Etykiety

Co tu się dzieje?

Witam!
Szybkim wstępem: Morfina to moja suka (Golden Retriever), przez którą wielokrotnie jestem świadkiem sytuacji których normalnie bym nie zobaczyła. Te sytuacje są opisywane na tym właśnie blogu. Jeśli jesteś tu przypadkiem to wiedz, że bardzo zbłądziłeś.

poniedziałek, 17 czerwca 2019

Lab-dżungla

Studiuję. Chyba każda żywa jednostka która jest tutaj od jakiegoś czasu już o tym wie.

Co dokładnie studiuję?

Ochronę środowiska. Brzmi fajnie, lekko i przyjemnie. Kojarzy się z ekologami biegającymi za króliczkami i przypinającymi się do drzew. W mózgu wielu ludzi buduje się obraz hipisa z kwiatami we włosach i piosenką na ustach kiedy słyszą o moim kierunku.

Co moje studia mają z tym obrazem wspólnego?

Absolutnie nic.

Prawda jest taka, że Politechnika ma podział na kierunki w większości przypadków tylko żeby stworzyć pozory różnicy w systemie studiowania. To złudzenie. Materiałem różnią się tylko wydziały. Kierunki zaczynają mieć swoje przedmioty tak na drugim / trzecim semestrze. Problem polega na tym, że one tylko brzmią inaczej.

Dam Wam przykład:

Ochrona środowiska ma przedmiot który nazywa się "Zagospodarowanie odpadami i procesy ich przeróbki".
Inżynieria środowiska posiada "Techniki minimalizacji odpadów".
Energetyka - "Gospodarkę Odpadami i Recykling".
Inżynieria bezpieczeństwa za to "Unieszkodliwianie Odpadów Niebezpiecznych".

Widać do czego zmierzam? To jeden i ten sam przedmiot, tylko nazwę ma zmienioną. Dzieje się na nim z grubsza to samo i chodząc na wykłady grupy innego kierunku można spokojnie zaliczać ten przedmiot na własnym kierunku.

Coś co kryje się pod nazwą "Ochrona środowiska" jest tak naprawdę zbiorem informacji zarówno konstrukcji maszyn i urządzeń o których nie powinniśmy mieć pojęcia, jak i zagadnieniami z ekonomii, psychologii, chemii, fizyki, geologii, informatyki i wielu innych.
Najwidoczniej inżynier musi wiedzieć wszystko. Bez wyjątków.

Ten post nie jest jednak rantem na Uczelnię. Jest rantem na jedną konkretną salę laboratoryjną. 
Politechnika ma wiele pięknych i nowoczesnych sal, przystosowanych do przeprowadzania w nich testów wszelakich. Sale te są rozmieszczone w różnych budynkach. Jedne są bardzo nowoczesne, inne pamiętają jeszcze jak po ziemi stąpały mamuty, ale jedna z nich wyróżnia się z tłumu.
Sala ta jest chyba najstarszą salą jaka istnieje we wszystkich czterech budynkach i mam wrażenie, że od momentu wybudowania, nic nie zmieniło się zarówno w jej wyglądzie, jak i urządzeniu. Właściwie nie wiem dlaczego ktokolwiek ma tam jeszcze zajęcia. Samych sal jest tyle, że zawsze zostaje ich kilka wolnych.
Jest to więc kwestia przyzwyczajenia prowadzącego, albo przymuszenie nas do pracy w warunkach polowych żebyśmy mogli konstruować pompownie wód opadowych w wojennych okopach, używając tylko śliny i tuby po Pringlesach.

Od progu sali witają nas girlandy kabli, drucików i przewodów. Wiszą z sufitu jak liany w dżungli i wiją się po podłodze jak jadowite węże. 
Pierwsze zdanie prowadzącego to:
- Nie dotknijcie ich przypadkiem, bo są podpięte do bardzo ważnych urządzeń których zepsuć nie chcecie.
Challenge accepted. Pierwsza misja - nie dotykać kabli. Pewnie przez wiele z tych przewodów przepływa też prąd, więc jest to dodatkowa motywacja.
Wchodzimy do środka, odziani w fartuchy, gogle i rękawiczki, szukając wolnej przestrzeni na podłodze i manewrując między niebezpiecznym spaghetti.
Jestem pewna, że po dwóch semestrach tego skakania przez "gumę" i zabawy w "podłoga to lawa" mogłabym już startować na primabalerinę, nie ma opcji żeby mnie nie przyjęli po takich codziennych treningach jeziora łabędziego.
Dostajemy instrukcję w dłoń, profesor wskazuje gdzie szukać odczynników i które z palników są zepsute, ostrzega przed silnymi kwasami i zostajemy pozostawieni sami sobie. Każdy zabiera się do pracy w swojej sekcji i usiłując nie zabić się nawzajem w maleńkim pomieszczeniu pełnym przewodów i syczących zbiorników, tańczymy sobie wesoło jak dzieci wokół majowego słupa.
Biorę litrową zlewkę i maszeruję do wypatrzonego wcześniej kranu. Mam zdobyć dwa litry wody, ale jako, że największy pojemnik ma tylko litr, ta podróż czeka mnie dwukrotnie. Wiję się między przewodami i po dotarciu na miejsce odkręcam kurek.
Coś nie działa. Woda kapie jakby chciała, ale nie mogła. Już moje łzy mają większe ciśnienie. Odkręcam kurek mocniej, bojąc się, że za chwilę zostanie mi w dłoni. Bez zmian. W takim tempie napełnię te zbiorniki gdzieś tak za dwadzieścia lat, więc przekręcam kurek jeszcze mocniej. Słyszę stukanie w rurach i wiem już, że popełniłam błąd.
Atakuje mnie wodospad lodowatej wody. Walczę z "hydrantem" i usiłuję zakręcić kran na oślep, ponieważ przez spływające wodą gogle nie widzę nic. W tym samym czasie druga sekcja usiłuje odpalić palnik w którym gazu jest tyle, co u mnie wody w początkowym etapie jej pobierania. Teraz na brak wody nie narzekam. Jeśli za chwilę nie zakręcę kranu utoniemy wszyscy.
Udaje mi się i wycierając twarz spoglądam do zapełnionej w połowie zlewki. Gotowa na kolejny wybuch ciśnienia w rurach majstruję ostrożnie przy kraniku jak włamywacz przy pokrętle do sejfu i staram się nie wywołać Posejdona, który się gdzieś w tej konstrukcji ukrywa.
Druga sekcja dalej walczy z palnikami, zużywając drugie opakowanie zapałek.
Za chwilę będą musieli radzić sobie krzemieniem.
Została jeszcze jedna osoba, majstrująca przy dawkach kwasu i starająca się odczytać z pożółkłej etykiety jego stężenie.
Normalnie wykonalibyśmy to ćwiczenie w pół godziny. Mam jednak wrażenie, że zejdzie nam przy nim drugie tyle.
Udaje mi się zapełnić zlewkę i pozostać względnie suchą, więc wracam przeplatanką do saperki od kwasów, wymijając po drodze zespół pirotechników.
Kładę zlewkę na stole i wracam tą samą drogą. Urządzenia i komputery podpięte pod okablowanie wydają niepokojące dźwięki kiedy przypadkiem szturchnie się jakiś drucik. Twister audio wychodzi mi coraz lepiej i płynę do kraniku szybciej niż za pierwszym razem.
Gazownicy podpalają w końcu palnik i usiłują uruchomić dygestorium.
Walczę ze strumieniem i słyszę z boku niepokojące dźwięki. To nie kabelki. To dygestorium daje znać o braku ciągu.
Po otrzymaniu informacji od prowadzącego, że na całym obiekcie działa tylko jedno dygestorium - to pod oknem, zespół przenosi się ze swoją pochodnią i fiolkami na drugi koniec sali. Palnik raz gaśnie, raz się zapala, a raz służy za miotacz ognia, bo rurka od gazu jest powgniatana i wywołuje różnice przepływów. 
Jako syrenka cała pokryta wodą czuję się dość bezpiecznie, ale martwi mnie widok płomieni balansujących wokół włosów koleżanki przy kwasach. Para tańczy walca w ogniu pół metra od niej w rytm piszczących przewodów, które nucą pieśń swego ludu. Lekko kapiąca dostarczam drugi litr na miejsce. Jest mi zdecydowanie chłodniej.
Coś dymi się pod dygestorium zespołowi palaczy, a ja wyruszam na misję w poszukiwaniu wagi i spekolu, niosąc ze sobą gotowe próbki. Odnajduję urządzenie którego rok produkcji jest jednocześnie datą moim narodzin i wciskam odpowiednie guziczki. Waga w tym czasie się konfiguruje.
Coś piszczy przy oknie, a koleżanka walczy z pieniącym się kwasem.
Ja natomiast dalej czekam na konfigurację wagi.
Spektrofotometr raz pokazuje wartości ujemne, a raz dodanie jakby nie robiło mu to żadnej różnicy. Mnie natomiast robi. Z Tego powinna wyjść tylko wartość dodatnia.
Przychodzi kolej drugiego zespołu na walkę z kranem. Im też za chwilę będzie chłodniej. Koleżanka z drużyny przeżywa chyba jakiś kryzys egzystencjalny bo zaczyna mamrotać do siebie.
Ja dalej czekam na konfigurację wagi.
Przedzieram się przez kable i docieram do profesora, zgłaszając mu problem z ważeniem. Zostaję odesłana do innej sali, by tam użyć wagi. Wchodzę do sali. Jest czysto, jest spokojnie, nic nie mryga i nie wydaje z siebie dźwięków. Po ważeniu wracam do sali głównej. Połowa zespołu wygląda jakby za chwilę mieli dostać depresji, druga połowa jakby już jej dostali. Wszyscy tańczą i walczą z urządzeniami, nic się nie zmieniło. Siadam przy spekolu i usiłuję negocjować z nim prawidłowe wyniki. Ogniści odwalają spidermana przy ścianach, żeby donieść wyniki swoich wypocin na stanowisko.
Po dwóch godzinach wszyscy kończą.
Wyniki nie pokrywają się z założeniami, a wykresy właściwie nie istnieją.
Wszyscy jednak przeżyli i nikt nie stracił włosów, ani poczytalności. Można więc powiedzieć, że nie jest tak źle.
Wychodzimy z sali szczęśliwi, że to już koniec i zrozpaczeni myślą, że jutro również musimy tu wrócić.
Wszyscy czują się jak McGyver.
Waga dalej się konfiguruje i ten stan nie zmienia się również dnia następnego.

1 komentarz:

  1. Czyżby słynna Wierza Magów na politechnice Gliwickiej?

    OdpowiedzUsuń