Zdalne nauczanie odbywa się na naszej uczelni z użyciem trzech platform do wideokonferencji: Zoom, BBB (BigBlueButton) oraz M-Teams. Każdy z tych programów ma takie same założenia, jednak specyfika ich obsługiwania jest różna.
Jeśli wykładowca jest zmuszony do użycia programu innego niż ten, który sobie początkowo założył - pojawiają się problemy natury technicznej. Zwłaszcza przy osobach, które na co dzień nie trwają w bliskiej przyjaźni z technologią, a szczytem ich możliwości jest uruchomienie rzutnika.
Kiedy ktoś zrywa się rano na wykład tylko po to, żeby zajrzeć w nozdrza prowadzącemu, który usiłuje uzyskać odpowiedź na pytanie "dlaczego Was nie słychać?", podejmując bliski kontakt z kamerką swojego laptopa i krzycząc do uczestników dyskusji w myśl zasady "skoro ja ich nie słyszę, to oni mnie też nie", to chociaż chce się zachować powagę, śmiech jest tutaj reakcją mimowolną.
Leżałam więc sobie dnia pewnego w pieleszach, że tak to ujmę i logowałam się na platformę, by sprawiać wrażenie osoby pilnej w nauce i uważnej. Na moim lewym policzku odgniot od poduszki i wzorki z guzików, na prawym psia morda, bo akurat w tym momencie zwierzę poczuło potrzebę okazania czułości i oślinienia mojej i tak już zdeformowanej snem twarzy. Morfina kiedy się przytula, to przytula się do największej odsłoniętej powierzchni, a jako że reszta mnie znajdowała się w tamtym czasie pod kocem, połowa mojej facjaty znalazła się pod jej faflami.
Kiedy już strona postanowiła mnie wpuścić, ujrzałam czat składający się z kilkunastu osób, które usiłowały wytłumaczyć prowadzącej jak podłączyć słuchawki do komputera. Poza poradami typu "może proszę spróbować wyłączyć program i ponownie włączyć" i prośbami o sprawdzenie slotu na słuchawki, znalazło się też kilka bardziej technicznych porad, które krok po kroku opisywały ustawienia dźwięku w samym programie. Niestety niezależnie od tego jaki mikser, słuchawki i głośniki zostały wybrane oraz jakie sterowniki zainstalowane, po piętnastu minutach progresu w odtwarzaniu dźwięku wciąż widać nie było.
W pewnym momencie jakiś geniusz klawiatury rzucił hasłem "A ma Pani laptop odgłoszony?" i moje parsknięcie zbudziło śliniącą mnie beż potworę, ponieważ właśnie to okazało się być źródłem problemu. Laptop został wyłączony z trybu wyciszenia, a my przeszliśmy do wielopierścieniowych węglowodorów aromatycznych i wszystko skończyło się dobrze, chociaż moja codzienna dawka śmiechu została mi dostarczona.
Kilka godzin później, kiedy już zwlokłam swe ulane miłością do pączków ciało i wyprowadziłam psa na spacer, postanowiłam wstawić mięso do piekarnika.
Po pół godzinie odkryłam, że kuchenka jest zimna, a wiatraczek termoobiegu nie pracuje. Którym pokrętłem bym nie kręciła, tak nie działało, więc postanowiłam wziąć się za naprawę sprzętu. Do sprawy podeszłam bardzo profesjonalnie i na początek wyczyściłam grzałkę i gałki. Kiedy ten sposób nie zadziałał, odsunęłam od ściany lodówkę i dwie szafki, żeby dostać się do kontaktu, po czym odłączyłam kuchenkę od prądu na trzydzieści sekund i podłączyłam ją ponownie. Dalej nic. Przysunęłam lodówkę i szafki i wzięłam do ręki śrubokręt celem rozkręcenia tyłu kuchenki, kiedy przyszedł mi do głowy inny pomysł. Poświęciłam pół godziny swojego życia by przeszukać pudło z instrukcjami do urządzeń elektrycznych, znajdujących się w naszym domu. Znalazłam nawet kartę gwarancyjną z MP3, datowane na 2009 rok. Papierów od kuchenki jednak w kartonie nie było. Wróciłam więc do pomysłu ze śrubokrętem, ale coś mnie tknęło i powciskałam guziczki w panelu głównym, ustawiając przy okazji właściwą godzinę.
Okazało się, że przycisk zabezpieczenia przed dziećmi był włączony. Ktoś musiał się przypadkowo o kuchenkę oprzeć, albo wcisnąć go podczas czyszczenia.
Jeden guzik i wiatraczek termoobiegu zaczął wesoło brzęczeć, a ciepło powróciło do wnętrza piekarnika.
Zdaje się, że karma wraca szybciej niż sądziłam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz