Etykiety

Co tu się dzieje?

Witam!
Szybkim wstępem: Morfina to moja suka (Golden Retriever), przez którą wielokrotnie jestem świadkiem sytuacji których normalnie bym nie zobaczyła. Te sytuacje są opisywane na tym właśnie blogu. Jeśli jesteś tu przypadkiem to wiedz, że bardzo zbłądziłeś.

poniedziałek, 25 maja 2020

Sekret pewnej rzeki

Kiedy byłam mała, wakacje spędzałam zazwyczaj z kuzynami na wsi. Rodzice wysyłali nas z dala od domu i dzwonili raz w tygodniu, żeby sprawdzić czy potomkowie żyją, mają jeszcze wszystkie kończyny, a okolica nie spłonęła. Wybór wsi, do której byliśmy oddelegowywani nie był trudny. Gałęzie mojego drzewa genealogicznego są bardzo rozłożyste, więc co roku jeździliśmy w inne miejsce.

Pewnego lata trafiliśmy do miejsca położonego nad rzeką. Woda nie była najczystsza i nie pachniała najlepiej. 
Nie zdziwiły nas więc odgórne rozkazy, które brzmiały:
  • nie wchodzić do rzeki,
  • nie łowić ryb w rzece,
  • pod żadnym pozorem nie pić wody z rzeki,
  • najlepiej nie zbliżać się do rzeki na mniej niż dwa metry.
Byliśmy bardzo przykładnymi młodymi obywatelami, pozbawionymi instynktu samozachowawczego, więc wysłuchaliśmy kazania o pijawkach, radioaktywnej wodzie i ściekach, po czym udaliśmy się prosto w kierunku rzeki. Nie mieliśmy zamiaru pić brudnej wody, która z zapachu przypominała raczej benzynę, ale tęczowe plamy na powierzchni bardzo zachęcały nas do kąpieli.

Podwinęliśmy rękawy i wskoczyliśmy do lodowatej wody. Już po chwili zapach wydał nam się mniej drażniący niż na początku, a kolorki zostawiały na skórze ładne tatuaże. Co jakiś czas coś ocierało się o nasze nogi, ale zdawaliśmy sobie sprawę, że w cieku prawdopodobnie znajdowały się ryby, wodorosty i wspomniane wcześniej pijawki. Kiedy beztrosko podtapialiśmy się nawzajem, naszym oczom ukazała się beczka, dryfująca po drugiej stronie rzeki. Przyglądaliśmy się jej chwilę i kiedy zaklinowała się na płyciźnie, postanowiliśmy sprawdzić jej zawartość. Nurt nie był silny, ale nasze zdolności pływackie właściwie nie istniały, więc ledwo udało nam się przeprawić przez głębiny. Kiedy zmęczeni dotarliśmy na brzeg, stwierdziliśmy zgodnie, że podobne metalowe beczki widywaliśmy w każdym warsztacie samochodowym i w większości gospodarstw. Chwilę zajęło nam zdjęcie pokrywy, ale kiedy dostaliśmy się do zawartości, uderzył nas silny zapach zgnilizny. W beczce znajdowało się coś, co wyglądało na martwego kosmitę. Było różowe, oślizgłe i pomarszczone. Miało obcięte nogi i wydłubane oczy. Nie przypominało niczego, co znaliśmy. Wiedzieliśmy, że nie uda nam się przeprawić z beczką na właściwą stronę rzeki, więc ukryliśmy ją w krzakach i ponownie walcząc z morderczym prądem, weszliśmy na głębiny. Tym razem napędzała nas adrenalina, zroszona lekką nutą strachu, więc kosztowało nas to mniej czasu i wysiłku.

Kiedy znaleźliśmy się już w domu i odzyskaliśmy oddech, odebrany nam przez szalony sprint, opowiedzieliśmy opiekunom o kosmicie w beczce. W głowach mieliśmy już przyjazd reporterów, telewizji i sensację na skalę światową. Nie codziennie znajduje się przecież przybysza z obcej planety, dryfującego po rzece. Byliśmy świadomi kary za złamanie zakazu, ale wujek wręczył nam tylko ręczniki, nakazał zmyć z siebie resztki tęczy i czekać przy traktorze. Opiekun stwierdził, że skoro mamy czas na bezmyślne włóczenie się po okolicy, równie dobrze może wykorzystać naszą energię na coś pożytecznego i zaciągnąć nas do pracy w polu. Nie wróciliśmy już tego dnia do tematu kosmity, a ból mięśni i siniaki szybko odebrały nam zapał i zmusiły do przedwczesnej drzemki. Nie potrafiliśmy zrozumieć dorosłych. Jak można było ominąć taką sensację i chociaż nie sprawdzić co kryło się w beczce. Było to dla nas niepojęte. Od tej pory nie mieliśmy też czasu na samotne wędrówki, ponieważ każdego dnia szliśmy z wujkiem w pole lub pomagaliśmy cioci przy trzodzie.

Na wsi panował handel wymienny. Mleko zamieniało się na jajka, wełnę na podkowy, a usługi krawieckie odpracowywało się przy żniwach. Rzadko kto obracał tutaj pieniędzmi.

Pewnego dnia zostaliśmy wysłani z koszykiem pełnym jajek do gospodyni kilka domów dalej. Mieliśmy wymienić je na królika i przynieść do domu przed obiadem. Wujek miewał ciężką rękę i choć rzadko jej używał, woleliśmy nie ryzykować i zachować punktualność. Gospodyni kazała nam poczekać na podwórku, odebrała od nas jajka i podeszła do klatek z królikami. Podczas kiedy ona wybierała dla nas futrzaka, my obserwowaliśmy co działo się na podwórku. Wysoki chłopak, znacznie od nas starszy, będący prawdopodobnie synem gospodyni, rąbał drewno na pieńku i zerkał na nas co jakiś czas.

- Co, dzisiaj gulasz na obiad? - zapytał, widząc niesionego w naszą stronę zwierzaka.

- Nie wiemy - odpowiedzieliśmy naiwnie, ponieważ rebus z udziałem królika, którego wynikiem był obiad, nie powstał wówczas w naszych głowach. Byliśmy miastowymi dziećmi. O wielu sprawach nie mieliśmy pojęcia.


Zanieśliśmy futrzaka do domu, zachwycając się po drodze jego miękkim futerkiem i wymyślając dla niego zabawy i tory przeszkód, jakie mogliśmy ułożyć ze starych skrzyń i desek, które znaleźliśmy wcześniej w stodole. Byliśmy zachwyceni pomysłem nowego zwierzaka w zagrodzie. Planowaliśmy podkarmiać go malinami i koniczyną. Królik był naprawdę uroczy, ale następnego dnia zniknął. Podejrzewaliśmy robotę lisa, który już wcześniej podbierał z kurnika kury, ale zachodziliśmy w głowę jak udało mu się otworzyć wolierę. Klatka nie wyglądała na uszkodzoną i nie miała na sobie śladów zębów ani pazurów. Było nam przykro, ale tak już bywało ze zwierzętami na wsi. Czasem ginęły z rąk drapieżników i nic nie mogliśmy na to poradzić. Tego dnia na obiad faktycznie był gulasz. Z kuzynami stwierdziliśmy zgodnie, że chłopak z sąsiedztwa musiał być magiem albo jasnowidzem. Bardzo chcieliśmy się dowiedzieć więcej o kosmitach, więc postanowiliśmy pójść do niego następnego dnia.

Po wykonaniu zadanej nam pracy, ukradliśmy kilka jajek z kurnika i z takim podarkiem ruszyliśmy w stronę domu jasnowidza. Chłopak wziął od nas jajka, uśmiechnął się i zapytał czy na pewno chcemy wiedzieć. Pokiwaliśmy zgodnie głowami i pełni zachwytu oraz ekscytacji, ruszyliśmy za nim. Jasnowidz wziął ze sobą sieć, konia i kazał nam trzymać się blisko. Szliśmy dzielnie obok wierzchowca i jego jeźdźca w stronę rzeki, pełni nadziei, że ktoś w końcu wyjaśni nam sytuację obcego z beczki i znikających magicznie królików. W tamtym czasie byliśmy już niemal pewni, że naszego zwierzaka porwali przybysze z innej planety, w ramach zemsty za poległego kolegę.
Chłopak zatrzymał konia przy rzece, przywiązał go do drzewa, zabrał sieć i każąc nam zostać na brzegu, sam zanurzył się w wodzie. Nasz czarodziej stał tak chwilę w bezruchu, po czym szarpnął za sieć i zawijając ją jak worek, wyciągnął na brzeg schwytaną zawartość.

- Czy tak wyglądał ten wasz kosmita? - spytał chłopak, odplątując z sieci różowe oślizgłe stworzenie. Ten stwór był mniejszy i miał wszystkie cztery kończyny, ale był dość podobny do obcego, którego znaleźliśmy w beczce.

Pokiwaliśmy zgodnie głowami i zaczęliśmy szturchać ciało kosmity palcami. Był martwy, tak jak ten poprzedni. Dla nas oznaczało to, że ich statek musiał rozbić się niedaleko, a skoro tak było, może któryś z nich przeżył. Jeśli tak, to trzeba go było koniecznie znaleźć.

- To koza - przerwał nasze rozmyślania jasnowidz - Młoda, pewnie nawet nie była mleczna.

Spojrzeliśmy na chłopaka z niedowierzaniem i kucnęliśmy przy potworku, żeby lepiej mu się przyjrzeć. Stworzenie ani trochę nie przypominało kozy. Nie miało futra ani rogów i było dziwnie zniekształcone. Jedyną cechą wspólną, jakiej potrafiliśmy się doszukać, były cztery nogi z raciczkami.

- Skoro to wasze było większe, to stawiałbym na owcę albo źrebaka - dodał mag, odwiązując konia i przeprawiając się na jego grzbiecie na drugi brzeg rzeki. Dno było bliżej niż zakładaliśmy, ale dla nas i tak było ono nieosiągalne. Sięgaliśmy średniej klaczy do mostka, a ogier chłopaka był zdecydowanie wyższy. Jasnowidz zajrzał do ukrytej przez nas beczki, zakrył nos i wyrzucił zawartość pojemnika do rzeki, po czym oplótł pustą już beczkę siecią i przyczepiając jej fragment do siodła, podjął się drogi powrotnej.

- Beczka się zawsze przyda - powiedział, kiedy pojawił się na naszym brzegu - Wyczyścić i będzie dobra. Wrzućcie to do wody i wracamy - dodał, spoglądając na kozę-kosmitkę i ruszył w stronę wioski. 

Zrobiliśmy jak kazał, chociaż oślizgła niczym ślimak koza wypadała nam z rąk.

W drodze powrotnej dowiedzieliśmy się, że do rzeki wlewane były nie tylko chemikalia i ścieki, ale też odpady garbarza, rzeźnika i pozostałych mieszkańców. Kiedy komuś padało zwierzę i właściciel nie wiedział co z nim zrobić, wrzucał je do rzeki. To samo działo się z niechcianymi miotami i wszelkimi "odpadami", które nie nadawały się do spożycia. Efektem tych działań była rzeka płynących zwłok zwierzęcych, która gdzieś musiała te wszystkie stworzenia wyrzucać, jednak odbywało się to poza zasięgiem naszego wzroku.

- A Wasz królik nie zniknął ani nie zjadł go lis, tylko ciotka zrobiła wam z niego obiad - dodał chłopak, odprowadzając nas pod bramę.

Byliśmy wstrząśnięci i nie wiedzieliśmy czy powinniśmy do końca wierzyć jasnowidzowi. To wszystko wydawało nam się zbyt nierealne i okrutne, żeby okazać się prawdziwe. Odrzuciliśmy więc wyjaśnienie chłopaka i postanowiliśmy nie roztrząsać tej historii.

Kilkanaście lat później, kiedy ponownie odwiedziliśmy wieś, miejsce było dużo bardziej rozbudowane i w niczym nie przypominało dawnej osady. Powstały nowe budynki, zakłady pracy, restauracje i sklepy. Rzeka również wydawała się czystsza, chociaż nie zaryzykowaliśmy wejścia do niej. Z kuzynami wciąż mieliśmy w głowie wizję obdartej ze skóry kozy i ten obraz trzymał nas od cieku z daleka. Dotarło też do nas wtedy, że to nie ryby ocierały się o nasze nogi, kiedy bawiliśmy się w wodzie i chyba doszliśmy do tego w podobnym czasie, bo nigdy więcej nie wróciliśmy już nad rzekę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz