Etykiety

Co tu się dzieje?

Witam!
Szybkim wstępem: Morfina to moja suka (Golden Retriever), przez którą wielokrotnie jestem świadkiem sytuacji których normalnie bym nie zobaczyła. Te sytuacje są opisywane na tym właśnie blogu. Jeśli jesteś tu przypadkiem to wiedz, że bardzo zbłądziłeś.

sobota, 9 marca 2019

Starsza pani zasłabła

Czasem mam wrażenie, że zbyt często znajduję się w odpowiednim miejscu o odpowiednim czasie. Jakby ktoś specjalnie ustawiał mnie przy wszystkich zagubionych psach, dziwnych wydarzeniach, czy komicznych sytuacjach i świetnie się przy tym bawił.
Wybrałam się z psem na zwykły, poranny spacer. Nasza codzienna trasa przebiegała przez park. W drodze powrotnej zahaczaliśmy o przystanek autobusowy, gdyż tylko przy nim znajdowało się przejście dla pieszych na dość ruchliwej ulicy. Już z daleka ujrzałam mrygające światełka i ambulans, stojący na chodniku tuż obok budki, chroniącej przyszłych pasażerów komunikacji miejskiej przed deszczem i wiatrem. Karetka zabierała jakąś starszą, nieprzytomną kobietę, a wokół stało mnóstwo gapiów. Normalnie nie podchodzę do takich skupisk, jeśli nie mogę się na nic przydać, ale była to jedyna droga powrotna jaką mogłam przejść. Ambulans z zapiętą pacjentką opuszczał już chodnik. Wśród obserwujących znajdowała się kobieta z wyrywającym się psem, trzymanym na rekach. Zwierzę było spore i na pewno trochę ważyło, ale nie miało na sobie smyczy. Pomyślałam, że pies nie lubi karetek, a właścicielka wyszła z nim tylko na krótki spacer i nie była przygotowana na zaistniałe wydarzenia. Widząc mnie i merdającą Morfinę kobieta wypuściła psa, który ochoczo do nas podbiegł. Nie był agresywny. Właściwie był bardzo spokojny, ale rozglądał się z niepokojem dookoła. Przez chwilę przeszło mi nawet przez myśl, że jest niewidomy.




- Śliczny pies, jak się wabi? - zagadałam i zaczęłam głaskać czarnego przybysza.
- Nie wiem - odpowiedziała kobieta, spoglądając na zegarek.
- To nie pani pies? 
- Nie, to tej starszej pani. Jak przechodziła obok przystanku to nagle upadła i trzeba było wezwać karetkę i przytrzymać psa, żeby nie przeszkadzał ratownikom. Nie wiadomo co jej jest, chyba zawał - powiedziała z taką nonszalancją, jakby mówiła o przeziębieniu.
- No dobrze, a co pani zrobi z psem? - spytałam, chociaż podświadomie znałam już odpowiedź. Wystarczyło przyjrzeć się kobiecie, żeby zauważyć jej pośpiech i brak zainteresowania tematem staruszki, psa i całego tego zamieszania.
- Ja? Ja to nic nie zrobię, to nie mój pies. Ja zaraz mam autobus 
- Ma pani zamiar go tak tu zostawić? 
- Pani ma psa, to może sobie go pani wziąć.
- Przecież trzeba znaleźć kogoś z rodziny tej pani i oddać psa.
- Ja muszę już iść, powodzenia - rzekła niewiasta w zbyt krótkiej jak na obecną pogodę spódnicy i zaczęła się oddalać.
Zostałam na przystanku z dwoma psami i brakiem pomysłu gdzie zacząć.




Nie mogłam go tak po prostu zostawić. To była ruchliwa ulica. Za dwie godziny miałam jednak autobus na uczelnię i wiedziałam, że jeśli nie pojawię się na laboratoriach, oraz nie przyniosę zaświadczenia o poważnej chorobie, która uniemożliwiła mi dotarcie, to nie miałabym po co się tam więcej pokazywać. Nikogo nie obchodziły wypadki losowe, liczył się papier. 
Mogłabym zostawić go w domu, jednak mimo iż sprawiał wrażenie spokojnego i dogadywał się z Morfiną, nie wiedziałam jak zareaguje w zamkniętym, obcym pomieszczeniu, pozbawiony wszystkiego co zna. Do tego psy byłyby same przez sześć godzin, a to nie wchodziło w grę.
Zanim głowa wpadła na jakikolwiek pomysł, ręce już zapinały psa na Morfinową smycz, owijając nią szyję zwierzaka, który nie posiadał obroży. Było dla mnie jasne, że trzeba mu znaleźć opiekę, nawet kosztem oblania semestru.
Pies nie miał znaczka, nie znałam jego imienia i wątpiłam, że posiada czipa. Nawet gdyby tak było, to nie mogłam tego sprawdzić przez następną godzinę. Okoliczne gabinety weterynaryjne były jeszcze pozamykane.
- No chodź koleżko, popytamy o Ciebie w okolicy - powiedziałam zachęcająco do psa i w trójkę ruszyliśmy ku najbliższym domom. To był właściwie mój jedyny plan - popytać ludzi i mieć nadzieję, że ich nie obudzę i że ktokolwiek będzie kojarzył czarnego jegomościa. Brakowało mi innych pomysłów, nie miałam pojęcia co jeszcze mogłabym zrobić. Próbowałam na szybko wykombinować co zrobię, jeśli scenariusz nie okaże się optymistyczny i nikt nie rozpozna psiaka. Zostać w domu z psami i oczekiwać przykrych konsekwencji na uczelni, czy odwieźć psa do schroniska, spóźnić się na zajęcia i kajać na kolanach przed profesorem?
Póki co pełna nadziei chodziłam od podwórka do podwórka jak domokrążca z dwoma futrami. Niektórzy nie otwierali drzwi wcale i tylko wyglądali z niepokojem przez żaluzje, inni szczuli psami, a jeszcze kolejni nie mieli pojęcia co to za czarne stworzenie, czego w ogóle od nich chcę i dlaczego z samego rana.
Sytuacja nie wyglądała dobrze. Myślałam, że skoro właścicielką psa była starsza pani, to nie mogła odejść od domu daleko. Ergo, musiała mieszkać gdzieś w okolicy. Mogłam się jednak mylić i z każdymi kolejnymi drzwiami coraz bardziej się w tym utwierdzałam. Między trzynastym, a czternastym domem pies ożywił się i zaczął węszyć dookoła. Musiał rozpoznawać okolicę, więc dałam mu się poprowadzić. Natrafiliśmy na bardzo ładny, żółty dom. Po podwórku krążył już jakiś pies, ale kiedy tylko zobaczył nas za płotem, ruszył do przodu, jeżąc się i warcząc. Morfina schowała się za mną, podczas gdy oba psy wydzierały się do siebie przez ogrodzenie. To nie mogło być to miejsce, pies z jakiegoś powodu się pomylił. Odciągając czarne i gniewne od sporo większego kolegi ruszyłam w dalszą drogę, kiedy zatrzymał mnie głos kobiety, wychodzącej z żółtego domku.
- Co to za jazgot? Kim pani jest? O, Filek, a gdzie masz panią? Pani jest wnuczką? Opiekunką? 
- Pani zna tego pieska? 
- No jasne, to Filek, Filuś mordko, a pani to przepraszam kto? 
- Jak dobrze, już traciłam nadzieję, że kogoś znajdę. Ta starsza pani, właścicielka tego psa zasłabła na przystanku i zabrała ją karetka. Ja teraz szukam kogoś z jej rodziny, żeby oddać pieska, bo nie miał na sobie żadnych oznaczeń - odpowiedziałam zgodnie z prawdą i kobieta odganiając ujadającego psa podeszła bliżej do ogrodzenia.
- Jezus Maria, karetka?! A gdzie ją zabrali, co się stało? 
- Wie pani co ja nie wiem, bo jak przyszłam to ją już zabierano, ale podejrzewam że przewieźli ją do najbliższego szpitala. Może mi pani powiedzieć gdzie mieszka ta pani i czy ktoś jest w domu? 
Kobieta była roztrzęsiona i nie wyłapywała moich pytań. Nie mogłam jej się dziwić, ale kończył mi się czas. Po chwili oprzytomniała i powtarzając co chwilę "Jezusie", odparła że starsza pani mieszka sama, bo jej mąż zmarł trzy lata temu.
Zamarłam. Jeśli kobieta nie miała żadnej rodziny, nie mogłam zostawić psa samego na podwórku.
- Zna pani kogokolwiek? Może jakiś numer telefonu? Może ktoś z dalszej rodziny?
- Co? Nie, niestety.
Byłam pogodzona z porażką. Podziękowałam kobiecie, ale zanim zdążyłam odejść, coś jej się przypomniało.
- Czekaj pani, ona miała koleżankę, która mieszkała bliżej niej. Taka niziutka, z warkoczem. Może ona się zajmie psem, ten jej to go chyba lubił. Pójdzie pani w tamtą stronę, jakieś cztery domy i na podwórku będzie taki wielki szary pies. On tam zawsze leży przy schodach, może pani spróbować.
Ostatnia szansa. Miałam tylko nadzieję, że zastanę tą panią i że będzie mogła mi pomóc.
Na dom trafiłam szybko, na schodach faktycznie siedział wielki pies, podobny trochę do Husky. Kiedy zadzwoniłam do bramy nie podszedł do niej, tylko węszył ze swojej pozycji. Mój czarny towarzysz robił do samo.
Po kilku dzwonkach drzwi domu otwarły się i wyszła przez nie kobieta z warkoczem. Wyjaśniłam po raz kolejny tego dnia co się stało, a staruszka słuchając robiła się coraz bledsza. Bałam się o jej stan, nie miałam zamiaru wywołać u niej zawału. Kobieta otworzyła bramę i zaprosiła mnie do środka.
- Na pewno? A pani pies? - spytałam, widząc jak szary jegomość wstaje i powoli podchodzi w naszą stronę.
- Co, on? Nie, on tak tylko wygląda, to jest baranek. Chyba, że ten pani się rzuci, to on najwyżej ucieknie do domu.
Odpowiedziałam, że nie ma się czego obawiać ze strony Morfiny i po chwili cała trójka puchatków witała się już na podwórku, wesoło merdając.
- To co, mogłabym go tu zostawić? Nie będzie to problemem?
- Ale gdzie tam, my sobie tu zaraz coś zjemy nie Filunek? Pewnie bez śniadania jesteś, a pani też wejdzie bo pani tak łazi. Ciasto mam. Muszę poczekać na córkę i jak wróci z zakupów, to od razu do Janki pojadę - odparła kobieta.
- Do tej pani co zasłabła znaczy? Powinna być w najbliższym szpitalu, ale pewnie informacji udzielą tylko rodzinie.
- Do Janeczki mnie wpuszczą, muszą mnie wpuścić. My jak siostry jesteśmy wie pani, biedna Janeczka, a mówiłam jej żeby z tymi bólami poszła do lekarza. No niech pani wejdzie, nie będziemy tak na zimnym stać.
- Naprawdę bardzo dziękuję, ale muszę uciekać na zajęcia.
- No ja rozumiem, ale jakby pani przechodziła kiedyś to można wpaść na herbatkę. Przyprowadziła pani Filka, namęczyła się pani, to coś jestem winna. Z pieskiem można, taki pieszczoch jak mój - rzekła staruszka, głaszcząc wpychającą się na jej nogi Morfinę.
- Dziękuję, naprawdę, ale nic pani nie jest mi winna. Mam nadzieję, że tej pani się nic nie stało, niech ją pani pozdrowi jak pani do niej pójdzie. - odparłam odciągając Morfinę. Jeśli miałam zdążyć na ostatni autobus, musiałam już iść.
- To ja dziękuję, jakby Janeczce się pies zgubił gdzieś to by już na pewno zawału dostała. Ona tak jest za tym zwierzęciem, że by była gotowa ze szpitala na żądanie wyjść żeby go szukać.
Pożegnałam się z psami, ze starszą panią i ku niezadowoleniu Morfiny udałam się truchtem w drogę powrotną do domu. Wskoczyłam w ostatni autobus. Bez jedzenia, ani połowy książek, ale z nadzieją że dobrze zrobiłam. Nie znałam tej pani, ale Filek znał ją na pewno, więc miałam nadzieję, że zostawiłam go w dobrych rękach.
Może kiedyś zobaczę go na spacerze ze swoją panią.
A śniadanie... mogę zawsze wyżebrać od znajomych i następnego dnia przynieść im z nawiązką.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz