Etykiety

Co tu się dzieje?

Witam!
Szybkim wstępem: Morfina to moja suka (Golden Retriever), przez którą wielokrotnie jestem świadkiem sytuacji których normalnie bym nie zobaczyła. Te sytuacje są opisywane na tym właśnie blogu. Jeśli jesteś tu przypadkiem to wiedz, że bardzo zbłądziłeś.

niedziela, 30 czerwca 2019

Gdyby imiona zwierząt miały wpływ na ich żywienie

Co by było gdyby...


... wszystkie zwierzęta...

... były karmione tylko tym,
 po czym noszą imię?

Taką rozkminę zafundował mi ostatnio pewien kilkulatek, którego pilnowałam.
Dzieci są fascynujące pod tym względem. 
Ogląda sobie taki mały gnom jakąś animowaną produkcję w której postacie skaczą po ekranie i wołają w kółko ten sam wyraz (wiecie, coś jeszcze mniej wymagającego skupienia niż "Teletubisie") i przeżuwając płatki śniadaniowe nagle przestaje, odwraca się do Was i rzuca:
- Ciekawe czy jak się zjada roślinkę żywcem to ona krzyczy tylko tak, że nie można jej usłyszeć.
Lub coś w tym stylu. Tak żebyście się zastanawiali kilka minut czy rośnie z niego mały socjopata, czy to całkowicie normalne.

Tym razem młodzieniec głaszcząc swojego kota rzekł:
- Ale by było śmiesznie jakby zwierzątka mogły jeść tylko to jak się nazywają.
W przypadku jego kota nie byłoby to znowu aż tak dziwne. Zwierzę które ma na imię Pulpet raczej by sobie z takim zagadnieniem poradziło.
Chomik imieniem Fistaszek też by jakoś przeżył. Żyłby pewnie krócej, ale miałby jakąkolwiek szansę.

Morfina jednak byłaby stracona. Nawet zakładając, że dostawałaby combo z witamin i składników odżywczych żeby zachować podstawowe funkcje życiowe, to byłby to najkrócej żyjący i jednocześnie najbardziej wyluzowany pies na świecie.

Co do szczurów...
One też miałyby raczej niewielkie szanse. Teoretycznie najdłużej mógłby pociągnąć Pykkukurydz. Tylko teoretycznie, bo popcorn jest bardzo słaby jeśli chodzi o składniki odżywcze.
Karmel miałby bardzo słodkie lecz krótkie życie, a Masło dostałby zawału w wieku trzech tygodni.

To są wciąż większe szanse niż te które miałby pies Kauczuk, czy świnka morska Hipcia.

Co jednak w przypadku zwierząt o ludzkich imionach?

Czy one musiałyby żywić się ludźmi? 
Czy tylko ludźmi dokładnie o tych imionach, czy mogliby być jacykolwiek?

Co ze zwierzętami które mają mało oryginalne imiona? Jak rybka Rybcia, albo chomiczek Chomiś?

Czy one byłyby skazane na kanibalizm? Musiałyby wcinać tylko przedstawicieli własnego gatunku?
Kucyk imieniem Pony miałby ciężkie życie jako roślinożerca.

Co z tymi których imiona są po prostu kolorami, albo są nazwane po postaciach z bajek?

Znam psa wabiącego się Biały i jego brata Czarnego. Znam też chomika Tuptusia.
Czy w takich przypadkach wystarczy cokolwiek co jest odpowiedniego koloru i zawiera postać z wybraną bajką, czy niekoniecznie.
Najgorzej chyba miałyby zwierzęta o imionach takich jak Cygan, Ugryź, czy Bąbel.
Byłoby dość ciężko.

Czy człowiek mógłby oszukać system i celowo nazywać zwierzęta tym czym powinny się odżywiać?
Populacja psów wabiących się Mięso, Rybka, czy Kotlecik znacząco by wzrosła. Tak samo jak chomiczków o imieniu Ziarenko, czy koników imieniem Sianko, czy Trawka.

Najprościej chyba byłoby nazwać zwierzę po prostu Karma. Mogłoby to mieć wtedy drugie znaczenie. Bardziej metafizyczne.
Dla sprecyzowania dałoby się nazywać psy Brit, Orijen, Acana, szczury - Mixerama, kota - Applaws, czy Ontario.

Co ze zwierzętami bez imion? Tymi dzikimi i tymi którym ich jeszcze nie nadano. Wszystkie ssaki powinny mieć zaraz po porodzie nadane imię Mleko, a później zmienione. Czy jest możliwość zmiany imienia? Jeśli tak to jak często?
Tyle pytań, tak mało odpowiedzi!

Tak, wiem. Nie powinnam analizować zdania rzuconego przez kogoś kto nie zna jeszcze wszystkich literek i nie zawsze zdąży do toalety, ale z jakiegoś powodu i tak zawsze to robię...


sobota, 29 czerwca 2019

Klatka

Jeśli jesteście na Morfinowej grupie na fb, to wiecie zapewne o moich dwóch szczurzych wczasowiczach.

--->   Link do Morfinowej grupy   <---

Na grupie jest opisana cała sytuacja, więc żeby się nie powtarzać w wielkim skrócie powiem, że szczurki dotarły do mnie w klatce o bardzo szerokim rozstawie prętów. Ta informacja jest ważna dla dalszej części historii.

Zmęczona całym dniem, egzaminami, przygotowaniami dla nowych lokatorów i jazdą przez dwa miasta ogarnęłam szczurze dzieciaki w obu klatkach i postanowiłam sprawdzić, czy właściciele mieli rację i drobiazgi faktycznie ewakuują się w nocy poza klatkę.

Niestety taka sytuacja o ile akceptowalna w ich domu, u mnie jest stanowczo wykluczona przez uchylone w nocy okno. Zamknięcie go nie wchodzi w grę, bowiem na powierzchni pokoju o wymiarach 4,5 m x 2,5 m znajduję się ja, 5 (obecnie) szczurów i pies. Trwa tutaj dość duża rywalizacja o tlen, którego jedynego źródła nie mogłabym odciąć.
Nie mogłam też jednak ryzykować, że panowie zwieją mi na zewnątrz, co było wysoce prawdopodobne.

Niestety już po pierwszych kilku minutach od zgaszenia świateł usłyszałam tupot małych stóp po zewnętrznej stronie klatki. Kiedy zapaliłam światło ujrzałam Bartka stojącego na dachu konstrukcji i przyglądającego mi się niepewnie. Po chwili gryzoń czmychnął do klatki tą samą drogą którą z niej wyszedł i myjąc się miał zamiar udawać, że nic się nie stało.

Tego się właśnie obawiałam. Potrzebowałam chociaż kilku godzin snu. Nie mogłam ani wynieść ich do innego pomieszczenia, ani bawić się w "Baba Jaga patrzy" przez całą noc. Na zewnątrz zaczynało już wschodzić słońce.

Wyciągnęłam z piwnicy poprzednią, tymczasową klatkę moich chłopaków, umeblowałam ją prowizorycznie i z ciężkim sercem umieściłam tam Bartka i Kubę. Nie chciałam ograniczać im swobody, ale nie mogłam też dopuścić do tego żeby pod moją opieką stała im się krzywda.
Postanowiłam, że chłopcy będą w swojej potężnej klatce cały czas, poza chwilami w których będę musiała się położyć na dwie, trzy godziny i nie będę miała ich na oku. Wtedy zostaną przeniesieni do mniejszej klatki tymczasowej, w której będą zdecydowanie bezpieczniejsi. Przez te kilka godzin, po wcześniejszym wybiegu panowie nie powinni odczuć zmniejszonej przestrzeni. Gdyby źle się czuli w klatce tymczasowej, przeniosłabym ich z powrotem do ich klatki głównej i podarowała sobie sen przez kilka tygodni.


Szczurze dzieciaki były jednak tak zmęczone, że nie miały mi za złe zmiany klatki. Kiedy upewniłam się, że nie czują się w niej źle i oboje po zbadaniu terenu i opróżnieniu miski zaczęli mościć się w swoim domku, dostali po ciasteczku na dobranoc i udałam się do łóżka.

Niestety ze względu na upały tuż po wciśnięciu się pod kocyk zachciało mi się pić. Niezadowolona z fizjologii własnego ciała udałam się do kuchni i nie zapalając światła sięgnęłam po dzbanek.

Coś mnie zatrzymało i ze szklanką w dłoni poczułam, że lecę lotem ślizgowym. Minęłam kuchenkę gazową i zatrzymałam się obok pralki. Nie wiedziałam co się właśnie stało, ale na brzuchu czułam jakąś twardą powierzchnię, a dłoń wciąż mocno zaciskałam na szklance.

Moja rodzicielka zaalarmowana hałasem i moimi nogami znikającymi nagle za futryną w pozycji poziomej przytruptała zobaczyć dlaczego córka odprawia jezioro łabędzie w kuchni o wchodzie słońca.

Stanęłam na nogi i ujrzałam klatkę. Zmęczony mózg zapomniał najwidoczniej, że umieściłam ją tutaj przed chwilą kiedy przeniosłam chłopaków do tymczasówki.


Klatka wygląda na pustą, ale tak naprawdę od początku nie było w niej za wiele.
Miska, poidełko, kuweta, drewienka i domek zostały przeniesione do tymczasówki na czas pobytu w niej szczurków.
Hamaków i koszyków brak.

Cóż, przynajmniej teraz wiem, że tego rodzaju metal jest w stanie utrzymać dorosłego człowieka.

Mam wrażenie, że to swego rodzaju zemsta klatki za jej wymianę. To, albo nowi szczurzy bracia mają moc siły sprawczej i lepiej sobie z nimi nie pogrywać...


Praca w sklepie zoologicznym

Jakiś czas temu zgłosiłam się do sklepu zoologicznego jako dorywcza pomoc przy zwierzętach. Praca na ćwierć etatu, bo tylko tyle jest się w stanie z siebie dać na studiach dziennych, kiedy na uczelnię wychodzi się o siódmej, a wraca z niej o siedemnastej.

CV, dyplom potwierdzający zawód, rozmowa kwalifikacyjna. Wypadłam nieźle i szczerze mówiąc miałam wielką nadzieję na tę pracę. Uwielbiam zwierzęta, a jeśli mogę się nimi zajmować i do tego trochę dorobić, to jest to dla mnie wygrana na loterii.

Kilka tygodni później zadzwoniła kierowniczka sklepu i składając mi gratulacje odparła, że mogę przyjść na okres próbny jako, że musieli zwolnić poprzedniego pracownika. Nie dowiedziałam się z tej rozmowy co dokładnie miało należeć do moich obowiązków, ale wszystko miało mi zostać wytłumaczone na miejscu.

Po dotarciu do sklepu oprowadzono mnie po nim, wyjaśniono gdzie co leży, pokazano jakie towary oraz zwierzęta były obecnie w ofercie i jakiej opieki potrzebowało każde z nich. Miałam robić wszystko po trochu: obsługiwać klientów, doradzać im, czyścić klatki i terraria, dbać żeby zwierzęta miały jedzenie i wodę, donosić towar którego brakowało na półkach, przemywać podłogę. 

Jako, że byłam na okresie próbnym, przydzielono mi pracownika który był tam na stałe. Miał nadzorować moją prace i zgłaszać wszelkie nieprawidłowości.

Pierwszy dzień zszedł mi na rozkładaniu towaru, ale już drugiego dnia miałam okazję podejść do zagubionej kobiety i spytać czy mogę w czymś pomóc.
- Szukam dla pieska dobrej karmy. Czy ta jest dobra? - zapytała kobieta wskazując na Pedigree. Dlaczego sklep miał to w ogóle w ofercie? Ciężko zgadnąć, ale udało mi się przekonać panią, że ta karma nie ma w sobie niczego wartościowego mimo, że na opakowaniu był piesek i informacja o "zaspokojeniu wszystkich psich potrzeb i zbilansowanym składzie". Po dłuższej rozmowie kobieta przyznała, że lepiej faktycznie czytać etykiety i wzięła opakowanie Brit Care.

Punkt dla mnie, dla pani, dla sklepu i dla pieska. Tak mi się przynajmniej zdawało.

Mój opiekun zmiany po obsłużeniu kobiety i życzeniu jej miłego dnia, podszedł do mnie i kazał "zbytnio się nie wychylać". Kiedy spytałam czy oznacza to, że powinnam wciskać nieświadomym ludziom paszę dla psa, odpowiedział, że mam być miła i polecać to co aktualnie zalega na magazynie.

To było moje pierwsze ostrzeżenie. Drugie dostałam za "zbyt częste zmienianie ściółki gryzoniom". Wydało mi się oczywistym, że jeśli widzę chomika, czy myszy kroczące we własnych odchodach, to czas na wyczyszczenie terrarium i zmianę żwirku. 
Byłam jednak w błędzie. Polityka sklepu i oszczędność powinna być zawsze na pierwszym miejscu.

Trzecie ostrzeżenie, kończące jednocześnie moją bardzo krótką karierę w tym sklepie było tym najpoważniejszym. 
"Zadziałałam wbrew interesowi klienta i sklepu jednocześnie".

Historia jest właściwie krótka. 
Do sklepu przyszła rodzina z dwójką dzieci, które chciały zakupić u nas chomiczka. A właściwie chomiczki - dwie sztuki. Dziewczynce spodobał się chomik Syryjski, a chłopcu Roborowskiego. Rodzice chcieli zakupić gryzonie, oraz klatkę i wszystkie akcesoria do nich. Zaczęłam pokazywać im odpowiedniej wielkości klatki, kiedy przerwali mi i dodali, że chodzi im o jedną klatkę, do tego małą, bo nie mają na nią miejsca.
Spytałam czy mają zamiar połączyć ze sobą dwa chomiki w jednej klatce.
Potwierdzili.
Wyjaśniłam, że nie jest to najlepszy pomysł, że chomiki (zwłaszcza różnych gatunków) zazwyczaj nie dogadują się ze sobą, przeprowadzają zacięte walki i jeden z nich może skończyć z ciężkimi obrażeniami lub nawet zakończyć żywot.
- Przecież w zoologicznych zawsze chomiczki są razem i nic się nie dzieje - skwitowała moją wypowiedź kobieta.
- Oczywiście, ale są to bardzo młode chomiczki. Walki zaczynają się kiedy oba chomiki podrosną i zaczną postrzegać się jako zagrożenie. 
- Dobrze, dobrze - usłyszałam i prosząc niebiosa o cierpliwość i zrozumienie tych ludzi, przeszłam do tłumaczenia dlaczego chomik nie może żyć w klatce wielkości pudełka po budach mimo, że na opakowaniu napisano iż może.
Powiedziałam, że jeśli chodzi o zaoszczędzenie pieniędzy, to taniej będzie kupić duże, przezroczyste, plastikowe pudło na zabawki, zrobić w nim dziurki w górnej części, wyciąć w pokrywie duży otwór i zamontować tam siatkę. Takie terrarium DIY. Bardzo tanie, proste do zrobienia i zapewniające zwierzątku przestrzeń jakiej potrzebuje. Można bez problemu wstawić odpowiedniej wielkości kołowrotek, domek, miseczki, zabawki, cokolwiek się chce. Takie pudełka mają też ten plus, że można wsypać do niego więcej podłoża w którym chomiki uwielbiają się zakopywać. Nie jest to możliwe w klatce z kratami.

Mój anioł stróż oczywiście usłyszał wywód i pojawił się koło mnie szybciej niż zdążyłam wyjaśnić im, że najmniejszy kołowrotek nie nada się dla każdego chomika i że taki błąd może poważnie uszkodzić kręgosłup ich zwierzątka. Odesłał mnie na magazyn, wręczył rodzinie dwa chomiki, najmniejszą klatkę jaką w życiu widziałam, najtańszą karmę i przechodząc z nimi do kasy opowiadał o tym jak to ciężko teraz upilnować pracowników żeby się nie wymądrzali na każdym kroku.

Sądziłam, że obsługa sklepu powinna służyć pomocą i informacją w trosce o dobro zwierząt. Jak widać się myliłam.

Gość nakablował na mnie do kierowniczki, ta odparła, że nie mogą trzymać pracownika który wchodzi im w szkodę i dostałam wypowiedzenie okresu próbnego.

Teraz już wiem dlaczego przyjęto mnie na miejsce innego pracownika. Całkiem możliwe, że on też dosypywał chomiczkom żwirku, odmawiał sprzedaży słabej jakości karm, za małych klatek i wykazywał się innym równie skandalicznym zachowaniem.

Szczerze mówiąc nie tak to sobie wyobrażałam.

czwartek, 27 czerwca 2019

Blanca

Ta historia ma już swoje lata. Była mi wielokrotnie opowiadana przez jedną z sióstr mojej babci, a zdarzyła się kiedy każde (dziś niedopuszczalne) zachowanie uznawane było za normę. Moja babcia i jej rodzeństwo mieli wtedy po kilkanaście lat. Najstarsza siostra była już pełnoletnia.

W bardzo małej miejscowości (wtedy wręcz wiosce), w wielodzietnej rodzinie, gdzie panu domu wolno było wszystko, a jego żona i dzieci musiały się podporządkować, panowały rządy twardej ręki. 

Taka sytuacja była wtedy normą i nie zwracało to niczyjej uwagi.

Pradziadek (bo to o nim mowa) nie znosił zwierząt. Szanował tylko gołębie, które z zamiłowaniem hodował. Miał psy, które przeznaczone były do pilnowania ptaków, ale ich warunki wołały o pomstę do nieba. Zwierzęta były głodzone. Karmione tylko suchym chlebem i resztkami z obiadu, których przy tak licznej dziatwie nie było zbyt dużo. Całe życie na łańcuchu.

Jedną z historii tych biednych stworzeń przedstawiałam Wam już wcześniej:

--->   Trójnóg   <---

Niestety podobny los spotykał wtedy wiele zwierząt i było to normą.

Po okolicy biegały porzucone i zdziczałe psy, oraz zaniedbane koty, które z braku innego pokarmu polowały na kurze pisklęta i uprowadzały jajka z kurników.
Złodziei traktowano śrutem. Nieważne czy był to lis, pies, czy kot. Nieważne do kogo należał. Jeśli wchodził w szkodę, dostawał kulkę, a jego martwe ciałko wyrzucane było na śmietnik. 
Co jakiś czas organizowano tak zwane "łapanki". Kilkunastu mężczyzn posiadających broń chodziło po okolicy i strzelało do wszystkiego co nie posiadało właściciela. Czasem zdarzały się wypadki i zabijano czyjegoś pupila, ale nikt się tym specjalnie nie przejmował.
"Było pilnować" stanowiło uniwersalną odpowiedź na przypadkowe ofiary "oczyszczania terenu". Większość zwierząt słysząc pierwsze strzały chowała się gdzie tylko mogła. Wiele z nich przeżywało. Wiele chowało się w okolicznym lesie, czy pod starym mostem. Nie wszystkie jednak miały tyle szczęścia.

Tłuszcz psów przerabiany był na maści, które według zeznań starszych kobiet miały właściwości lecznicze. Futro z ładniejszych kotów używane było do wyrobu kapci, czy poszewek na poduszki.

Tak, wiem. Okropność. Jednak jeszcze nie tak dawno temu światem rządziły inne zasady.

Moja babcia wraz z rodzeństwem często chodziła do lasu na grzyby, maliny, jeżyny i na to, co aktualnie oferowało to miejsce. Nauczeni doświadczeniem i tym, co mówił ojciec na temat bezpańskich psów, nie dawali natrętom szansy na podejście. Kiedy tylko widzieli zdziczałe zwierzę, rzucali w nie kamieniami tak długo, aż nie poddało się i nie odeszło.

W przeciwieństwie do pradziadka, moja prababcia i wszystkie jej dzieci kochały zwierzęta. Te obce jednak bywały niebezpieczne i często zagrażały życiu. Były głodne, ranne, chore i zdesperowane. Nie należało im ufać.

Pewnego dnia jedna z sióstr mojej babci, podczas zbierania malin w lesie oddaliła się nieco od rodzeństwa (czego robić im nie było wolno). Była tak pochłonięta owocami, że nie zauważyła kiedy zawędrowała kilka krzewów dalej. 
- Wilk! - usłyszała za plecami pokrzykiwania spanikowanego brata i rozglądając się nerwowo wyciągnęła z torby przygotowany wcześniej kamień. 
Spojrzała na rodzeństwo, zbite w ciasną grupę, trzymające w rękach kamienie i na biało-szare stworzenie stojące naprzeciwko nich. Stworzenie faktycznie przypominało wilka, ale miało na szyi brązową, skórzaną obrożę. Z boku było ją widać wyraźnie na tle jasnego futra. Z przodu jednak obroża była nie do zauważenia.
- To jest pies! - krzyczała siostra do wystraszonego rodzeństwa - To pies, nie wilk. Ma obrożę!
Nie robiło to jednak nikomu znaczącej różnicy. Psy były mniej niebezpieczne niż wilki, ale zwierzę tej wielkości stanowiło poważne zagrożenie. Posypał się deszcz kamieni i pies podkulając ogon uciekł w głębszą część lasu. Pobiegł tam, gdzie nie zapuszczano się bez broni.
Wszyscy odetchnęli z ulgą i tym razem nie oddalając się od siebie, wrócili do zbierania leśnych owoców.

Kiedy nadeszła jesień i zrobiło się chłodniej, w domu mojej babci zapanowała epidemia grypy. Zachorowała czwórka najmłodszego rodzeństwa, w tym moja babcia. Ówczesna medycyna opierała się głównie na środkach naturalnych: miodzie, syropie z cebuli, czosnku z mlekiem i masłem.
Prababcia wysłała więc te z dzieci które były zdrowe do lasu, po owoce dzikiej róży, tarniny i derenia, z którego miał powstać sok dla chorujących.

Ostatecznie na leśne poszukiwania wybrała się dwójka najstarszego rodzeństwa. Brat i siostra. 
Zadanie okazało się trudniejsze niż początkowo przypuszczano. Krzewy były ogołocone. Najwidoczniej chorowało w tym czasie więcej rodzin. 
Rodzeństwo zapuściło się głębiej niż powinno. Do tego wbrew panującej zasadzie o trzymaniu się razem, postanowiło się rozdzielić. 

Brat zabrał plecak, ponieważ mógł unieść więcej. Siostra postanowiła zbierać owoce do chusty. Poszukiwania trwały wiele godzin, ponieważ żadne z nich nie chciało wrócić do domu z pustymi rekami i rozczarować matki. Te owoce były potrzebne reszcie. W tej części lasu bywali tylko z rodzicami, ale wiedzieli, że ciężko się tutaj zgubić. Mimo iż stracili się oczu, krzyk jednego z nich na pewno zaalarmowałby drugiego.
Siostrze udało się zebrać zaledwie kilka owoców których szukali. Las był przebrany i dziewczyna miała nadzieję, że jej brat miał więcej szczęścia. 

Coś zaszeleściło w krzakach.
Jakiś cień przebijał się po ich drugiej stronie.

Licząc, że to starszy brat, dziewczyna podeszła bliżej i ze zdziwieniem odkryła, że stoi przed nią ten sam pies którego widziała już wcześniej. Biało-szary Owczarek w skórzanej obroży przyglądał jej się jasnymi oczami. Nie warczał, nie szczekał. Po prostu tam stał. Był cały brudny, miał na sobie ślady krwi (cudzej lub własnej) i kilka ran na grzbiecie i szyi.
Mimo braku agresji ze strony psa, dziewczyna sięgnęła po kamień dla bezpieczeństwa i odkryła, że cały ich zapas został w plecaku. W plecaku, z którym podróżował teraz jej brat. 
Siostra spanikowała.
Nie miała niczego do obrony. Rozejrzała się w pośpiechu dookoła i wzięła do ręki suchą gałąź, mając nadzieję, że w razie potrzeby to wystarczy.
Wycofując się powoli i drżąc, dziewczyna zastanawiała się czy wzywać na pomoc brata, czy bezpieczniej będzie pozostać w ciszy.
Pies powęszył w powietrzu i odszedł powoli, nie oglądając się na przerażonego człowieka z kijem. Tego dnia rodzeństwo nie zbierało już owoców. Siostra odnalazła brata, opowiedziała mu co się stało i razem wrócili do domu z tym co udało im się znaleźć.

Wrócili do lasu nazajutrz. Tym razem przygotowani. Oboje mieli plecaki z kamieniami. Przeszukiwali las liść po liściu i przesuwali się coraz dalej. Im głębiej wchodzili, tym więcej owoców znajdowali.
Pies pojawiał się czasem i patrzył na nich, jednak nigdy nie podchodził bliżej. Kamienie nie były potrzebne.

Przez następne dwa tygodnie rodzeństwo chodziło do lasu po owoce. To stało się już ich dzienną rutyną. Każdego dnia bali się coraz mniej i zapuszczali się coraz dalej.
Pies towarzyszył im coraz częściej. Uznali, że to najpewniej pies leśniczego i nie ma się czego obawiać. Skoro nie zaatakował ich do tej pory, to raczej już tego nie zrobi. Polubili go nawet. W jakiś sposób przyzwyczaili się do jego obecności.

Ciekawość popchnęła ich nawet do tego żeby zbliżyć się do Owczarka. Chcieli sprawdzić co ma na obroży i do kogo należy. Pies był jednak płochliwy i nie dawał się podejść. Uciekał za każdym razem kiedy ktoś się do niego zbliżył.

Kiedy wszystkie dzieci wyzdrowiały i nie było już potrzeby chodzenia do lasu po owoce, starsze rodzeństwo przestało to robić. Siostrę jednak wbrew zdrowemu rozsądkowi ciągnęło do psa. Pomyślała, że jeśli pies komuś uciekł, to może mogłaby odprowadzić go do domu, albo przygarnąć i trzymać jako własnego. Oczywiście w tajemnicy przed ojcem.
Nie mówiąc nic nikomu wymykała się więc do lasu żeby spędzać czas w samotności i próbować schwytać psa. Często napotykała na inne bezpańskie zwierzęta i przed tymi nieprzyjaznymi broniła się kamieniami.

Zarówno rodzeństwo, jak i rodzice byli przekonani, że dziewczyna wymyka się do chłopaka. Ona jednak wędrowała po lesie z obcym psem u boku.
Postępowała nieodpowiedzialnie, ale liczyła, że nikt się o tym nie dowie. 

Kiedy pewnego popołudnia siedziała przy drzewie jedząc kanapki, udało jej się nawet zwabić psa na tyle blisko, że mogła przeczytać napis wybity na jego obroży.
"Blanca"
Pies pochłaniał kanapki, ale kiedy tylko zauważył ludzką rękę zbliżającą się do obroży, uskoczył i odbiegł na bok, zerkając podejrzliwie na dziewczynę.

Od tej pory Owczarek dostał imię, które pewnie nosił już wcześniej. Siostra próbowała nawoływać Blancę, ale pies zdawał się nie reagować na imię. Może błąkał się od tak dawna, że zapomniał, a może nigdy nie nauczył się na nie reagować.

Ta dziwna przyjaźń trwała miesiącami i kiedy zrobiło się cieplej dziewczyna zaczęła znosić do domu leśne kwiaty które zbierała po drodze. To tylko utwierdzało wszystkich w przekonaniu, że chodzi o sprawy miłosne i lada dzień rodzinie zostanie przedstawiony jakiś miły kawaler.

Dziewczyna podczas jednej z przechadzek zawędrowała do miejsca tak usianego kwiatami, że nie mogąc się oprzeć zaczęła tworzyć z nich wielkie bukiety. Musiała chodzić ostrożnie, ponieważ co jakiś czas potykała się o potężne kamienie wystające z ziemi. Zmęczona przysiadła na jednym z nich i ze zdziwieniem odkryła, że kamienie zostały zapisane. Coś było na nich wykute. Ściemniało się, więc siostra nie była w stanie odczytać zapisów, ale postanowiła wrócić w to miejsce następnego dnia.

Z samego rana dziewczyna wybiegła z domu, wymijając w korytarzu piękne bukiety w wazonach, które przyniosła poprzedniego dnia. Ciekawiło ją co to za dziwne kamienie i co ktoś na nich wyrył. Może to wyznanie miłości jakiegoś zakochanego chłopaka, a może tablica informacyjna która została tam wyrzucona? Może był to nawet zburzony pomnik?

Kiedy dziewczyna dotarła na miejsca przy jednym z kamieni leżała Blanca. Pies podniósł głowę i kiedy zobaczył znajomego człowieka, opuścił ją z powrotem i położył na łapach.
Siostra przysiadła na jednym z kamieni i zaczęła czytać.

Sławomir Karwowski
+ 1958 - 1962


Stanisława Nowakowska
+ 1960 - 1963

______ Berke
+ 1955 - ____

Niektóre z tych napisów były w języku którego nie znała, inne były niedokończone, albo uszkodzone na tyle, że nie dało się ich odczytać.

Dziewczyna wstała i rozejrzała się dookoła.
To były groby. To wszystko były wykute przez kamieniarza, zarośnięte trawą i kwiatami małe nagrobki. Daty wskazywały na to, że był to cmentarz dziecięcy.

Siostra uciekła. Pognała do domu najszybciej jak potrafiła. W jakiś sposób miejsce tak wcześniej cudowne wydało jej się teraz przerażające. Dlaczego cmentarz nie był oznaczony? Dlaczego nagrobki były potłuczone i niekompletne? Dlaczego nikt nie odwiedzał małych dzieci i nie dbał o to, żeby wyglądało to jak należy?

Tej nocy dziewczyna nie spała najlepiej. Walczyła z poczuciem winy. Skoro nikt nie chciał zajmować się tymi grobami, to ona musiała to zrobić. Nikt pewnie o nich nie wiedział, a miejsce święte należy szanować. Nie można było dopuścić żeby taki stan trwał dalej.

Następnego dnia wróciła na cmentarz i walcząc z chęcią ucieczki zaczęła rękami wyrywać trawę i dzikie kwiaty dookoła. Kawałki kamienia które dało się poskładać znosiła w jedno miejsce i układała je w kolejności. Dowiadywała się coraz więcej o dzieciach tam pochowanych. Najstarsze jakie do tej pory znalazła miało 16 lat. Dlaczego umierały tak młodo? Czy był to wynik choroby? Plagi? Nieszczęśliwych wypadków? Tego nie wiedziała.

Blanca towarzyszyła jej w porządkowaniu. Leżała zawsze na tym samym kamieniu i przyglądała się dziewczynie z odległości.

Prace trwały tygodniami, ale dziewczyna przyzwyczaiła się już do tego miejsca. Całe przerażenie ją opuściło. Czuła, że robi coś dobrego, że tak należy. Siostra odkrywała coraz to nowe imiona, nowe nazwiska i nowe daty. Groby w obcym języku pasjonowały ją najbardziej. Nie wiedziała jak je odczytać, ale nie mogła też nikomu o nich powiedzieć. Gdyby jej rodzice się o tym dowiedzieli, byłaby zgubiona.

Pewnego dnia dotarła do kamienia na którym zawsze leżała Blanca. Pies potrafił nie opuszczać miejsca cały dzień i wychodzić tylko kiedy szukał jedzenia.
Było to dość nietypowe. Może ktoś zostawił ją w tym miejscu, albo właściciel często przychodził na cmentarz?

Kiedy siostra podeszła do kamienia, pies odbiegł kawałek dalej i ułożył się na trawie. Dziewczyna wyrwała chwasty i wycierając kamień zamarła.
Ujrzała na nim szczątki napisu:

Blanca Ramisijow
____ - 19__

Spojrzała na psa i poczuła dreszcz idący jej wzdłuż kręgosłupa. Jasne oczy zwierzęcia przyglądały się dziewczynie jak zwykle, jednak teraz wydały jej się jeszcze jaśniejsze.

Blanca to nie było imię psa. Dlatego na nie nie reagował. Blanca była najwidoczniej właścicielką zwierzęcia, lub sądząc po tym, że było to dziecko, córką właściciela.
To nie mógł być zbieg okoliczności. Pies kładł się zawsze tylko przy tym kamieniu. Pilnował swojej małej towarzyszki. Z przywiązania nie opuszczał tego miejsca już przez tyle lat.

Dziewczyna rozpłakała się wtedy. Nie wiedziała dlaczego, ale nie mogła tego zatrzymać. Potok łez wylewał się z jej oczu i płynął po policzkach, kiedy czyściła nagrobek.
Siostra zrezygnowała z pomysłu zabrania psa. Wiedziała, że zapewne i tak wróci na cmentarz i nie da się w pełni oswoić. Poza tym Owczarek miał właścicielkę, chociaż ta była już martwa. Postanowiła przynosić mu jedzenie i zostawić go tutaj, gdzie najwidoczniej było mu najlepiej.

Pies z czasem stawał się coraz bardziej ufny i mimo, że nie dawał się głaskać, podchodził i brał jedzenie z ręki. Dziewczynie udało się dojrzeć na obroży więcej informacji. Był tam numer, przetarte nazwisko właścicielki z którego zostało tylko "jow", oraz imię które tym razem mogło należeć do psa.
"Lilia", lub "Liliana".

Owczarek nie przychodził na zawołanie, ale przekrzywiał głowę słysząc ten wyraz, więc dziewczyna uznała, że tym razem to musi być jego imię.

Ta historia nie kończy się happy endem, chociaż bardzo bym chciała by tak było.
W wyniku przeszpiegów małego rodzeństwa, rodzice w końcu dowiedzieli się o wędrówkach starszej siostry po zakazanej części lasu. Byli źli, nawet wściekli. Zabronili dziewczynie tam chodzić. Zabronili jej wychodzić gdziekolwiek bez rodzeństwa. Nic nie dały płacz, ani tłumaczenia, że pies jest niegroźny, inne bezdomne zwierzęta się tam nie kręcą, albo wystarczy odstraszyć je kamieniem, a o cmentarzyk należy zadbać.
Przy następnym "oczyszczaniu miasta" ojciec dziewczyny - mój pradziadek razem z innymi mężczyznami poszedł do lasu, znalazł cmentarz i zastrzelił siedzącego na kamieniu biało-szarego psa w skórzanej obroży. Zwierzę zginęło na miejscu, trafione w głowę. Jego krew polała się po nagrobku, a ciało zostało zostawione w miejscu w którym zwierzę przesiadywało całymi dniami.


Dziewczyna wpadła w histerię i w nadziei, że ojciec zastrzelił nie tego psa, pobiegła na miejsce tylko po to, żeby odkryć tam martwą Lilię, leżącą bez życia na nagrobku swojej pani.
Starsza siostra nie wracała do domu przez kilka dni, a kiedy w końcu ją znaleziono i przyprowadzono z powrotem, nie odzywała się do nikogo. Z rodzeństwem nie rozmawiała przez kilka miesięcy, chociaż przepraszali ją i tłumaczyli, że nie wiedzieli jak to się skończy. Inaczej nigdy by nikomu nie powiedzieli. Po prostu się o nią martwili.

Dziewczyna więcej nie wróciła na cmentarz, który pewnie zarósł ponownie bez opieki człowieka. Tym razem jednak był całkowicie martwy, pozbawiony swojego psiego opiekuna.

Pewnie dalej tam jest, jeśli jeszcze żadne koparki nie zrównały lasu i nagrobków z ziemią. Z psa nie zostały już pewnie nawet kości, ale może zachowała się wytarta, skórzana obroża. Może nawet dalej leży w tym samym miejscu.

Pozostaje mieć nadzieję, że jeśli istnieje coś po śmierci, to Blanca i Lilia połączyły się ponownie i tym razem nie rozdzieli ich już ani człowiek z bronią, ani żadna choroba, ani nawet sama śmierć.


I, że zostaną już razem na zawsze.


środa, 26 czerwca 2019

Wycieczka do weterynarza

Wstaję rano, szykuję transporter i Morfinią książeczkę zdrowia. Czeka nas wizyta u weterynarza. Mama świnka na kontrolę guzów, małe prosiaczki na zwykły przegląd techniczny.

Morfina wie co oznaczają takie przygotowania. Ta książeczka może wróżyć tylko jedno - ciastki. Będą ciastki z fartucha wysokiego pana. Eksplozja radości zalewa mój pokój. Gryzonie obserwują mnie za to z niepokojem. To nie wygląda jak wybieg, to wcale nie wygląda jak wybieg. 

Pakuję zwierzyniec, osłaniam transporter chłodnym ręcznikiem, bo żar z nieba leje się już o siódmej rano i wybieram komunikację miejską, co by mi się futra nie przegrzały w trakcie drogi przez pół miasta. Morfinie nie podoba się opcja pojazdu, ale w grę wchodzą ciastki. Świniak walczy więc z chorobą lokomocyjną i brakiem stabilności w łapach, podczas gdy drobiazgi usiłują wciągnąć ręcznik do środka przez otwory transportera.
Jest dość tłoczno. Ludzie jadą do pracy. Jakieś dziecko zagląda mi przez ramię.
- Mamo, a co tam pani ma? - pyta kobiety, balansując nad krzesełkiem.
- Usiądź, bo spadniesz - upomina ją zmęczona życiem rodzicielka.
- Ale co tam jest? Co? 
- Spytaj pani, może Ci powie.
- Proszę pani, a co tam jest?
- Szczurki - odpowiadam.
- Szczurki mamo, tam są szczurki!
- Usiądź już, bo na nie wpadniesz. Przez takie osoby właśnie mamy plagę we Wrocławiu - rzuca kobieta.
- Niech mi pani wierzy, gdyby to takie szczury były odpowiedzialne za plagę, nie byłoby problemu - odpowiadam, zastanawiając się kiedy ludzie zaczną dostrzegać różnicę między zwierzętami hodowlanymi, a dzikimi. W końcu nikt na widok Mopsa nie krzyczy "wilk!".
- Jest ich coraz więcej, zaczynają się rzucać na ludzi - rozkręca się matka dziewczynki.
- Plaga się rozszerza, bo ludzie to okropne fleje i nie dość, że kupują więcej jedzenia niż są w stanie zjeść, to jeszcze nie wszystkie odpady trafiają na śmietnik. Jak ktoś nie potrafi wyrzucić jedzenia do kosza, tylko rzuca nim z balkonu, albo zostawia "dla ptaszków", to potem jest jedna wielka uczta szczura. To wina człowieka, który trawnik myli z wysypiskiem.
Kobieta milknie, jednak po chwili mówi tak żebym słyszała.
- Ładniejsze są chomiczki i króliczki, nie córcia?
- Są gusta i guściki - odpowiadam i wstaję, bo zbliża się mój przystanek.
Wychodzimy z tej nagrzanej puszki, poję moje futra i zmierzam w kierunku gabinetu. Morświn zna drogę i nie omieszka mi przypominać gdzie należy skręcić, a gdzie przejść przez pasy.

Wchodzimy do środka. O dziwo nie ma ludzi i lekarz zaprasza nas do gabinetu.
- W czym mogę pomóc?
- To duże na kontrolę tłuszczaków. Te mniejsze na przegląd.
- Wszyscy po kolei na wagę. Duże na dużą, małe na małą.
Wyniki są następujące:
Morfina: 30 kg
Karmel: 440 g
Popcorn: 488 g
Masło: 520 g
- Pies na dietę. Tak z dwa kilo musiałaby zrzucić - odpowiada lekarz, wklepując wyniki do komputera.
- Panie doktorze, ona jest na diecie. Tak od kilku lat.
- No to trzeba ograniczyć ciastka.
Morfina podnosi głowę i maszeruje do pana w białym fartuchu, podając mu łapę. Wie co znaczy to słowo. To słowo znaczy, że będzie zaraz rozdawane smaczne dobro.
- Ups - mówi lekarz, przemycając pod stołem psiego krakersa prosto po Świnkowego pyska - Tak jak mówiłem. Na dietę. Ten tłusty też - dodaje doktor wskazując na Masło, które przysypia właśnie na wadze. Musi być mu nad wyraz wygodnie.
- Tu może być większy problem. On żyje żeby jeść.
- Jak często je?
- Cały czas.
- Zwiększyć mu ruch w takim razie.
- Jakiś pomysł? Mam go szturchać dopóki się nie przesunie?
- Coś trzeba wymyślić. Można mu zrobić tor przeszkód z nagrodami. Może go to zachęci.
- Wątpię...
- A temu coś jest? - pyta lekarz, aplikując Morfinie drugie ciastko i wskazując na Popcorna, jeżącego się na słuchawki zostawione na kozetce.
- Nie. Temu się tylko wydaje, że jest bossem Włoskiej Mafii.
- Tłucze resztę?
- Nie do krwi.
- To może być. Ten ma wagę w miarę, ile one mają?
- Niecałe 5 miesięcy.
- To będą duże szczury.
- Zdaję sobie sprawę.
- A ten je mniej? 
Morświn pochłania już trzecie ciastko, po jednym na każdego szczura.
- No ten zawsze był chudszy od reszty - odpowiadam, przyglądając się jak Karmel stoi na krawędzi kozetki i węszy za braćmi - Jest bardziej aktywny.
- Tego można trochę podtuczyć. Tak żeby dobił przynajmniej do 460 g.
- Rozumiem.
- Czyli tak, Golden do wagi 28 kg. Boss Mafii jest ok. Jak mu wzrośnie chęć mordu braci przez hormony i zacząłby się rzucać do krwi, to jaj cięcie może być konieczne.
- Tak, wiem. Póki co we wszystkich stadach mi się obyło.
- Prosiaczek kimający na wadze na dietę. Chudzielca można trochę porozpieszczać dobrociami. One nie mają nawet pół roku, a już ważą prawie po pół kilo. Ten pączek, to nawet więcej. Będą jak małe koty.
- Więcej do kochania - odpowiadam. 

Lekarz po chwili przechodzi do macania Świnki, co spotyka się z jej aprobatą. Jak dla niej szukanie tych guzów mogłoby odbywać się cały czas.
- Dopóki jakoś bardzo nie będą rosły, nie będziemy usuwać - mówi weterynarz - Jest duże ryzyko, zwłaszcza biorąc pod uwagę jej ostatni numer na stole operacyjnym.
Przychodzi kolej na oględziny drobiazgów. Pierwszy w kolejce jest przelewający się przez dłonie lekarza, zaspany Masło.
Płynny tłuszczyk ma w nosie kto go maca i ogląda, ważne żeby odłożył go potem do wygodnego łóżka.
Popcorn ma większe opory. Nie podoba mu się dłoń w rękawiczce i usiłuje zdjąć ją z lekarza. Ta sztuka mu się jednak nie udaje. Tak samo jak nie udaje mu się ucieczka na drugi koniec stołu.
Mina dezaprobaty i przymrużone oczy mówią "puść mnie, albo ranę po moich zębach będziesz jeszcze wnukom pokazywał".
Karmel również chce ratować dłoń doktora z objęć tego lateksowego potwora. Po chwili zmienia jednak plan i postanawia wspiąć się na ramię lekarza w poszukiwaniu ciasteczek. Kiedy zostaje unieruchomiony na stole, zaczyna lizać rękawiczkę. To nie to co ręka, ale też może być przyjacielem. Każdy może nim być.
Po oględzinach zbieram futra i odciągam to największe od kieszeni lekarza.

Wracamy do domu w ten sam sposób, tym razem miejsce obok zajmuje jednak dziewczyna która z zainteresowaniem dopytuje o zwierzęta w transporterze. Okazuje się, że też miała szczurki swego czasu i również jest wielbicielką glizdowych ogonów.
Miło ze swoim porozmawiać.
Wysiadam na przystanku, dochodzę do domu i wypuszczam zwierzyniec na swoje pozycje.
Teraz jak im przekazać te wieści?
Dwóch obywateli których imiona zaczynają się na "M" nie będzie zachwyconych diagnozą...

wtorek, 25 czerwca 2019

Co zrobić gdy znajdziemy małego dzikuska

Kiedy wynosiłam śmieci i rozdzielałam je do kolorowych pojemników, usłyszałam przypadkiem kawałek rozmowy małych dzieci (góra dziewięć lat) bawiących się przy trzepaku.
Dialog brzmiał mniej więcej tak:
- No i znalazłem go kurna w trawie. Leżał tak sobie, to razem z tatą go złapaliśmy i do domu go zabraliśmy.
- I co, masz teraz tego królika?
- Nie, strasznie dziki był. Musieliśmy go wypuścić na dwór, ale z parę dni go miałem.
Zamarłam. Albo chłopczyk znalazł porzuconego królika hodowlanego, albo wziął do domu dzikiego królika / zająca i pozbył się go po kilku dniach.
Jako jednak, że dzieci często mają bogatą wyobraźnię, udałam się do rodziców chłopca. Znałam ich dobrze jako, że kilka lat temu pomagałam w angielskim ich starszemu synowi.
Podeszłam do drzwi, zapukałam, sąsiad otworzył i bez zbędnego zawracania głowy, zaczęłam od:
- Dzień dobry, słyszałam, że znaleźliście Państwo ostatnio króliczka. To prawda?
- Tak. Koło kościoła, siedział w takich chaszczach i w ogóle się nie ruszał.
- A to był taki domowy królik, czy dziki?
- Dziki. Domowego bym poznał. Ileśmy się namęczyli żeby go złapać, a darło się to. No ale uratować chciałem. Matki nigdzie nie było, porzuciła go pewnie.
Czułam jak zalewa mnie fala bezsilności i wraz z gęsią skórką wędruje po moim karku.
- Macie go jeszcze? - zapytałam z nadzieją, chociaż z zeznań chłopca wynikało, że został on wypuszczony. 
- Nie. Nie chciał nic jeść i dziki był strasznie, tośmy go wypuścili na zewnątrz.
- Jak dawno temu i gdzie?
- Z kilka dni temu? Koło placu zabaw.
- A dlaczego nie tam gdzie został znaleziony?
- Za daleko.
Tutaj nastąpiła długa pauza. Mężczyzna widział chyba po mojej minie, że zrobił coś nie tak. Wprosiłam się na herbatę. Wiedziałam, że to może nie być odpowiednia pora na odwiedziny, ale mało mnie to w tamtym momencie obchodziło. Najwyżej zostałabym wyproszona. Przeprowadziłam około półgodzinny wykład na temat "nie zabieramy młodych z ich naturalnego środowiska chyba, że są ranne, albo widzimy obok nich martwą matkę". Wytłumaczyłam sąsiadowi jak działają dzikie króliki i zające, oraz że młode prawdopodobnie nie było porzucone. Matka odwiedza je tylko dwa razy dziennie żeby je nakarmić i swoim zapachem nie zwabić drapieżników. Króliczek siedział cicho, bo tak zachowują się w razie zagrożenia - próbują nie zwracać na siebie uwagi, nawet jeśli drapieżnik stoi tuż przed nimi. Młode zazwyczaj są same, bo matka umieszcza je w różnych miejscach żeby zwiększyć ich szansę na przeżycie. Nawet jeśli drapieżnik znajdzie jedno, to reszcie może się upiec. Pokazałam mężczyźnie strony fundacji zajmujących się "uratowanymi" drobiazgami. Wytłumaczyłam, że odchowanie takiego malucha jest bardzo trudne nawet dla specjalistów i że zabierając go już w tamtej chwili skazał go na śmierć, natomiast wypuszczając go (do tego w innym miejscu niż został zabrany) tylko dopełnił dzieła. Ten króliczek był teraz martwy. Zjadł go drapieżnik których nie brakuje, bo mamy tutaj lisy i sowy, albo umarł z głodu.
Mężczyzna działał z dobrej woli. Nie kierowała nim arogancja, czy chęć posiadania nietypowego zwierzątka, ale zwykła niewiedza. Chciał pomóc, a tylko zaszkodził.
Był w szoku, że tak to się odbywa w naturze. Przyswoił te informacje i obiecał, że już nigdy takiego maleństwa nie zabiorą, obojętnie czy będzie to królik, sarenka, mała myszka, czy pisklak.
Zabrałam Morfinę i obeszłam plac zabaw dookoła uznając, że jeśli ktokolwiek mógłby znaleźć to maleństwo to tylko psi nos. Oczywiście było jak przypuszczałam i ślad po króliczku zaginął.

Tutaj prośba do wszystkich czytających, chociaż wielu z Was pewnie już o tym wie.


Nie zabieramy młodych dzikich zwierząt, nie dotykamy ich, nie zbliżamy się do nich.


Co więc zrobić jeśli przypadkiem znajdzie się takie małe "porzucone" zwierzątko?

Jeśli mamy pewność, że nie jest to zwierzę domowe, to akceptujemy fakt, że matka go nie porzuciła. Jeśli młode nie jest ranne i nie ma w pobliżu martwej matki oddalamy się powoli od miejsca, nie "ojojamy", nie dotykamy, nie podnosimy, nie przenosimy, nie rozczulamy się jakie słodkie, nie chuchamy na nie, nie krzyczymy. Odchodzimy, dając mu spokój i nie stresując bardziej niż to potrzebne. Matka nie podejdzie do młodego, widząc przy nim drapieżnika, a zostawiając na nim swój zapach zwiększamy tylko szansę, że młode zostanie odrzucone. 

Nie "pomagajmy" w ten sposób, bo tak naprawdę tylko szkodzimy.
Niestety fundacje i schroniska zgłaszają coraz więcej takich "znalezisk" i "odratowańców" kiedy tak naprawdę żadne z tych młodych nie wymagało odratowania. Teraz wymaga, bo profesjonaliści walczą o jego życie i starają się je wykarmić, dogrzać i nie stresować zbytnio, co nie jest łatwe.

Jest sezon wakacyjny. Niestety wiele zwierząt domowych traci teraz dach nad głową i zostaje porzuconych - w lesie, na śmietniku, przy drodze. To im można pomagać, bo one tej pomocy realnie potrzebują.

poniedziałek, 24 czerwca 2019

Wykład o skomplikowanych rytuałach kobiecych w toaletach publicznych

Pół godziny przed egzaminem. Wykorzystuję ostatnie chwile na powtórzenie materiału, więc z notatkami na kolanie przyglądam się wzorom i metodyce obliczania RLM. Zajmuję jedyne wolne miejsce pośrodku. Po lewej mam naburmuszoną dziewczynę, po prawej jej podpitego chłopaka który najwyraźniej coś przeskrobał. Kawaler nie wygląda jednak jakby się przejmował i z rogalem na ustach przygląda się moim rozłożonym kartkom. 
- Mądre to - rzecze i spoglądając na swą lubą dodaje - Kobiety na Politechniiki, nie misia?
- Nie odzywaj się do mnie - odpowiada dziewczyna i nie zwracając uwagi na chłopaka wlepia wzrok w ekran komórki.
- Kobiety są skomplikowane - wzdycha chłopak i studiuje razem ze mną notatki. Nie znam go, ale niespecjalnie mi przeszkadza wspólne czytanie, o ile tylko nie są to moje wiadomości prywatne. Skoro go interesuje prędkość przepływu zlewni, niech sobie patrzy.
- Misia nie gniewaj się - podejmuje drugą próbę podchmielony zalotnik, ale dziewczyna pozostaje nieugięta.
- Może się przesiądę i zrobię Wam miejsce obok siebie? - pytam w końcu, bo trochę mi głupio, że para musi rozmawiać przez osobę trzecią. To na pewno nie jest wygodne.
- Nie! Proszę siedzieć, ja z nim rozmawiać nie mam zamiaru - odpowiada dziewczyna i wraca do komórki. No nic. Skoro nie, to wracam do notatek.
Trochę szkoda mi chłopaka. Nie wiem co zrobił, ale musiał mocno sobie nagrabić, że doprowadził do takiego stanu. Albo i nie. Niektórzy potrafią obrażać się o błahostki.
- Kobiety są dziwne - powtarza chłopak - Na przykład. Jak facet sika w publicznej toalecie, to sika. Strumieniem takim mocnym i długim, albo i nie. To zależy jaki kto ma sprzęt. Ale sika ogólnie. Nie staje obok pisuaru kogoś innego, bo to jest dziwne, ale nie wstydzi się sikać. A laski jak sikają, to żeby tylko najciszej i nikt z kabiny obok nie usłyszał, że one przypadkiem sikają bo przecież normalni ludzie nie sikają. Nie dość, że sobie gniazdo z papieru najpierw muszą uwić, to potem jeszcze strumień cichacz, bo kurde ktoś usłyszy, że ona sika! Przecież to jest normalny proces fizjo... fizjologiczny. To jakby się wstydzić pić. Bo to ten sam proces co picie, tylko na odwrót. Już końcowa faza. Jak w tej oczyszczalni ścieków tu - wskazuje na schemat chłopak - Tu się zagęszcza, tu jest ta... filtracja, o właśnie a tu jest osad nadmierny i się go odprowadza. Tak jak siku. Co w tym takiego kurcze dziwnego?
Trochę racji ma, ale zastanawia mnie skąd zna szczegóły procesu opróżniania pęcherza przez kobiety w damskiej toalecie. Jego dziewczyna chyba też dochodzi do tego wniosku, bo odwraca się do chłopaka i z miną pod tytułem "masz prawo zachować milczenie i lepiej z niego skorzystaj, bo od tej pory każde słowo może być użyte przeciwko Tobie" pyta człowieka herbu browar:
- A skąd Ty to niby możesz wiedzieć? Do damskich sobie chadzasz, podglądaczu jeden?
- Nie. Kolega mi mówił.
- Akurat kolega. Jesteś bezczelny.
- Ale znowu się do mnie odzywasz.
- Wcale nie!
- No jak nie...
Dyskusja trwa jeszcze chwilę i w końcowej fazie rozmów niemal dochodzi do rękoczynów. Ręce fruwają mi przed oczami to tu to tam, a ja zastanawiam się czy można by zamienić w tym ułożeniu piaskownik na sita gęste.
Para w końcu opuszcza swoje miejsca i wychodzi, zostawiając mnie i moje notatki. Najpierw autobus opuszcza dziewczyna, tuż za nią podąża jej chłopak.
Nie wspomniałam...
Cała sytuacja, włącznie z rozważaniem nad procesem oddawania moczu przez kobiety dzieje się w zatłoczonej komunikacji miejskiej, na tylnych siedzeniach autobusu...

niedziela, 23 czerwca 2019

Pogryziony przez Morfinę

Macie czasem tak, że robicie sobie półgodzinną drzemkę po obiedzie, a budzicie się trzy godziny później, nie wiedząc w jakiej czasoprzestrzeni się obecnie znajdujecie?

Tak się kończą wszystkie moje drzemki. Najgorzej jest w zimę, bo kiedy spoglądam na zegarek i widzę 7:00, nie wiem czy jest to siódma rano, czy wieczorem i czy spałam 3 godziny, czy 15.
Teraz na szczęście można to określić po położeniu słońca. Kolejny powód żeby szanować lato.

Budzę się z takiej drzemki, zastanawiając się który mamy rok i z odciśniętym guziczkiem na policzku zakładam psu obrożę. Idziemy na spacer, bo po co się najpierw wybudzać? Wybudzę się na zewnątrz.
Pies drepcze zadowolony na luźnej smyczy, podczas kiedy ja próbuję nogami ogarnąć grawitację i poruszając się jak ośmiornica wyciągnięta z wody, prę naprzód. 
Na horyzoncie widzę kobietę z Cocker Spanielem, któremu jakiś groomer zrobił krzywdę golarką. Pies idzie grzecznie obok swojej pani. Wyminiemy się bez problemu, może nawet psy się ze sobą przywitają i każda z nas pójdzie w swoją stronę - taki racjonalny scenariusz układa się w mojej głowie. Jednak kiedy tylko kobieta nas zauważa, robi psu windę smyczą i wciąga go na ręce. Dzieje się to tak szybko, że mój mózg przez chwilę nie rejestruje smyczy i zastanawiam się, czy kobieta jest Yodą i właśnie siłą telekinezy przeniosła psa z ziemi w swoje objęcia. Do kompletu jak spod ziemi wyrasta obok niej druga kobieta w podobnym wieku, tuląc do siebie stworzenie o oczach większych niż jego głowa, a o głowie większej niż reszta ciała.
Staję w miejscu i rozglądam się dookoła szukając innych czarodziejów. Trafiłam na jakiś portal do Hogwartu, nie ma innej opcji. McGonagall z nadwagą trzymająca psa który przed chwilą przelewitował w jej ramiona i koleżanka z sową w objęciach również stoją nieruchomo. Czekam aż któraś z nich zmieni się w kota. Na tym etapie łyknęłabym wszystko, może w końcu wręczą mi mój list z Hogwartu. Trochę spóźniony, ale to pewnie wina tej niepełnosprawnej sowy która cała się trzęsie i rozgląda dookoła jak mała surykatka.
Nagle czarodziejka z psem przerywa ciszę i rzecze do koleżanki, nie spuszczając wzroku z Morfiny:
- To ten pies.
Na wszelki wypadek oglądam się za siebie, ale panie zdecydowanie patrzą na mojego psa. Co to, to nie. Nie oddam psa nawet specjalistkom od czarnej magii. W tym momencie przypomina mi się scena z książki w której Pettigriew okazuje się być animagiem i może bez problemu zmieniać się z człowieka w szczura i na odwrót. Teraz i ja przyglądam się Morfinie, czekając na wielkie objawienie. Jeśli przez tyle lat obserwowała moje poczynania i milczała będąc tak naprawdę człowiekiem, to mamy teraz duży problem.
- To on pogryzł Tofika - dociera do mnie głos kobiety.
Jest za wcześnie na intensywne myślenie, ale moje komórki mózgowe robią co mogą żeby rozwiązać tę zagadkę. Panie najwyraźniej myślą, że Morfina kogoś pogryzła. Albo pomyliły psa, albo Świniak ma dużo bardziej tajemnicze życie niż przypuszczałam.
Ruszam przed siebie i z rozczarowaniem odkrywam, że to stworzenie należące do drugiej kobiety to nie sowa, a Chihuahua. Chyba czas na okulary.
- Chodź na bok, bo jeszcze doskoczy i znowu będę musiała go szyć - mówi z oburzeniem kobieta i schodzi z chodnika na trawnik.
No nie. Nikt nie będzie robił ptysiowi złej reputacji, do tego fałszywej. Już prędzej bym uwierzyła, że ja pogryzłam tego psa niż, że zrobiła to Morfina.
- Przepraszam bardzo - mówię najmniej zaspanym głosem jaki jestem w stanie z siebie wykrzesać. Zdaję sobie sprawę, że wyglądam teraz jak narkoman po dobrej imprezie - Panie chyba mylą z jakimś innym psem mojego psa.
Analizuję zdanie które w mojej głowie brzmiało lepiej, ale odpuszczam dla dobra sprawy.
- Pani pies pogryzł mojego Tofika! Miał dwanaście szwów, a to już starszy pies. Się nie spuszcza takich bydlaków jak się nad nimi nie panuje.
- Proszę pani, mój pies nawet jakby chciał to nie potrafiłby ugryźć. Ona po prostu nie wie jak to się robi.
- Ona? - pyta druga kobieta.
- No tak. Ona. To suczka jest.
- Mówiłaś, że tamten to był samiec - rzecze kobieta z psią sówką której oczka wyskoczą zaraz z orbitek.
- Tak mi się zdawało - mówi już mniej pewnie oskarżycielka i przygląda się Morfinie. 
- Czy ja byłam wtedy z psem? - pytam żeby potwierdzić prawidłową wersję zdarzeń.
- Nie, to była taka szczupła pani w blond włosach.
- Niestety. Ten pies wychodzi tylko ze mną, albo z moją mamą, która nie jest ani blond, ani szczupła. 
- To to nie jest ten pies? Ale jest identyczny.
- Wie pani ta rasa jest dość popularna. W naszym mieście jest siedem takich psów, jak nie więcej. Zapewniam panią, że ten konkretny osobnik nikogo by nie pogryzł.
- Aha.
- Może pani puścić pieska. Nic mu nie grozi.
- Rzeczywiście tamten był chyba trochę większy.
Po chwili kobieta zaczyna bardziej ufać uległemu Świniakowi, który leżąc na boku skubie trawę i merda ogonem do wszechświata. Oba psy lądują finalnie na ziemi, witają się z Morfiną, a uspokojone panie odchodzą w swoją stronę.

Zastanawia mnie tylko z którego Goldena taki agresor, zdolny do rozprucia podstarzałego Cockera. To chyba dowód na to, że w nieodpowiednich rękach nawet łyżka może być zabójczą bronią.

sobota, 22 czerwca 2019

Babciny sposób na podglądacza

Kolejna babcina historia, która przypomniała mi się w związku z pewnym wydarzeniem.


Było to lata temu, kiedy moja babcia była jeszcze sprawna i nie potrzebowała wózka, balkonika, ani kuli do poruszania się. Mieszkaliśmy wtedy na czwartym piętrze, a moja babcia na trzecim.

Babcia często przychodziła do nas nocować. Jako, że było to czwarte piętro, latem bywało tak gorąco, że chodziła po domu w samej podomce. Każdy narzucał na siebie minimum ubrania, a w nocy najcieńszą koszulę nocną jaka tylko istniała.


Pewnego dnia moja mama dowiedziała się, że w bloku naprzeciwko mieszka pewien starszy pan z lunetą i sprzętem do oglądania nocnych zjawisk astronomicznych na niebie. Mężczyzna jednak bardziej niż kosmosem zainteresowany był skromnym odzieniem mojej mamy i kilku innych sąsiadek które nocą lubiły palić przy otwartym balkonie w stroju skromnym, lecz zakrywającym co trzeba. Nie mieliśmy wtedy rolet, ani zasłon, więc podglądanie kogoś w nocy nie było znowu takim wyzwaniem.
Jak nietrudno się domyślić wywołało to oburzenie mojej rodzicielki, która postanowiła z samego rana iść do starszego pana i porozmawiać z nim, nie przebierając w słowach.

Kiedy wróciła do domu pełna frustracji i zażenowania, zwróciło to uwagę mojej babci która spytała co chodzi. Po przedstawieniu jej sytuacji babcia uśmiechnęła się tylko i powiedziała:
- Pewnego dnia go oczy zapieką. Pewnego dnia.
Znałam moją babcię dość długo i spędzałam z nią na tyle dużo czasu, że wiedziałam co oznacza sformułowanie "pewnego dnia". Oznaczało to, że babcia ma plan, a sąsiad przekichane, chociaż jeszcze o tym nie wiedział.

Nadszedł wieczór, a babcia chodząc po domu narzekała na to jak upalnie i parno będzie tej nocy.
- Można nago spać - odparła żartując. Przynajmniej wtedy myślałam, że był to żart. Z moją babcią czasami ciężko było zgadnąć kiedy mówiła poważnie, a kiedy śmieszkowała. Była nieobliczalna (w pozytywnym znaczeniu tego słowa) i nie przejmowała się opinią obcych.
W tym miejscu wypada zaznaczyć iż moja babcia całe życie była kobietą potężną. I mówiąc "potężną" mam na myśli sporo ponad 100 kg żywej masy. Było się do czego przytulać, jednak objęcie jej całej było zadaniem nie do osiągnięcia przez jednego człowieka.
W naszym domu były wówczas same kobiety. Ja, moja mama, moja mała siostra, oraz babcia. Męska część ekipy albo dość wcześnie wypisywała się z funkcji rodziny, albo wieczory spędzała w barach.

Babcia miała więc plan porażenia swoim kobiecym wdziękiem starszego mężczyzny, a była to kobieta która swój plan zawsze doprowadzała do końca, choćby się góry waliły. Babcina nagość była dla nas normą, chociaż nie chodziła ona po domu na waleta. Myłyśmy jej plecy, zmieniałyśmy opatrunki, smarowałyśmy kremem kiedy coś ją bolało, więc z widokiem byłyśmy oswojone. Kiedy wszyscy przebrali się już w piżamki i szykowali łóżka do spania, babcia wyszła do okna na papieroska, w samej haleczce. Szybko wypatrzyła sąsiada z lornetką i niewiele myśląc zrzuciła z siebie ubranie. Można by pomyśleć, że to wystarczyłoby żeby albo zniechęcić podglądacza, albo bardziej go zmotywować, ale moja babcia zawsze szła na całość. Zaczęła pokazując środkowe palce krzyczeć w stronę staruszka:
- Młodych się zachciało dziadu? Tu patrz! Tu! Tu masz ciało w swoim wieku. Co? Co się chowasz za firaną, widzę Cię. Wszyscy tu wiedzą, że jesteś zboczeniec. Takiś niewyżyty? Masz, patrz sobie! Kobiety żeś nie widział? Twoja Ci nie daje popatrzeć? To obejrzyj sobie, a rano porozmawiam z Krysią (żona sąsiada) o tym w jakich kobietach gustujesz pedofilu Ty!
Pamiętam, że byłam w takim szoku siedząc na krześle i obserwując znad książki babcine pośladki i mamę próbującą odciągnąć ją od okna, że przez chwilę zapomniałam mrugać i oddychać.
Sąsiad zniknął za zasłoną zanim na balkonach pojawili się zaciekawieni ludzie. Pewnie kilku z nich widziało babcię na waleta krzyczącą na sąsiada, ale mało ją to obchodziło. Nie krępowała się i nie miała kompleksów. Nie biegała nago po ulicach, ale też nie wahała się użyć takiej broni w obliczu zwykłego chamstwa.
- Mamo, co Ty wyprawiasz? - pytała mama, wciągając babcię do środka.
- Zobaczysz, on już więcej nie będzie podglądał po takim widoku. Może nawet będzie miał koszmary - odpowiedziała babcia, wrzucając na siebie halkę.

Jeśli dla kogoś takie zachowanie jest gorszące i nie na miejscu, to znaczy, że nigdy nie znał nikogo o metodyce rozwiązywania problemów mojej babci. Sposoby są brutalne, ale zazwyczaj bardzo skuteczne.

Sąsiad więcej nie podglądał kobiet. Obeszło się bez rozmowy z jego żoną, a nawet bez rozmowy z nim. Od tej pory nie obserwował nawet gwiazd. Po zmroku nie wychodził do okna. Jego rolety były zasłonięte od 18 do samego rana.

Można więc powiedzieć, że podziałało, chociaż sama na taki ruch bym się raczej nie odważyła.

piątek, 21 czerwca 2019

Mały psi terrorysta

Wchodzimy na psią górkę. Ja, smycz i mój narkotyk na jej drugim końcu. Czworonogi biegają, taranują się nawzajem i ślinią jeden drugiego. Spuszczam więc moje futro jako, że wszystkie psy hasają sobie wesoło na waleta bez smyczy. Podczas kiedy Morfina zapoznaje się z towarzystwem, ja stoję między innymi właścicielami. 
Świniak kroczy ze swoim maleńkim kijkiem za jakimś Owczarkiem który znalazł chyba największą kłodę w okolicy. W skrócie - psy świetnie się bawią.
Na pole wchodzi nowy obywatel czworonożnej społeczności wraz ze swoim panem, wlekącym się za nim 500 metrów dalej. Młode gniewne, którego tatusiem mógł być Jamnik, a mamusią coś kudłatego już na starcie drze paszczu na wszystko co się rusza. Psy przyglądają mu się jak zjawisku z innej planety i odskakują zaskoczone kiedy zamiast z kulturalnym powąchaniem tyłka, spotykają się z zębami i warkotem małej kosiarki.
Chcąc pokazać kto tu jest prawdziwym bossem imitacja Jamnika podbiega do Morfiny w trybie diabła tasmańskiego. Pełna furia. Moja trzydziestokilowa ciapa nie wie co robić. Patrzy na to małe, wściekłe stworzenie z góry i będąc hipisem i pacyfistą jakim jest, usiłuje merdaniem i uśmiechem przekonać wroga do przejścia na dobrą stronę mocy.
Osobisty urok suczy nie robi jednak na psiaku wrażenia i wywijając wargi po same czoło próbuje on przestraszyć przeciwnika kłami wielkości wykałaczki. To przerażające widowisko robi wrażenie tylko na Morfinie. Widzę jak mój pies kładzie się na ziemi i nie przestając merdać usiłuje uspokoić natręta, obdarowując mnie spojrzeniem pt. "Matka, to na mnie szczeka, interweniuj". Kwestią czasu jest jej pisk i chowanie się za moimi nogami, jak to ma w zwyczaju robić żeby uniknąć starcia.
- Może pan zabrać psa, albo go uspokoić? - pytam mężczyznę któremu udaje się w końcu wpakować na górkę - Terroryzuje mi sukę.
- He he he. Przecież on taki mały. To tak słodko wygląda - słyszę w odpowiedzi i już wiem, że będzie ciężko.
- No mój pies nie wygląda jakby się świetnie bawił. Proszę go zabrać.
- Przecież nic jej nie zrobi. On tak tylko doskakuje, ale nie ugryzie.
- A skąd pan wie, że moja nie ugryzie?
Mężczyzna obdarowuje mnie przeciągłym spojrzeniem niedowierzania. Fakt. Patrząc na moją fokę, która zaraz sturla się z górki na sam dół żeby tylko uwolnić się od szczekacza raczej można mieć pewność co do jej zamiarów.
- Niech pan odwoła psa, albo ja go odwołam ręcznie - mówię do człowieka o szerokim uśmiechu, ale nie brzmi to chyba przekonująco, bo mężczyzna nawet nie patrzy w moją stronę.
Morfina w tym czasie przepycha swój patyk w stronę najeźdźcy, oferując mu drobną łapówkę za pokój. Warkot tylko przybiera na sile, więc suka wstaje i unikając kontaktu wzrokowego odchodzi powoli w moją stronę, zerkając co chwila na agresora z miną mówiącą: "W domu mam trzech małych braci. Rozniosą Cię. Jesteś u mamy". 
Wychodzę ptysiowi naprzeciw i rozdzielam nogą ujadacza który przykleił się mojemu psu do ogona. Nie kopię go, a jedynie blokuję mu dalsze podążanie za Morfiną bosą stopą, odzianą tylko w japonkę. Jeśli już ktoś ma być pogryziony to lepiej żebym to była ja.
- E, co robisz? - cuci się właściciel małej kluski - Zostaw go, bo ja Twojego kopnę.
- Nie kopię go, tylko oddzielam od mojego psa - mówię powoli i wyraźnie, pokazując nogę która nawet nie dotyka warczącej kosiarki. Przez ujadanie groźnej wydry mężczyzna chyba mnie nie słyszy i widzę, że podchodzi do kręcącej się na uboczu Morfiny.
Jeśli ją tknie, czeka go dekapitacja, oraz kończyny poskładane w żurawia origami.
Ruszam w jego stronę, zostawiając na chwilę małego natręta, jednak uprzedza mnie właściciel Owczarka.
- Ej. Bierz tego swojego ujadacza, bo mój mu zaraz zrobi sajgonki z wnętrzności - mówi mężczyzna, nie wyciągając peta z ust. Tuż po tym zdaniu następuje pisk. Odwracam się. Młode gniewne jest spanikowane i trybem zająca ucieka slalomami przed warczącym Owczarkiem. Najwidoczniej nie każdego psa da się zastraszyć jak mojego. Owczarkowi włącza się tryb pogoni i wymijając inne psy namierza małą parówę, zmniejszając dzielący ich dystans. Małe nóżki jamnikowatego stworzenia nie dają rady i goniący go pies właściwie siedzi mu już na ogonie.
- Milo! Milo do mnie, szybko - nawołuje mężczyzna, odpuszczając podążanie za moim psem. Ma teraz inne zmartwienie. Milo jednak nie słyszy i w panice biegnie w kierunku przeciwnym do swojego właściciela.
- K*wa mać, zabierz tego swojego potwora. Zagryzie go przecież - wrzeszczy spanikowany mężczyzna do właściciela Owczarka.
- Przecież oni się tylko bawią. Zobacz jak słodko. On mu nic nie zrobi, on tak tylko doskakuje - dostaje w odpowiedzi i na jego twarzy maluje się histeria połączona z niedowierzaniem. Futrzany parówek drze się wniebogłosy, Owczarek już prawie trąca go nosem, a Morfina wącha się z jakiś Dalmatyńczykiem, niezainteresowana całą sytuacją.
W ostatniej chwili kiedy każdy myśli, że cała trawa zbroczona będzie krwią traktorka, właściciel Owczarka gwiżdże i wołając "Wer, zostaw, do mnie!" odwołuje psa, który niechętnie przerywa pościg, patrzy chwilę za uciekającą ofiarą i wraca truchtem do opiekuna.
- Nienormalni wszyscy jesteście! Znęcać się nad najmniejszym! Nieodpowiedzialność! - pokrzykuje właściciel uciekającego psiaka i próbuje dogonić swoje zwierzę skręcające właśnie w pełnym pędzie na drugi trawnik.
Kiedy mężczyzna znika nam z oczu, na górce ponownie robi się cicho, Wer wraca do porzuconej kłody i przechadza się z nią pomiędzy innymi psami. Nic nie warczy i nie ujada. Psy wracają do zabawy.
Teraz należy odpowiedzieć sobie na pytanie: kto tu był właściwie nieodpowiedzialny?

czwartek, 20 czerwca 2019

Paraliże nie takie złe

Środek nocy. Przynajmniej tak mi się wydaje, bo kiedy otwieram oczy w pokoju jest ciemno. Nie wiem dlaczego się obudziłam, ale mam zamiar wrócić do spania. Wszystko wygląda znajomo. Moje łóżko. Moje biurko. Moja półka na książki. Klatka.
Wszystko oprócz dziwnego, czarnego gluta siedzącego na krześle przy oknie. Początkowo wydaje mi się, że to rzucone w nieładzie ubrania, które zaspane oczy interpretują jako coś innego. Ciemna postać porusza się jednak. To nie złudzenie. Cokolwiek siedzi na moim krześle, z pewnością oddycha.
Jest całkowicie czarne. Nie odbija się od niego światło księżyca i ulicznych latarni. Wygląda jakby w pełni pochłaniało wszelkie promienie jakie do niego docierają. 
Z całą pewnością nie jest to jednak człowiek.
Chcę wstać i spytać kim jest, oraz czego chce. Odkrywam jednak, że nie mogę się ruszyć. Próbuję coś powiedzieć, ale żaden dźwięk nie opuszcza moich ust.
Czarna postać odwraca głowę w moją stronę. Nie ma oczu, ale czuję jakby mi się przyglądała. Widziałam to już wiele razy. Zaraz głowa tego czegoś otworzy się wpół, pokazując szereg ostrych jak brzytwy, pokrytych krwią zębów. Tak też się dzieje, chociaż nie do końca. Postać rozsuwa niewidzialny zamek błyskawiczny idący przez środek twarzy i ukazuje zawartość swojej czaszki. Niczego tam jednak nie ma. Żadnych kości, zębów, ani krwi. Wnętrze stwora jest puste i wygląda jak wnętrze łupiny orzecha. Ze środka tego krateru coś się wylewa, spływa po krześle i kapie na podłogę. Jakaś gęsta, ciemna maź, wyglądająca jak smoła. Maź wędruje po podłodze i ścianach. Wdrapuje się na sufit. W tym czasie stworzenie na krześle sięga po nożyczki leżące na parapecie i wbija je sobie w miejsce gdzie u człowieka znajdowałaby się klatka piersiowa. Cały czas mając otwartą połowę głowy, przekręca narzędzie wbite w "ciało" jakby używało śrubokręta. Po chwili z powstałego otworu zaczynają wypełzać pluskwy.
Wiem już co to jest. Widziałam to już wcześniej, chociaż spektakl za każdym razem jest trochę inny, a dziwny, czarny glut bywa zdeformowany i falujący. Czasem ma zęby jak brzytwy, czasem wije się po pokoju, zagląda do szczurzej klatki i na psie legowisko, po czym siada na skraju łóżka i uśmiecha się najokropniejszym uśmiechem jaki tylko można sobie wyobrazić.

Paraliż senny.

Muszę się wybudzić zanim to wszystko dotrze do mojego łóżka. Jestem w pełni świadoma co należy robić, jednak ciało nie chce odpuścić i pozostaje w bezruchu dobrych kilkanaście sekund. Po pewnym czasie odzyskuję władzę w palcach. Pluskwy znikają, smoła ze ścian wraca na podłogę, a stworzenie zanika powoli i wtapia się w krzesło. Walczę o powietrze, bo z jakiegoś powodu za każdym razem kiedy to wszystko znika okazuje się, że zapomniałam oddychać.
Obok mojej twarzy znajduje się psi pysk, chuchający na mnie gorącym powietrzem. Morfina merda ogonem i buczy, zastanawiając się pewnie o co to zamieszanie.
Zapalam światło. Pokój wygląda normalnie. Wszystko leży na swoim miejscu. W klatce trwa tryb demolki, zegarek wskazuje czwartą rano, nożyczki leżą na parapecie. Tam, gdzie je zostawiłam.
Jestem zmęczona i najchętniej jeszcze bym się położyła, ale byłby to powrót prosto do koszmaru z którego dopiero wyszłam. Podziękuję.
Zwlekam się z łóżka, wrzucam na siebie przypadkowe ubrania i maszeruję do kuchni. Kwestię spania mamy już z głowy.

Jeśli ktoś się zastanawia co się właśnie wydarzyło, to albo nigdy nie miał sennego paraliżu i nie wie co to jest, albo zjawisko było u niego na tyle słabe, że o nim zapomniał.

Ze strony medonet dowiedzieć się można, że:
"W trakcie trwania fazy REM snu następuje fizjologiczna katapleksja ciała, czyli porażenie mięśni całego ciała (z wyłączeniem mięśni oddechowych i gałek ocznych). Dzieje się tak żeby człowieka uchronić przed niekontrolowanymi ruchami, którymi mógłby zrobić sobie lub komuś krzywdę. O paraliżu sennym mówi się, gdy bezwład następuje w nieodpowiednim momencie: gwałtowne wybudzanie się z fazy REM, lub przy zasypianiu. Osoba w paraliżu jest w pełni świadoma, ale nie może się poruszyć ani nic powiedzieć. Zjawisku może towarzyszyć przyspieszone oddychanie i rytm serca, oraz omamy wzrokowe, słuchowe, lub czuciowe. Mija samoistnie w ciągu kilku sekund do kilkunastu minut."[1]
Jednym słowem - kicha.
Kiedy byłam mała, miewałam paraliże dość regularnie. Nie wiedziałam wtedy o nich nic i byłam nimi prawdziwie przerażona, ponieważ za każdym razem wydawało mi się, że umieram. Kiedy podrosłam i zdobyłam o nich wiedzę, przestały mnie nękać.
Wróciły jakiś czas temu jako objaw nacisku na naczynka i zaburzenia ciśnienia krwi. Przeszłam drobny zabieg i objawy (włącznie z paraliżami) zniknęły. 

Ostatnio widuję się z czarnym glutem dość regularnie. Po konsultacji z lekarzem (w końcu kiedy ostatni raz doświadczałam tego zjawiska konieczna była interwencja chirurgiczna) doszliśmy do wniosku, że to wina niedoboru snu, moich nieregularnych pór kładzenia się, stresu i napięcia emocjonalnego. Polecone zostało mi kładzenie się wcześnie, ośmiogodzinny tryb snu, nie korzystanie z urządzeń elektrycznych na godzinę przed położeniem się, czasowa zmiana miejsca snu, regularne posiłki, ograniczenie stresu, spacery przed snem i spożywanie ostatniego posiłku dnia najpóźniej o osiemnastej.
Brzmi jak schemat kogoś kto ma bardzo ułożone i zdrowe życie - czyli moje zupełne przeciwieństwo. Wiedząc, że rady są świetne, ale dla mnie raczej nieosiągalne, postanowiłam wypróbować kilka z nich. 
Spałam już chyba w każdym możliwym pomieszczeniu mojego mieszkania i Czarek (tak nazwałam tego czarnego gluta, bo skoro już gości u mnie w domu, to powinien mieć jakieś imię) pojawia się wszędzie. Nie można od niego uciec.
Sprawdzałam, czy pomieszczenie w którym śpię ma dostatecznie dobry przepływ powietrza i czy nie miewam bezdechów. Jadłam o osiemnastej i odkładałam wszelkie urządzenia elektroniczne na bok. Kładłam się o 23:30 (jak dla mnie środek dnia) z książką w dłoni, albo po prostu patrzyłam jak rośnie rzeżucha dopóki nie zmorzył mnie sen.
Rzeżuchę posadziłam bo zaczyna się sesja, a jak wiadomo wszystko jest lepsze od wzięcia się do nauki.
No spójcie tylko na nią...


... so cute.
Niezależnie od sposobu, nic nie mogło powstrzymać pojawiających się co jakiś czas paraliżów. Stwierdziłam, że jeśli same się pojawiły, to zapewne same znikną i postanowiłam się tym nie przejmować.
Tak, budziłam się po paru godzinach snu z wizją rozprutego Czarka, niezdolna do ruchu, ale przecież widywałam już gorsze rzeczy.

Po paraliżu nie powinno się zasypiać ponownie, ponieważ istnieje szansa, że się do niego powróci. Podobnie jest z koszmarami.
Popijając wodę zerkam na zegarek, pakuję butelkę do plecaka i zabieram psa na spacer. W końcu jakoś z chęcią snu walczyć muszę, więc równie dobrze mogę zaliczyć spacer o 4:15 rano.

Idę przed siebie i pozwalam zwierzowi wybierać trasę. Świniak zaciąga mnie w mniej uczęszczaną część miasta. O tej godzinie całe miasto jest tak naprawdę mniej uczęszczane, zwłaszcza w święto.
Kokosanka grzebie chwilę przy krzakach i wyciąga z nich pluszowego misia.


Byłabym może tym faktem zdziwiona, gdyby Morfini nos nie był radarem na smoczki i pluszaki wszelakie. Wygląda na to, że jej kolekcja powiększy się jeśli nikt nie zgłosi się po różowego niedźwiedzia.
Z pluszanką w jednej dłoni i smyczą w drugiej, maszeruję więc dalej. Nasza trasa zmierza w innym kierunku niż się spodziewałam, więc korzystając z faktu, że większość ludzi śpi jeszcze smacznie w swoich łóżkach, idziemy w odwiedziny do babci.


Na miejscu odkrywam, że wiatr zdmuchnął płomienie zniczy i poprzewracał parę rzeczy, więc ogarniam grób i opuszczam cmentarz zanim ktoś zacznie mieć pretensje za wejście na teren z psem.
Wychodząc za bramę i przechodząc obok śmietnika należącego zarówno do cmentarza, jak i mieszkańców okolicznych bloków, znajduję na ziemi kawałek zapisanego, prostokątnego plastiku. Podnoszę go. To dowód osobisty niejakiego G.L. - mężczyzny w wieku mojej mamy. Musiał wypaść mu przy wyrzucaniu śmieci, albo kiedy wracał z cmentarza. To dowód nowego typu, bez adresu zamieszkania. Spoglądam na zegarek, dochodzi siódma. Postanawiam przejść się po klatkach schodowych najbliższych bloków i odnaleźć na domofonie nazwisko z dowodu. Jeśli nie znajdę właściciela, odniosę dokument na komisariat.

Chodzimy z Morfiną od klatki do klatki, cały czas trzymając różowego misia i spoglądając na nazwiska na domofonach. Ku mojemu zaskoczeniu odnajduję właściwe nazwisko przy trzecim budynku. Dzwonię. Słuchawkę podnosi kobieta. Tłumaczę jej, że chyba znalazłam dowód osobisty kogoś z rodziny. Drzwi zostają otwarte i wchodzę do środka.
Mieszkanie otwiera starsza pani w fartuszku, która na pewno zaskoczona jest widokiem obcej kobiety z cieszącym się psem i misiem pod pachą o siódmej rano w święto. Pytam, czy mieszka tu pan G.L.
- Tak, to mój syn - odpowiada kobieta, wystraszona jakby do drzwi zapukała sama policja - On wyszedł poćwiczyć, przed chwilką dosłownie.
- Mogę prosić imiona rodziców syna? - pytam i chociaż pytanie wydaje się dziwne, muszę mieć pewność, że oddaję dowód właściwej osobie. Peselu może nie znać na pamięć, a osoba o tym samym nazwisku, z tymi samymi imionami rodziców, do tego mieszkająca w okolicy znalezienia dowodu jest praktycznie w 100% jego posiadaczem.
Kobieta podaje właściwe imiona bez zająknięcia. Oddaję jej dowód i proszę żeby skontaktowała się z synem i uświadomiła mu, że zgubił dokument i nie wpadał niepotrzebnie w panikę. Mówię, że znalazłam go koło śmietnika, więc pewnie go tam przypadkowo zgubił.
Kobieta odbiera dokument, dziękuje mi i lekko oszołomiona mówi, że musi zadzwonić do syna. Takiej wizyty się pewnie nie spodziewała.

Wracamy powoli do domu, wlekąc się noga za nogą.
Koło dziewiątej otwieram drzwi. Reszta domowników jeszcze śpi. Karmię Świniaka, produkty spożywcze w klatce i przechodzę do przyrządzenia śniadania sobie.

Można powiedzieć, że dzięki Czarkowi udało mi się zrobić dziś coś dobrego. Jedna osoba na świecie będzie miała jedno zmartwienie mniej.

Może te paraliże nie są takie złe.


[1] O paraliżu.