Etykiety

Co tu się dzieje?

Witam!
Szybkim wstępem: Morfina to moja suka (Golden Retriever), przez którą wielokrotnie jestem świadkiem sytuacji których normalnie bym nie zobaczyła. Te sytuacje są opisywane na tym właśnie blogu. Jeśli jesteś tu przypadkiem to wiedz, że bardzo zbłądziłeś.

czwartek, 9 maja 2019

Gastro wpadka

Istnieją różne poziomy zmęczenia. 
Jest zmęczenie warunkowe - kiedy nie ma się siły pozmywać naczyń, ale dwugodzinny spacer z psem to żaden problem.
Istnieje także zmęczenie egzystencjalne - ogólne zmęczenie, które nie opuszcza człowieka i pojawia się w kilka minut po przebudzeniu. Zwykle rośnie wprost proporcjonalnie do ilości zadań i obowiązków jakie należy wykonać.
Jest też najgorsze zmęczenie. Zmęczenie skrajne - kiedy koncentracja i skupienie spada do minimum, a ostatnie opary energii używane są do zachowania podstawowych funkcji życiowych. Mózg przechodzi na autopilota, do tego ze spowolnionym odbiorem danych z otoczenia. Ten rodzaj zmęczenia wywołany jest najczęściej brakiem snu przez dłuższy okres czasu, lub zmianą zegara biologicznego i zaburzeniami struktury dzień-noc. Potocznie zwane zmęczeniem zombie.
Osobiście z trybu zombie nie wychodzę ostatnio wcale. Dlaczego? Ponieważ nie pozwala mi na to nadmiar obowiązków. Przez niedospanie nie wykonuję swoich zadań na czas i to generuje pracę dodatkową która powoduje z kolei brak snu. Błędne koło, ale trudniej mi z niego wyjść niż panu Mieciowi z alkoholizmu. Mieczysław pije, żeby nie czuć kaca, co powoduje zwiększenie kaca i tak już od kilku lat.
Doszłam do etapu w którym sypiam na ziemi lub na krześle, ponieważ nie mogę sobie pozwolić na drzemki dłuższe niż godzinne, a w moim obecnym stanie kontakt głowy z poduszką i miękkim łóżkiem skończyłby się 24-godzinną śpiączką bez możliwości ocucenia mnie. Kiedyś się odeśpię.
Do domu docieram zazwyczaj późnym popołudniem i po wykonaniu z psem dziennego, minimalnego limitu kilometrów zaglądam do kuchni w poszukiwaniu jakiegokolwiek paliwa które podniesie mój poziom energii chociaż o 1%. Nie jestem wybredna, w końcu jestem studentem. Połączony z absolutnym brakiem smaku i deficytem zmysłu powonienia żołądek który jest tak zahartowany, że strawi wszystko jest bronią którą każdy szanujący się student powinien posiadać. Niech żałuje ten kto nigdy nie popijał bigosu mlekiem na zmianę z oranżadą. Kalafior z keczupem to niemal deser. Gordon Ramsay dostałby depresji, ale fakt jest taki, że jeśli coś jest niejadalne należy to polać odpowiednim sosem i staje się jadalne.
Parę dni temu wróciłam do domu po naprawdę ciężkim dniu i dwugodzinnym spacerze z watą cukrową. Przyciąganie łóżka osiągało maksimum i wiedziałam że moim jedynym ratunkiem na przetrwanie jest obiad. Sprawdziłam z obawą tablicę, na której zapisujemy ważne informacje dla pozostałych członków rodziny, jak na przykład "Nie ma nic do jedzenia, a lodówka jest pusta", "Zlew kapie, nie odkręcaj kranu", czy "Morfina zrobiła dzisiaj piramidę z kupy na kupie innego psa" - to ostatnie pochodzi zazwyczaj od mojej mamy, która jest zmuszona wychodzić z ptysiem kiedy mnie nie ma w domu, a dzwonek bije na alarm.
Żadnej notatki nie dostrzegłam, więc pełna nadziei skierowałam się do kuchni gdzie na kuchence gazowej ujrzałam jeden garnek. Po uchyleniu pokrywki oczom moim ukazał się pełnowartościowy posiłek o bliżej nieokreślonym składzie. Był tam brokuł, jakieś mięso, kapusta, cukinia, pomidory. Słowem danie jednogarnkowe. Pyszotki. Wyjęłam talerz z szafki i wdzięczna rodzicielce za jakąkolwiek improwizację nałożyłam sobie porcję. Im dłużej jadłam tym bardziej czułam, że coś jest nie tak. Połączenie smaków było dziwaczne, a całość trochę przesolona, ale uznałam że zdarza się najlepszym i dokończyłam posiłek.
Następnie siadając na ziemi i nastawiając budzik co 15 minut na wypadek nieplanowanego zaśnięcia zajęłam się projektem.
Kilka godzin później wrócili pozostali domownicy i rodzicielka zaglądając do kuchni spytała czy jadłam obiad. Odpowiedziałam, że owszem i był smaczny, bo pomimo nieudanej kompozycji garnkowej nie chciałam robić mamie przykrości.
Wtedy padło pytanie:
- Wyrzucałaś to z garnka? Czemu nie wyrzuciłaś całego?
- Miałam wyrzucić obiad?
- Przecież to nie jest obiad - usłyszałam z kuchni - To resztki które się już nie nadawały. Robiłam porządek w lodówce. Trochę się nazbierało. Jakiś stary brokuł, niedojedzona pomidorówka, kotlety...
- To dlaczego to wrzuciłaś do garnka?
- Śmietnik był pełen, a nie miałam czasu wynieść. Ciekłoby. Usunęłam z lodówki, żeby nikomu nie przyszło do głowy tego jeść.
Nastąpiła niezręczna cisza, a zaraz po niej pytanie:
- Zjadłaś to prawda?
- Tak...
- Nie czułaś, że coś jest nie tak?
- Było trochę słone i takie nieokreślone.
- ...
- Wiesz, że spleśniały chleb jestem w stanie określić tylko po zieloności, bo smakuje dla mnie normalnie
- Nie będziesz kucharzem.
Obawiam się, że ma rację. Cóż, psu moje dania smakują, a to najważniejsza dla mnie opinia. Uprzedzając pytania nic mi nie było. Organizm po raz kolejny udowodnił mi, że jest mu absolutnie wszystko jedno i przyjmie na klatę wszystko.
Obiad (ten prawdziwy) był w piekarniku, żeby zachował ciepło. Fryteczki pachniały sobie razem z kurczakiem, ale skąd miała o tym wiedzieć osoba z zaburzeniami węchu i zmęczeniu tak dużym, że co rano zastanawia się czy szczotka do zębów to odpowiednie narzędzie do rozczesywania włosów, po czym dochodzi do konkluzji, że jednak to nie tego urządzenia szuka.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz