Etykiety

Co tu się dzieje?

Witam!
Szybkim wstępem: Morfina to moja suka (Golden Retriever), przez którą wielokrotnie jestem świadkiem sytuacji których normalnie bym nie zobaczyła. Te sytuacje są opisywane na tym właśnie blogu. Jeśli jesteś tu przypadkiem to wiedz, że bardzo zbłądziłeś.

wtorek, 29 października 2019

Człowiek o dziwnej twarzy

Kiedy byłam jeszcze małym, słodkim przedszkolakiem, rodzice pozwalali mi się bawić tylko w miejscach, które mogli widzieć z okna naszego mieszkania na czwartym piętrze. Wyjątek stanowiły sytuacje kiedy bawiłam się z kuzynami i byłam pod opieką innej dorosłej osoby.
Tak właściwie ciężko to było nazwać opieką. Co kilka godzin czyjaś głowa wychylała się z okna i krzyczała "jesteście?", na co chórkiem odkrzykiwało się "tak" i wracało do zabawy. Czasem, przez trudność w identyfikacji głosów, odpowiadaliśmy na wezwanie obcej opiekunki, albo obce dzieci odpowiadały na wezwanie naszej. Nikt się tym nie przejmował. Dopóki bilans gnomów na podwórku się zgadzał, wszystko było w porządku. Nie wracaliśmy do domu całymi dniami. Potrzeby fizjologiczne załatwiało się "pod krzaczkiem", ustawiając dookoła patrol, który miał pilnować prywatności, a jedzenie, woda i zabawki były po prostu zrzucane z balkonu.
Takie czasy.

Pewnego dnia do mnie i dwóch moich kuzynów podszedł starszy człowiek o dziwnej twarzy. Był pokryty zaskakującą ilością małych blizn i narośli, które przypominały wystające pieprzyki.
Przesypywaliśmy spokojnie piasek, robiąc grobowce dla mrówek, kiedy obcy nam mężczyzna stanął tuż obok i spytał czy lubimy słodycze. Byłam mała, ale mimo to w mojej głowie zapalił się czerwony alarm. Główne zasady życia małego trolla w wielkim mieście brzmiały:
  1. Nie rozmawiać z obcymi.
  2. Nie chodzić za obcymi.
  3. Nie brać jedzenia od obcych.
  4. Nie dawać się dotykać obcym.
  5. Jeśli obcy się narzuca, krzyczeć "pożar!", ponieważ ludzie ponoć słabo reagowali na "ratunku!".
  6. Nie przechodzić samemu przez ulicę.
  7. Nie jeść żółtego śniegu.
Ten człowiek naruszał właśnie zasadę pierwszą, więc czując się odpowiedzialna za młodszych kuzynów, którzy również znali powyższe zasady, odpowiedziałam grzecznie:
- Nie wolno nam rozmawiać z obcymi.
To powinno załatwić sprawę, ale mężczyzna, obdarzając nas bardzo szerokim uśmiechem, odparł:
- A to bardzo mądrze. Ale ja nie jestem obcy. Znam Waszego tatę.
- Mamy różnych tatów - wypaliłam, bo było to prawdą i odruchowo spojrzałam na uchylone okno balkonowe mojej cioci.
- Wiem i znam obu. Chcecie czekoladki? - odparł człowiek i przykucnął przy piaskownicy. Nasza reakcja była natychmiastowa. Zadziałał instynkt ucieczki, oraz chęć zachowania dystansu i wszyscy, bez ustalania wcześniej schematu działania, zmyliśmy się z piaskownicy tak szybko, że mężczyzna nie zdążył się nawet podnieść. Uciekliśmy do klatki schodowej i informując mamę chłopaków o incydencie, poprosiliśmy o chwilowe wzmożenie patrolu.
Po chwili usłyszeliśmy głośny krzyk ciotki, która wyszła na balkon i kazała obcemu "odpie*dolić się od dzieci i zająć się czymś ciekawszym". Gość został zwyzywany od pedofili i chociaż nie znaliśmy wtedy znaczenia tego słowa, wiedzieliśmy, że jest ono obraźliwe. Wynikało to z tonu głosu.
Wróciliśmy grzecznie na miejsce, rozglądając się dookoła jak spłoszone surykatki i po upewnieniu się, że teren został oczyszczony z zagrożenia krzykiem wściekłej samicy, broniącej młodych, wskoczyliśmy do piaskownicy i kontynuowaliśmy grzebanie małych owadów.
Tego dnia nikt nas już nie niepokoił, ale prawdopodobnie było to zasługą obserwującej nas ciotki, która patrolowała teren z góry, odpalając jednego papierosa od drugiego.

Po raz drugi mężczyznę spotkaliśmy kilka dni później, na placu zabaw. Tym razem pilnowała nas babcia i dookoła było więcej dzieci. Człowiek z dziwną twarzą stał sobie na uboczu i przyglądał się rozbawionej młodzieży do lat dziesięciu. Mógł uchodzić za rodzica któregoś z młodocianych, ale my widzieliśmy go wcześniej. Młodszy kuzyn wypatrzył go pierwszy i dał krótki sygnał o zagrożeniu, więc całą trójką zbiliśmy się w krąg (o ile da się utworzyć krąg z trzech punktów) i nie odrywając wzroku od mężczyzny, wycofaliśmy się do babci, czytającej gazetkę na ławce. Za moich czasów place zabaw nie były odgrodzone siatką, płotem, ani drzewkami. Dzieci jakoś mniej wybiegały na ulicę i potrzeba tworzenia zoo dla małych małpek jakoś schodziła na drugi plan.
- Babciu, tam się stoi ten pan, co nas zaczepiał wtedy w piaskownicy - powiedziałam i kiedy tylko skończyliśmy składać raport, babcia wstała i wydała z siebie okrzyk bojowy, który brzmiał "Czego chcesz od dzieci pedofilu?!", czym zwróciła na siebie uwagę rodziców i opiekunów, którzy w popłochu zwinęli swoje pociechy i ustawili się w szyku ochronnym, przodem do zagrożenia.
Mężczyzna uśmiechnął się i powoli odszedł. Bez tłumaczenia, ani słowa sprzeciwu. Po chwili wszyscy wrócili do przerwanej zabawy, ale dorośli zachowywali już większą czujność.

Od tej pory widzieliśmy mężczyznę niemal codziennie. Odprowadzał nas wzrokiem, kiedy szliśmy do przedszkola i obserwował nas, kiedy bawiliśmy się na podwórku. Stał się tłem. Elementem krajobrazu i zmęczeni wszczynaniem alarmu przez samą obecność tego człowieka, zdecydowaliśmy, że dopóki będzie utrzymywał bezpieczną odległość, będziemy go tylko bacznie obserwować. Gdyby się zbliżył, albo czegoś od nas chciał, rozpoczęlibyśmy procedury bezpieczeństwa, polegające na ucieczce i głośnym krzyku.

Z każdym dniem stawaliśmy się jednak mniej czujni i obecność tajemniczego mężczyzny całkowicie przestała nam przeszkadzać.
Pewnego razu tak pochłonęła nas zabawa tazosami, że nie zauważyliśmy nawet kiedy człowiek o dziwnej twarzy stanął tuż nad nami. Jego cień pojawił się na naszym kocu i kiedy zorientowaliśmy się kto to, zastygliśmy.
Nie byliśmy w dobrym położeniu do ucieczki, ani krzyku, przy którym też należałoby zachować dystans. Zbici w jednym kącie, zastanawialiśmy się czy zostawić cały nasz dobytek i próbować ucieczki, czy zostać na miejscu i nie wykonywać gwałtownych ruchów. Mężczyzna w tym czasie rzucił nam na koc garść cukierków (jak gołębiom ziarno) i odszedł, nie oglądając się za siebie.
Byliśmy w takim szoku, że zwinęliśmy koc z zawartością i przenieśliśmy się na schody prowadzące do klatki schodowej. Z jednej strony wiedzieliśmy, że nie wolno zjadać niczego od obcych, ale z drugiej strony cukierki były oryginalnie zapakowane i znaliśmy tę markę. Silna wola skończyła się kilka godzin później i przegrany w ostatniej rozgrywce tazosów musiał zgłosić się na ochotnika do degustacji. Wepchnęliśmy kawałek cukierka do ust najmłodszego członka gangu, który został wytypowanym szczęśliwcem. Na wszelki wypadek wróciliśmy do domu i sadowiąc się na kanapie, zerkaliśmy badawczo na obiekt naszego eksperymentu. W pomieszczeniu byli dorośli, więc liczyliśmy, że w razie czego zdążą uratować karzełka. Kiedy po kilku godzinach od konsumpcji nic się nie stało, pochłonęliśmy resztę słodyczy w tajemnicy przed opiekunami, a papierki wynieśliśmy na zewnątrz.
To było nieodpowiedzialne, ale przynajmniej wiedzieliśmy, że mężczyzna nie próbował nas zabić.
Według prostej, dziecięcej logiki - byliśmy bezpieczni.

Człowiek o dziwnej twarzy czasem podrzucał nam dobrocie, lecz nigdy nie jedliśmy niczego w jego obecności. Usiłowaliśmy stwarzać pozory. Udowodnić mu, że jesteśmy nieugięci i nie złamiemy zasady numer trzy. Raczej w to nie wierzył, bo cukierki magicznie znikały razem z nami, ale nie mógł mieć pewności, że to my je zjadamy.
+50 do przebiegłości.

Mijały tygodnie, a my nie rozmawialiśmy z mężczyzną, mimo że ten dokarmiał nas słodyczami. Obowiązywały jakieś zasady. To dalej był wróg, tylko że taki który nosił ze sobą smaczne słodycze.
Sytuacja zmieniła się diametralnie kiedy starszy z kuzynów został pojmany. Mężczyzna złapał chłopaka za rękę i patrząc mu w oczy, powiedział coś w stylu:
- Jesteś taki do niego podobny.
Młodszy z braci zareagował instynktownie i w obronie brata ugryzł rękę, która zacisnęła się na przegubie dziecka i nie chciała puścić. To była nasza tajna broń. Mały, gryzący, ludzki Chihuahua, który jak na swój wiek miał w szczękach wyjątkowo duży potencjał. Mężczyzna otworzył dłoń, odstawiliśmy sprint do domu, krzycząc "pali się!", zalewając się łzami przyznaliśmy się rodzicom do złamania zasady odnośnie przyjmowania jedzenia od obcych, dostaliśmy szlaban na wszystko na dwa tygodnie i od tej pory darliśmy się jak porażone prądem świnie kiedy tylko dostrzegaliśmy tę znajoma facjatę, czającą się gdzieś w rogu.
"Pożar" ogłoszony został jeszcze trzy razy. Za trzecim razem ojciec kuzynów (mój wujek) wybiegł za mężczyzną i chociaż ten próbował uciec, został złapany, przyciśnięty do ściany i ręcznie przekonany do zmiany hobby.

Więcej tego człowieka nie spotkaliśmy, ale blizna na jego nadgarstku po zębach mojego kuzyna, oraz liczne sińce, kwitnące na twarzy jegomościa raczej nie dodawały mu osobistego uroku, którego i tak od początku nie miał zbyt wiele.

Licznik sytuacji, w których potencjalnie mogłam zginąć: 2.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz