Etykiety

Co tu się dzieje?

Witam!
Szybkim wstępem: Morfina to moja suka (Golden Retriever), przez którą wielokrotnie jestem świadkiem sytuacji których normalnie bym nie zobaczyła. Te sytuacje są opisywane na tym właśnie blogu. Jeśli jesteś tu przypadkiem to wiedz, że bardzo zbłądziłeś.

sobota, 30 listopada 2019

Rodząca suka i ciocia ze wsi

Jeśli raz powiesz, że jesteś informatykiem - rodzina będzie do Ciebie przywozić swoje komputery i oczekiwać darmowej naprawy już do końca życia.
Jeśli raz powiesz, że jesteś cukiernikiem - rodzina będzie Cię prosić o darmowe torty przy każdej uroczystości.
Jeśli raz powiesz, że jesteś technikiem weterynarii - rodzina będzie do Ciebie dzwonić i pytać o rady związane ze zwierzętami nawet z najdalszych zakątków kraju.

Ja popełniłam ten błąd i teraz muszę ponosić tego konsekwencje.

Nie dalej jak tydzień temu zadzwoniła do mnie ciotka, z którą ostatni raz rozmawiałam w Wigilię 2006 roku. Byłam tym bardziej zdziwiona, że wujostwo mieszka na wiosce i telefony weszły tam do użytku z dużym opóźnieniem i nie zostały miło przywitane. W końcu "co list, to list". 
Pomyślałam, że pewnie coś się stało, ktoś umarł, albo ciocia potrzebuje nagłej pożyczki. Po krótkiej rozmowie o pogodzie i stanie zdrowia domowników, ciotka przeszła do części właściwej i powodu dla którego dzwoniła.
- Ja słyszałam, że Ty jesteś lekarzem od zwierzaków, nie? - spytała.
- Nie. Nie jestem. Jestem technikiem, to taki jakby pomocnik, ale daleko mu do lekarza - odpowiedziałam, zastanawiając się skąd ciocia posiada takie informacje. Nie rozmawialiśmy od lat, nie miałabym jak jej o tym powiedzieć. Widać poczta pantoflowa ma się świetnie i funkcjonuje lepiej niż telefony komórkowe.
- No, ale na zwierzakach się znasz, nie? - kontynuowała ciocia.
- No to jeszcze zależy na jakich. A o co konkretnie chodzi?
- A bo nam jedyna weterynarz wyjechała na jakieś wczasy czy coś, a nam suka rodzi już któryś dzień.
Zrobiło mi się gorąco, ale postanowiłam nakierować rodzinę na to, co powinna zrobić w takiej sytuacji.
- Ciociu, ja nie jestem lekarzem, a na odległość nawet technik Wam nie pomoże. Czy ciąża była pod okiem weterynarza cały czas? Miała robione zdjęcie?
- Zdjęcia nie miała, ale to wetka nam zaleciła żeby ją raz dopuścić, bo zdrowo, a potem jak już nie będziemy chcieli szczeniaków, to jej tam wszystko wyciąć.
- Ale jak to "zaleciła Wam". Co to jest za pies?
- A czarny taki, podpalany. 
- Jak Wam weterynarz mógł zalecić celowe rozmnażanie bez hodowli? Przecież to jest nieodpowiedzialne. Jesteś pewna, że czegoś nie przekręciłaś?
- Normalnie, powiedziała, że raz musi urodzić i tyle. Tak się zawsze robiło, tylko teraz chyba te szczeniaki są duże czy coś, bo nie mogą wyjść.
- Ciociu to nie jest normalne. Weterynarz, który mówi takie rzeczy nie powinien być w ogóle weterynarzem. Suka nie potrzebuje ciąży i nie potrzebuje mieć miotu, żeby być zdrowa. Można ją wysterylizować bez tego.
- Dziecko, ta kobieta była weterynarzem jak Ciebie nawet na świecie nie było. Chyba wie co mówi. Sama powiedziałaś, że jesteś tylko technik.
- To musi być weterynarz bardzo starej szkoły, tego się już absolutnie nie robi. Jeśli są problemy z porodem musicie natychmiast skontaktować się z weterynarzem. Jeśli nie macie żadnego na miejscu, zadzwoń do kliniki w mieście. Czasem nawet przyjeżdżają do domu.
- Ale ile to będzie kosztować, nas na to nie stać.
- Ciociu wybacz, ale to trzeba było się zastanowić nad tym przed dopuszczeniem suki. To jest jej pierwszy poród?
- No tej to akurat pierwszy.
- Ile ona ma?
- Rok niecały.
- Dopuściliście sukę, która ma niecały rok? Przecież ona może jeszcze nie być w pełni wykształtowana.
- Miała pierwszą cieczkę, to ją dopuściliśmy. Jak miała cieczkę, to to świadczy o tym, że jest gotowa na ciążę.
- Nie ciociu, to tak nie działa. Co mieliście zamiar zrobić ze szczeniakami tak z ciekawości?
- Rozdać, a resztę zostawić sobie.
- Wybacz, ale jak chcieliście je utrzymać, skoro nie stać Was na jedną wizytę porodową?
- Jadłyby to co reszta.
- Czyli co? Resztki ze stołu?
- Ze świniobicia.
- Ciociu tak się nie robi. Co ona teraz robi? Gdzie jest?
- Leży gdzieś w krzakach i próbuje rodzić. Tam sobie norę zrobiła.
- Ciociu, poród powinien być w miarę możliwości sterylny. W domu, na posłaniu, a nie w błocie i piasku.
- Już nie przesadzaj, wszystkie psy nam tak rodziły i nigdy się nic nie działo. Ja po poradę dzwonię, czy jej można jakoś pomóc.
- Ciociu po poradę to musisz zadzwonić do weterynarza i najlepiej nie takiego, który ma średniowieczne metody. Mogę Ci poszukać numeru.
- Nie będę nigdzie dzwonić, ona sama urodzi.
- Pojawił się pęcherz przodujący? Jesteś w stanie do niej dojść?
- Co się pojawiło?
- Taki jakby mleczny, napompowany wodami worek który wychodzi z dróg rodnych przed szczeniakami.
- A skąd ja mam to wiedzieć, ja się nie przyglądam jak one rodzą. Rodzą i tyle. Jednego dnia jest jeden pies, a drugiego siedem.
- Ciociu musisz się skonsultować z weterynarzem i to dobrym weterynarzem, bo życie tych szczeniaków i ich matki może być zagrożone.
- A myślałam, że mi pomożesz.
- A jak miałabym to zrobić na odległość, jak nie jesteś mi w stanie udzielić nawet podstawowych informacji? To może być zagrożenie życia dla tego psa, To jest Twoja odpowiedzialność zadzwonić do odpowiednich ludzi, którzy mogą przyjechać i pomóc na miejscu - odparłam już mocno poddenerwowana - Ile ona już tak rodzi?
- No tak od czwartku chodzi, chyba skurcze już wtedy miała.
- Od czwartku to przecież prawie tydzień! Ciociu to absolutnie nie powinno tyle trwać, coś jest bardzo nie tak i jeśli nie chcesz tego psa zabić, to jest jej potrzebny lekarz i to w tej chwili. Chociaż tam zadzwoń.
- Tak to jest liczyć na rodzinę. Ja tu dzwonię się zapytać o radę, bo się martwię i myślałam, że mi może polecisz jakieś okłady, albo coś, a Ty mi wymyślasz, że mam po klinikach jeździć. Dziękuję Ci za taką pomoc.
- Ciociu ją musi zobaczyć lekarz, tu żadne okłady nie pomogą na tym etapie i wcale nie musisz jechać, wystarczy że zadzwonisz i oni prawdopodobnie przyjadą do Ciebie. Halo? - spytałam, ale usłyszałam tylko dźwięk odkładanej słuchawki. Ciocia nie odbierała ode mnie telefonów i nie odpisywała na wiadomości, a ja chodziłam po mieszkaniu, zastanawiając się co mogłam jej polecić i czy nie przeprowadziłam tej rozmowy zbyt szorstko. Może należało podejść do sprawy inaczej i dokładnie wytłumaczyć cioci dlaczego pomoc specjalisty była konieczna. Może mogłam powiedzieć coś więcej.

Wieczorem następnego dnia dostałam wiadomość od cioci o treści:
"Szczeniaki są martwe, ale suce nic nie jest, tylko nie chce jeść"
Wykonałam ponowny telefon i kiedy ciocia odebrała za szóstym razem, bo "zajęta była przy zagrodzie i nie ma czasu tak wisieć na telefonie", starałam się wytłumaczyć jej bardzo delikatnie i powoli dlaczego suka powinna zobaczyć się z weterynarzem. Z rozmowy wynikało, że od porodu nie ruszyła się z miejsca, wymiotowała i nie miała ochoty ani na wodę, ani tym bardziej na jedzenie. 
Za każdym razem kiedy myślałam, że jestem blisko przekonania ciotki, ona stawiała mur złożony z haseł "przejdzie jej", albo "teraz nas nie stać". Mówiłam jej o odroczonej płatności i o tym, że to jest nagły wypadek. Stawiałam ją pod ścianą wyrzutów sumienia i starałam się dotrzeć do jej "matczynych instynktów" tak długo, aż nie zgodziła się zadzwonić do weterynarza. Miała dać mi znać co powiedział lekarz i jak wygląda sprawa suczki.

Kilka dni później dostałam telefon z którego dowiedziałam się, że wcześniej nie miała czasu zadzwonić, ale poszła do swojej pani weterynarz, bo już wróciła. Zrobiła to jednak dwa dni po naszej rozmowie, bo "nie chciała się włóczyć po obcych, jak swoje wracali za kilka dni". Weterynarz stwierdziła, że to się czasami zdarza w naturze i jest to normalne, a żadne interwencje nie były potrzebne i że suka lada dzień wróci do zdrowia. Kiedy była tak osłabiona, że nie mogła już wstać, trzeba było ją uśpić. Dużym zbiegiem okoliczności (moim zdaniem z pomocą ludzką, chociaż nie chcę nikogo oskarżać, ponieważ nie posiadam dowodów) suka umarła sama kilka godzin przed planowaną eutanazją.
Weterynarz nie ma sobie nic do zarzucenia, ciocia wierzy jej w każde słowo i nie ma zamiaru podać mi danych tego gabinetu, błędne koło rozmnażania pewnie dalej będzie się kręcić, a ja zostałam czarną owcą rodziny, która potrafi się tylko wymądrzać i narzekać na starszych i mądrzejszych, ale praktycznie pomóc to już nie.

Największe wyrzuty sumienia mam chyba z tego wszystkiego ja. Nie wiem czy mogłam zasugerować coś więcej, albo pomóc telefonicznie jeszcze w inny sposób. Wiem jednak, że wszelkie zgłoszenia w sprawie złego traktowania psów nie były nigdy doprowadzane w tym miejscu do końca.
Był czas, że stowarzyszenia walczyły z za krótkimi łańcuchami, wrzynającymi się w skórę obrożami i ogólnym stanem zdrowotnym psów w tej okolicy, ale skończyło się na zabraniu kilku bezpańskich zwierząt, które później i tak zostały odebrane przez właściciela. Psy były wychudzone i zaniedbane, ale i tak zostały zwrócone, a jedynym tłumaczeniem całego postępowania było krótkie "tak to już tutaj jest, to nie jest miasto i pewne rzeczy się to robi inaczej".

Bezsilność będzie kiedyś powodem mojej śmierci, jestem tego pewna.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz