Etykiety

Co tu się dzieje?

Witam!
Szybkim wstępem: Morfina to moja suka (Golden Retriever), przez którą wielokrotnie jestem świadkiem sytuacji których normalnie bym nie zobaczyła. Te sytuacje są opisywane na tym właśnie blogu. Jeśli jesteś tu przypadkiem to wiedz, że bardzo zbłądziłeś.

piątek, 29 marca 2019

Tamagotchi

Kiedy byłam mała spędziłam kilka tygodni w szpitalu.
Było to spowodowane podejrzeniem epilepsji jako, że została ona wykryta u mojej siostry. Lekarze postanowili dokładnie sprawdzić moją głowę, ponieważ miewałam "zawieszenia" i zamyślałam się, nie słysząc co ktoś do mnie mówi.
Później okazało się, że był to problem ze słuchem, nie choroba o podłożu neurologicznym. Wtedy jednak nikt o tym nie wiedział. Kiedy tylko wypuszczono ze szpitala moją trzyletnią siostrę, umieszczono w placówce mnie.
Moja mama musiała poświęcić młodej całą swoją uwagę, więc przychodziła do szpitala na zmianę z babcią. Pominiemy tutaj kwestię drugiego rodzica, który kiedy tylko dowiedział się o padaczce ulotnił się szybciej niż spirytus z flaszki lokalnego Kazika/Mietka.
Przez większość czasu siedziałam więc sama. Nie byłam dzieckiem, które wymagało uwagi, nauczyłam się organizować sobie czas. Miałam go tyle, że przeczytałam kilka książek, ułożyłam wszystkie puzzle jakie zostały mi dostarczone i nauczyłam się na pamięć architektury budynku.
Małym pacjentom wolno było spacerować tylko w obrębie własnego oddziału, sklepiku, stołówki i korytarza wspólnego. Żeby dostać się na sąsiednie oddziały dziecięce trzeba było znać PIN do drzwi. Byłam uwięziona na neurologii, ale mimo braku komórki i internetu (to były jednak inne czasy) nie narzekałam. Czasami czułam się jak królik doświadczalny. Budzono mnie w środku nocy na badania, które musiały być przeprowadzone przez sen, podłączano do głowy różne kabelki i świecono ostrym światłem po oczach. Wiedziałam jednak, że to konieczne i nie miałam zamiaru sprawiać z tego powodu problemów personelowi szpitala.
Pewnego dnia pielęgniarka weszła do mojej sali i skierowała mnie na tomografię, czy inny rezonans. Wiedziałam gdzie jest gabinet, w ostatnich tygodniach byłam tam już wielokrotnie. Włożyłam kapcie i w piżamce w Pokemony ruszyłam ku przeznaczeniu. Musiałam przejść przez korytarz wspólny, skręcić obok sklepiku i przejść obok maszyny z Colą. Sale do badań były wspólne dla wszystkich oddziałów, więc tylko tam dzieci z różnymi dolegliwościami mogły się spotkać. Tam, na stołówce i korytarzu wspólnym. Wyjątkiem były dzieciaki z zakaźnego. One były skazane na swoje małe izolatki.
Kiedy dotarłam pod gabinet siedział już przy nim jakiś chłopiec. Był mniej więcej w moim wieku i trzymał w ręku jakiś mały, okrągły kawałek plastiku. Chłopak był zawinięty w szlafrok i miał pobandażowane dłonie.
- Cześć, też czekasz w kolejce? - spytałam i usiadłam w znacznej odległości od jegomościa. Byłam bardzo nieśmiała i taki kontakt był dla mnie szczytem możliwości. Przepełniała mnie duma, że odważyłam się w ogóle spytać.
Chłopak oderwał wzrok od plastikowego jajka, spojrzał na mnie i pokiwał głową.
- To ja będę za Tobą - odparłam i z braku zajęcia zaczęłam liczyć gwiazdki namalowane na ścianach korytarza. Byłam dobra w czekaniu i jak na dziecko miałam nieziemską cierpliwość. Nie miało dla mnie znaczenia czy kazano mi stać w kolejce godzinę, czy siedem. Wiedziałam, że muszę to zrobić więc nie widziałam sensu w uprzykrzaniu sobie tego czasu narzekaniem. Chłopak również siedział w ciszy i wpatrywał się w żółty plastik. Pomyślałam, że musi być tak samo nieśmiały jak ja. Chwilę później pielęgniarka zawołała go do sali i zostałam na korytarzu sama. Drzwi otworzyły się ponownie kilka sekund później. Chłopak podszedł do mnie, wskazał na żółte jajko i położył je na miejscu obok mnie.
- Co? Aaa. Chcesz żebym Ci tego popilnowała? - próbowałam zgadnąć, jako że chłopak nie wypowiedział ani jednego słowa. Może miał problemy z gardłem?
Właściciel urządzenia pokiwał głową i podszedł ponownie do drzwi.
- Jasne, spoko - odpowiedziałam widząc jego niepewność i drzwi zostały ponownie zamknięte. Do sali z tomografem nie można było wnosić metali, ani urządzeń elektrycznych. Myślałam, że wiedzieli o tym wszyscy pacjenci, ale najwidoczniej chłopak był tu po raz pierwszy.
Spojrzałam na małe, plastikowe jajo i odkryłam ze zdumieniem, że to Tamagotchi - małe, wirtualne zwierzątko uwięzione w poręcznym urządzeniu i zdane na łaskę i pamięć swojego właściciela. Hit dzieciństwa, obecnie zapomniany. Nigdy nie miałam swojego Tamagotchi. Nie śmiałam o niego prosić. Ten był jednak jakąś wersją premium. Miał więcej przycisków niż typowe urządzenia i wizualnie przerastał wersje które widziałam dotychczas na głowę. Podziwiałam żółte jajko i kicającego po ekranie króliczka ze swojego miejsca, ale nie dotykałam go. Nauczono mnie żeby nie ruszać nie swoich rzeczy. Miałam go pilnować i to też robiłam. W zaawansowanych wersjach Tamagotchi można było nie tylko karmić potworka, ale również regulować poziom jego najedzenia. Niektóre stworki były więc bardzo grube i okrągłe, inne wychudzone i męczone ćwiczeniami, które prowadziły do minigier. Ten stanowczo miał anoreksję. Zwierzątko wysyłało komunikaty o głodzie, a jego poziom najedzenia spadł niebezpiecznie poniżej trzech kresek na dwanaście. Miałam tylko nadzieję, że właściciel króliczka wróci i zdąży go nakarmić nim ten padnie z głodu i będzie game over, nie miałam zamiaru go bowiem ruszać. Nie był mój.
Po pewnym czasie na korytarzu pojawił się właściciel jajka i wstając powiedziałam jak najmilej potrafiłam, że nie ruszałam urządzenia, ale zauważyłam głodowanie zwierzątka. Pomyślałam, że chłopakowi byłoby przykro gdyby jego towarzysz padł i może nie zauważył spadku pikseli, więc poleciłam go nakarmić. Chłopak pokiwał głową, podniósł urządzenie i odszedł. Upewniając się, że nie mam na sobie żadnych kolczyków, ani innych zakazanych przedmiotów weszłam do gabinetu.
Kilka dni później spotkałam chłopaka od Tamagotchi na stołówce. Mieszał niechętnie łyżką w zupie mlecznej i obserwował żółte jajko, które leżało na stole tuż obok niego. Lubiłam jeść sama, ponieważ już na tamtym etapie miałam problem z akceptacją własnego ciała. Ważyłam za dużo i wydawało mi się, że za każdym razem kiedy jem otaczają mnie oskarżające spojrzenia ludzi dookoła. Nie czułam się z tym komfortowo. Wolnych stolików jednak nie było, więc zdecydowałam się podejść do chłopaka którego już kojarzyłam.
- Cześć. Czy to miejsce jest wolne? Można tu usiąść? - spytałam i gotowa na negatywną odpowiedź stanęłam nieco z boku. Chłopak obdarował mnie tym samym nieprzytomnym spojrzeniem co podczas naszego ostatniego spotkania i pokiwał głową. Najwidoczniej nie miał nic przeciwko mojemu towarzystwu. Postawiłam więc talerz po przeciwnej stronie stołu i usiadłam by pochłonąć zupę. Szpitalne jedzenie nie było najlepsze, ale przecież coś trzeba było jeść. Poza tym zupy mleczne nie były wcale takie najgorsze.
- Nie smakuje Ci? - spytałam, widząc niechęć towarzysza do posiłku. Nie odpowiedział, ale pokiwał przecząco głową.
- Mnie też na początku nie, ale teraz jakoś wchodzi.
Zero odpowiedzi. Zerknęłam na Tamagotchi i ujrzałam stan potworka porównywalny do tego sprzed kilku dni. Królik zipał na dwóch kreskach pokarmu. Nie chciałam być nieprzejmna i zwracać uwagi chłopcu jak ma zajmować się własnym zwierzątkiem, ale bałam się, że to przez zwykłą nieuwagę. Zebrałam się więc w sobie i kończąc zupę powiedziałam:
- Powinieneś jeść, bo nie będziesz miał siły. Twój króliczek też.
Chłopak spojrzał na mnie i schował urządzenie do kieszeni. Nagle pożałowałam, że w ogóle się odezwałam.
- Przepraszam. Nie powinnam Ci zwracać uwagi. Nie chciałam. Ja nie powinnam nic mówić o jedzeniu, bo sama tak wyglądam - wypowiedziałam z prędkością światła i zabierając talerz wstałam z miejsca. Chciałam stamtąd jak najszybciej uciec. Chłopak zaczął kręcić głową i wysyłać sygnały rękami, ale ja byłam już w połowie drogi do okienka w którym oddawało się talerze.
Czułam, że zawaliłam. Kim byłam, żeby mówić innym co mieli robić?
Nie widziałam chłopca przez kolejnych kilka dni, a kiedy w końcu zauważyłam go na stołówce podczas obiadu, ominęłam go dyskretnie i usiadłam przy wolnym stole. Na pewno nie chciał teraz mojego towarzystwa.
Zdziwiłam się, kiedy podszedł do mnie zostawiając swój talerz i kładąc na moim stole małą karteczkę. Myślałam, że zgarnę za chwilę wywód o tym, jak to nieładnie jest się mieszać do cudzych spraw, ale chłopak wrócił na swoje miejsce nie mówiąc ani słowa. 
Sięgnęłam po karteczkę, na której niebieskim tuszem zapisane było koślawe:
"Nie wiem czemu uciekłaś, ale jak chcesz to możesz siedzieć przy tym stole co ja, ale ja dużo nie jem, tylko trochę. Pysio też"
Pewnie było tam kilka ortograficznych błędów, ale nie zwracałam na to w tamtej chwili uwagi. Cieszyłam się, że chłopak nie jest na mnie zły za moje wścibstwo. Zabrałam kartkę, talerz i podeszłam do jego stolika.
- To mogę tu usiąść? - upewniłam się zanim zajęłam miejsce i widząc potwierdzenie głową usiadłam przy stoliku.
- Przepraszam. Ty jesz mało, ja za dużo. Pewnie się nie znam i powinnam jeść tyle co Ty. Pewnie tyle się powinno jeść - odparłam przepraszająco, widząc nieruszony obiad właściciela wirtualnego króliczka. Chłopak pokręcił przecząco głową, wyjął z kieszeni mały notesik i długopisem nakreślił na nim:
"Mi mówią, że za mało jem. To nie wiadomo ile się powinno jeść, skoro Tobie mówią, że jesz za dużo"
Był to dla mnie nietypowy sposób komunikacji, ale chłopak najwyraźniej miał problemy z mówieniem, więc nie widziałam w tym problemu. Nie miałam zamiaru być niewrażliwa i znowu popełnić jakiegoś faux pas, więc nie spytałam dlaczego nie rozmawialiśmy normalnie. Chłopak chyba wyczytał to pytanie z moich oczu, bo dopisał pod spodem:
"Nie mówię. Możemy rozmawiać tylko tak. Ja tylko tak rozmawiam"
- Czy ja też powinnam pisać? - spytałam, ponieważ nie znałam zasad takiej komunikacji, a nie chciałam żeby było niezręcznie.
"Nie musisz, Ty możesz mówić normalnie"
- OK - odparłam i tak rozpoczęła się nasza znajomość. Byliśmy z różnych oddziałów, więc widywaliśmy się tylko przed badaniami, na stołówce, albo korytarzu wspólnym. Czasem przychodziliśmy też na czytanie bajek na świetlicy. Zostaliśmy kumplami mimo, że Mateusz był tajemniczy i nie lubił rozmawiać o pewnych sprawach. Nie drążyłam, każdy miał prawo do sekretów. Widziałam, że chłopak miał problemy z jedzeniem, więc przynosiłam mu dobrocie, które babcia podrzucała mi do szpitala. Dzieliłam się czekoladą i owocami. Zazwyczaj częstował się tylko z grzeczności, ale ważne było dla mnie, że cokolwiek jadł.
Nie dowiedziałam się dlaczego nie miał apetytu, dlaczego był w szpitalu, czemu nie mówił i po co mu były te bandaże na rękach, ale nie była to dla mnie wiedza niezbędna, więc nie dublowałam tych pytań.
Mateusz zawsze miał przy sobie swoje Tamagotchi i czasem pozwalał mi na nim pograć. Królik był trzymany na głodowych porcjach. Karmił go tylko żeby przeżył, ale zwierzątko było wychudzone i jego poziom najedzenia nigdy nie wzrastał powyżej dwóch kresek. Kiedy niechcący nakarmiliśmy go do trzech chłopak ćwiczył potworka tak długo, aż ten nie stracił jednego piksela nadwyżki.
Nie mogłam się powstrzymać i spytałam kiedyś o to kolegę.
- Czemu nie dasz mu więcej jedzenia? Nie musiałbyś go tak często pilnować, a tak musisz wstawać w nocy żeby go nakarmić. Jakbyś mu dał więcej, to mógłbyś całą noc przespać i nakarmić go rano. Boisz się, że przytyje? Będzie gruby dopiero przy dziesięciu kreskach.
"Nie."
- To dlaczego?
"Nie wiem."
- Wiesz, że jak kiedyś nie zdążysz się obudzić na czas to on umrze?
"Wiem"
- I dalej ryzykujesz? Czemu?
"Nie wiem" 
Na tym temat się urwał. Skoro nie wiedział to jak miałby odpowiedzieć?
Pewnego dnia Mateusz dłubiąc w kotlecie jajecznym wyciągnął swój mały notesik i nakreślił na nim:
"Czemu ze mną rozmawiasz?"
Nie wiedziałam o co mu chodzi. Widząc moją konsternację dopisał jeszcze.
"Normalnie nikt ze mną nie gada, bo nie chce się nikomu czekać aż odpiszę i przez wygląd."
- Przecież mamy czas, ale czemu przez wygląd?
Nie widziałam w wyglądzie chłopaka niczego nienaturalnego. Był chudy i miał zmęczony wyraz twarzy, oraz jaśniejsze plamy na skórze, ale widziałam już kiedyś te plamy. Ciocia chorowała na bielactwo. Mateusz spojrzał na mnie jakbym miała problemy ze wzrokiem i zakreślił ręką łuk wokół własnej twarzy.
- Chodzi Ci o te plamy? Moja ciocia ma takie same, tylko są bardziej wyraźne. U Ciebie ich prawie nie widać.
"To znaczy, że mnie lubisz trochę?"
- No. Czemu miałabym nie lubić. Nie naśmiewasz się ani nic.
"Nie naśmiewam się z czego?
- Z mojej wagi na przykład. Ludzie często śmieją się z wagi.
Oboje mieliśmy problem z akceptacją siebie i otoczeniem. Wcześniej nawet o tym nie wiedzieliśmy.
"Jak już wyjdziesz ze szpitala, to co zrobisz?"
- Wrócę do szkoły pewnie.
"Ale mówisz, że tam Cię nie lubią."
- Nie wszyscy. Niektórzy mnie lubią. Poza tym lubię szkołę. Ominęło mnie mnóstwo zajęć z plastyki. A Ty?
"Ja tak szybko chyba nie wyjdę. Nie chcę wracać do szkoły."
 - Ale kiedyś musisz wrócić, na pewno jest jakiś przedmiot który lubisz.
"Muzyka."
- Ja też lubię muzykę. Grasz na czymś?
"Nie. Nie potrafię."
- Możesz się nauczyć. Jak już wyjdziemy to mogę Cię trochę nauczyć. Dużo nie umiem, ale zawsze coś.
"Chyba nie dam rady."
- Przez ręce?
"Też. Mieszkamy daleko od siebie"
- No to co. Możemy do siebie jeździć w wolne i w wakacje, i pisać listy. (Czasy, kiedy dzieci nie miały komórek, komputera, ani internetu wydają się takie odległe)
"Chcesz pisać?"
- Ty nie?
"No możemy pisać, ale znajdziesz czas?"
- Pewnie. Jak długo może zająć napisanie listu?
W ten sposób obiecaliśmy sobie, że nie zerwiemy kontaktu. Kiedy dowiedziałam się o moim wypisie wymieniliśmy się adresami. Mateusz dał mi nawet nakarmić Pysia do pięciu kresek i obiecał, że poczeka aż sam zgłodnieje. Widziałam jak walczył ze sobą i jak trudne było dla niego zachowanie nadprogramowych pikseli. Chciał zrzucić z królika ten ciężar zmuszając go do ćwiczeń, ale się powstrzymał. Zjadł nawet połowę kolacji i podejrzewam, że sam był w niemałym szoku. Mimo, że chłopacy zazwyczaj nie chcieli wpisywać mi się do pamiętnika, czy złotych myśli on nie miał z tym problemu. Kolejna strona została wypełniona i rozstaliśmy się, nie wiedząc czy jeszcze się kiedyś zobaczymy.
Pisaliśmy do siebie regularnie, lecz dzielące nas kilometry uniemożliwiały nam odwiedzanie się. Listy stawały się coraz dłuższe, jako że mieliśmy sobie coraz więcej do powiedzenia.
Pewnego dnia koperta przyszła grubsza niż zwykle. Coś znajdowało się w środku oprócz listu. Po otwarciu ujrzałam w środku znajome, żółte jajo. Nie wierzyłam, że chłopak mógłby wysłać przedmiot, z którym nigdy się nie rozstawał i którego pilnował jak oka w głowie. W liście starałam się znaleźć wyjaśnienie tak dziwnego zachowania. Oprócz typowych nowinek znajdowała się tam informacja:
"Nakarmiłem Pysia do pełna. Całe 12 kresek, żeby przetrwał podróż. Zajmiesz się nim? Nie będę mógł się nim już dłużej opiekować."
Żadnych wyjaśnień dlaczego to zrobił i skąd nagły brak czasu. Nic co było w liście nie mogło mnie naprowadzić na tak dziwne zachowanie, więc wyciągnęłam Tamagotchi i uzupełniłam mrygające cztery kreski do dziewięciu. Ze mną królik nie miał prawa głodować, ale nie chciałam go też utuczyć wbrew woli poprzedniego właściciela.
Wyciągnęłam z szuflady kartkę i długopis, i napisałam starannie list, w którym nie tylko opowiedziałam co się u mnie działo, lecz spytałam także o co chodzi z wysłaniem do mnie stworka. Do listu załączyłam słodycze, żeby uzupełnić jakoś wymianę. Liczyłam na rozbudowane wyjaśnienia i szybką odpowiedź, jednak nie otrzymałam ani jednego, ani drugiego. Mieliśmy się przeprowadzać, więc wysłałam kolejny list z nowym adresem, na który prosiłam o wysyłanie korespondencji. Chciałam mieć pewność, że listy będą do mnie dochodzić. W tym czasie do mojej skrzynki nie trafiła ani jedna koperta. 
Napisałam więc kolejny list, przypominając w postscriptum o nowym adresie.
I kolejny.
I jeszcze jeden.
Kiedy po kilku miesiącach wciąż nie otrzymałam odpowiedzi napisałam ostatni list, w którym spytałam czy coś się stało i czy czymś go uraziłam, a jeśli tak to żeby wyjaśnił mi to w liście, bo naprawdę nie wiem co się stało. Mógł być obrażony i zły, ale nie znałam powodu i wiedziałam, że jest na tyle racjonalny żeby mi go wyjaśnić, a nie traktować mnie milczeniem.
Straciłam już nadzieję na odpowiedź. Nie miałam pojęcia co zrobiłam źle, ale założyłam z góry, że to moja wina. Musiałam coś chlapnąć niechcący, a brak posiadania kopii listów uniemożliwiał mi sprawdzenie tego.
Karmiłam wirtualnego królika i wszędzie nosiłam ze sobą żółte jajko, by zapewniać mu odpowiednią ilość zabawy, dbać o jego higienę i nie przegapić głaskania. Liczyłam jednak, że Mateusz odbierze go kiedy już znajdzie dla niego czas. Lubiłam Pysia i miałam mnóstwo zabawy zajmując się nim, ale jednocześnie nie wyobrażałam sobie kolegi bez tego przedmiotu, wiecznie przyklejonego do jego ręki. Musiał się bez niego strasznie nudzić.
W tydzień po wysłaniu mojego ostatniego listu przyszła odpowiedź. Uradowana rozerwałam kopertę, lecz coś mi się nie zgadzało.
Pismo.
Pismo było zupełnie inne i wyglądało jakby należało do osoby dorosłej. Poza tym list był stanowczo za krótki. Zajmował ledwie pół kartki zeszytu, która na domiar złego poplamiona była kropelkami wody. Koperta nie była mokra, więc nie było to winą deszczu. Ktoś musiał pisać list z mokrymi rękami. Powoli przeczytałam zdania zapisane na papierze.
"Witaj. Tu mama Mateusza. Piszę do Ciebie, ponieważ on nie może tego zrobić. Mam nadzieję, że nie masz mi za złe, że otworzyłam za niego kopertę i przeczytałam Waszą korespondencję. Nie chciałam zostawiać Cię dłużej bez odpowiedzi bo wiem, że się przyjaźniliście. Możesz zatrzymać zabawkę. Dbaj o nią. Niestety Mateusz nie będzie więcej do Ciebie pisał. Dziękuję Ci, że byłaś mu bliska i dotrzymywałaś mu towarzystwa, ale proszę nie pisz więcej. Wiem, że to trudne, ale postaraj się zrozumieć, że dla mnie jeszcze bardziej."
Przeczytałam list pięć razy, lecz nie potrafiłam zrozumieć jego treści. Mama Mateusza? Mateusz nie mógł już ze mną rozmawiać? Dlaczego? Był na mnie zły? Jego mama była zła? Przecież nigdy nawet jej nie widziałam. Nie miała powodu, by zakazywać mi kontaktu ze swoim synem. Nie był w stanie sam czytać moich listów? Jak źle było więc z jego rękami? Z nim. Czy był w szpitalu? Czy jego stan się pogorszył? Jeśli tak to dlaczego? Czy mogłam jakoś pomóc?
List niczego nie wyjaśniał. Wywoływał tylko więcej pytań, więc mimo prośby o zaniechanie dalszej korespondencji stworzyłam bardzo wyważoną i delikatnie sformułowaną odpowiedź. Napisałam, że zrozumiałam wszystko i nie miałam zamiaru być natarczywa. Prosiłam o informację. Chciałam wiedzieć, czy Mateusz nie potrzebował jakiejś pomocy i czy jego stan się pogorszył. W poprzednich listach nic na to nie wskazywało i nie rozumiałam skąd ta tajemnica. Byłam pewna, że powiedziałby mi gdyby coś było nie tak.
Wysłałam list, prosząc w nim kilkukrotnie o jakiekolwiek wyjaśnienia i życząc na wszelki wypadek zdrowia Mateuszowi i całej jego rodzinie.
Nigdy nie doczekałam się odpowiedzi.
Na święta wysyłałam kartki z życzeniami, ponieważ tak robiliśmy do tej pory. Wielkanoc, Boże Narodzenie, Walentynki. Zawsze wymienialiśmy się wtedy kolorowymi kartkami, zazwyczaj robionymi ręcznie.
Jednak nigdy później żadna kartka na święta już do mnie nie doszła.
Przestałam więc je wysyłać.
Pewnego dnia mama wyciągając pocztę i nie widząc tam niczego dla mnie spytała, czy nie piszę już z tym swoim kolegą, bo dawno nie widziała listu od niego. Opowiedziałam jej o wszystkim i pokazałam ostatni list napisany przez jego mamę.
Rodzicielka przyjrzała się kartce i kierując się nieznaną mi wówczas wiedzą powiedziała:
- Nie wydaje mi się, że to ślady po wodzie kochanie.
- To po czym?
- Po łzach.
Dalej nie rozumiałam tego wszystkiego. Mama starała mi się uświadomić, że Mateusz prawdopodobnie już nigdy nie napisze, że nigdy się już nie zobaczymy, że spotkamy się kiedyś wszyscy w jednym miejscu, kiedy będziemy już starzy.
Nie miałam pojęcia o jakim miejscu mówiła, ani dlaczego miałabym czekać do starości.
Zaczęłam rozumieć wraz z wiekiem. Kiedy odkryłam, że świat nie jest kolorowy, że złe rzeczy się zdarzają i wszystko wygląda zupełnie inaczej niż wtedy, kiedy było się dzieckiem, że istnieją większe problemy niż poplątana guma do skakania i że na pewne rzeczy nie mamy wpływu.
Dotarło do mnie co to za miejsce o którym mówiła mama i że niektórzy trafiają tam zanim zdążą się zestarzeć.
Opiekowałam się tym królikiem jeszcze przez wiele lat dopóki małe, żółte jajko nie wyziąneło ducha i nigdy więcej nie zapiszczało. Nie wyrzuciłam go. To była jedyna pamiątka i wciąż leży gdzieś w szafie z innymi sentymentalnymi, popsutymi sprzętami.
Jaką puentę ma ta historia? Do jakich konkluzji prowadzi?
Czasem historia to tylko historia. Nie zawsze musi mieć cel i znaczenie. Zakończenie nie zawsze jest satysfakcjonujące, ale mimo to trzeba je zaakceptować, bo często nie mamy na nie wpływu.
To właśnie jedna z takich historii.

1 komentarz: