Etykiety

Co tu się dzieje?

Witam!
Szybkim wstępem: Morfina to moja suka (Golden Retriever), przez którą wielokrotnie jestem świadkiem sytuacji których normalnie bym nie zobaczyła. Te sytuacje są opisywane na tym właśnie blogu. Jeśli jesteś tu przypadkiem to wiedz, że bardzo zbłądziłeś.

poniedziałek, 30 listopada 2020

Małe = nie pies, coś więcej

Czasami spotykamy na swojej drodze ludzi, którzy sprawiają, że czujemy, jak opuszczają nas szare komórki.

W mojej okolicy od niedawna mieszka właścicielka dwóch Yorków. Kobieta przeprowadziła się z innego miasta i od razu zaskarbiła sobie moją sympatię, poprzez swoje podejście do zwierząt. Jej psy są wychowane, nie jazgoczą, reagują na komendy i trzymają się blisko właścicielki. Słowem - odpowiedzialny opiekun dwóch, bardzo dobrze ułożonych puchatków.

Do kobiety pewnego dnia podeszła inna niewiasta, będąca w posiadaniu dokładnej odwrotności wychowanych zwierząt. Na jej rękach spoczywał miniaturowy, biały piesek, którego rasy ani tożsamości nie dało się niestety odgadnąć przez otaczające go puchowe ubranko, w którym ledwie mógł się poruszać. Widząc trenującą komendy właścicielkę dwójki Yorków, dama z łasiczką w żółtym wdzianku zbliżyła się do kobiety i rozpoczęła serenadę złotych rad.

- A ty to się nie boisz, że one ci się zgrzeją i je zawieje?

- Nie no, nie jest tak zimno, a pobiegać muszą.

- Nie muszą, przecież to miniaturki są, mają zupełnie inne organizmy, one nawet nie powinny biegać, ani po schodach chodzić. I po co im tak każesz robić coś co chwilę?

- Żeby znały jakieś podstawowe komendy?

- Ale po co, one nie maja do tego głowy, bo mózgi mają za małe. Tylko je męczysz. Przecież zawsze można na ręce wziąć jakby coś się działo, nie ma sensu.

- Ale to, że pies jest mały, wcale nie oznacza, że nie jest psem i nie można nic od niego wymagać.

- No właśnie tak, miniaturki to już właściwie nie są psy. One są inne zupełnie. To coś więcej.

Właścicielka Yorków na szczęście nie wzięła na poważnie ani jednego słowa, jakie wypłynęło z ust posiadaczki kurtkowego pieska, a jej wyraz twarzy świadczył o ogromnej chęci ewakuacji z tej konwersacji.

Mądrego to dobrze posłuchać...

niedziela, 29 listopada 2020

Nie dawajcie rudym patelni

Nie miał trudnego poranka ten, kogo nigdy nie obudziły dźwięki wystrzału, dobiegające z kuchni, o siódmej trzydzieści, po których nastąpiło siarczyste "ku*wa". Wiedziałam, że robię błąd, wstając z łóżka i zmierzając w kierunku odgłosów walki i moje przypuszczenia okazały się słuszne, kiedy ujrzałam rudą potworę, nieco ponad metr pięćdziesiąt, w piżamie i przyłbicy, w jednej dłoni dzierżącą pokrywkę, w drugiej szpatułkę. Na patelni szalał skwierczący olej, na którym przypalało się coś, co określiłabym jako wkładka filcowa do butów, wysmarowana dżemem. Ogniowłose walczyło dzielnie, odpierając ataki wroga tarczą z pokrywki i dźgając go mieczem ze szpatułki. Nie chciałam wiedzieć i nie chciałam widzieć, ale ciekawość była silniejsza niż mój instynkt samozachowawczy, więc spytałam:

- Co robisz?

- Śniadanie, nie widać? - padło z ust rycerza.

- Masz taki rzadki talent sprawiania, że ciężko zgadnąć co właściwie gotujesz.

- Przymknij się.

- A ta przyłbica to ci po co?

- Żeby mi w ryj nie strzelało tłuszczem?

- A nie możesz po prostu przykręcić gazu?

- Nie masz czasem wykładów?

- Za pół godziny.

- To wyjazd?

Instynkt podpowiedział mi, że ta delikatna sugestia może być moją ostatnią, więc postanowiłam posłuchać, zabierając ze sobą psa.

Wykłady rozpoczęły się i kiedy nadeszła właśnie moja kolej do zaprezentowania tematu, pokój zaczął sinieć. Obłok gęstej, szarej mgły migrował coraz dalej, a ja mogłam się tylko modlić o to, że kuchnia to przeżyje, a ja nie stracę całkowitej widoczności przez gryzący w oczy dym.

To, co powstało z eksperymentalnej kuchni molekularnej było... zjadliwe. Będąc na spacerze z psem znalazłam jednak dowód tego, że Ruda nie była jedyną osobą, której chęci kulinarne przerosły możliwości i posiadane umiejętności.

Niech ta spalona na węgiel czosnkowa bagietka przypomina nam o wszystkich poległych przepisach, których los wysłał lotem szybowym na trawnik, skąd nie było już powrotu.



sobota, 28 listopada 2020

Historia kozy Krysi

Chcieliście historię kozy Krysi, będzie historia kozy Krysi.

Podczas łapanki kotów w Bełchatowie, na którą pojechaliśmy z Damianem i Mateuszem, zgarnęliśmy kilka dodatkowych podrzutków. Ludzie z pobliskich domostw, widząc nasze poczynania, wołali nas do siebie i oferowali własne koty (zazwyczaj bardzo młode), które nie pełniły dla nich żadnej funkcji. Część kociaków była sierotkami, które pewnego dnia po prostu przyplątały się na czyjeś podwórko, część stanowiła nadwyżkę "hodowlaną", no bo jak tu kotki raz nie dopuścić, jeszcze inne były starymi kocurami, którym nie w głowie było bieganie za myszami, więc straciły swój ochronny immunitet i musiały pożegnać się z miejscówką na ganku. Coś, co pierwotnie miało być łapanką czterech kotów, stało się obwoźnym schroniskiem dla ponad dziesięciu sztuk sfilcowanych, niemiłosiernie brudnych i często chorych zwierząt.

Wieść o tym, że po okolicy jeździ Van, zbierający "niepotrzebne" zwierzęta szybko się rozniosła i w wolnych kenelach znalazło się miejsce jeszcze dla dwóch psów. Postanowiliśmy zostawić ludziom namiary na pobliskie domy tymczasowe, spakować klatki i transportery i zabrać się stamtąd, zanim wieści dotarłyby do dalej położonych domów. Mieliśmy ograniczoną liczbę klatek i miejsc w samochodzie.

Zanim zdążyliśmy odjechać, ujrzeliśmy mężczyznę, truchtającego środkiem drogi, zmierzającego w naszym kierunku. Człowiek niósł na rekach coś, co wyglądało jak średniej wielkości pudel. Spojrzeliśmy po sobie i gotowi odmówić zabrania psa ze względu na brak wolnych miejsc w transporcie, wyszliśmy mężczyźnie naprzeciw. Coś, co początkowo wzięliśmy za pudla, okazało się być jednak kozą.

- Możecie ją zabrać? Drogo nie wezmę. - rzekł jegomość.

- Ale my nie skupujemy zwierząt, zabieramy je do domów tymczasowych i fundacji. Tak właściwie to przyjechaliśmy tylko po kilka i już mamy nadwyżkę. - odpowiedział Damian.

- Dobra, to za darmo ją weźcie.

- Ale to jest koza.

- No koza, a co?

- My zabieramy tylko zwierzęta domowe, nie hodowlane.

- Małe jest, dużo wam miejsca nie zajmie.

- Nie mamy wolnych klatek.

- Ja coś załatwię jak wam potrzeba klatki.

- Ale... - usiłował zaprzeczyć Damian, lecz widząc moje dłonie przyklejone do miękkiego futerka koźlątka, zorientował się, że decyzja została już podjęta. Koza jechała z nami.

- A właściwie dlaczego się jej pan pozbywa? - spytał Mateusz, wyciągając z kieszeni telefon.

- I tak cały dzień przy słupie stoi, nie mam co z nią zrobić, dostałem ją kiedyś w formie żartu od kolegów, ogródek mi obżera. Ja konie trzymam, nie mam miejsca i czasu dla kozy. 

- Mati, nie mamy komu podrzucić kozy. - rzucił Damian, licząc zapewne na jakiekolwiek wsparcie ze strony kolegi.

- Już to ogarniam, daj mi sekundę - odpowiedział Mateusz, przeszukując komórkę i chwilę później koza spoczywała już na moich rękach, podczas gdy panowie składali przyniesioną przez właściciela, starą, zardzewiałą klatkę, która musiała nam jakoś wystarczyć.

- Syn ją nazwał Krysia, ale można zmienić, dla niej to różnicy nie zrobi - powiedział mężczyzna, otwierając skrzypiące drzwiczki prowizorycznego transportera.

- Nie pomaga pan - odparł Damian i po wyłożeniu klatki kocem, koza trafiła na nasz bagażnik, razem z pozostałym zwierzyńcem.

- Magda ją weźmie - rzekł Mateusz, zapinając pasy - ale może ją przyjąć dopiero za trzy dni, więc po drodze trafi do Adama w Busku. Ktoś po nią przyjedzie wieczorem.

- A do tego czasu gdzie ją mamy trzymać? Ja muszę wyładować jeszcze pozostałe zoo.

- No najlepiej jakby u kogoś te kilka godzin przeleżała.

- Krysia, ty byłaś za zabraniem kozy, więc bierzesz za nią odpowiedzialność.

- Wolne żarty, ja w bloku mieszkam, jak to sobie wyobrażasz? - spytałam, widząc oczami wyobraźni konwulsyjne drgawki Anonimki i sensację całej dzielnicy, wywołaną pojawieniem się koźlątka.

- Jak każdy z nas, u ciebie będzie najprościej ją przechować, dopóki ktoś od Adama po nią nie podjedzie.

- Dzielicie imię, to zobowiązuje - dodał Mateusz, więc zastanawiając się jak wyjaśnię to pozostałym lokatorom, zaczęłam układać w głowie plan działania.

Wchodząc z kozą Krysią do bloku, czułam się jak Daenerys dzierżąca w dłoniach małe smoki i wywołałam tym podobny poziom zainteresowania ze strony sąsiadów. Koza Krysia okazała się być strasznym bucem, który obgryzł większą część koca i postanowił krzyczeć na obwąchujące klatkę psy przez czterdzieści pięć minut, bez przerwy. Podłożone pod kenel podkłady higieniczne, których funkcją było uchronienie paneli przed ewentualnym zalaniem, również zostały częściowo zjedzone, mimo podkarmiania małego demona jabłkami i marchewką.

Na transport Krysia czekała zaledwie półtorej godziny, ale było to dla mnie bardzo długie półtorej godziny, w czasie której musiałam wyciągać z koziego pyska kawałki podkładu, odciągać ciekawskie psie nosy od klatki i odwracać uwagę Morfiny, która zdążyła już zaadoptować upośledzone psie dziecko z różkami i postanowiła wrzucać do klatki swoje zabawki, żeby uspokoić trochę rozwrzeszczanego pudla.

Koza Krysia finalnie trafiła do swojego domu tymczasowego i obecnie ma się dobrze, niszcząc i dewastując podwórko jej nowej opiekunki.


Trasa pokonana przez kozę Krysię:


Come back Anonimki

Dawno nie było tu nic o Anonimce. Nie dlatego, że kobieta postanowiła przejść na zdrowy, pozbawiony frustracji i nienawiści do świata styl życia. Nie, nie. Dusza rebeliantki ma się dobrze i jest w szczytowej formie. 

Okres powakacyjny był dla nas czasem wzmożonej migracji zwierząt, dla których stanowiliśmy dom tymczasowy. Stacjonowali u mnie również wczasowicze, których właściciele udali się na wakacje. Wzrost populacji puchatków został bardzo szybko odnotowany przez monitoring osiedlowy i wieści dotarły do głównego snajpera nadzorującego, który nie omieszkał wyrazić swojego niezadowolenia faktem przybycia nowych lokatorów.

Do skrzynki trafiło kilka liścików, jak na przykład te postrzępione dzieło sztuki:


Kobieta dodatkowo otwarła trzecie oko oraz wszystkie czakry i zawładnęła mocą widzenia przez ściany, kiedy pewnego dnia konieczna była interwencja w sprawie jednego z psów. Zwierzę miało drgawki i było znoszone w kocu przez trzech ludzi (w tym mnie), dwa bloki od mojego obecnego miejsca zamieszkania. Psa niestety nie udało się uratować. Cała akcja wyrządziła niewyobrażalne szkody na zdrowiu i psychice Anonimki, ponieważ, jak się później dowiedzieliśmy, "hałas wywołany przez znoszących psa ludzi musiał być niewyobrażalny, a widok paskudny, poza tym mogło na to wpaść dziecko i trauma gotowa".

Anonimka szybko zapomniała o swoich dawnych przeprosinach oraz obietnicy poprawy i błyskawicznie wróciła do dawnych nawyków, które najwyraźniej są silniejsze od niej.

Kobieta wdała się w kilka przepychanek (słownych i fizycznych) z resztą sąsiadów i pewnego dnia zawitała do niej policja, którą tak usilnie próbowała mieć zawsze po swojej stronie. Okazało się bowiem, że nieuzasadnione wezwanie funkcjonariuszy jest karane, a powód "boję się o życie swoje i swoich dzieci, ponieważ sąsiedzi trzymają w mieszkaniu niebezpieczne zwierzęta egzotyczne" nie jest wystarczającym uzasadnieniem dla policji, zwłaszcza kiedy spodziewają się co najmniej aligatora, a na miejscu zastają kilka psów, stadko gryzoni i kozę w klatce, oczekującą na przewóz.

Koło fortuny kręci się więc dalej i najwidoczniej nie ma zamiaru się zatrzymać.

czwartek, 26 listopada 2020

Kiedy życie nokautuje jeszcze przed 10 rano

O 9:20 wślizguję się do lokalnego spożywczaka, celem nagromadzenia zapasów przed godzinami dla seniorów. Wykłady są długie, a w brzuchu burczy od samego słuchania o entalpii i izotopach, więc biurko zawalone jedzeniem jest koniecznością. Przechadzam się między półkami, zerkając na listę zakupów, kiedy do sklepu wchodzi dziewczynka, sięgająca mi biodra. Wiek skrzata określam na maksymalnie sześć / siedem lat. Dziecko o aparycji małego Yody, któremu spod maseczki, owijki szalika i czapki, widać tylko same oczy, patrzy przez chwilę na płyn dezynfekujący, zawieszony zbyt wysoko, by mogło do niego dosięgnąć, po czym podchodzi do obsługi sklepu i pyta czy ktoś zechciałby pomóc z naciśnięciem pompki. Po przetarciu rąk dziewczynka wyciąga z kieszeni kurtki kartkę, bierze w dłoń koszyk, do którego zmieściłaby się cała jaj drobna osóbka i pakuje do niego produkty z listy. Raz prosi mnie o podanie wyżej położonego jogurtu, sprawdza datę na wieczku, wkłada go do koszyka i odchodzi. Chwilę później mijam karzełka na makaronach, kiedy ten wykłóca się przez telefon, dwukrotnie większy od jego twarzy, że do carbonary nie pasują muszelki i może przystać na świderki lub spaghetti. Ponowny telefon młodociana wykonuje na chemii, ponieważ z jej obliczeń wynika, iż bardziej opłaca się kupić większą paczkę kapsułek do zmywarki 2 w 1, niż mniejszą 3 w 1, bo "to i tak jeden syf". Stoję osłupiała, obserwując jak mała gadzina podchodzi do kasy, taszcząc za sobą koszyk, wykłada produkty na ladę, w międzyczasie pytając o skład ciasta na wagę, wkłada kartę do terminala, wklepuje pin, wypycha plecak i lnianą torbę zakupionymi produktami, po czym przeglądając paragon fiskalny, wychodzi, podczas kiedy ja zastanawiam się czy wolę żelki miśki, czy ślimaczki.

Podchodzę zrezygnowana do kasy, zastanawiając się nad sensem istnienia i podziwiając pędraka na szóstym poziomie, który ogarnia w życie bardziej niż ja, w jego wieku biegając po drzewach jak dzikie zwierzę i zastanawiając się jak określić czy słońce po prawej to poranek, czy już wieczór.

Przeraża mnie myśl, że to dziecko, które nie sięgało nawet do średniego regału, prawdopodobnie ma większe szanse na przeżycie zombie apokalipsy niż ja. Pewnie za rok będzie ludziom pomagać wypełniać rozliczenia podatkowe, podczas gdy ja będę się zastanawiać czy do ciasta drożdżowego koniecznie potrzebne mi są drożdże. 

środa, 25 listopada 2020

Ok, I did it and I have no regrets

Wiecie po co człowiekowi włosy? Teoretycznie - do utrzymywania stałej temperatury ciała i ochrony przed urazami. Praktycznie - do niczego. Ewolucyjnie mamy ich coraz mniej i są nam one coraz mniej potrzebne.

Prawda jest taka, że włosy są potwornie uciążliwe. Te na głowie mają za zadanie "dodać nam uroku", więc chociaż wymagają od nas pielęgnacji, mycia, suszenia, nawilżania, rozczesywania, prostowania, usuwania z twarzy przy każdym powiewie wiatru, wypluwania z ust po nocy migrowania po łóżku i udrażniania z nich rur w łazience, to poświęcamy im wiele czasu i uwagi, w zamian dostając akceptowalne odbicie w lustrze, nienaganne zdjęcia do dowodu i możliwość bawienia się nimi podczas czytania jakiegoś nudnego artykułu.

Czy jest to opłacalne? Część osób stwierdzi, że tak i nie wyobraża sobie życia bez nich. Ja powiem tylko, że w piekle mówią po niemiecku, piszą cyrylicą i aplikują wszystkim odżywki na porost włosów.

Moje włosy są jak moje zęby. Cokolwiek bym z nimi nie robiła, nie zmieni to faktu, że są słabe, uszkadzają się bez powodu, kosztują mnie krocie i robią wszystko, żeby mnie zabić (kto nigdy nie zahaczył włosami o klamkę i nie zaliczył bliskiego kontaktu z podłogą, ten nie wie nic o życiu). O ile zęby są mi potrzebne i pełnią dla mnie ważną funkcję - rozdrabniają ogromne ilości jedzenia, jakie w siebie wrzucam, tak włosy żyją sobie na mojej głowie wolne od podatków i jakichkolwiek zobowiązań. Wypłukiwanie z nich szamponu trwa dłużej niż moja magisterka, podczas ich suszenia mogę obejrzeć wszystkie sezony "Esmeraldy" i przeczytać trzy rozdziały książki, a do ułożenia ich powinnam zatrudnić zawodowe tkaczki.

Jako że niemożliwym było dojście do kompromisu, postanowiłam się ich pozbyć. Całkiem. Do zera. Chciałam to zrobić od dawna, z czystej ciekawości i poczucia komfortu, a jedyną blokadą byli dla mnie inni ludzie. No bo jak to będzie wyglądać, prawda? Baba tak na łyso? No nie wypada. Mając to na uwadze, wzięłam nożyczki, przypominające sekatory do żywopłotu, ponieważ fryzjerskich w domu brak, wypożyczyłam maszynkę do włosów na kilka godzin i przystąpiłam do działania, przekonując siebie, że nic nie tracę, ponieważ ten rok i tak jest czasem wydłużonej izolacji i ludzi spotykam tylko sporadycznie w laboratorium, do którego pozwalają nam wchodzić kilka razy w miesiącu.

Godzinę później było już po wszystkim, moja skóra głowy spotkała się z powietrzem, a ja z niesamowitą lekkością.


Czy żałowałam tej decyzji? Ani przez moment. 

Mycie i suszenie głowy zajmuje mi maksymalnie pięć minut, zapomniałam gdzie w domu leży szczotka do włosów, nic nie owija mi się wokół szyi przez sen, nie atakuje mi kolczyków, nie wcina w zamek kurtki, nie blokuje moich rur. Nawyk poprawiania mojego fantomowego kucyka ma się dobrze, ale są to przyzwyczajenia ukształtowane latami posiadania włosów i mogą one nigdy nie zniknąć zupełnie. 

Chwila, a co z minusami takiej operacji? 

Reakcje otoczenia były różne, od "czy ciebie do reszty po*ebało", przez "próbujesz zwrócić na siebie uwagę", po "bardzo dobrze, że to zrobiłaś". 

Jest to jednak moje ciało i najważniejsze, żebym to ja czuła się w nim komfortowo i swobodnie. Społeczeństwo nie ma nic do gadania w tej sprawie.

Bez włosów nie jest zimno?

Termoizolacyjne właściwości włosów są mocno przereklamowane. Nie odczułam znaczącej różnicy cieplnej między włosami do łopatek, a ich zupełnym brakiem. Pewnie zależy to też od ich gęstości, ale od czego jest czapka, kaptur, chusta, kocyk, względnie jakiekolwiek nakrycie głowy.

Zdaję sobie sprawę, że nie jest to rozwiązanie dla każdego. Nie wszyscy będą się czuli komfortowo, ponieważ włosy dodają im pewności siebie, a ich utrata może przyciągać ciekawskie spojrzenia i skutkować nieprzychylnymi komentarzami. Są też osoby, które zwyczajnie lubią swoje włosy (jeśli kochacie swoje kudełki, życzę im jak najlepiej. Niech rosną w sile i chwale, przynosząc Wam dumę). Niektóre stanowiska pracy wręcz zabraniają takich modyfikacji, co w moim osobistym poczuciu jest bardzo krzywdzące lecz niestety utrwaliło się w kulturze stanowisk urzędowych. "Profesjonalny wygląd" ogranicza się do schludnego ubioru, pięknych, naturalnie wyglądających włosów, braku tatuaży i jakichkolwiek modyfikacji ciała. Jeśli o mnie chodzi, zaufałabym wytatuowanemu prawnikowi tak samo, jak temu z czystą skórą. Posiada w końcu takie same wykształcenie i kwalifikacje do wykonywania tego zawodu. Czasy mamy jednak takie, a nie inne i w dalszym ciągu zwraca się na to uwagę.

Dla mnie w każdym razie jest to niesamowity komfort i regeneracja dla mojego biednego, przesuszonego skalpu, który jest teraz w najlepszej formie od wielu lat. Jest to proces odwracalny i chociaż trwa on trochę czasu, można być pewnym, że włosy odrosną. Bardzo polecam wszystkim, którzy nie są fanami posiadania nitek z własnym DNA na głowie i nie są do nich przywiązani oraz tym, dla których troska o coś tak problematycznego po prostu nie jest warta zachodu. Oszczędność czasu i energii jest naprawdę spora.

Nie namawiam, nie zachęcam, ale dla mnie miodzio.