Etykiety

Co tu się dzieje?

Witam!
Szybkim wstępem: Morfina to moja suka (Golden Retriever), przez którą wielokrotnie jestem świadkiem sytuacji których normalnie bym nie zobaczyła. Te sytuacje są opisywane na tym właśnie blogu. Jeśli jesteś tu przypadkiem to wiedz, że bardzo zbłądziłeś.

poniedziałek, 11 maja 2020

ARBUZA

Jak wszyscy dobrze wiemy, istnieją na tym świecie dania, potrawy i rodzaje produktów spożywczych ogółem, które podczas konsumpcji ozdabiają sobą nasze twarze, dłonie, a czasem nawet ubranie.

W skrócie: jest żarcie, którego nie da się zjeść, żeby się nie uwalić.

Przykład nr 1: spaghetti.

Ja wiem, że są osoby, które nawet pizzę jedzą nożem i widelcem, ale ja jestem w kategorii: jeśli jesz publicznie, zamów coś bezpiecznego. Spaghetti w moich rękach staje się bronią masowego rażenia i zachowuje się jak ośmiornica wrzucona do soli.

Myślę, że wiele osób rozumie mój ból i wie o czym mówię.

Przykład nr 2: arbuz.

Owoce same w sobie są skomplikowane, ale arbuz jest wśród nich mistrzem. Zasada jest prosta: im więcej w czymś wody, tym trudniej zjeść to bez łyżeczki. Arbuz, który składa się w 92% z monotlenku diwodoru (nie ma za co), w oczywisty sposób sprawia, że po jego spożyciu wygląda się jak Dracula po udanym polowaniu.

Jestem wielką miłośniczką arbuza i trwam w tej trudnej miłości, czekając z utęsknieniem całą zimę, żeby znosić do domu te zielone kulki, kiedy tylko pojawią się w sklepach. Wyposzczona rzucam się wtedy na nie i pochłaniam jeszcze zanim zdążę umieścić owoc na talerzu. Radko kiedy arbuz dociera do pokoju i zazwyczaj swój żywot kończy już w kuchni.

Po tym wstępie teoretycznym przejdźmy do części praktycznej.

Historia jakich wiele. Stałam tego dnia, odziana w dres, w stanie wczesnoporannym i pochłaniałam arbuza, który ściekał mi po brodzie i przepływał między palcami. Wpatrywałam się beztrosko w kuchenne okno i początkowo nawet nie zauważyłam, że po drugiej stronie przyglądał mi się mały człowiek na poziomie czwartym. Odruchowo przestałam jeść i zatrzymałam się z ustami pełnymi czerwonego dobra, nie spuszczając z dziecka wzroku. Młody patrzył na mnie z ciekawością. Ja spoglądałam na niego, ponieważ się zawiesiłam. Trwaliśmy tak sobie chwilę w bezruchu i żadne z nas nawet nie mrugnęło. Całe napięcie przerwała matka chłopca, która pojawiła się przy nim i pospieszając go, zaczęła przepędzać zapatrzoną latorośl chodnikiem. Kobieta oglądała się za siebie niepewnie i co chwila spoglądała w moje okno. Ja natomiast odprowadzałam ją wzrokiem, dopóki nie zniknęła za rogiem budynku.

Dopiero po chwili uświadomiłam sobie, że wyglądałam jak lew na sawannie, który dopiero zagryzł gazelę. Musiałam przypadkowo wpatrywać się w chłopca jak w moją kolejną ofiarę, co wywołało pośpiech i niepewność rodzicielki, która zwinęła swoje młode z oczu drapieżnika póki ten był zajęty posiłkiem i usunęła się z pola widzenia.

Wyszło niezręcznie, ale ja byłam u siebie. 

Trzeba się było nie gapić po oknach...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz