Etykiety

Co tu się dzieje?

Witam!
Szybkim wstępem: Morfina to moja suka (Golden Retriever), przez którą wielokrotnie jestem świadkiem sytuacji których normalnie bym nie zobaczyła. Te sytuacje są opisywane na tym właśnie blogu. Jeśli jesteś tu przypadkiem to wiedz, że bardzo zbłądziłeś.

środa, 30 października 2019

Tarzanem być

Mieszkałam kiedyś w Poznaniu. To tam narodziła się moja fascynacja niekonwencjonalnymi zabawami, które wymyślali moi starsi o kilka lat kuzyni.

Bitwa na pijawki, polowanie na pająki, rzutki w tyłku, sałatka z glonów i piachu, kto zje więcej robali, tarzan na lianie, to tylko niektóre z gier, którymi raczyły się młode umysły. Żadna zabawa w dom, czy lulanie pluszaków nie mogły się równać z granatami z napompowanych naszą własną krwią pijawek, albo skakaniem do bardzo płytkiego jeziora, z bardzo wysokiego klifu.
Byłam chłopczycą, więc kręciłam się blisko płci przeciwnej. W końcu to chłopcy wymyślali najfajniejsze zabawy i nie marudzili, kiedy pobrudzili swoje ubranie, czy zdarli sobie kolana, tak jak robiły to znane mi dziewczyny.
Zostałam poddana kilku próbom i kiedy udowodniłam swoją wartość, wcinając ślimaka, albo przyklejając sobie pijawki do czoła, przyjęto mnie do drużyny.

Jedną z najlepszych zabaw była nauka latania na starej, przetartej linie, przymocowanej do spróchniałej gałęzi drzewa, rosnącego tuż nad klifem. Droga pionowa w dół kończyła się żwirem i bardzo zanieczyszczonym jeziorem, do którego ludzie wrzucali niepotrzebny sprzęt elektroniczny, a firmy wpuszczały kolorowe jak tęcza ścieki. Woda miała kolor świeżego siniaka i prawdopodobnie mogła nam podarować magiczne moce, jak na przykład umiejętność świecenia w ciemności.
Ochotnika zaczepiało się na linie i biorąc spory rozbieg, puszczało się go w przestrzeń. Delikwent szybował, robił łuk kilkanaście metrów nad ziemią i zawracał, gdzie taranując kilku mniejszych kompanów, zatrzymywał się na jakimś większym koledze.
Zabawa życia. Jak ktoś miał lęk wysokości, to niestety musiał obejść się smakiem, albo odbyć rejs z zamkniętymi oczami, kurczowo trzymając się liny.

Pewnego, słonecznego dnia wpadliśmy na szalony pomysł lotu w kosmos całą grupą, liczącą wtedy dziesięciu samców i dwie samice rodzaju ludzkiego. Z pomysłu wycofało się tylko dwóch tchórzy, którzy nie wymienili jeszcze swoich szarych komórek na najnowszy komplet siniaków i słusznie określili stan drzewa jako:
"Ono Was wszystkich nie utrzyma, jak pierdzielnie, to nie będzie czego zbierać".
Machnęliśmy na to ręką i zaczęliśmy tworzyć piękne korale ze starego sznura i dzieci do lat dwunastu. Te najmniejsze lądowały na górze, a te większe były zmuszone zejść niżej i wtulać się w tyłki kolegów. Jako, że byłam chodzącym czołgiem tak wysokim, jak szerokim, zabrakło dla mnie miejsca na spodzie łańcucha z purchli i razem z kolegą, który nadawałby się do drużyny futbolu amerykańskiego, musieliśmy zostać ze zdrajcami, którzy zrezygnowali dobrowolnie i rozbujać resztę najmocniej jak się dało.
Zżerała nas zazdrość, ale liczyliśmy, że załapiemy się na drugą kolejkę.
Drugiej kolejki jednak nie było.
Sznur pełen dzieci był w połowie wykonywanego manewru, kiedy gałąź na której zawieszona była lina uznała, że już wystarczy i skapitulowała z trzaskiem, lecąc wesoło razem z ósemką mało rozgarniętych bąbli na samo dno klifu.
Część młodocianych wpadła do wody, a część spadła na żwir. Dzieci na samym dole sznura miały najmniej szczęścia i posłużyły jako żywy materac, asekurując lecące ciała kolegów, znajdujących się wyżej.
Później poszło już z górki. Histeria osób, które nie potrafiły pływać, płacz połamanych i krzyki zgniecionych, bieg po rodziców, rzucanie przekleństwami, liczenie rannych i karetki na sygnale.
Stan końcowy: czterech ocalałych bez szwanku, jedne połamane żebra, jeden wybity bark, jeden wstrząs mózgu, jedna skręcona kostka, dwa podtopienia i zachłystowe zapalenie płuc, kilka wybitych zębów (na szczęście mleczaki), niezliczone siniaki i drzazgi w całym ciele. Tymi ocalałymi były oczywiście osoby przyglądające się zagładzie z boku, czyli między innymi ja, kolega tank i dwóch cykorów.
Na szczęście obyło się bez przypadków śmiertelnych, ale klif został odgrodzony siatką i zabezpieczony przed ponownym włamaniem.


Nic nie szkodzi. 
Kilka miesięcy później, kiedy większość opuściła już szpital i zapomniała o przykrym incydencie, znaleźliśmy stare materace, które ktoś porzucił na środku dzikiego wysypiska, urządzonego w lesie.
Zabawa w skakanie z czubka drzewa na stos materacy była fajna, a wyciąganie z ciała zardzewiałych kawałków sprężyn jeszcze fajniejsze.

Licznik sytuacji, w których potencjalnie mogłam zginąć: 3.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz