Etykiety

Co tu się dzieje?

Witam!
Szybkim wstępem: Morfina to moja suka (Golden Retriever), przez którą wielokrotnie jestem świadkiem sytuacji których normalnie bym nie zobaczyła. Te sytuacje są opisywane na tym właśnie blogu. Jeśli jesteś tu przypadkiem to wiedz, że bardzo zbłądziłeś.

piątek, 31 sierpnia 2018

Telezakupy, bilard, golf, szachy

Wiecie, nie mam problemu z zasypianiem. Naprawdę nie mam, wręcz przeciwnie. Jeśli będą organizować gdzieś zawody na prędkość zaśnięcia po przyłożeniu głowy do poduszki, dajcie znać, będę nowym championem.
Jestem w stanie zasnąć o każdej porze dnia, w każdej pozycji i warunkach.
Są jednak programy, które ten proces jeszcze bardziej przyspieszają. 

Mówię tutaj o czterech piaskowych dziadkach godzin późnonocnych: telezakupach, szachach, bilardzie i golfie. Jeśli z jakiegoś niewyjaśnionego powodu moje oczy nie chcą się zamknąć, wystarczy że odpalę któreś z powyższych programów i nastawię stoper na 20 sekund.
Nie wiem dlaczego tak się dzieje, ale jest coś relaksującego w reklamie wielofunkcyjnego mopa w zaskakująco niskiej cenie 199,99 zł, jeśli zadzwonisz już teraz dostaniesz drugi gratis i dwie nakładki z mikrofibry. Patrzę na tych ludzi, którzy grają zaskoczonych i wniebowziętych nowym mikserem do sałaty za cenę kosiarki spalinowej, który potrafi także drylować wiśnie, ludzi którym płacą stanowczo za mało za takie wygłupy i mój mózg automatycznie przechodzi w stan ukojenia. Wręcz czuję, jak zwalniają mi procesy myślowe i przy reklamie mydelniczki z funkcją ubijania mleka do kawy już mnie nie ma.
Tak samo działają na mnie szachy. Tam właściwie niewiele się dzieje. Ktoś przesunie figurkę i czeka na ruch przeciwnika, który może trwać nawet 15 minut, a komentator dokładnie opisuje strategię tego konia co właśnie zbił wieżę, ale na pewno będzie rewanż, na pewno będzie. Cóż, pewnie będzie, ale ja go już nie zobaczę, bo nagle szachownica zlewa mi się z czernią i moje powieki odcinają mnie od tego pasjonującego widowiska.
Bilard i golf to ostatni bracia usypiacze. Prawdopodobnie działa na mnie zieleń podłoża, na którym rozgrywa się akcja i toczące się kuleczki, które wpadają do dziurek. Kijek, kuleczki, zielona powierzchnia. Niby dwie różne gry, o różnych zasadach ale na mnie działają tak samo. Kijek uderza kuleczkę, kuleczka się toczy... toczy się.... toczy i wpada do dziurki albo i nie, po czym przychodzi kolej drugiego gracza, który też szturcha kijkiem kuleczkę i ona znowu zaczyna się toczyć... i toczyć.
Samo myślenie o tych konkurencjach sprawia że robię się śpiąca.
Za drzwiami może odbywać się koncert Behemota, ale mnie wystarczy włączyć bilard i jestem stracona. Jeśli ktoś wejdzie do tego pokoju po minucie, zastanie mnie zwiniętą w burrito z koca, przy drugim ruchu pierwszego zawodnika.
Pewnie każdy ma jakieś ulubione programy przeznaczone do usypiania ale na mnie żadna kołysanka, czy bajka na dobranoc nie zadziała tak dobrze jak powyższe sporty, czy reklama samoczyszczącej piżamy w prążki za 59,99, przy zakupie dwóch, kapciuszki w gustowną kratkę gratis, wraz z niezawodnym budzikiem na energię słoneczną... zadzwoń już dziś...zzzzzz.

czwartek, 30 sierpnia 2018

Psa nie poświęciłam

- A Pani to psa ma poświęconego? -
- Słucham? -
- Czy Pani psa święciła -
- Emm... nie? -
- A to dlaczego, niewierząca? -
Dopiero co spotkałam tą kobietę na ulicy. Nigdy wcześniej jej nie widziałam i podejrzewam, że ona mnie też nie. Nagle pożałowałam, że pozwoliłam jej pogłaskać psa, chciałam być jednak miła skoro już spytała.
- Nie wydaje mi się, żeby to była dla Pani potrzebna informacja -
- Psa trzeba poświęcić -
- Pani wybaczy, ale nie spotkałam się z tą praktyką -
- Proszę Pani nawet samochody się święci, zwierzęta tym bardziej -
- Ok -
- Nawet Pani nie wie jakie demony - splunęła trzy razy przez ramię - mogą do takiego psa wejść jak jest niepoświęcony, zupełnie jak do człowieka -
- Aha... -
- Potem się rzucają do ludzi, a to wszystko tfu, tfu, tfu demony -
Pomyślałam, że jeśli zrobi tak kiedy akurat będą za nią przechodzić jacyś ludzie, to zostaną opluci w twarz. Nie ma to jak naharać komuś w facjatę z samego rana.
- To ja zapamiętam -
- Niech Pani z tym do księdza idzie, albo chociaż mu łańcuszek z krzyżykiem założy -
- Księdzu, czy psu? -
- Psu przecież. Tylko nie różaniec. Różańca nosić nie wolno. Koniecznie poświęcić i krzyżyk -
- Nie musi się przedtem wyspowiadać? -
- Co? -
- No wyznać grzechów -
- Ja widzę, że Pani mnie nie traktuje poważnie. A ja z dobroci serca chciałam. Z dobroci serca! Jak go opęta, to Pani będzie mieć tylko do siebie pretensje. Do siebie! -
Po czym poszła.
Tak się teraz zastanawiam, czy jak suka zjadła opłatek na Wigilię to starczy, czy jednak za mało.

środa, 29 sierpnia 2018

Niedawno dla psa nie istnieje

Morfina ma zarejestrowany w głowie system alarmowy, który działa nawet kiedy pogrążona jest w bardzo głębokim śnie, z którego nie można jej obudzić metodami konwencjonalnymi.
System ten reaguje na szeleszczenie papierków lub folii - komunikat ktoś coś je i warto zobaczyć czy ja też dostanę. 
Otwieranie lodówki - jak wyżej. 
Otwieranie drzwi - ktoś przyszedł, wartałoby się przywitać, lub ktoś wychodzi i może zabierze mnie ze sobą.
Wszelkie dzwoniące elementy jak klucze, czy breloczki - spacer.
Komunikatów tych nikt jej nie uczył i sama wprowadziła je sobie do bazy głównej. Nie jest więc możliwe zjedzenie czegoś lub opuszczenie domu bez jej wiedzy. Każdy z wymienionych sygnałów automatycznie teleportuje psa u źródła dźwięku.
Tak było i tym razem, kiedy zamierzałam wyjść do sklepu, a Morfina spała w pokoju, bo dopiero wróciła ze spaceru, lecz słysząc dźwięk kluczy w trzech skokach znalazła się tuż obok mnie.
- Morfi, dopiero wróciłaś - rzekłam do psa, który już wpatrywał się we mnie oczami mówiącymi "spacerek?".
- Zostań, niedawno byłaś -
Jej merdający ogon i błagalne spojrzenie uświadomiły mi wtedy ważną rzecz.
"Niedawno", dla psa nie istnieje.
Jasne, pies ma pojęcie dnia i nocy, jej zegar biologiczny dyktuje też kiedy zbliża się pora jedzenia i kiedy wracam z uczelni. Mówi jej kiedy się budzić i kiedy zasypiać, ale to zwierzę żyje w błogiej nieświadomości i braku pojęcia czasu.
Udowodniono bowiem, że psy odczuwają różnicę między nieobecnością właściciela przez godzinę, a jego nieobecnością przez rok. Potrafią także odliczyć minutę, kiedy się je do tego wyszkoli, ale w sposób naturalny nie odróżniają pięciu minut od piętnastu, czy godziny od dwóch.
Potrafią określić, czy coś było bardzo dawno, lub bardzo niedawno ale poza tym istnieje czasowa wyrwa. To czy pies spał siedem godzin, czy dwanaście nie robi mu specjalnej różnicy, tak samo jak to, czy właściciela nie było dwadzieścia minut, czy godzinę.
Pojecie "niedawno" jest względne i zaciera się, w momencie kiedy nie dotyczy to jedzenia i czynności określonych stałymi porami dnia.
Co więcej, traumatyczne, czy bardzo miłe przeżycia w sposób naturalny zostaną w psiej głowie na dłużej niż zwykły, regularny spacer.
Musiałam więc zaakceptować fakt, że mój pies może nawet nie pamiętać tego, że był na spacerze już po raz czwarty tego dnia.
To, albo fakt, że próbowała wyłudzić ponadplanową przechadzkę na piękne oczy i doskonale wiedziała, że dopiero co z jednej wróciła, a moje analizowanie pogłębionej psiej psychologii to jedynie próby wytłumaczenia sobie, że mój pies nie próbuje mną manipulować i wykorzystywać mojego dobrego serca.
... Prawdopodobnie to drugie.

wtorek, 28 sierpnia 2018

Nie kradnij jedzenia młodszej siostrze

Tak więc. Moja siostra jest na diecie i szczerze mówiąc, ja też powinnam być, ale moje uzależnienie od cukru jest zbyt silne, żeby z nim walczyć.
W związku z tym, dostała od dietetyka mnóstwo przepisów na pycha rzeczy, których ja nie mogłam jeść, bo nie byłam na diecie, a czasem bardzo chciałam.
Może nie wtedy, kiedy na śniadanie były płatki owsiane z mlekiem, ale kiedy na deser serwowane były lody z bananami i gorzką czekoladą, byłam bardzo chętna.
Nie było w tym deserze nic nadzwyczajnego: banany, mleko, czekolada. Właściwie ciężko nazwać to lodami ale fakt, że całość była mrożona przemawiał na plus. 
Właśnie naszła mnie chcica na cukier, a w domu nie było nic słodkiego. Postanowiłam więc ukraść małą łyżeczkę... to jest, sprawdzić czy mleko na pewno było dobre i moja kochana siostrzyczka nie zachoruje. Bo jestem dobrą siostrą. Tylko dlatego.
Poczekałam więc na moment w którym wszyscy opuszczą kuchnię i otworzyłam lodówkę. W salaterce leżało białe, kremiste cudo z ciemniejszymi kawałkami (zapewne czekolada albo bakalie), więc niewiele myśląc zakopałam tam łyżeczkę i przeszmuglowałam zawartość do ust, zanim ktokolwiek mógłby się zorientować co robię.
Szybko tej decyzji pożałowałam. To były najgorsze lody, jakie w życiu jadłam, ale postanowiłam to przełknąć jak dorosły człowiek. Może faktycznie coś się stało z mlekiem? Okazało się, że z tym przełknięciem to nie będzie taka prosta sprawa i zawartość moich ust nigdzie się nie wybierała. Towar wylądował w koszu, ale smaku dalej nie mogłam się pozbyć. Smaku, który trącił... mięsem? Można to było tłumaczyć tym, że lody przeszły zapachem innych produktów w lodówce, co nie zmieniało faktu że nie nadawały się do spożycia.
Kilka chwil później, deser został podany właściwej odbiorczyni i czekałam z napięciem na jej reakcję. Nie mogłam przecież oświadczyć, że te lody są chyba zepsute, bo zostałabym przyłapana na kradzieży.
- Smakuje Ci? - spytałam niepewnie
- Dobre - usłyszałam. Co nie było zgodne z prawdą i to dziecko prawdopodobnie zupełnie straciło smak. Należało ją powstrzymać zanim się zatruje. Kiedy rodzicielka weszła do pokoju i padło pytanie, co wyprawiam, zaproponowałam żeby sama skosztowała. Zrobiła to. Bez skrzywienia i dezaprobaty dla smaku.
Byłam święcie przekonana, że albo się zmówiły i obie mnie nabierają albo ja całkowicie straciłam zmysł, który był mi najlepszym przyjacielem od zawsze. Skończyło się moim przyznaniem, że skosztowałam lodów wcześniej i nie smakowały dobrze.
Okazało się, że w tej salaterce to leżał smalczyk ze skwareczkami, a lody leżały nieco dalej w misce.
Dowiedziałam się więc, dlaczego zalatywały mięsem.
To już drugi przypadek tak złej pomyłki (kto czytał post o pierogach, ten wie).
Smak mam w ustach do tej pory i powiem szczerze, nie polecam.
Lekcja na dziś? Jak już się kradnie, to trzeba mieć pewność co.

poniedziałek, 27 sierpnia 2018

Bo każdy ma swój system wartości, czyli o kolorowych bandażach

Opowiem Wam dzisiaj o czysto estetycznej rzeczy, jaką zauważyłam na przestrzeni lat w gabinetach weterynaryjnych.
Weterynarze dzielą się na takich, co mają w nosie estetykę i ważne są dla nich względy techniczne, oraz na takich, których to właściwie obchodzi i starają się połączyć jedno z drugim.
Ja, kiedy jeszcze pracowałam w gabinecie jako technik, byłam z tej drugiej grupy.
O czym ja właściwie mówię? Już wyjaśniam.
Bandaże samoprzylepne KRUUSE.
Jeśli Wasz pies kiedykolwiek miał jakiś zabieg, czy choćby pobieranie krwi, jest wysoko prawdopodobne, że spotkaliście się z tym produktem.
Kupuje się go na rolki i hurtownia zazwyczaj przywozi karton zarówno jednolitych kolorystycznie, jak i tych pokrytych rożnymi wzorkami bandaży.
Są to naprawdę różne wzory, od łapek, kości, tęczy i jednorożców, po drut kolczasty, moro i czaszki.
Otóż ja, jak i kilku weterynarzy oraz techników których znam, wyznajemy zasadę, żeby dobierać bandażyk do rodzaju, wielkości i urody pieska, kotka, świnki, czy co to tam akurat jest pacjentem. Podczas kiedy ta druga grupa wyciąga pierwszy bandaż, na jaki natrafi w szufladzie i go używa.
Nie zrozumcie mnie źle, nic do tego nie mam. W końcu to tylko bandaż.
Aczkolwiek kombinacje jakie wychodzą z takiego założenia są co najmniej komiczne.
Z naszego gabinetu wychodziły więc policyjne Owczarki z bandażem w różowe serduszka i słodkie, małe Maltańczyki przywdziane w moro i czaszki.
O ile nie było to problematyczne przy pobieraniu krwi, ponieważ w domu można już ściągnąć to cudo, to w przypadku większych zabiegów, gdzie owijana była na przykład cała noga i opatrunek musiał wytrwać załóżmy miesiąc, to stanowiło już powód pobłażliwych spojrzeń.
Mieliśmy autentycznie przypadek typowego karka, który oddał swojego Dobermana na operację rzepki i odebrał go w bandażu w jednorożce, który pies musiał nosić trzy tygodnie.
Jego mina była bezcenna. Postrach dzielnicy w opatrunku w rogate konie. Naprawdę chciałabym go zobaczyć, jak buja się z koleżkami po mieście z tym swoim bickiem 60 cm w obwodzie, Dobermanem o imieniu Killer na łańcuchu... w bandażu w jednorożce.
Dlatego ja zawsze starałam się dobrać - duże i groźnie wyglądające psy: moro, czaszki, drut kolczasty, kolor jednolity, małe i urocze: tęcze, jednorożce, serduszka, kwiatuszki. Zdarzało się, że właściciele małych psów sami pytali o czaszki, a opiekunowie dużych o coś słodkiego, ale poza tymi przypadkami starałam się celować w ogólną kompozycję.
Moja szefowa natomiast (cud kobieta) miała to jednak gdzieś i jeśli klientowi nie pasowało coś w zestawieniu kolorystycznym na swoim zwierzu, mógł się zmierzyć z nią w konfrontacji.
Tego jednak nikomu nie polecam i klienci też chyba wyczuwali to instynktownie, bo wystarczyło jedno spojrzenie tej kobiety i mijały im wszelkie wątpliwości co do słuszności bandaża w biedronki na swoim Bernardynie.
Także tak... estetyka rzecz względna.

niedziela, 26 sierpnia 2018

Dzisiaj będzie poważny temat

Uwaga ten post może zawierać opisy, oraz obrazy nieprzyjazne i nieodpowiednie dla młodszych czytelników, lub osób cierpiących z powodu depresji i innych zaburzeń psychicznych. Czytasz na własną odpowiedzialność.

Tak się złożyło, że pracuję na ulotkach. Jako student dzienny, któremu w październiku zaczyna się nowy semestr nie miałam za dużego wyboru, gdyż nawet prace dorywcze preferowałyby pracownika na okres dłuższy niż miesiąc. Czegoś jednak złapać się musiałam, jako że ktoś finansowo musi pokryć koszt operacji Morfiny. Tę historię już znamy.
Tyle drogą wstępu, teraz temat właściwy.
Spacerując tak z tymi ulotkami kilka godzin, właściwie po pewnym czasie nawet nie zauważa się twarzy ludzi, chyba że czymś się wyróżniają. Zwraca się za to uwagę na ręce, które te karteczki odbierają.
Można zauważyć pewne analogie. Na przykład, że ręce spracowane i nierzadko brudne, sięgają po ulotkę częściej niż ręce zadbane, ze złotymi zegarkami na przegubie.
Są ręce, które opowiadają historie. 
Młode i silne ręce, brudne od smaru, czyste i zadbane, stare i pomarszczone, zawinięte w bandaże, pokryte wyblakłymi tatuażami, czy drogą biżuterią. Każde z nich mówią coś o właścicielu, mimo że nie wypowie on do nas ani słowa.
Niektóre ręce opowiadają jednak historię, której nie chce się wysłuchać, czy nawet zauważyć. Historię, której szczegółów nie znamy ale wiemy że nie była przyjemna, ani wesoła.
Mówię tutaj o rękach pokrytych regularnymi, równoległymi bliznami, które często sięgają aż zgięcia łokcia. Zadziwiająco często ręce te należą do młodych twarzy, które uśmiechają się, ale tylko dlatego że tak zostały nauczone.
Zaczęłam liczyć ile takich rąk mijam dziennie. Czasem były to ręce żeńskie, czasem męskie, ciemne, jasne, pokryte tatuażami, czy biżuterią. Ślady na nich w większości zabliźniły się, lecz spotykałam też świeże, kilkudniowe rany.
Chodziłam, liczyłam i zastanawiałam się ile fałszywych historii się za nimi kryje: "podrapał mnie kot", "nóż omsknął mi się na bułce", "spadłem z roweru na żwir", oraz ile razy ktoś uwierzył w te historie, tylko dlatego żeby nie wierzyć w prawdę.
Ludzie nie lubią prawdy, prawda bywa niewygodna. Ludzie lubią udawać, że wszystko jest w porządku, bo tak jest prościej. Dla obu stron.
Jednego dnia pojawiła się tylko jedna para takich dłoni, następnego trzy. Zdarzały się też dni, gdzie dłonie z przykrą historią nie pojawiały się wcale. Możliwe, że tego dnia były zajęte, miały inna trasę, czy po prostu pominęłam je w tłumie ludzi.
Rekord takich dłoni na dzień, do tej pory wynosi sześć par. Pragnę podkreślić, że miasto w którym pracuję nie jest duże, a ja krążę w kółko tylko po jednej ulicy i często omijam ludzi po drugiej stronie, gdzie ulotki rozdaje mój kolega.
Zastanawiam się ile wynosi jego rekord i czy w ogóle to zauważa. Może uda mi się namówić go, żeby również liczył. Wtedy statystyki będą dokładniejsze o jedną ulicę.
Chciałam się teraz skierować przede wszystkim do ludzi, których smutna historia jest wypisana na ich rekach nie tuszem lecz krwią i bliznami.
Może Wam się wydawać, że to jedyne rozwiązanie i nikogo nie obchodzi Wasza historia, że nikt jej nie zauważa i musicie sami radzić sobie z problemem, którego często nie jesteście w stanie nawet sprecyzować.
Jednak ludzie widzą. Może jest to kasjerka, która wydaje Wam resztę w sklepie, lub ulotkarz wciskający reklamę banku, albo kontroler biletów w autobusie.
Obserwujemy, ale nie oceniamy. Nie mamy do tego prawa.
Są jednak ludzie, z którymi możecie porozmawiać anonimowo. Których nie musicie nawet oglądać jeśli nie macie ochoty. Często ci ludzie też mają swoje smutne historie i wiedzą jak pomóc.
Nie jesteście sami, nigdy nie będziecie.
Proszę Was tylko o szansę dla samych siebie. Zadzwońcie. Te numery są darmowe.
Dziękuję.

Telefon Zaufania dla Dzieci i Młodzieży: 116111
Telefon Zaufania dla Osób dorosłych w Kryzysie Emocjonalnym: 116123
Linia wsparcia dla osób w stanie kryzysu psychicznego: 800702222 (całodobowa)

Są to telefony ogólnopolskie, jeśli mieszkasz za granicą w internecie znajdują się numery obowiązujące w Twoim kraju.

Zdaję sobie sprawę, że niektórzy tną się "dla szpanu", czy posiadają egzotyczne zwierzę, które im w taki sposób naznacza swoją obecność.
Jestem jednak zdania, że lepiej wyciągnąć rękę, która zostanie odrzucona, niż nie wyciągnąć jej wcale.
Tutaj prośba do wszystkich.
Nasze społeczeństwo obejmuje coraz większa znieczulica. Przywykliśmy do faktu, że choroby psychiczne są chorobami wstydliwymi i nie należy się do nich przyznawać, ponieważ społeczeństwo odrzuca takich ludzi. O zdrowie mentalne należy się jednak troszczyć tak samo jak o zdrowie fizyczne.
Jeśli nie potraficie pomóc, wskażcie specjalistę. Czasem wystarczy zwykła rozmowa. Nie odwracajmy jednak wzroku, nie udawajmy, że nic się nie dzieje.
Nie mówmy osobie z problemami, żeby przestała, uśmiechała się więcej lub zobaczyła jaśniejsze strony. To tak nie działa, to nie na tym polega.
Wiem, że ten post jest dość nietypowy dla takiego bloga, ale czasem jest on konieczny.
Jeśli otworzy chociaż jedne oczy i zamknie chociaż jedną ranę, znaczy że było warto.

piątek, 24 sierpnia 2018

Psy nie są głupie


Miałam ostatnio bardzo długą konwersację na temat zjadania przez psy butów.
Otóż mój dyskusyjny oponent twierdził, że proces podawania szczeniętom prasowanej skóry w kształcie bucików, wpływa na spożywanie przez nich prawdziwego obuwia.
Podejdźmy do sprawy dyplomatycznie.
Po pierwsze, jak wszyscy wiemy (albo powinniśmy), głównym zmysłem psa jest węch, nie wzrok, jak w przypadku człowieka. Pies najpierw pokieruje się nosem, potem uszami, a na końcu oczami. (Schemat u człowieka: oczy, uszy, nos).
Nie ma najmniejszej możliwości, żeby pies optycznie skojarzył bucika wykonanego ze skóry, z regularnym obuwiem. Problem może pojawić się tylko, jeśli obuwie wykonane jest ze skóry i pachnie podobnie do prasowanej skóry.
To jedyny scenariusz w jakim mogą wystąpić skojarzenia jednego z drugim.
Dlaczego więc psy gryzą buty?
Przyczyny są różne ale żadne z nich nie nawiązuje do obuwniczych przysmaków:
a) szczeniakowi wyrzynają się zęby, a buty idealnie nadają się do przeżuwania
b) pies się nudzi i próbuje skupić na sobie uwagę właściciela
c) pies jest pozbawiony zabawek, lub nie jest nauczony korzystania z nich
d) zwierzę rozładowuje frustrację lub tęskni za właścicielem, kiedy jest on poza domem.
Każdego psa należy ukształtować i wychować, a przerzucanie winy na nieistniejące w psiej głowie skojarzenia mija się z celem.
Z tego samego powodu pluszaki mojej siostry mogą leżeć nietknięte na wysokości psiego pyska i w jego swobodnym zasięgu.



Natomiast do ciamkania, suka używa własnego zestawu.



Nie zdarzyła się ani jedna sytuacja, w której psu pomyliłoby się lub celowo zabrałby pluszaka, który nie jest przeznaczony dla niego. Nawet jeśli któryś pingwin spadnie na podłogę, jest on przez psi pysk zwyczajnie omijany.
Nie wymagało to specjalnego szkolenia, czy godzin praktyk. Niektóre rzeczy futrzaki są w stanie pojąć same.
Psy nie są głupie, potrafią widząc nawet podobne do siebie przedmioty odróżnić który z nich jest przeznaczony dla nich, a który nie powinien ich interesować, mimo że leży w ich zasięgu.
Dajmy tym zwierzętom możliwość wykazania swojej inteligencji.
Potrzebna im szansa na zrozumienie, a nie zakładanie z góry ich małej pojętności.
Jasne, jedne psy uczą się szybciej, inne potrzebują na to więcej czasu ale nie można ignorować złego zachowania i liczyć że przejdzie z wiekiem, lub zaakceptować problem jako "no cóż, on już tak ma, bo za dzieciaka jadł butki z prasowanej skóry".
To jak twierdzenie, że skoro pies jadł ciastka w kształcie króliczków, to teraz na pewno będzie pałał chęcią mordu do wszystkich uszatych.
Ludzka analogia mnie czasem zaskakuje... ale jeszcze bardziej zaskakuje mnie fakt, że tracę czas na analizowanie jej.

środa, 22 sierpnia 2018

Agresja psa zawsze ma jakieś podłoże

Spotkałam na spacerze mężczyznę, który zaczął ze mną rozmowę od standardowego pytania: Golden, czy Labrador?
Po usłyszeniu że Golden, gość odparł, że miał Labradora. Głupio mi było pytać dalej, bo czas przeszły w tym zdaniu sugerował, że psiaka już z nimi nie ma, a wypytywanie o przyczyny mogło być dla niego przykre.
Mężczyzna jednak sam podjął dalszą rozmowę:
- Mieliśmy go cztery lata, ale musieliśmy go uśpić -
- ... Zachorował na coś? - spytałam, bo 4 lata to nie jest leciwy wiek, w którym usypia się psy
- Nie. Zaatakował moją córkę. Nie wiadomo w sumie czemu. Wchodziliśmy z siatkami do domu, bo akurat wracaliśmy ze sklepu. Córka wchodziła pierwsza i pies rzucił jej się do szyi, jak tylko przekroczyła próg. Potem szpital, szwy, a psa musieliśmy uśpić. Kochałem drania, a on okaleczył mi dziecko -
Na początku myślałam, że koleś ma bardzo czarne poczucie humoru i może nie załapałam żartu, ale nie. On mówił poważnie.
- Wie Pan, przykro mi, ale to tak z niczego by zaatakował? Wcześniej nie przejawiał agresji do córki? Wie Pan psy bywają zazdrosne... -
- A gdzie tam, mieliśmy go od małego. Świetnie się wcześniej dogadywali -
- To może był chory i coś go bolało? -
- Zdrowy był. To był młody pies, szczepiony, odrobaczany, badany. Nic mu nie dolegało -
- To może spał i jak Państwo wchodzili, wystraszył się... i pomyślał, że ktoś się włamuje -
Jakieś wyjaśnienie przecież musiało być, psy nie atakują bez powodu członków rodziny.
- Nie wiem co siedziało w jego głowie, naprawdę. Żałuje tylko, że tego dnia nie wszedłem do domu przed córką. Ona ma teraz taką traumę, że boi się nawet spojrzeć w kierunku psa -
Mężczyzna pogłaskał Morfinę i pożegnał mnie słowami:
- Musi Pani uważać, z nimi to jednak nic nie wiadomo. Zaufa Pani takiemu, a to jednak tylko zwierzę. Udomowione ale jednak zwierzę. Jak sobie pomyślę, że on spał z nią w łóżku to aż mnie ciarki przechodzą -
Nie chciałam w takiej sytuacji siać oskarżeń w kierunku mężczyzny ani jego córki, ale sytuacja wydaje mi się bardzo nienaturalna. Jestem przekonana, że pies bez powodu nie zaatakowałby dziecka, z którym się wychowywał, do tego w tak brutalny sposób.
Coś kierowało zachowaniem tego psa, ale jestem przekonana że nie był to zwierzęcy instynkt.

poniedziałek, 20 sierpnia 2018

Jeśli pies nie je, mamy problem. Jeśli Morfina nie je, mamy Armagedon.

Mój pies zostawił jedzenie w misce.
Widzę, że nie rozumiecie powagi sytuacji.
Mój pies. ZOSTAWIŁ. JEDZENIE. W misce.
To się normalnie nie zdarza. Ona ma sześć lat (sześć i pół technicznie) i zostawiła jedzenie tylko raz, kiedy była bardzo chora i myślałam wtedy, że umiera. Jeden raz w przeciągu sześciu lat odmówiła zjedzenia posiłku. 
Poza tym jednym, małym przypadkiem nic nie było w stanie jej zatrzymać.
Wymioty? Pff. Zjem, wyrzygam, znowu zjem. Co za problem, przynajmniej będzie optycznie więcej. Ja wiem, że to obrzydliwe, zwierzęta są obrzydliwe, tylko ludzie sobie wmawiają że nie i przyzwyczajają się do tego stopnia, że mogą jeść kanapkę, sprzątając psi stolec i jest to dla nich normalne.
Ktoś zaraz powie:
- Wielkie halo. Psy czasem tak robią. Będzie głodna, to zje -
Wytłumaczmy sobie jedną rzecz: ona jest wiecznie głodna. Może u innych psów jednodniowa głodówka jest całkowicie normalna, nie kwestionuję tego. Jednak to nie jest tego typu pies.
Jakakolwiek choroba, jakakolwiek niestrawność nie była w stanie jej zatrzymać i jeśli cokolwiek znajdowało się w misce, musiało zniknąć. Teraz, już, zaraz, nie za chwilę.
Każdy posiłek zajmuje jej maksymalnie 30 sekund, wiem bo liczyłam.
Jest jej też totalnie obojętne co właśnie je. Gotowane mięso? Miodzio. Mokra karma? Ekstra. Suche chrupki? Pycha. Kiszona kapusta z bananem? Mniam.
Jeśli jedzenie spadnie Ci w moim domu na podłogę, realizujesz zasadę pięciu sekund ale nie ze względu na zarazki, tylko ze względu na psa. Masz dokładnie tyle czasu, żeby to podnieść albo krzyknąć "zostaw!", zanim przepadnie na wieki i już nigdy tego nie zobaczysz. Niezależnie od tego co to jest. Dla Morfiny nie istnieje coś takiego jak "niesmaczne jedzenie".
Każde jedzenie należy zjeść, obojętnie jakby nie pachniało, smakowało, czy wyglądało i to jest jej misja.
Dlatego właśnie moje serce stanęło, a następnie zaczęło bić w rytmie Cannibal Corpse, kiedy zobaczyłam, że miska z jedzeniem stoi nietknięta od piętnastu sekund, a pies beznamiętnie wpatruje się w zawartość.
To mogło wróżyć tylko jedno: poważne kłopoty.
Przyglądałam się mojej suce w napięciu towarzyszącym ludziom odgadującym ostatnie pytanie w "Milionerach" bez żadnego koła ratunkowego.
Z tą różnicą, że ja miałam trzy koła ratunkowe:
Obstawiałam pół na pół, czy zostanie zaraz uruchomiona pompa brzuszna i pójdą hafty na kafelki, po czym musiałabym wykonać telefon do przyjaciela i spytać czy ma krople żołądkowe na stanie i jeśliby nie miał, pytanie zostałoby skierowane do publiczności.
Nic się jednak nie działo, a pies dalej wpatrywał się w miskę, jakby pierwszy raz widział ją na oczy.
Postanowiłam ją zachęcić słowami "no jedz świnka, dobre papu" i z minuty na minutę mój ton był coraz bardziej błagalny.
Morfina zbliżyła się do miski, powąchała zawartość i odsunęła się ponownie.
Postanowiłam również zajrzeć do miski. Wszystko wydawało się być w porządku, oprócz faktu, że po chrupkach spacerowała biedronka.
Ta mała, czerwona gnida ze słodkimi kropkami na grzbiecie robiła sobie rekonesans po żarciu mojego psa i chyba nigdzie się specjalnie nie spieszyła.
Wiecie, normalny pies wziąłby tę biedronkę i zjadł, zaciamkał i wypluł obok, lub chociaż na nią naszczekał. Jednak jako, że Morfina jest Morfiną i nie jest zdolna do jakiejkolwiek agresji w stronę żadnego żyjącego stworzenia (poważnie, buczy na mnie kiedy zabijam komary packą, chociaż gryzą też jej futrzane dupsko), postanowiła zaczekać aż owad skończy wycieczkę i sobie pójdzie, żeby przypadkiem nie zrobić mu krzywdy jedząc śniadanie.
Najbardziej pacyfistyczny pies świata. Mahatma Gandi to przy niej agresor.
Biedronka została usunięta, pies zjadł posiłek, moje serce wróciło do normalnego rytmu.
Wnioski? Biedronki próbują przejąć kontrolę nad światem, bazując na swojej uroczej i pozornie nieszkodliwej aparycji. Uważajcie na nie.

niedziela, 19 sierpnia 2018

Perfekcyjna Pani domu (edycja psia)

Kiedy macie jednego psa już przez kilka / kilkanaście lat, prawdopodobnie odgadujecie jego potrzeby zanim ktokolwiek zdąży zorientować się, że pies właśnie czegoś potrzebuje.
To samo dotyczy matek z dziećmi. Dla obcych, noworodki po prostu płaczą i jest to ten sam dźwięk, o różnym natężeniu. Jednak dla matki, każdy płacz jej dziecka jest inny i oznacza coś innego. Kiedy boli je brzuch płacze inaczej, niż kiedy jest głodne, czy ma mokro w pieluszce, lub jest po prostu znudzone.
Identycznie jest z właścicielami psów... przynajmniej w większości przypadków.
Tyle tylko, że psy nie płaczą (chwalmy genetykę, to byłby koszmar).

Mała dygresja, udowadniająca tę tezę:
Szłam z Morfiną i moją przyjaciółką, która zna sukę od małego. W pewnym momencie Morfi podwinęła tylną łapę i skacząc na trzech szła dalej.
- Jej chyba coś weszło w łapę, zobacz - rzekła przyjaciółka
Lecz ja widząc co robi pies i wiedząc o co chodzi odparłam:
- Nie, ona chce się tylko podrapać po głowie ale nie chce przestać iść, więc nie mogąc się zdecydować, tkwi pomiędzy dwoma czynnościami. -
Miałam oczywiście rację i po podrapaniu po głowie, pies szedł już normalnie.
Skąd wiedziałam? Bo robi tak notorycznie.
Czy ludzie, którzy tego nie wiedzą uznają to za dziwne? Prawdopodobnie tak.
Koniec dygresji. Teza udowodniona.

Wracając do tematu, właściciele zazwyczaj wiedzą o co chodzi ich zwierzętom, mimo tego, że te nie potrafią mówić i czasem mają problem z wyrażeniem swoich potrzeb. W końcu uczymy się tego latami.
Tym bardziej ogarnia nas frustracja jeśli nie potrafimy zrozumieć, o co chodzi naszemu psu.
To spotkało mnie, więc wiem o czym mówię.
Siedziałam przy komputerze i pracowałam nad czymś mało istotnym, kiedy do pokoju weszła Morfina, dzierżąc w pysku grzybka (taki pluszak w kształcie pieczarki). Stała w progu i patrzyła mi głęboko w oczy, więc o ignorowaniu nie było mowy.
Pierwsze co przyszło mi do głowy, to to że chce się bawić.
Podeszłam więc do niej i zaczęliśmy przeciągać się pluszakiem. Wyglądała na zadowoloną ale po pysku widziałam że nie do końca o to chodziło. Zmieniliśmy kilka razy zabawki, bo Morświn jest dziwny i czasem przynosi inną zabawkę niż tą, którą naprawdę chce się bawić. To jednak wciąż nie było to.
Druga myśl: może chce na spacer.
Musicie zrozumieć jedną rzecz. Odkąd mam psa w domu zakazane jest głośne wypowiadanie słów: "ciastko", "spacer" i "idziemy" przez wszystkie przypadki i osoby.
Morfina nigdy nie odmówi spaceru, choćby na zewnątrz panował deszcz meteorytów połączony ze wszystkimi plagami egipskimi. Nie zdziwiło mnie więc to, że kiedy tylko wzięłam do ręki smycz, ona już siedziała przy mnie merdając ogonem.
Zorientowałam się, że dalej nie o to chodziło, kiedy zatrzymaliśmy się tylko na małe siku, a resztę czasu spędziliśmy przy krzakach, w których prawdopodobnie schował się jakiś ptak.
Po powrocie pies był bardziej zmęczony ale podbiegł od razu do grzybka, dając mi do zrozumienia że zadanie wciąż nie zostało wykonane.
Myśl trzecia: może jest głodna.
Świnka ma stałe pory jedzenia ale czasem kiedy widzę, że ją zasysa, dzielę obiad na dwie części i daję jedną z nich trochę wcześniej.
Tak samo jak w przypadku spaceru, Morfi nigdy nie odmówi jedzenia, więc oferta została przyjęta ale to dalej nie było to i po chwili w pysku ponownie wylądował grzybek.
Do tego pies obdarowywał mnie spojrzeniem pod tytułem: "Matka, no dalej przecież Ci pokazuję o co chodzi".
Myśl czwarta: trening.
Czasem kiedy pomijamy danego dnia sesję komend i poleceń, Morfi sama upomina się o to patrząc namiętnie w kliker, jakby to był jej plastikowy bóg.
Po kilku komendach wiedziałam, że to dalej nie to.
Ostatnim co przyszło mi do głowy było: któraś zabawka wpadła pod łóżko i nie daje jej to spokoju. Przejrzałam cały pokój i przeliczyłam wszystkie piłki, pluszaki i sznurki ale żadnego nie brakowało.
Natomiast Morfina dalej dzierżyła w pysku pieczarkę i patrzyła na mnie wymownie.
Widząc, że nie mogę liczyć na żadną podpowiedź zaczęłam myśleć. Przez przypadek, kątem oka zauważyłam, że jej koszyk, w którym trzyma wszystkie zabawki stoi krzywo (prawdopodobnie popchnięty przez odkurzacz) i cześć zabawek się z niego wysypuje.
No więc, nie wiem czy kiedyś o tym mówiłam ale mój pies ma obsesję na punkcie rozmieszczenia swoich rzeczy. Zabawki mogą leżeć porozwalane po całym domu ale przychodzi taka pora dnia (czasem rano, czasem wieczorem, to jest enigma), kiedy sucz przerywa to co właśnie robiła i idzie odnieść swoje szpargały jedna po drugiej, aż wszystkie nie znajdą się w koszu.
Jednak teraz koszyk był przechylony.
Poprawiłam go.
Takiej ulgi na psim pysku nie widziałam jeszcze nigdy dotąd. Morfi wrzuciła grzybka do kosza i pobiegła po resztę pluszanek, które były porozrzucane w różnych częściach domu, po czym upewniła się że to już wszystko i poszła na legowisko, w którym po kilku sekundach zasnęła.
Wyobrażacie sobie? Tyle determinacji, żeby wsadzić do koszyka 3 pluszaki, które się tam nie mieściły, bo pojemnik stał krzywo.
Chciałabym mieć tyle zaparcia jeśli chodzi o sprzątanie. Z drugiej strony, co ona ma za obowiązki?
No... to dalej bezkarnie mogę mieć bajzel w pokoju i nie czuć się z tym źle.




czwartek, 16 sierpnia 2018

Co jest z tymi ludźmi?

Wiecie, nie mam nic do psów spuszczonych ze smyczy i chodzących luzem. To ich właściciele bardziej mnie przerażają.

Szliśmy z Morfiną (na smyczy) trawnikiem i każda z nas zajęta była sobą. Ja sprawdzałam wiadomości w telefonie, ona odczytywała właśnie maila zostawionego przez innego psa na pobliskich krzakach, kiedy podbiegł do nas Maltańczyk.
Spojrzałam tylko na obwąchujące się psy i wróciłam do telefonu.
Wtedy usłyszałam jak z kobiety oddalonej od nas o ładny kawałek, wydobył się nieokreślony dźwięk, przypominający wiertarkę udarową i z histerią zawołała:
- Aaaaaa! Ona ma cieczkę! -
Pomyślałam, no spoko. Dzięki za info.
Kobieta jednak kontynuowała:
- Ona ma cieczkę! Niech Pani trzyma psa -
Spojrzałam na babeczkę, która gnała do nas trawnikiem najszybciej jak tylko mogła. To znaczy tak mi się wydaje, bo była zadyszana chociaż jej nogi niespecjalnie odrywały się od ziemi.
- To też jest suka - odpowiedziałam, żeby laska zaraz nie dostała zawału, że mój pies 30 kg zgwałci jej psa 5 kg. (To się zdarza, ja wiem)
Zamiast jednak uspokoić się kobieta zbladła i przyspieszyła, mamrocząc do siebie "Jezu, Jezusie".
- One się zaraz pogryzą! Przecież to dwie suki, niech Pani trzyma swoją bo jak ją złapie w zęby to nic z mojej nie zostanie! Jezus Maria! -
Spojrzałam na psy.
Morfina leżała na boku i merdała ogonem, a biała kulka obwąchiwała jej uszy, również merdając ogonem. Uroczość.
- Wie Pani co, chyba nie specjalnie mają zamiar się gryźć -
Kobieta w końcu dopadła do swojej suki i podniosła ją na ręce, robiąc sobie z niej gustowny szaliczek.
- No niewiele brakowało! Matko jak się wystraszyłam -
- Może jak suka ma cieczkę to wartałoby ją mieć na smyczy jednak. Tak będzie bezpieczniej -
Kobieta chyba poczuła się urażona faktem, że śmiem zwracać jej uwagę bo odpowiedziała:
- A takie wielkie bydle to wartałoby mieć w kagańcu -
Nie miałam ochoty dyskutować już w temacie tego, że to jej pies do nas podbiegł ani tego, że oba były przyjaźnie nastawione i tylko się wąchały, więc wiedząc że laska i tak nie zobaczy swojej winy odpowiedziałam:
- No tak, przecież o mały włos nie odgryzła jej głowy -
Rozeszliśmy się każda w swoją stronę, chociaż mała kulka dalej puszczona była luzem mimo posiadania przez jej właścicielkę smyczy.
Inteligencja paruje chyba z upałem i ucieka do atmosfery, bo nie wiem jak to inaczej wyjaśnić.

wtorek, 14 sierpnia 2018

Pluszak

Mamy sąsiadów. Ich dziesięcioletni synek marudzi im o psie. Mały lgnie do wszystkich czworonogów jakie mija na dworze i widać, że bardzo mu zależy. Rodzice chłopca chcąc się upewnić co do jego odpowiedzialności względem zwierzęcia, postanowili zrobić półroczną próbę. Dali mu pluszowego jamnika i kazali go traktować tak, jak traktowałby prawdziwego psa. Ma go wyprowadzać, bawić się z nim, nie zapominać karmić, kąpać i wycierać. Osobiście uważam, że pomysł świetny. Sama, żeby uzyskać pozwolenie rodzicielki na psa, musiałam wychodzić z Goldenem sąsiadów przez pół roku (wychodziłam przez półtora). Oczywiście, rodzicielka liczyła że się zniechęcę. Może którejś zimy, może podczas deszczu albo gdy będę bardzo zmęczona. Nie pozostawiłam jej jednak wyboru.
Powiem szczerze, że jak na dziesięciolatka chłopiec jest bardzo uparty. Dzielnie spaceruje z pluszakiem na smyczy mimo że niektórzy koledzy się z niego śmieją. Rozmawia z nim i przesiadują razem na ławce, kiedy pada wyciera go przed wejściem do domu. Tak już od dwóch miesięcy, dzień w dzień. Czasem mijam go na spacerach. Nic sobie nie robi ze złej pogody ani wczesnego wstawania. Chyba rodzice chłopca nie spodziewali się po nim aż takiego samozaparcia i liczyli że tym sposobem unikną dalszej rozmowy o psie. Cóż wydaje mi się, że jednak będą musieli wziąć prośbę syna pod uwagę, jeśli nie chcą stracić jego zaufania przez złamanie obietnicy.

Trzymam za niego kciuki i mam nadzieję, że za kilka miesięcy będę mijać go na spacerze już z prawdziwym psiakiem, bo pokazał że jest na tyle dojrzały by go mieć.

niedziela, 12 sierpnia 2018

Co się dzieje podczas snu

Może kiedyś już o tym wspominałam (prawdopodobnie nie), ale kiedy byłam młodsza, często zdarzało mi się lunatykować. Nie było to nic specjalnie dziwnego i nie doprowadzało do niebezpiecznych sytuacji (jak odkręcanie kurków z gazem), więc wszyscy przywykli, że czasem odbywałam marsze po domu w środku nocy.
Najczęściej były to marsze do kuchni. Wiadomo, miłość do jedzenia za dnia, przejawia się również w nocy. 
Głównie sytuacja lunatykowania sprowadzała się do siadania i wpatrywania się w jeden punkt. Przestraszyłam tak kiedyś grono, które zebrało się na nockę z horrorami, ale większość wymiękła i uderzyła w kimono po "Egzorcyzmach Emily Rose". Ci, którzy nie spali mieli nietęgą minę, kiedy nagle powstałam ze snu, usiadłam i wpatrywałam się w nich bez żadnej ekspresji na twarzy, nie odpowiadając na pytania, po czym jak gdyby nigdy nic wróciłam do snu.
Spacerki zdarzały się więc rzadko.
Kiedy się jednak zdarzały, zazwyczaj zabierałam ze sobą trofeum i kiedy grzecznie wracałam do łóżka, odkładałam zdobycze w pobliżu. 
Czasem był to pilot do telewizora, czasem szczotka do włosów. To się zmieniało.
Stałe było tylko to, że nic z tego nie pamiętałam i wstawałam jakbym najnormalniej w świecie całą noc spędziła w łóżku.
Wstałam więc pewnego, pięknego dnia i zobaczyłam na swoim biurku ketchup i banana.
Próby zrozumienia dlaczego akurat taki duet zagościł u mnie w pokoju po nocnych, nieświadomych podbojach spełzły na niczym.
Nie ogarniam swojego umysłu kiedy jestem przytomna, cóż dopiero mówić o pracy mózgu podczas snu.
Widocznie o trzeciej, czy czwartej w nocy miało to jakiś sens.
Teraz już nie lunatykuję (ostatni raz kilka lat temu), natomiast znam kogoś kto bardzo wyraźnie mówi przez sen kiedy jest zmęczony i jest to niemniej komiczne.
Hasła od: "Rzuć kapciem, żeby zgasić światło", po mruczenie "Papaja" przez sen, czy udzielanie porad odnośnie kierunku trasy "tu nie idźmy, tu nikt nie chodzi", aż do obserwacji pól za oknem, niewidzącym wzrokiem i określenia krajobrazu jako "tu musi być słabe wifi", jest tylko nielicznymi z zagadek umysłu zmęczonego człowieka nocą.
Dlatego sen jest taki ważny, żebyśmy nie musieli robić z siebie idiotów świadomie.

piątek, 10 sierpnia 2018

Tak więc Morfinę czeka operacja... znowu

Jak zapewne wielu z Was wie, Morfina jest psem z odzysku pseudohodowlanego. Jest zatem psem z problemami technicznymi. Stawy, serce, narządy, plus przewlekłe choroby których już nawet nie liczę. Wiele operacji i zabiegów, żeby psisko mogło chodzić o własnych siłach.
Czy wiedziałam, że to nie koniec problemów?
Absolutnie tak. 
Nie byłam więc zaskoczona, kiedy jakiś rok temu wymacałam u pieszczocha 3 guzki w określonych miejscach. Guzy były niewielkie, bezbolesne, okrągłe. Prawdopodobnie tłuszczaki.
Jednak, jako że padło też podejrzenie przesunięcia się implantu, odwiedziliśmy pana doktora.
Lekarz dał ciastko, pomacał i stwierdził to, co ja podejrzewałam od początku. Prawdopodobnie tłuszczaki, dopóki nic jej nie boli i nie przeszkadzają one w codziennym funkcjonowaniu, zostawimy je i zobaczymy czy będą rosnąć albo się rozprzestrzeniać.
Logiczne, po co narażać niemłodego już psa na ryzyko związane z operacją, kiedy może wcale nie być potrzebna. Znałam w końcu wiele psów, którym za młodu pojawił się tłuszczak, czy dwa i zostały one w tej samej, niezmienionej formie aż do późnej starości.
Jednak ja zbyt długo znam swojego psa, żeby mniemać iż skończy się na 3 małych guzkach. O nie, nie. Byłoby nudno, tak się nie bawimy.
Muszę przyznać, jestem pod wrażeniem tego, co udało jej się wyhodować na przestrzeni roku.
Wciąż nie wiemy co kryje się w narządach i tkankach wewnętrznych, to co tu widać to jedynie obraz guzów podskórnych. 
Tak więc, Morfinę czekają dokładne badania i zabieg wycięcia tego co widać i da się wyczuć, oraz próba wycięcia tego czego jeszcze nie widać, a co może być ukryte.
Wstępnie operacja zaplanowana jest za miesiąc lub dwa (w zależności od stanu jej zdrowia oraz warunków atmosferycznych - czekamy aż się ochłodzi, żeby przyspieszyć proces rekonwalescencji, oraz terminu przysłania wyników badań... zbieram też odpowiednią kwotę na ich pokrycie, jest tego sporo).
To będzie już jej... niech policzę... siódmy poważniejszy zabieg? Coś koło tego i prawdopodobnie na tym się nie zakończy. Jej kartoteka zaczyna wyglądać jak powieść.
Czy jestem zdziwiona?
Nie, ani trochę.
Czy jestem zaniepokojona jej stanem?
Bardziej zaintrygowana. Ktokolwiek widział atak zapaści powysiłkowej, czy wypadające stawy i niewydolność wątroby, jest już mniej histeryczny i podchodzi do tematu trzeźwo.
To pies z problemami. Wiedziałam, że będzie je miał i byłam na to gotowa, biorąc ją tam skąd pochodziła. Wiedziałam, że trzeba będzie z tym walczyć już kiedy po raz pierwszy zaproponowano mi jej uspanie, w wieku zaledwie pół roku.
Także to tyle z aktualności. Świnka w najbliższym czasie idzie pod nóż i bawimy się dalej.
Peace.

czwartek, 9 sierpnia 2018

Nie wiem co jej było i nie wiem czy chcę wiedzieć

Siedziałam w autobusie. Miejsce obok mnie było wolne, jednak po kilku przystankach dosiadła się do mnie kobieta w średnim wieku. Mimo tego, że była szczupła, czułam na sobie jej napierające ramię, jakby brakowało jej miejsca. Przysunęła się jak najbliżej i gdybym przez lata jeżdżenia komunikacją miejską nie zatraciła całkowicie poczucia przestrzeni osobistej, to stanowczo byłaby ona teraz naruszona. Siedziałam od strony okna, więc moim najciekawszym zajęciem okazało się wpatrywanie w przemijające słupy, budynki i spieszących się gdzieś ludzi. Z letargu wyrwał mnie jednak nagły dźwięk.
Kobieta się śmiała.
To nie był zwykły śmiech, jakim obdarzamy kogoś kto opowie nam jakąś zabawną sytuację. Kobietą aż trzęsło, zanosiła się, a śmiech się nasilał. Po chwili osłabł i ustał całkowicie, niemal tak szybko jak się rozpoczął. W odbiciu szyby widziałam że w jej ręce brak telefonu. W autobusie również nie działo się nic śmiesznego. Zignorowałam sytuację, bo w końcu każdemu w życiu zdarza się niepohamowany wybuch śmiechu i to w najmniej odpowiednim miejscu.
Przystanek dalej, kobieta ponownie zaczęła się wzdrygać i podejrzewałam, że jest to próba powstrzymania kolejnej fali śmiechu. Myliłam się jednak. 
Kobieta płakała. 
Miałam ochotę spytać, czy wszystko z nią w porządku ale po kilku szlochach przestała i otarła oczy chusteczką.
To również zignorowałam. Czasem człowiek ma ciężki dzień i mieszają się wtedy emocje. Tłumaczyłam to sobie lekkim napadem histerii.
Kiedy kobieta ponownie zaczęła się śmiać poczułam pewnego rodzaju dyskomfort, który zwiększył się gdy spojrzałam na odbicie szyby. Współpasażerka wpatrywała się we mnie z pełnym uśmiechem na ustach. Nie patrzyła w szybę, patrzyła bezpośrednio na mnie. Odwróciłam się żeby na nią spojrzeć i tym samym ją spłoszyć. Nasze oczy się spotkały lecz ona nie odwróciła wzroku i wciąż się do mnie szczerzyła. Była teraz jak Joker z Batmana.
Odwróciłam się do szyby i tym razem patrzyłam przez nią na widoki, starając się nie skupiać na odbiciu.
Czułam się jak w jakimś niskobudżetowym horrorze.
Kobieta wciąż się śmiejąc, zaczęła grzebać w torebce.
"Nie mogę" usłyszałam z jej uśmiechniętych ust. Zdanie wypowiedziane zostało tak cicho, że pasażerowie siedzący za nami zapewne nie byli w stanie go usłyszeć. Odwróciłam się żeby się o tym przekonać, jednak za nami nikt nie siedział. Miedzy jakimikolwiek pasażerami mieliśmy dwa puste miejsca. Nie wiem, czy to przypadek, czy ulotnili się przez moją współpasażerkę, która to przetrzepywała torebkę, to przestawała w niej szperać, co chwila mamrocząc coś do siebie.
Najchętniej przesiadłabym się na inne miejsce ale musiałabym przesunąć kobietę albo się do niej odezwać. Szczerze, obawiałam się nawet głośniej oddychać w jej otoczeniu, więc siedziałam tam w nadziei że moja sąsiadka zaraz wysiądzie.
Manewr z torebką powtórzył się jeszcze wielokrotnie, z akompaniamentem na zmianę śmiejącej się i płaczącej kobiety.
Teraz już wyraźnie widziałam, że reszta ludzi obserwowała ją i starała się zwiększyć odległość jaka ich od nas dzieliła.
Zazdrościłam im. Czułam jak jej ramię napiera na mnie coraz mocniej, jednak zaledwie trzy przystanki dzieliły mnie teraz od domu.
Wtedy kobieta zaczęła pogwizdywać. 
Dotrwałam do końca jazdy i praktycznie siłą przecisnęłam się do wyjścia, forsując sobie drogę przez nogi kobiety, która przyłożyła sobie palec wskazujący do ust i pełnym powagi głosem powiedziała "ćśśś, obudzisz go". Dopiero wtedy moje serce zaczęło niepokojąco bić. Wychodziłam już jednak z autobusu i liczyłam że uwolnię się z tej absurdalnej sytuacji.
Kobieta wstała i również zaczęła przemieszczać się w stronę drzwi.
Zdałam sobie sprawę, że wysiada na moim przystanku, więc wbrew tej części mózgu która odpowiada za racjonalność, postanawiam że zacznę biec w kierunku przeciwnym do mojego domu i dopiero kiedy upewnię się że zniknęła mi z oczu, wrócę do mieszkania.
Mój plan jednak okazał się być zbędny, bo kobieta została w autobusie i patrzyła na zamykające się drzwi, po czym wróciła na swoje dawne miejsce.
Nie mam pojęcia, czy miała jakieś zaburzenia psychiczne, była pod wpływem środków odurzających (alkoholu nie było czuć), czy miała jakieś inne problemy ale szczerze, mało mnie to obchodziło.
To było bardzo stresujące 45 minut w moim życiu i zdarzyło się w środku dnia, w miejskim autobusie.

środa, 8 sierpnia 2018

Duże przodem, małe tyłem

Spotkałam dziś na spacerze w parku dwie kobiety. Jedna z nich trzymała na smyczy młodego wyżła, druga wyposażona w ciastka i kliker, pouczała jak ma szkolić swojego psa. Wmieszałam się w towarzystwo, bo widząc mnie i Morfinę pani trener poprosiła o asystę w ćwiczeniu skupienia uwagi na właścicielu. 
Psu ewidentnie nie szło. Możliwe, że miał dość ciastek, przeszkadzało mu słońce lub był po prostu zmęczony. Dziewczyny postanowiły, że nie dadzą mu jeszcze odsapnąć ponieważ, cyt. "to właściciel ma decydować kiedy pies może odpocząć". Takie rozwiązanie wydało mi się radykalne ale nie jestem specjalistą w dziedzinie psiej tresury i wtedy jeszcze ufałam, że kobieta wie co robi.
Wszelkie nadzieje porzuciłam kiedy usłyszałam:
- Tylko pamiętaj o głównej zasadzie. To jest duży pies, przepuszczasz go przodem, zawsze. Przez drzwi do domu, na schodach. Obok nogi ma iść tylko na spacerze. -
Jako, że nie znałam takiej mądrości spytałam o powód i usłyszałam:
- Duże psy puszcza się przodem, ponieważ mają sprawować opiekę i być jakby ochroniarzami swoich właścicieli, natomiast małe psy powinny wchodzić za właścicielem, żeby czuły jego dominację i przywództwo-
Ok... tego jeszcze nie grali.
- A to duże psy nie musza czuć dominacji właściciela w takim razie? -
- Nie. On ma czuć funkcję opiekuńczą, dlatego powinien wchodzić pierwszy i osłaniać właściciela. A Pani to jak wpuszcza psa? -
Zrobiłam przegląd wszystkich moich wejść i wyjść z domu i odpowiedziałam zgodnie z prawdą, że najczęściej suka wchodzi po mnie, a ja wchodzę pierwsza.
- Aha! - zakrzyknęła triumfalnie trenerka - Widzisz? Ta Pani popełniła tak banalny błąd i zobacz co teraz ma. Psa ciapę - 
Kobieta chyba zorientowała się co powiedziała, bo dodała szybkie "bez urazy".
Nie czułam urazy. Czułam zażenowanie całą sytuacją i lekką litość do właścicielki wyżła, która dała się omotać tej szarlatance.
Wiedząc, że raczej nic nie zdziałam, podjęłam jednak próbę walki:
- Przepraszam, a Pani to ma jakieś doświadczenie w temacie szkolenia? Zawodowo to Pani robi? Trener? Behawiorysta? -
- Nie, ja tak hobbistycznie -
- Aha, ale jakieś doświadczenie Pani ma? Jakiś kurs? Szkoła weterynaryjna albo zoologia? -
- Nie, nie, ja to fryzjerką jestem ale dużo książek czytałam i to mój konik -
- Jak stare to były książki? Z 70-tego roku? Nie chcę się wymądrzać ale robi Pani krzywdę temu psu, a wodę z mózgu tej Pani takimi metodami. Bo o ile ta może nie być szkodliwa, to zakładam że ma Pani lepsze delicje w kieszeni -
- Oh, bo Pani to jest specjalistą i wie? -
- Broń boże ale nauczono mnie żeby nie doradzać innym jeśli samemu nie ma się doświadczenia w danym temacie i tym się chyba różnimy -
Padło jeszcze kilka zdań z obu stron i zostaliśmy odsunięci od tresury, jako Ci którzy popełnili podstawowe błędy szkoleniowe.
Kto wie. Może gdybym puszczała Morfinę w drzwiach pierwszą, dziś byłaby bardzo obronnym psem, a tak to jest pluszakiem w wyniku mojej nadmiernej dominacji.
Człowiek się całe życie uczy.


wtorek, 7 sierpnia 2018

Uparli się no. Po prostu się uparli.

10 rano. Środek nocy, biorąc pod uwagę, że się położyło o 4 nad ranem. 
Ktoś łomocze do wrot z siłą Gestapo i nie ma zamiaru przestać, więc zwlekam się z łóżka i zaspana otwieram drzwi.
W progu stoją dwie uśmiechnięte od ucha do ucha panie (o tej godzinie to dla mnie podejrzane tak się szczerzyć) i zadają mi pytanie, które w pierwszym momencie (przez spowolniony niedawnym snem mózg) wydaje mi się być zadane w innym języku, więc proszę o powtórzenie.
- Czy przyjęłaby Pani do siebie Jezusa? -
Myślę, mam mały metraż ale w sumie spoko, jak nie ma gdzie przekimać to go przechowam.
Panie widząc że dopiero wstałam i trzeba do mnie wolniej i wyraźniej, spoglądają po sobie i zaczynają jeszcze raz, wręczając mi broszurkę:
- Czy jest Pani gotowa na Armagedon? -
- A kiedy to ma być? -
- To tylko Bóg wie -
- Aha... a w czym mogę pomóc tak właściwie? -
- Czy wierzy Pani w życie wieczne? -
Poważnie? Budzicie mnie w środku nocy żeby zadawać pytania egzystencjalne?
- No nikt nie żyje wiecznie z tego co wiem -
- Ale po śmierci. Czy wierzy Pani w życie po śmierci -
- A to nie wiem, nie byłam -
Czuję, że framuga drzwi staje się nagle bardzo wygodna i zaraz odpłynę w objęcia Morfeusza.
- Proszę przyjąć Boga pod postacią miłości -
Chwila, dopiero co miał wbić Jezus. To ilu ich tu w końcu będzie, to jest małe mieszkanie.
- Proszę się zastanowić, czy chce Pani trafić do nieba... bo -
- A z psami tam można? -
Zaraz zasnę. Jak nic, zaraz tu przy nich uderzę w kimono.
- No nie. Tylko ludzie -
- Aha, to chyba nie jestem zainteresowana, dziękuję -
Zamykam drzwi, jednak z drugiej strony kobieta przytrzymuje je ręką.
- Ewangelia św. Mateusza mówi nam, że... -
- Tak, to jest na pewno bardzo ciekawe ale może kiedy indziej. Wezmę broszurkę, poczytam i się odezwę ok? -
Jakoś udaje mi się zamknąć drzwi i wlokę się do pokoju.
Będąc jedną nogą w łóżku, słyszę domofon. Siłą woli zmuszam się żeby zawrócić.
- Jajka - słyszę po drugiej stronie słuchawki - chce Pani jajka? -
- Nie, dziękuję ale niech Pan wejdzie, może sąsiedzi wezmą -
Ponowny marsz do łóżka i ponowny dzwonek.
Dlaczego. Dlaczego ludziom tak bardzo nie podoba się pomysł zostawienia mnie w spokoju jeszcze przez co najmniej godzinę.
Kto ich skrzywdził i dlaczego oni krzywdzą mnie.
Podchodzę do słuchawki i pod wpływem rosnącej frustracji odpowiadam:
- Nie potrzebuję jajek, a Jezusa przyjmuję dopiero po dwunastej, coś jeszcze? -
- Ulotki? - słyszę po drugiej stronie - mogę wejść? -
Otwieram i modlę się, żeby limit na użycie domofonu już się na dziś skończył.
Kładę głowę na poduszce. Z pokoju dochodzi miarowe:
*Pisk* *Pisku pisk* * pisk*
- Morfina kocham Cię całym sercem ale jak za chwilę nie odłożysz tej piszczącej piłki, to zrobię z Ciebie dywan -
Już myślę, że poskutkowało i znowu zaczynam przysypiać, ciesząc się błogą ciszą. Już, już właściwie mnie tu nie ma duchem.
Wtedy to właśnie prosto w moje ucho uderza głośne:
*PIIISK*
Otwieram oczy, sprawdzam czy ucho nie krwawi, a moje bębenki jeszcze istnieją i widzę psi pysk 5 cm od mojej twarzy, trzymający piłkę piszczusię.
Ten kto powiedział, że zwierzęta nie są złośliwe, chyba nigdy nie miał psa.
Było oczywiście po spaniu, także chciałam serdecznie podziękować wysłannikom Jezusa, sprzedawcom jajek i ulotkarzom za ten jakże piękny poranek.
Może jeszcze producentom piszczących piłek... im to już szczególnie.

Po trzy jest cztery i bez dyskusji

Tak się składa, że Tour de Pologne przejeżdżało przez nasze małe zadupie.
Mniej więcej już na 3 godziny przed pojawieniem się pierwszego roweru, ludzie wyczekiwali przy taśmach policyjnych, bo przecież mogło braknąć miejsca. Lepiej zatem postać w trzydziestostopniowym słonku i posłuchać jak wokalistka jakiejś rockowej grupy zdziera gardło już od przeszło czterech godzin, czego zawodnicy mijający to miejsce przez jakieś 20 sekund mogli jednak nie dosłyszeć. 
Zanim jednak przy ulicy zebrało się pół miasta, na scenę wszedł konferansjer i testując mikrofon, mamrotał do niego:
- Raz, dwa, trzy, trzy, trzy pom, pom, trzy, dwa -
Trwało to chwilę, kiedy spod sceny dobiegł cienki ale donośny i stanowczy głosik małej dziewczynki:
- Cztery! Po trzy jest cztery! -
- Raz, dwa, trzy, trzy, trzy -
- Mamo, powiedz coś temu Panu! Powiedz mu, że po trzy jest cztery! -
- Kochanie, Pan tylko sprawdza mikrofon -
- Nie, on nie potrafi liczyć! -
Mężczyzna na scenie albo nie dosłyszał albo nie chciał dosłyszeć dziecka i dalej wypluwał swoje monosylaby w mikrofon:
- Raz, dwa, trzy, trzy, pom, pom, raz -
- CZTERY! - spod sceny dobijała się już czysta furia. Całe 20 kilogramów złości niemal wciskało się przez barierki, zapewne żeby odebrać niedouczonemu człowiekowi mikrofon i samemu zakończyć liczenie.
- Raz, dwa trzy, trzy... -
- Cztery! Mamo on to robi specjalnie! Cztery, no cztery mówię! -
Dziecko zostało siłą odciągnięte spod sceny, lecz dalej wykrzykiwało swoje racje, jakby niedokończona sekwencja sprawiała jej niemal fizyczny ból.
Mimo, że konferansjer nie mógł już słyszeć oddalającej się dziewczynki, nie uważała ona najwidoczniej że może zaprzestać wykrzykiwania:
- Cztery, cztery, czy to takie trudne? CZTERY! -
Młoda obrończyni praw cyfr mogła mieć maksymalnie 5 lat na oko ale walczyła tak dzielnie i zaciekle, że jej nauczyciel musi się poważnie zastanowić, czy będzie chciał kiedykolwiek wystawić jej złą ocenę z matematyki.
No, ja bym nie ryzykowała.

poniedziałek, 6 sierpnia 2018

Morfi, Bodzio... jeden kij

Mam taką sąsiadkę. Babeczka ma ze sto lat na karku i nie mówię tego złośliwie, raczej z podziwem. Ja w tym wieku pewnie nie będę już potrafiła sklecić swojego imienia, o ile w ogóle będę jeszcze żyła.
Ona natomiast dokarmia koty, pielęgnuje ogródek i mizia każdego psa jaki koło niej przejdzie. 
Jako że mój pieszczoch ciągnie do wszystkich którzy kiedykolwiek choćby uśmiechnęli się w jej stronę, sąsiadka dobrze zna sukę i tradycją jest już codzienne głaskanie.
Pamięć jednak nie ta, a Morfina imieniem trudnym, więc normą jest:
- Co tam dziś u mojej babeczki? -
- Słucham? -
- No, Mufinki. Co tom u Mufinki -
- Tak właściwie to ona ma na imię Morfina, pamięta Pani? -
- A no oczywiście że tak. Taki słodki pies, o jak brzucho wywala. Pomiziać Nodi? Pomiziamy -
- Morfi... od Morfiny -
- No, ja rozumiem. No muszę już iść, widzimy się jutro Smerfi -
Dla mojej suki ma to małe znaczenie i może być nawet Amandą, jeśli tylko dotknie jej ludzka ręka, więc ja też nie widzę w tym problemu.
Ostatnio usłyszałam nawet że mam pozdrowić Bodzia.
Dobre 15 minut się zastanawiałam czy znam jakiegoś Bogdana, Bogumiła czy innego Bodygarda, zanim do mnie dotarło że chodzi o psa.
Mimo wszystko szacun za długowieczność.

sobota, 4 sierpnia 2018

Aaaaa! Nie ma pępka!

Morfina leży na chodniku, obok niej siedzi ludzki pędrak, taki z pogranicza tych, co to dopiero zaczynają rozumieć słowa. Jako, że ta suka to psia niania i jest w niebie jak dotykają ją małe rączki, dzieciak siedzi właściwie z twarzą przyklejoną do futra i wskazując paluszkiem na różne części ciała psa, uczy się anatomii.
- Łapkia - 
- Tak to jest pieska łapka, bardzo ładnie - odpowiada matka siedząca obok mnie na ławce
- Uśko -
- Uszko pieska, tak -
Laska jest tak wniebowzięta i dumna, jakby dzieciak właśnie rozpracował teorię wszechświata ale sama lepsza nie jestem, więc się nie odzywam.
- Ośko - mówi brzdąc i podtyka Morfinie palec pod oko
- Tak, a co piesek ma na oczku? -
- Zieńsy -
- Rzęsy, tak! -
Trwa to dłuższą chwilę i zaczynam myśleć, że wkrótce skończą mu się części ciała. Nagle mała glizda wpada w panikę i przeszukuje brzuch suki, jakby miał tam znaleźć diamenty:
- Pusiek! -
- Tak piesek ma puszek, futerko takie -
- Nie! Nie ma pusiek -
- Ale piesek ma puszek kochanie -
- Pusiek nie ma! - dzieciak zaczyna płakać krokodylimi łzami i Morfina zdezorientowana nie wiedząc, czy zrobiła coś źle i jak go uspokoić zaczyna mu robić masaż językiem po twarzy
- Ahaaa, pępuszek - odpowiada matka - Piesek ma pępuszek, tylko go nie widać -
Dzieciak jednak wie swoje i nie będzie mu kurde matka wpierała ciemnoty:
- Pusiek, nie ma! -
- Ale Ty też nie masz ogonka, a piesek ma. To jest po równo -
Chłopczyk momentalnie przestaje płakać, ogląda się na plecy, maca po opancerzonych w pieluchę pośladkach i jak gdyby nigdy nic wraca do wyliczanki:
- Nosiek -
- Tak, piesek ma nosek -
...
Zastanawia mnie czy matki mają książkę z tajnymi, logistycznymi sztuczkami, czy to po prostu przychodzi wraz z macierzyństwem.
Podziwiam. Naprawdę podziwiam.

piątek, 3 sierpnia 2018

Bo dzień Goldena był

Spacer z psem jak każdy inny.
Za plecami słyszę dziecięcy krzyk małego odkrywcy, który właśnie ujrzał co najmniej zaginioną Atlantydę:
- Golden! -
Odwracam głowę i widzę garstkę dzieci wpatrujących się we mnie jak lew w ranną antylopę i nie wiem czy uciekać, czy paść na ziemię i udawać trupa. Dzieci biegną w moją stronę i zatrzymują się w odległości bezpiecznego metra. W ich oczach świecą iskierki, jakbym na smyczy prowadziła co najmniej smoka albo chociaż jednorożca.
- Tak, to Golden - odpowiadam, nie za bardzo wiedząc w jakiej krainie się teraz znajduję.
- Ekstra! Możemy zdjęcie? -
Stoję tam, niedowierzając i zastanawiając się kiedy właściwie tak pospolita rasa stała się obiektem paparazzi ale patrząc na te żebrzące spojrzenia nie mogę się nie zgodzić.
Dziecki oblegają wniebowziętą Morfinę i cykają kilka fotek, po czym zbierają się i zaczynają wypatrywać następnej zdobyczy.
- Przepraszam, a właściwie po co wam te zdjęcia? -
- Wie Pani, mamy taką zabawę. Dziadek Tomka podzielił nas na zespół dziewczyn i chłopców i codziennie daje nam inną rasę psa. Który zespół jednego dnia znajdzie więcej psów tej rasy wygrywa po dychu na łebka! Tylko trzeba mieć zdjęcia, żeby nie wyszło że ktoś ściemnia. Dzisiaj jest dzień Goldena -
Myślę sobie, no można i tak.
W końcu wszystko za cenę świętego spokoju, a i dzieciaki chyba dobrze się przy tym bawią.
Ciekawi mnie tylko co zrobią, kiedy dziadek śmieszek wymyśli jakąś rzadką rasę typu Komondor, czy Podenco.
Te dzieci prędzej umrą z wycieńczenia szukając, niż oddadzą wygraną drużynie przeciwnej.

czwartek, 2 sierpnia 2018

Poważne problemy poważnych ludzi

Swego czasu pracowałam w gabinecie weterynaryjnym. Przychodzili do nas różni ludzie, z rożnymi problemami i chociaż było ich wielu, to niektórych zapamiętałam bardziej przez pytania z jakimi się u nas pojawili.
Pewnego dnia przyszedł do nas mężczyzna z młodym psiakiem (właściwie jeszcze szczeniakiem) i z poważną miną oświadczył, że wyczuł coś na brzuchu psa i nie wie czy to kurzajki czy guzki, przez co bardzo się martwi.
Obmacaliśmy psa ale jako, że zarówno ja, jak i moja szefowa nic nie znalazłyśmy, poprosiłyśmy mężczyznę o wskazanie dokładnego położenia tych domniemanych guzków.
Gość odwrócił szczeniaka na plecy i z najpoważniejszą miną, jaką kiedykolwiek widziałam wskazał nam kilka okrągłych wypustek (bardziej jednak przypominających pieprzyki).
Nastała chwila ciszy. Ledwo powstrzymując uśmiech spojrzałam na lekarkę, która taką sytuację miała zapewne nie raz i usłyszałam jak równie poważnie odpowiedziała:
- To są sutki proszę pana -
- Ale to jest pies! -
- Niezaprzeczalnie, a to są jego sutki -
- Ale u chłopa? To samiec jest -
- Pan też jest samiec, nie ma pan sutków? -
Mężczyzna pomyślał chwilę, ściągnął psa z kozetki i z niepewnością spytał:
- Czyli... to normalne tak? Tak ma być? -
Przez długi czas myślałam, że nic faceta nie przebije aż nie przyszła do nas kobieta z jak to ujęła: problemem behawioralnym jej psa. Kobieta przyznała, że to jej pierwszy pies i nie za bardzo wie do kogo zwrócić się w takiej sytuacji.
- Bo widzi pani doktor, on ciamka jak je -
- Może Pani sprecyzować? Wydaje przy tym jakieś dziwne dźwięki? Ma problem z przeżuwaniem? -
- No nie. Je normalnie tylko że z otwartym pyskiem i nie mogę go nauczyć żeby go zamykał jak je -
- Ale... proszę pani psy jedzą z otwartym pyskiem, ponieważ anatomia ich szczęki i zębów nie pozwala im jeść inaczej -
- Ale on tak mlaska, to niekulturalne -
- Wie Pani, to jest pies... -
- I on tak będzie ciamkał długo? Wyrośnie z tego? -
Musiałyśmy wytłumaczyć kobiecie, że pies je w ten sposób do końca życia i żaden behawiorysta nie nauczy go jeść z zamkniętym pyskiem, tak samo jak nie nauczy go jeść nożem i widelcem.
Kobieta była bardzo niepocieszona.