ranne gołębie, dorwane przez Kacarabę, musieliśmy wychodzić ze szkoły, obiegać ją dookoła i pukać do drzwi znajdujących się na boku.
Weterynarza odwiedzaliśmy średnio kilka razy w tygodniu i jego głównymi pacjentami były przynoszone przez nas gołębie. Oczywiście żadne z nas nie miało pieniędzy. Wtedy nikt nawet nie przypuszczał, że za takie usługi się płaci. W końcu lekarz do którego sami chodziliśmy był darmowy i tak samo było z higienistką.
Weterynarz przyjmował od nas zakrwawione gołębie, ale ile z nich opuszczało jego gabinet, tego nie wiedział nikt.
Nie mieliśmy pojęcia o istnieniu rękawiczek i o potrzebie zabezpieczania się przed kontaktem ze zwierzęcą krwią, więc wszelkie ranne zwierzątka braliśmy gołymi rękami, pamiętając by później umyć je w łazience.
Pomimo morderczych zapędów kotki, dalej ją uwielbialiśmy. Dla nas normalnym było, że koty polują i taka jest już ich natura. Nikt nie próbował tego zmienić. Było nam po prostu szkoda uszkodzonych gołąbków.

Pewnego dnia kot koleżanki wspiął się na drzewo i nie chciał z niego zejść. Był to młody, czarny kocur, który został zabrany na spacer w szelkach. Niestety kotek nie za bardzo wiedział jak wyjść z sytuacji w którą sam się wpakował. Siedział na czubku płaczącej wierzby i miauczał rozpaczliwie, powodując jeszcze większą histerię swojej właścicielki, czekającej na dole.
Wszelkie próby zachęcenia go do zejścia jedzeniem, kończyły się fiaskiem.
- Dyrektor idzie! - usłyszeliśmy głos kolegi, który zeskoczył z trzepaka i konspiracyjnie zaczął przyglądać się trawie.
Dyrektor faktycznie wychodził ze szkoły i szedł ze swoim neseserem w naszą stronę, wpatrując się w zegarek. Ewidentnie się gdzieś spieszył.
- Dzień dobry! - powiedzieliśmy chórkiem, stojąc na baczność na trawie i czekając aż mężczyzna nas wyminie i pójdzie dalej.
- Dzień dobry - odpowiedział, nie patrząc nawet w naszą stronę, ale kiedy usłyszał ciche pochlipywanie koleżanki, zatrzymał się i rozejrzał, szukając jego źródła. 
- A co Ci się stało? - zapytał i podszedł do dziewczynki, stojącej przy drzewie.
- Nie, nic takiego - odpowiedziała, usiłując stać się jeszcze mniejsza.
- No powiedz.
Na to hasło wszyscy przełknęliśmy ślinę. Od takiego zdania nie było ucieczki. Należało mówić całą prawdę i tylko prawdę, licząc na łaskę i zrozumienie.
- Bo mój kotek - chlipała dziewczynka - Mój kotek wszedł na drzewo i nie może zejść.
Liczyliśmy, że zaraz wszyscy zgarniemy burę i wylądujemy na dywaniku, czekając na przyjście rozczarowanych rodziców. Myśleliśmy, że oberwie nam się za brak odpowiedzialności i złe zachowanie.
Zamiast tego dyrektor spojrzał w górę, ujrzał czarnego futrzaka drącego się między gałęziami, ściągnął marynarkę i układając ją na neseserze zaczął się wspinać na drzewo. Gdybyśmy mieli wtedy komórki, każdy z nas nagrywałby zajście z ukrycia. Wiedzieliśmy, że nikt nam w taką akcję nie uwierzy, choćbyśmy zaklinali się na własne życie.
Komórki jednak dopiero wchodziły na rynek i nikt nawet nie podejrzewał, że będzie można robić nimi zdjęcia. Każdy traktował je tylko jako polifoniczne zabawki do gry w węża i dzwonienia do rodziców.
Staliśmy na dole z rozdziawionymi ustami, a mężczyzna znajdował się coraz wyżej i wyżej. Dyrektor dosięgnął kota swoją potężną dłonią, ześlizgując się po drzewie stanął na ziemi i wręczył zwierzę wzruszonej właścicielce.
- Proszę bardzo - odparł, otrzepując się z liści - Tylko go pilnuj żeby znowu tam nie wszedł.
- Tak, będę, bardzo dziękuję, naprawdę - dukała koleżanka, a my dalej staliśmy na trawniku, sparaliżowani tym co się przed chwilą stało.
Mężczyzna zabrał marynarkę, oraz neseser i odszedł jakby nic się nie wydarzyło.
Kiedy tylko wyszliśmy z podziwu i byliśmy zdolni się poruszać, podeszliśmy do drzewa i zaczęliśmy je sprawdzać. Nie wiem co sobie myśleliśmy, ale po głowie chodziło nam dziwne wrażenie, że to wszystko nam się tylko przyśniło.
To wspomnienie odcisnęło tak duży ślad w moim mózgu, że pamiętam je do tej pory tak dokładnie jakby to było wczoraj.
Zgodnie z naszymi przypuszczeniami nikt nam oczywiście nie uwierzył, więc historia była znana tylko wśród osób, które widziały ją na własne oczy. Reszta uznała, że albo zmyślamy, albo to był ktoś bardzo podobny do dyrektora.

Kiedy następnym razem weszłam do gabinetu dyrektora, by zostawić tam kolejny stroik, czy książkę, mężczyzna spytał czy z kotkiem koleżanki wszystko w porządku i czy już nie ucieka jej na drzewa. Wcięło mnie, ale szybko się otrząsnęłam i ponownie podziękowałam za ratunek. Byłam w szoku, że dyrektor wypatrzył mnie wśród gromadki dzieci i zapamiętał moją twarz.
- Nie ma sprawy - odparł - Pani woźna by mi przetrzepała skórę, jakbym nie pomógł kotkowi, mam rację?
Uśmiechnęłam się, zabrałam wręczone mi farby i dziękując wyszłam z gabinetu, natykając się na Kacarabę, odpoczywającą na korytarzu.
Podrapałam kota za uchem i wróciłam do znajomych, żeby podzielić się z nimi tym, co przed chwilą usłyszałam.

Mam wrażenie, że dzięki obecności kotki w szkole dzieci wiele na tym zyskały. Stały się bardziej wrażliwe i delikatne w stosunku do zwierząt. Nikomu nie przychodziły do głowy głupie pomysły z udziałem kota, wszyscy martwili się kiedy nie można było zwierzaka znaleźć i tęsknili, kiedy musiał on zostać w domu z powodu choroby swojej właścicielki.
Gdyby ktoś choćby spróbował zrobić kotu krzywdę, miałby do czynienia z falą małych, bezlitosnych rączek. Taki ktoś wylądowałby zapewne u higienistki z wybitymi mleczakami. Nawet Ci, którzy nie przepadali za kotami trzymali się od Kacaraby z daleka. Kotka miała za sobą bardzo liczną armię i nikt nie chciał z tą armią zadzierać.

Kiedy skończyłam szóstą klasę i musiałam przenieść się do gimnazjum, zostałam postawiona przed wielkim dylematem. 
Nie wiedziałam czy powinnam bardziej tęsknić za przyjaciółmi, nauczycielami, dyrektorem, woźną, czy za małą, łaciatą kulką, dotrzymującą mi towarzystwa przed zajęciami i mruczącą na parapecie podczas zajęć z przyrody.
Tęskniłam więc za wszystkim po trochu i byłam wdzięczna, że chodziłam do podstawówki zanim takie sytuacje stały się nie do pomyślenia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz