Etykiety

Co tu się dzieje?

Witam!
Szybkim wstępem: Morfina to moja suka (Golden Retriever), przez którą wielokrotnie jestem świadkiem sytuacji których normalnie bym nie zobaczyła. Te sytuacje są opisywane na tym właśnie blogu. Jeśli jesteś tu przypadkiem to wiedz, że bardzo zbłądziłeś.

poniedziałek, 28 października 2019

Gwizd

Kiedy byłam w drugiej klasie podstawówki, nauczycielka zabrała całą grupę na wycieczkę do lasu. Temat wyprawy brzmiał: "tropem leśnych zwierząt". Jako, że był to styczeń, mieliśmy odnajdywać w śniegu zwierzęce tropy i identyfikować po nich ich właścicieli.

Na wycieczce było trzydzieści pięć osób i tylko jedna opiekunka. Nawet nie wiem kiedy oddzieliłam się od reszty, ale kiedy skończyłam przyglądać się zamarzniętym kroplom wody na jakiejś pokrytej śniegiem paprotce, zorientowałam się, że wokół mnie nie ma nikogo.
Spanikowałam.
Zaczęłam nawoływać nauczycielkę, ale chyba odeszłam już zbyt daleko od grupy, żeby ludzie mogli mnie usłyszeć.
Był gwar i każdy zadawał wychowawczyni pytania, więc wcale jej za to nie winię.

Chwilę kręciłam się w kółko i ze łzami w oczach próbowałam się uspokoić. Nie miałam telefonu, ponieważ pierwszą komórkę dostałam dopiero kilka lat później, było bardzo zimno, a mój zapas jedzenia mógł mi wystarczyć najwyżej do wieczora. Szczerze mówiąc, myślałam wtedy, że tam umrę i zjedzą mnie niedźwiedzie, których w tym lesie nie było.
Olśniło mnie dopiero, kiedy zobaczyłam w śniegu odcisk buta, rozmiar 36. Mogłam przecież iść po śladach i trafić do grupy. Pobiegłam po wyżłobieniach w puchu i kilka razy ślady zmusiły mnie do zejścia ze ścieżki, rozdzielając się w różnych kierunkach. Szłam za tymi największymi w nadziei, że doprowadzą mnie do nauczycielki. Nie wiedziałam jeszcze wtedy, że przed nami szła tędy inna grupa, a przed nią jeszcze inna.
Po jakimś czasie zorientowałam się, że zbłądziłam jeszcze bardziej, a chodzenie po śladach mi nie pomoże, ponieważ ich plątanina prowadzi w różne strony lasu. Nawet gdybym z niego wyszła, jak trafiłabym do domu sama?

Spanikowałam ponownie.
Do tego wszędzie odnajdywałam królicze ślady, które identyfikowałam jako wilcze. Byłam dzieckiem, wszystko wydawało się pięć razy większe niż było w rzeczywistości. Pamiętałam tylko jedną zasadę, którą usłyszałam przypadkiem na zajęciach, kiedy akurat słuchałam co się na nich dzieje.
"Jeśli zgubisz się w lesie, usiądź w jednym miejscu i czekaj na pomoc".
Tak też zrobiłam. Usiadłam na jakimś starym, powalonym drzewie i czekałam. Próbowałam się nie rozpłakać, ponieważ w jakimś filmie przygodowym mówili, żeby nie tracić niepotrzebnie zapasów wody. Podzieliłam jabłko i dwie kanapki, które miałam na racje żywnościowe na kolejny tydzień (tak, planowałam tam przeżyć tydzień na jabłku i dwóch kanapkach, taki ze mnie survivalowiec). Nie wiem co sobie myślałam. Może, że uda mi się zrobić dzidę z patyków i udać się na polowanie jak ludzie pradawni. Oczywistym było, że nie byłabym w stanie zabić nawet wróbla, ale skoro były tu wilki (nie było), to może mogłabym się do nich przyłączyć i jeść z nimi. Pomyślałam, że mogłabym im gotować. Takimi ścieżkami porusza się dziecięcy umysł w sytuacjach kryzysowych.

Zdecydowałam, że grupa poszukiwawcza szybciej mnie odnajdzie jeśli będzie mnie słyszeć. Zaczęłam więc śpiewać. Moje syrenie wycie mogłoby rozbijać statki na oceanach i zmieniać kursy samolotów. Nadawało się jednak do odstraszania dzikiej zwierzyny, więc wszystko grało.
Tak gdzieś po piątym "Jestem pomidorkiem, a to jest marchewka", usłyszałam gwizd. Zamknęłam na chwilę moje torturujące okolicę usta i nasłuchiwałam. Gwizd powtórzył się, więc zaczęłam wołać. Nikogo nie widziałam, ale ktoś ewidentnie mnie słyszał. Nie wołał po imieniu, po prostu gwizdał. Będąc pełna nadziei, że pomoże mi wrócić do grupy, zaczęłam podążać za dźwiękiem. Pytałam kto to, oraz czy wie gdzie jest moja grupa, ale nikt nie odpowiadał.
Miałam wrażenie, że pod nogami widzę coraz mniej śladów, a drzewa rosną tu coraz gęściej. Nie podobało mi się to, ale zupełnie straciłam orientację, a to była moja jedyna nadzieja na wydostanie się stąd.
Gwizdanie stawało się coraz głośniejsze i prostsze do namierzenia.
Wtedy usłyszałam za sobą głos. Głos wołał mnie po imieniu i mógł należeć do mojej wychowawczyni. Po chwili dołączył do niego chórek cieńszych głosów i zatrzymałam się. Musiałam zdecydować czy dalej iść za tajemniczym gwizdaniem, czy wrócić do nauczycielki. Nawet nie wiem dlaczego się nad tym zastanawiałam, odpowiedź była oczywista. Podejrzewam, że ze stresu przestałam myśleć logicznie, więc chwilę zajęło mi przekalkulowanie sytuacji. Gwizdanie było już naprawdę wyraźne, ale odwróciłam się, krzyknęłam "Tutaj jestem!" i pobiegłam w stronę źródła nawoływań. Grupę ujrzałam dużo później niż ją usłyszałam, ale byłam wtedy najszczęśliwszym człowiekiem na świecie.
Okazało się, że nie ja jedna gdzieś się zapodziałam. Kilka minut wcześniej wszyscy szukali Szymka, więc nauczycielka wątpiąc w inteligencję swoich podopiecznych, kazała wszystkim złapać się za ręce, tworząc wężyka. Nie miała zamiaru gubić więcej dzieci.
Zostałam wyściskana i pouczona, że mam nie oddalać się od grupy (jakbym zrobiła to specjalnie), a następnie przyklejona do ręki Roberta, odzianej w rękawiczkę. 

Pytałam wychowawczynię czy to ona gwizdała. Odpowiedziała, że nie.
Pytałam czy słyszała to gwizdanie. Również zaprzeczyła. Zrzuciłabym to na omamy, gdyby nie fakt, że Szymek również słyszał ten dźwięk i również zdecydował się za nim iść, zmierzając coraz głębiej w las.
Do tej pory nie udało mi się ustalić co to było, ani dokąd nas prowadziło.
To mogła być jakaś dziwnie brzmiąca sowa, wiatr zaklinowany w pustych konarach, albo psychopata morderca polujący na dzieci.
Nigdy więcej nie usłyszałam tego dźwięku ponownie, chociaż na wycieczki w tamto miejsce chodziliśmy regularnie. Próbowałam nawet sama gwizdać, ale brzmiało to raczej niemrawo, do tego nikt mi nie odpowiedział.

Nauczycielka oczywiście wspomniała rodzicom o niemiłym incydencie. Musiała to zrobić, bo i tak byśmy się wygadali, ale o gwizdaniu nie wspomniała ani słowem. Uznała, że dostaliśmy omamów słuchowych i urwała temat.
Po kilku latach, kiedy odchodziliśmy już z podstawówki, powiedziała, że ona co prawda żadnych gwizdów nie słyszała, ale po analizie miejsc, w których nas znalazła, stwierdziła, że szliśmy z Szymkiem w tym samym kierunku i spotkalibyśmy się mniej więcej na środku polany, gdzie urządzała kiedyś z dziećmi pikniki. Płynął tamtędy strumień i było naprawdę spokojnie.
Może nawet zbyt spokojnie.

Licznik sytuacji, w których potencjalnie mogłam zginąć: 1.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz