Etykiety

Co tu się dzieje?

Witam!
Szybkim wstępem: Morfina to moja suka (Golden Retriever), przez którą wielokrotnie jestem świadkiem sytuacji których normalnie bym nie zobaczyła. Te sytuacje są opisywane na tym właśnie blogu. Jeśli jesteś tu przypadkiem to wiedz, że bardzo zbłądziłeś.

piątek, 7 czerwca 2019

Przyjaciółka

Na pewno słyszeliście powiedzenie: 
"Nie pal za sobą mostów, bo nie wiadomo czy tą samą drogą nie przyjdzie Ci kiedyś wracać."
Moim zdaniem istnieją mosty które należy spalić właśnie dlatego żeby nie korciło po nich wracać.

Przez ostatnich siedem lat miałam przyjaciółkę (chyba można ją tak nazwać).

To jak się zaprzyjaźniłyśmy nie było jasne dla żadnej ze stron. Po raz pierwszy poznałyśmy się w podstawówce. Byłam nowa, przeprowadziłam się z Poznania, ale mieszkałam już tutaj wcześniej. Nie cierpiałyśmy się wtedy. Ona unikała mnie, a ja jej. 
Ja byłam grzecznym prymusem z warkoczykami, ona buntowniczką we fryzurze członka Tokio Hotel, sprawiającą problemy i uciekającą z zajęć. 
Po raz kolejny spotkałyśmy się w liceum. Trafiłyśmy do tej samej klasy i wydawało mi się, że znacząco się zmieniła. Zaczęłyśmy się przyjaźnić mimo znaczących różnic, w myśl zasady kto się czubi, ten się lubi.
Mieszkałyśmy blisko siebie. To chyba jedyna rzecz jaka nas łączyła.
Ona uwielbiała romansidła, na które nie byłam w stanie patrzeć bez odruchu wymiotnego i pełnego cringe'u.
Ja wolałam horrory, na których ona miała zamknięte oczy, bo przerażał ją każdy ruch postaci.
Ona najbardziej ceniła wygląd, ja charakter i poczucie humoru.
To w jakiś sposób działało. Kiedy chodziłyśmy do siebie na filmowe nocki, każda z nas wybierała po jednym filmie i umierała na wyborze drugiej strony.
Kompromis.
W kinie byłyśmy na wszystkich częściach "50 twarzy Greya" mimo, że za każdym razem miałam ochotę wygryźć fotel albo opuścić swoje miejsce w trybie natychmiastowym. Nie potrafiłam tego znieść. Dobrnęłam tylko do połowy książki, a gra aktorska i cały scenariusz przyprawiał mnie o ból głowy. 
Ona była zachwycona. Nalegała i szantażowała mnie tak długo, aż nie wyciągnęła ode mnie obietnicy, że z nią pójdę.
W końcu o gustach się nie dyskutuje.
Mnie natomiast udało się wyciągnąć ją na horror raz. Poszłyśmy na "Annabelle 2" i kiedy ja wraz z połową kina zanosiłam się śmiechem widząc przerobione milion razy jumpscare'y i "kiedy się odwrócę, antagonista/potwór będzie za mną" - cliché, ona wychodziła duszą z ciała, starając się nie patrzeć na ekran.
Postanowiłam więcej jej nie torturować mimo, że ona nie miała zamiaru przestać torturować mnie.
Właściwie nie miałyśmy wspólnych zainteresowań, a tematy naszych rozmów ograniczały się do szkoły i tego którego nauczyciela nienawidziłyśmy najbardziej.
Po liceum każda z nas wybrała inną drogę.
Ona poszła do pracy, a ja - na studia. Dalej mieszkałyśmy blisko siebie, więc spotykałyśmy się na spacerach, lub rozmawiałyśmy godzinami przez telefon. Nie było dnia żebyśmy nie przegadały chociaż godzinki.
W tamtym czasie miałam już psa i moje pierwsze, szczurze stado. Ona też miała zwierzęta klatkowe, oraz psa. 
Kiedy prosiła mnie o wyjście, starałam się być dyspozycyjna. Byłam w stanie przełożyć pewne rzeczy zakłócające spotkanie. Jeśli szłyśmy na spacer, brałam ze sobą psa ponieważ nie przeszkadzał nam w niczym, a przy okazji zaliczał swoją dawkę ruchu.
Kiedy ja prosiłam ją o wyjście, musiałam czekać na odpowiedź. Nawet jeśli się zgadzała, doliczałam piętnaście minut rezerwy bo wiedziałam, że się spóźni. Nigdy nie była punktualna.
Jej zwierzęta miały stałe pory posiłków i trzy wybiegi po dwie godziny dziennie o stałych porach. Rozumiałam to, w końcu sama miałam zwierzęta. Umówienie się z nią graniczyło jednak z cudem, ponieważ należało wstrzelić się w okienka kiedy akurat się nimi nie zajmowała.
Kiedy ja nie mogłam wyjść - była awantura i obrażanie się.
Kiedy ona nie mogła wyjść - odpowiadałam, że nie ma sprawy i słuchałam przez słuchawkę, że mam przestać się obrażać bo ona słyszy to w moim tonie głosu. Mimo, że nigdy się o takie sprawy nie obrażałam. Chyba brała to za pewnik, podyktowany doświadczeniami własnego zachowania.
Podczas kłótni zawsze wyciągała rzeczy które powiedziałam jej w tajemnicy, albo których nie powinna w ogóle wyciągać. Słyszałam, że wszędzie wlekę ze sobą psa, chociaż sama miała ścisły grafik dotyczący swoich zwierząt.
Kończyło się na tym, że przepraszałam. Mimo, że w większości przypadków nie miałam za co. Chciałam po prostu spokoju i byłam skłonna przyznać się nie do swojego błędu.
Nasze kłótnie były u mnie bezpieczne. Nikomu o nich nie mówiłam i nie wyciągałam ich w przyszłości. 
Ona musiała o nich opowiedzieć ludziom w pracy, a kiedy nie uzyskiwała ich poparcia i aprobaty, mówiła o nich randomowym osobom na GG. Jestem całkowicie poważna, wpisywała dowolny numer na komunikatorze i żaliła się obcym osobom z prywatnych problemów.
Nie wnikałam. Każdy ma własny sposób na radzenie sobie z problemami.
Zauważyłam też, że jest coraz bardziej zazdrosna. Uważała, że jeśli poszłam na studia to poznam tam nowych ludzi i o niej zapomnę. Zapewnianie, że tak nie będzie przynosiło rezultat tylko na chwilę. 
Nie chciała poznać moich znajomych, chociaż zapraszałam ją na spotkania za każdym razem. Ja natomiast bardzo chciałam poznać osoby z jej otoczenia które o mnie wiedziały pewnie więcej, niż ja kiedykolwiek mogłam dowiedzieć się o nich. Odwoływała każde spotkanie i zaczęłam podejrzewać, że się mnie wstydzi.
Musiałam się tłumaczyć z każdego wyjścia. Zachowywała się jak chorobliwie zazdrosna żona.
Godzinami słuchałam o tym, że nie powinnam wychodzić ze znajomymi, bo to nas od siebie odsuwa. Logicznym dla niej było, że skoro ona nie chce iść na spotkanie, ja również nie powinnam tego robić. Często odwoływałam takie wyjścia żeby spędzić czas z nią.
Strzelała fochy kiedy poszłam ze znajomymi do kina, ponieważ ona nie chciała iść ze względu na rodzaj filmu. Obrażała się kiedy nie zawsze mogłam odebrać telefon i urządzała ciche dni kiedy okazywało się, że schudłam parę kilo.
Obie miałyśmy problemy z wagą. Nie walczyłam z tym. Czasem coś traciłam, czasem przybierałam. Nigdy nie mogłam jednak zrzucić więcej niż ona. To byłoby powodem do sprzeczek.
Zaczęła odchudzać się zaraz przed moimi urodzinami. Wtedy jeszcze urządzałam kameralne imprezy dla kilku osób. Nie jadła frytek, ciasta, ani lodów, bo się odchudzała. Musiała też wyjść wcześniej mimo, iż obiecała zostać na noc. Przełożyła sobie zmianę w pracy żeby następnego dnia zdążyć na paznokcie i zrobienie brwi do salonu.
Założyła konto na portalu randkowym. Była bardzo wybredna i odrzucała większość kandydatów ze względu na ich wygląd. Sama jednak nakładała tony make-up'u i szykowała się godzinami do sesji selfie, z której mogła wybrać tylko to jedno, jedyne zdjęcie.
Kiedy powiedziałam jej, że przecież i tak kiedyś będzie musiała się z wybrankiem spotkać i on zobaczy, że nie rozmawia z tą samą dziewczyną którą widział na zdjęciu - obraziła się. Twierdziła, ze wygląda tak samo jak na obrobionych fotografiach i zazdroszczę jej dbania o siebie.
Nie znosiła szczerości, chciała poklasku.
Zadając mi pytanie czy dobrze w czymś wygląda nie oczekiwała, że odpowiem szczerze. "Tak", "Nie", "Może załóż coś innego, ta spódnica jest stanowczo za krótka i wyglądasz w niej jak desperatka". Ponoć po prostu byłam zawistna.
Godzinami słuchałam o tym, że facetom chodzi tylko o jedno i dlaczego ona nie może znaleźć kogoś normalnego.
Odpowiadałam, że nie szuka normalnych. Szuka księcia z bajki na białym koniu, z sześciopakiem na brzuchu i milionami w portfelu.
Zgadliście - obrażała się.
Kiedy dowiedziała się o blogu, wyśmiała go. Uznała, że szukam atencji i te historie nie są warte czytania. Twierdziła, że tracę czas. 
Dała mi nawet radę - usuń go i przestań się ośmieszać.
Podziękowałam za radę i postanowiłam się do niej nie dostosowywać. Afera była nieunikniona.
Kiedy zachorowała, w szpitalu odwiedzali ją tylko rodzice i ja. Miała pretensje, że nie przychodzę częściej. Trwała jednak sesja i wracałam do domu późnymi wieczorami, kompletnie wykończona. Nie byłabym w stanie chodzić do szpitala codziennie. Dreptałam tam jednak za każdym razem kiedy poprosiła mnie o zakupy w sklepie, czy rozmowę.
W końcu przyjaciółce się nie odmawia.
Dowiedziałam się, że się głodziła. Była tak zdesperowana żeby schudnąć, że okłamywała wszystkich (włącznie z lekarzami) i przez cały dzień wrzucała w siebie tylko kawę i kilka wafli ryżowych. Wmawiała mi, że je obiady, oszukiwała mnie. Dowiedziałam się o tym od jej koleżanki z sali i poczułam się zdradzona. Próbowałam jej wytłumaczyć, że nie tędy droga i głodząc się tylko spowalnia swój metabolizm. Przekonywałam ją, że robi sobie krzywdę i są dużo lepsze metody które przynoszą szybkie efekty. Pytałam czemu odrzucała każdą moją propozycję wyjścia na siłownię, czy bieżnię. Mogłyśmy chodzić na dłuższe spacery jeśli nie znosiła wyczerpującego ruchu.
Wpadła w szał, kazała mi się nie wtrącać i wyrzuciła mnie z sali.
Napisałam do jej rodziców, ponieważ się o nią martwiłam. Poprosiłam żeby przyjrzeli się temu co je i porozmawiali z jej lekarzem.
Nawrzucała mi za to w sms-ach i kazała zniknąć z jej życia. Twierdziła, że tak nie zachowuje się przyjaciel, że przyjaciel powinien stać za nią murem i ją wspierać.
Moja definicja przyjaźni nie była jednak oparta na "skacz za nią z mostu", tylko "jeśli będzie na tyle głupia żeby skoczyć z mostu, musisz zrobić wszystko żeby ją powstrzymać i ratować jej tępe dupsko".
W kolejnych dniach usiłowałam porozmawiać z nią na spokojnie, ale nie odpisywała na wiadomości i nie odbierała telefonów.
Kilka dni później spytała mnie czy mogę zrobić jej zakupy. Uznałam to za swoiste "przepraszam" i podjęcie próby wrócenia do regularnych posiłków.
Kupiłam wszystko z listy i zaniosłam do szpitala. Zabrała siatki, podziękowała i pomaszerowała na górę, ponieważ za chwilę miała dostać kroplówkę.
Kiedy wróciłam do domu spytałam w wiadomości jak się czuje. Nie odpisała, ale pomyślałam, że zasnęła. W kolejnych dniach widziałam jak odczytuje moje wiadomości, ale na żadną z nich nie odpowiada.
Spytałam czy ma zamiar mnie ignorować i pisać tylko kiedy będzie czegoś potrzebować. W odpowiedzi otrzymałam pełną zażaleń wiadomość z której dowiedziałam się, że ona teraz nie może się denerwować i że moje wieczne pretensje jej nie pomagają. Kazała mi do siebie nie pisać.
Odpuściłam, chociaż żadnych pretensji w moich wiadomościach nie było.
Dałam jej tydzień. Skoro nie chciała ze mną rozmawiać, postanowiłam dać jej przestrzeń. Po tygodniu obserwacji jak na portalach społecznościowych oznacza swoich "najlepszych przyjaciół" z pracy, których wcześniej przy mnie obgadywała i określała jako najgorszych, napisałam.
Słuchałam pretensji, że nie interesowałam się nią przez cały tydzień.
Zgłupiałam. Tłumaczyłam jej, że przecież taka była jej decyzja, że chciała spokoju i ja jej go dałam. Rozłączyła się.
Po jej wyjściu ze szpitala rozmawiałyśmy jeszcze w cztery oczy, ale to nie było już to samo. Dyskusja wydawała się wymuszona i miałam wrażenie, że ona wolałaby być gdziekolwiek indziej, byle nie tu. Było dla mnie oczywistym, że dalej jest obrażona i winą za to obarcza mnie.
Jak zwykle.
Na spokojnie poruszyłam temat jej oszustw z jedzeniem, traktowania mnie jak powietrze, chorobliwej zazdrości. Usłyszałam:
"Ja już taka jestem i się nie zmienię. Jeśli kiedykolwiek miałabyś kogoś na stałe, to nie mogłabyś się już ze mną przyjaźnić, bo ja bym się czuła odrzucona. Jak Ci to nie pasuje to odejdź".
Nie wierzyłam w to co słyszałam. To nie była ona, ktoś musiał ją podmienić. Co się z nią stało?
Wtedy dotarło do mnie, że to właśnie cała ona, że była taka od początku tylko albo tego nie zauważałam, albo nie chciałam zauważyć. Dużo łatwiej było to wyprzeć. Myślałam, że człowiek dąży do samodoskonalenia, że chce zmieniać swoje wady i złe nawyki. Zrozumiałam jednak, że niesprawiedliwym byłoby  wywierać na niej presję zmiany tylko dla mojego dobra. Odpowiedziałam, że w takim razie chyba odejście będzie najsensowniejszym rozwiązaniem dla nas obu. Zgodziła się i każda z nas poszła w swoją stronę.
Bardzo szybko znalazła sobie mój substytut. Nowi przyjaciele nie przychodzili jej odwiedzać, ani nie martwili się stanem jej zdrowia, jednak mieli wspólne zainteresowania i mogli chodzić razem na zakupy, także win-win.
Nie rozmawiałyśmy od miesięcy.
Ostatnio mijałyśmy się na ulicy. Powiedziałam "cześć" jej i "dzień dobry" jej mamie, ale odpowiedź padła pod nosem, bez kontaktu wzrokowego i tak jak odpowiada się natrętnemu sąsiadowi.
Na początku zastanawiałam się co zrobiłam źle. Zakładałam, że to ja schrzaniłam sprawę i chciałam ją koniecznie naprawić. W końcu przyjaciółka wielokrotnie pomagała mi kiedy trzeba było przypilnować Morfiny przez kilka godzin, albo zawieść ją do weterynarza, czego ja nie mogłam zrobić ze względu na brak samochodu w rodzinie. Nie mogłam być taka niewdzięczna.
Jednak tak naprawdę zawozili mnie jej rodzice, ponieważ ona mimo posiadania prawa jazdy bała się samochodu. Poza tym była to usługa wymienna. Ja przychodziłam podawać zastrzyki jej zwierzętom żeby nie musiała z nimi codziennie odwiedzać kliniki i przy okazji zaoszczędziła kilka groszy. Chodziłam tam nawet kiedy nie czułam się pewnie, ponieważ groziła, że więcej się do mnie nie odezwie jeśli ją w tamtej chwili zostawię.
Pilnowałam też jej domu kiedy wyjeżdżała z całą rodziną na kilka tygodni. Podlewałam kwiaty, wietrzyłam mieszkanie żeby nie zatęchło, siedziałam wieczorami z zapalonymi światłami żeby potencjalni złodzieje nie widzieli pustego mieszkania.
Kiedy moja babcia była w złym stanie i wymagała całodobowej opieki, to właśnie ona wyrzucała mi, że nie potrafię się postawić rodzinie i przez to nie mam na nic czasu. Kiedy odmówiłam jej wyjazdu na basen, bo musiałam zajmować się babcią - obraziła się.
Następnego dnia babcia już nie żyła.
Nie usłyszałam przepraszam, nigdy go nie usłyszałam.
Wierzę, że w każdym konflikcie winne są obie strony. Na pewno nie byłam bez skazy i może czasem zbyt surowo oceniłam jej ubiór czy zachowanie. Doszło do mnie jednak, że ta przyjaźń była toksyczna od samego początku. Odrzucała możliwość istnienia kontaktów z innymi ludźmi, nawet rodziną. Nie było w niej niczego zdrowego mimo, że czasem dobrze spędzałyśmy razem czas.
Jestem wdzięczna za wszelką pomoc przy Morfinie i zawsze będę. Niezależnie od tego jaki mamy do siebie stosunek druga strona zawsze może liczyć na moją pomoc przy zastrzykach jeśli będzie to potrzebne, ponieważ zwierzęta nie są niczemu winne. Ze względu na swoją upartość i honor nie poprosi o nią. Będzie wolała zawieść zwierzęta do kliniki. 
Ja zapewne nie mogłabym liczyć już na żadną pomoc i jest to dla mnie zrozumiałe.
Podczas tego ostatniego, niewinnego wyminięcia na ulicy dotarło do mnie, że teraz jesteśmy sobie obce. Pomimo siedmiu lat znajomości, według niej powinnyśmy udawać, że się nie znamy. 
Jeśli tak ma być, to w porządku.
Wcześniej miałabym do siebie żal za pisanie o tym publicznie. Zachowuję jednak anonimowość tej osoby i biorę pod uwagę fakt, że ona w przeszłości nie miała oporów rozmawiać o mnie z obcymi ludźmi. Według jej zasad jest to więc w porządku.
Nie czuję się winna i nie czuję do niej żalu.
Czasem jesteśmy zaślepieni wizją kogoś jaka istnieje w naszym sercu i zakrywa nam jego faktyczny wizerunek, podsuwany przez naszą głowę.
Nie warto tkwić w toksycznych związkach, przyjaźniach, czy środowisku ogółem.
Lepiej dojrzeć do tego później niż wcale.
Zatem spaliłam ten most. Most po którym nigdy nie powinnam wracać i w którego stronę nie powinnam nawet patrzeć. Ten most zgnił już dawno temu i prędzej czy później zawaliłby się pode mną, zrzucając mnie w przepaść.
Nie żałuję.

P.S. Jeśli to czytasz, bo wiem, że mimo nienawiści do bloga czasem na niego spoglądałaś żeby móc mi potem rzucić jego "bezsensownością" w twarz, to chciałabym Ci coś powiedzieć.
Mam nadzieję, że wiedzie Ci się jak najlepiej. Nigdy nie życzyłam Ci źle i teraz też tego nie robię. Może teraz jesteś szczęśliwsza. Może ja w pewnym stopniu byłam też toksyczna dla Ciebie. Wiem, że pewnie nie czujesz się temu winna, bo według Ciebie wina nigdy nie leżała po Twojej stronie i to też jest w porządku. W końcu "Ty to Ty" i "nigdy się nie zmienisz".
Gdybyś jednak miała problem ze zwierzętami i potrzebowała pomocy nie wahaj się zapytać. Nie musimy ze sobą rozmawiać. Mogę przyjść, zrobić co potrzeba i wyjść bez słowa. To nie jest też kwestia honoru, zachowujmy się jak dorośli którymi jesteśmy.
Ten most jest spalony, ale zawsze można położyć jednorazową kładkę która po chwili zostanie zdjęta. Ta kładka jest jednak dostępna tylko w sprawach zwierząt.
Życzę zdrowia i mówię to całkowicie szczerze.
Pozdrawiam, (ex) przyjaciółka.

2 komentarze:

  1. Nie umiem tego skomentować. Bardzo mi przykro. Ale w pełni popieram twoje decyzje. GR

    OdpowiedzUsuń
  2. Z jej strony to nie była przyjaźń tylko pasożytowanie na tobie.

    OdpowiedzUsuń