Etykiety

Co tu się dzieje?

Witam!
Szybkim wstępem: Morfina to moja suka (Golden Retriever), przez którą wielokrotnie jestem świadkiem sytuacji których normalnie bym nie zobaczyła. Te sytuacje są opisywane na tym właśnie blogu. Jeśli jesteś tu przypadkiem to wiedz, że bardzo zbłądziłeś.

wtorek, 1 października 2019

Są takie dni...

4:30 am. Niewyobrażalny pisk świdruje mi uszy. Jeśli bardzo chce się znienawidzić jakąś piosenkę, wystarczy ustawić ją sobie jako budzik. Taki los spotkał u mnie "Say Something" Justina Timberlake'a, ponieważ kilka lat temu uznałam, że dobra melodia wygoni mnie z łóżka szybciej i w dużo przyjemniejszej atmosferze niż tradycyjny budzik. 
Myliłam się. 
Nie chcąc by kolejny utwór podzielił losy poprzednika, od tamtej pory używam tylko tradycyjnego "bip bip motherf***er" do tego niewdzięcznego zadania.
Powracam do żywych wbrew swojej woli i patrzę z nienawiścią na zegarek.
- Dlaczego aż tak mnie nienawidzisz? Kto Cię skrzywdził i czemu Ty krzywdzisz mnie? - pytam, posiadając tendencję do częstego mówienia do siebie i przedmiotów nieożywionych. Przyzwyczajenie mniej kłopotliwe w miejscach publicznych jeśli ma się psa.
- Kto Cię wysłał? - kontynuuję, kiedy na mojej wyciągniętej dłoni ląduje futrzana głowa.
- Też jesteś z nim w spisku? - pytam Morfinę, patrząc w jej nieskalane myślą oczy i wyłączam urządzenie szatana - Pracujesz dla niego? Przyznaj się. Po co się tak drzeć, przecież wstaję. Wstaję prawda? - mamroczę, zwlekając się z łóżka i odkrywając na termometrze magiczne 8 stopni Celsjusza.
- O nie, nie, nie. Na to się nie umawialiśmy. Tego nie było w kontrakcie. Morfina Ty to widzisz? Widzisz to? Zrób coś z tym, nie patrz na mnie, interweniuj.
Pies widzi, lecz nie uznaje problemu w pogodzie, tylko w swoim człowieku, który jak zwykle wyrzuca z siebie słowa, których znaczenia ciężko się domyślić. Nie są to "spacerek", "grzeczny pies", ani ulubione "ciasteczko" i to jest prawdziwy problem. Ludzie używają zbyt wielu słów, które niczego nie wnoszą. Do tego śpią w innym futrze niż te, w którym wychodzą.

Oceniam szybko sytuację i przygotowuję się na fizyczny ból, związany z powstałymi poprzedniego dnia zakwasami na udach i przejmującym zimnem na zewnątrz. Chyba tak boli miłość.
- Daj mi to ogarnąć umysłem - mówię częściowo do psa, częściowo do siebie i wchodzę do łazienki, gdzie podczas szykowania się przeżywam wszystkie pięć faz umierania Elisabeth Kübler-Ross:

1. Zaprzeczenie
Wcale nie muszę tam wychodzić. Nie jestem w stanie nawet kucnąć. Nie ma opcji, żebym wylazła w takim stanie na mróz. Pies wytrzyma.
2. Gniew
Po ciężkiego gofra ktoś wymyślił zajęcia rano? Kto wpadł na genialny pomysł, żeby specjalnie wyrywać z łóżka, przerywać sen, który jest bardzo istotnym elementem zdrowego życia, żeby cisnąć się między innych ludzi, którzy również wyglądają jak zombie i mają taką samą ochotę wchodzić z nami w jakąkolwiek interakcję jak my z nimi? Kto normalny jest w pełni sprawny umysłowo zaraz po przebudzeniu. Mutanty po Czarnobylu chyba, już bez przesady. Gdzie jest moja szczotka? Mówiłam tyle razy, żeby odkładać ją na swoje miejsce.
3. Negocjacje
Jak wyjdę za godzinę, to będzie jakieś dwa stopnie cieplej. Zakładając, że Morfina załatwi swoje potrzeby w ciągu czterdziestu minut, to zdążę jeszcze na ostatni autobus.
4. Depresja
Nienawidzę własnego życia. Dlaczego to mnie spotyka? Wszystko jest okrutne i bezwzględne, a kosmos zwrócił się przeciwko mnie. To wszystko nie ma żadnego sensu. Po co ja to robię? Co to zmieni? Kogo to obchodzi? Czy ktokolwiek zauważy różnicę?
5. Akceptacja
Aaaaaaaaa...

Opatulam się jak Eskimos w polarną noc i opuszczam ciepłe mieszkanie. Niemal od razu po przekroczeniu drzwi zewnętrznych mam ochotę zawrócić, ale podróbka niedźwiedzia na smyczy już ciągnie mnie na trawnik. Schodzę po schodach jak upośledzony pingwin, ponieważ moje uda postanawiają płonąć żywym ogniem przy jakiejkolwiek próbie zginania kolan i ląduję na oszronionym trawniku, wypuszczając z ust obłoczki pary.
Mięciutkie i włosiane usiłuje pożreć znalezionego na pasie zieleni, tygodniowego kebaba, więc odciągam zwierzynę na bok i zachęcam do dalszego marszu, produkując się przy jękach oburzenia głodnego psa.
- Morfina zgadnij co się stanie jak to zjesz. Dwustronna fontanna, no zgadłaś. A wiesz co oznacza dwustronna fontanna? Dwustronna fontanna oznacza potrzebę wychodzenia z Tobą co cztery minuty, piętnaście i trzydzieści dwie setne sekundy, plus Twój ból brzucha i ogólny dyskomfort. Pozwól więc, że zacytuję Ci Hamleta, akt piąty, scenę pierwszą, wers 425: NIE.
Morfina przyjmuje do wiadomości tę mowę nienawiści, ale wyraża dla niej jasny sprzeciw w postaci mruczenia i wzdychania za opuszczonym dobrem na ziemi.

Świniak dokonuje szybkiej zrzutki, więc po posprzątaniu kieruję się do domu, wciąż chodząc jak sparaliżowana baletnica w gipsie i nie ryzykując uderzeniami ognia w wyższych partiach kończyn dolnych.

Po zaaplikowaniu psu leków, otwieram lodówkę i odnajduję w niej tylko światło. Ubieram się więc ponownie i wędruję do lokalnego sklepu za rogiem. Biorę w dłoń koszyk i wciskam do niego najpotrzebniejsze produkty. Chleb, mleko, pasztet, banan i pomidor lądują na sklepowej ladzie. Przede mną stoi tylko jeden człowiek. To mężczyzna z dostawy, który zaopatrzył właśnie sklep w świeże jogurty i prosi ekspedientkę o wskazanie drogi to służbowej toalety, bo jak sam przyznaje "musi odcedzić kartofelki, gdyż mu już kipią w garnku". Kobieta uprzejmie kieruje mężczyznę na składzik i kasuje po kolei moje produkty.
- Jeszcze cztery bilety ulgowe - mówię po zakończeniu rachunku i podaję sprzedawczyni pieniądze.
Nagle światła gasną, kasa fiskalna się wyłącza, a komputer restartuje.
- Co Pan tam robi? - pyta ekspedientka pana od dostawy - Nie ten przycisk. Ten jest od głównego zasilania. Od łazienki jest po drugiej stronie, trzeba pytać!
Za mną ustawia się już kolejka głodnych i zniecierpliwionych ludzi. Kasjerka natomiast walczy z systemem, który odmawia dostępu do kasy fiskalnej, wyświetlając ostrzeżenie o próbie włamania.
Napięcie rośnie.
Z toalety wychodzi mister kartofelek i znosi dzielnie uwagi sprzedawczyni, której poziom frustracji wychodzi już przez górny wentylator.
- Nie moja wina. Kto normalny robi podłączenie do systemu na włączniku! To jakiś debil zakładał - broni się dostawca.
- To nasz szef zakładał to osobiście! - odpowiada ekspedientka.
- To debila macie tego szefa!
- Sam Pan jesteś debil. Szefem tu jest mój ojciec. 
Dyskusja trwa, kolejka rośnie, małosolne ogórki w wiaderku zaczynają się kisić, a wszyscy z niecierpliwością oczekują na uruchomienie systemu.
Niestety kilka ostrych słów, agresywne wciskanie guzika "reset", a nawet złe zaklęcia nie przekonują urządzeń do podjęcia pracy.
- Spiszę to Pani na kartkę - mówi po chwili zrezygnowana kasjerka - Zapłaci Pani później.
- Rozumiem. A bilety? - pytam z nadzieją.
- Nie otworzę kasy. Zacięła się.
- No dobrze - odpowiadam, zwijam produkty i pełznę do domu, poruszając się jak cyrkiel.
Organizuję szybkie śniadanie zwierzętom i jeszcze szybsze sobie, po czym niemal wybiegam z domu, zastanawiając się po drodze jak wielu rzeczy zapomniałam spakować.

Biletomat na przystanku wyświetla komunikat o braku możliwości płacenia gotówką, więc dopłacam kilkadziesiąt groszy i kupuję bilet u kierowcy.
Po przejechaniu przez olbrzymi korek, roboty drogowe i obwodnicę, docieram na miejsce.
Pada deszcz.
Nie wzięłam parasola.
Dobra robota.
Wciąż nie zginając kolan przemieszczam się w kierunku budynku uczelni, w strugach deszczu. 
Docieram pod drzwi.
Wejście z drugiej strony budynku.
Obchodzę budynek dookoła i wciskam się do środka, przeklinając zepsutą windę i konieczność udania się na drugie piętro schodami. Jest to marsz pełen bólu i żaru w mięśniach.
W ostatniej chwili docieram pod salę. 
Profesora jeszcze nie ma.
Siadam obok koleżanki i zaczynamy rozmawiać.
Po godzinie z niepokojem usiłujemy dostać się na plan na stronie internetowej, żeby sprawdzić czy w ostatniej chwili nie zostały naniesione jakieś poprawki. "Error. This site is currently unavailable". Padły serwery. 
Schodzimy do dziekanatu, który oświadcza nam, że podany przez nas wykładowca jest z gospodarki wodnej, której sekretariat znajduje się na górze.
Wracamy na górę i dowiadujemy się, że informatycy pomieszali plan i poranne zajęcia zostały odwołane. Za godzinę mamy jednak kolejne, na które musimy poczekać.
No dobrze.
Automat do kawy nie działa, a dwie z trzech toalet są nieczynne.
To tylko dolewa kroplę do jeziora goryczy.

Zjawia się drugi wykładowca, który przeprasza nas "na chwilę", ponieważ musi odebrać ważny telefon. W międzyczasie wpada profesor, z którym mieliśmy mieć poprzednie zajęcia i tłumaczy nam sytuację. Zajęcia będą odbywać się w poniedziałki, nie wtorki. Obiecuje wysłać nam informacje na podanego przez nas grupowego maila.
Po pół godzinie wraca drugi wykładowca i przedstawia nam plan działania na ten semestr. Robi listę obecności, pyta gdzie reszta i kiedy informujemy, że na kierunku zostały tylko trzy osoby, spogląda na nas jak na żywe okazy Dodo.
Po piętnastu minutach spraw organizacyjnych, zostajemy odesłani do domu.

Autobus się spóźnia.
Przychodzi do nas mail od prowadzącego, z którym umawialiśmy się na zajęcia w poniedziałek, a które końcowo, wbrew wszelkim ustaleniom, wylądowały w czwartek. System dalej jest niedostępny, ale mrygający harmonogram przestawia zajęcia z prędkością światła, aż w końcu poddaje się i przestaje odpowiadać zupełnie.
Szybki telefon do dziekanatu.
- Nie działa plan.
- Wiemy.
- Będzie działał?
- Nie wiemy.
- Dowiemy się kiedyś jak mamy przychodzić?
- Kiedyś na pewno.
System pomimo wpisania wszystkich ocen do indeksu online, wyświetla semestr jako "niezaliczony".
Kolejny telefon.
- System wyświetla się jako niezaliczony, pomimo kompletu ocen.
- Wiemy.
- Co się dzieje?
- Nie wiemy.
- Naprawi się to?
- Kiedyś na pewno. Proszę się nie martwić.
Serwery walczą z przesileniem i awariami, ustalający zajęcia grają w warcaby na panelu harmonogramu, a my w liczbie dwa, plus jeden (człowiek poza zasięgiem) czekamy na jakieś konkretne ustalenia.

Powiedziałabym, że to nie jest dobry dzień, ale tak naprawdę należy do dość przeciętnych i neutralnych.

Wspominałam, że po drodze uchwyt mojej przeładowanej do granic możliwości torebki strzelił na środku przejścia dla pieszych, rozsypując swoją zawartość na całej długości i byłam zmuszona przez kilka godzin nosić pakunek przed sobą jak Kubuś Puchatek swój żółty brzuszek?
Nie?
Well then...


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz