Etykiety

Co tu się dzieje?

Witam!
Szybkim wstępem: Morfina to moja suka (Golden Retriever), przez którą wielokrotnie jestem świadkiem sytuacji których normalnie bym nie zobaczyła. Te sytuacje są opisywane na tym właśnie blogu. Jeśli jesteś tu przypadkiem to wiedz, że bardzo zbłądziłeś.

niedziela, 24 listopada 2019

Moje małe zoo

Postanowiłam zrobić bilans/listę/spis (jak zwał, tak zwał) zwierząt, jakie do mnie kiedykolwiek trafiły i nie były zwierzętami tymczasowymi (ponieważ z nimi ta lista byłaby dłuższa niż posty o weselu, poprawinach i wiadomościach z pretensjami razem wziętych).
Podejdziemy do sprawy chronologicznie.
Zapnijcie pasy, czeka nas długa podróż po mojej prywatnej farmie.

Na obrazki można klikać, żeby stały się większe i wyraźniejsze.

~~~~ Pysio ~~~~
Pysio był pierwszym zwierzątkiem jakie pamiętam. Był to chomik syryjski - biały z ciemniejszymi łatami. Dostałam go/ją od wujka i nigdy nie dowiedzieliśmy się jakiej zwierzątko było płci, więc Pysio bywał czasem Pysią. Wujek przyniósł go w małym kartoniku i oświadczył, że najwyższa pora na naukę odpowiedzialności. Miałam wtedy trzy lata i wiedziałam o opiece nad chomikiem tyle co o fizyce kwantowej. Żadne zwierzę nie powinno też nigdy być przedmiotem edukacyjnym. Od nauki odpowiedzialności są pluszaki, zabawki interaktywne i rodzice.
Wtedy byłam jednak bardzo szczęśliwa z zaistniałej sytuacji. Możliwość posiadania zwierzątka była moim marzeniem, które nigdy nie miało się spełnić ze względu na silną alergię na pierze, trociny i wszelkie zwierzęce alergeny. Wujek nie wiedział jednak o moim uczuleniu. Zakupił malutką klatkę - potworny błąd, ponieważ chomiki wbrew pozorom wymagają sporej przestrzeni, malutki kołowrotek z metalowymi prętami - kolejny błąd, dla chomika tych rozmiarów kołowrotek powinien mieć średnicę co najmniej 30 cm i nie mieć prętów, pomiędzy którymi chomicze łapki mogłyby utknąć, lub zwierzak mógłby się nabawić pododermatisis. Kołowrotek został nawet później usunięty, ponieważ skrzypiał i budził nocą moich rodziców. Tak, wiem, też mam dreszcze jak pomyślę o poziomie frustracji tego biednego stworzenia. Ilość ściółki również nie była wystarczająca - chomiki uwielbiają się zagrzebywać i drążyć tunele. 


Jedyne zdjęcie tej klatki jakie znalazłam w odmętach albumu ze zdjęciami.
Koszmar każdego zwierzątka.
Trzylatka nie wiedziała jednak tego wszystkiego. Jako dziecko liczyłam na to, że dorośli posiadają całą wiedzę świata i znają się na wszystkim najlepiej, więc ufałam im również w sprawie warunków bytowych chomiczka. Dorośli w tamtych czasach nie posiadali jednak niezbędnych informacji, albo ignorowali potrzeby tak małego i taniego zwierzątka. Jego żywienie do dzisiaj wywołuje u mnie gęsią skórkę. Dieta chomika składała się z najtańszej karmy i wszystkiego co dziecięce rączki zdołały wepchnąć do klatki przez pręty. Słone paluszki, krakersy, parówki, czy ser, lądowały w brzuchu chomika, który stawał się coraz większy i okrąglejszy. Nie miałam pojęcia, że szkodzę zwierzątku, a nikt z dorosłych nawet nie próbował mnie powstrzymać. Właśnie dlatego kupując zwierzątko dziecku, to dorosły jest za nie w pełni odpowiedzialny. Przynajmniej tak powinno być. 
Moja alergia była silna, ale miłość do Pysia była silniejsza i pomimo nocnych problemów z oddychaniem, wiecznie zapchanego nosem, czy braku możliwości otwarcia powiek, odmawiałam przeniesienia chomiczej klatki do salonu.
Pysio ugryzł mnie tylko raz - moje palce pachniały wtedy szynką i jak na warunki w jakich przebywał, był bardzo spokojnym i miłym chomiczkiem.
Zmarł kiedy skończył trzy lata i wielkością zaczynał bardziej przypominać świnkę morską niż chomika. Zaczął wspinać się na wyższe piętro, ale już tam nie dotarł. Odszedł tego samego dnia, kiedy po raz pierwszy poszłam do zerówki i mama, żeby nie wywoływać u mnie histerii i złych skojarzeń z nowym miejscem do którego mnie wysłała, zakopała zwierzaczka sama w ogródku i przedstawiła mi sytuację dopiero wieczorem, kiedy zaczęłam wypytywać o chomika.
Był płacz, były pytania o śmierć i jeszcze tego samego dnia było nowe zwierzątko. 


~~~~ Rybcia ~~~~
Rybcia była Welonką, zakupioną przez moją mamę w sklepie zoologicznym tego samego dnia kiedy umarł Pysio. Tak, wiem. Rybcia to bardzo oryginalne imię dla rybki, ale miałam wtedy sześć lat.
Tutaj również zostało niestety popełnionych bardzo wiele błędów, wynikających z niewiedzy i ignorancji, bo przecież "to tylko rybka". Mama chciała mi sprezentować zwierzątko, które nie wywoływałoby u mnie alergii (nie miała dużego pola do manewru), postawiła więc na Welonkę. Prosta w obsłudze, tania w utrzymaniu, bezzapachowa, zajmuje mało miejsca.
Rybcia trzymana była w szklanej kuli - akwaryści dostają właśnie spazmów i wierzcie mi, ja również. W takiej kuli nie można umieścić większości niezbędnych do funkcjonowania rybek rzeczy: filtra, grzałki, termometru, oświetlenia. Kule nie nadają się absolutnie dla żadnego zwierzątka i powinny pełnić funkcje wyłącznie dekoracyjne. Podłożem Rybci były barwione na niebiesko kamyczki - drugi czerwony alarm, ponieważ farba odchodziła od nich i przedostawała się do wody. Wyposażeniem "akwarium" była jedna plastikowa roślinka i zamek z kamienia. Wiem, horror, ale w tamtym czasie o rybkach miałam takie samo pojęcie jak o chomikach. Jedynym plusem tej sytuacji był jej pokarm, który spełniałby nawet dzisiejsze standardy. Rybcia żyła około roku. Wcześniej była reanimowana tylko raz, kiedy postanowiła przenieść jeden z kolorowych kamyczków, a ten utknął jej w pyszczku i potrzebowała pomocy by się go pozbyć. Nie było to łatwe zadanie, ale po tym zdarzeniu rybka miała się dobrze jeszcze przez długie tygodnie.


 ~~~~ Karat ~~~~

Na ilustracji zostały zamieszczone miejsca bezpieczne do głaskania.
Karat był Dalmatyńczykiem, który należał do mojego ojca. Jednocześnie był pierwszym psem, który trafił do naszego domu. 
Kiedy miałam jakieś siedem lat, a mojej siostry nie było jeszcze na świecie, przeprowadziliśmy się do Śremu - miejscowości oddalonej jakieś 40 km od Poznania. W pierwszą Wigilię w nowym domu rodziciel zaskoczył wszystkich informacją, że nie wraca do mieszkania sam. Nie powiedział nic więcej, po prostu "Kogoś ze sobą wiozę". Mój ojciec był i jest nadal człowiekiem impulsywnym i czasem bezmyślnym, który działa pod wpływem chwili. Nie był w stanie nas niczym zaskoczyć, ponieważ jego działania zawsze były dla nas niespodzianką. Spodziewałyśmy się jednak, że przywiezie ze sobą moją kuzynkę, albo kolegę z pracy, który nie miał z kim spędzić Bożego Narodzenia. Zamiast tego pojawił się w domu z psem.
Jak można się łatwo domyślić, moja matka nie była zachwycona tym pomysłem. Uważała (słusznie zresztą), że taka decyzja powinna być dobrze przemyślana i podjęta przez oboje rodziców. Działanie pod wpływem chwili i sprowadzenie do mieszkania obcego, podstarzałego psa, nie było jej zdaniem przejawem odpowiedzialności, ale dokładnie tego można się było spodziewać po moim ojcu.
- Chcieli go oddać bo już mają nowego psa - powiedział rodziciel, jakby miało to załatwić sprawę - Dzieci się dobrze chowają z psami. Pomyślałem, że się ucieszy.
- Ona na pewno - skwitowała moja mama - Ja mniej. Nie znamy tego psa. Nic o nim nie wiemy. U kogo był wcześniej?
Kłótnia trwała dobre kilka godzin, ale nie pamiętam jej przebiegu. Jako nieuleczalny miłośnik zwierząt wszelakich pokochałam psa od razu. Wystarczyły mi tylko informacje, że wabi się Karat, ma około dziewięciu lat i kuleje na przednią łapę.
Niestety pies nie odwzajemniał mojej miłości. Był stary, obolały i właśnie porzucili go właściciele. Chciał tylko spokoju, miękkiego legowiska i pełnej miski. Szybko nauczyłam się, że do nowego członka rodziny nie należy podchodzić zbyt szybko i wykonywać wokół niego gwałtownych ruchów - żaden pies tego nie lubił, ale nasz miał dodatkowo problemy ze wzrokiem, trzeba mówić do niego spokojnie i głośno - przez problemy ze słuchem, nie wolno głaskać psa bez jego wiedzy, ani pozwolenia - inaczej w ruch szły zęby, zakazane też było zbliżanie się do psiej zabawki i miski z jedzeniem - z tego samego powodu dla którego nie dotykało się go z zaskoczenia. To były dla mnie nowe informacje i nieco inaczej wyobrażałam sobie moją więź z psem, ale mogłam mu się przyglądać z bezpiecznej odległości, a czasem nawet dawał mi się pogłaskać, więc byłam szczęśliwa. Lepiej mieć takiego psa, niż nie mieć go wcale, racja?
Niestety Karatowi zdarzały się małe wypadki. Potrafił gryźć meble i nie wiedział wiele o zachowaniu czystości. Było to powodem wielu kłótni między rodzicami, w których brałam psa za obrożę i prowadziłam do mojego pokoju. Uważałam, że nie powinien słyszeć o sobie takich przykrych rzeczy. Nie gniewałam się na niego za rozszarpanie mojej pluszowej kaczki, ja też uważałam, że nie była zbyt urodziwa.
Moja alergia nie mogła mnie powstrzymać i pomimo zakazu rodziców, Karat był częstym gościem w moim pokoju. Kiedy on zajmował łóżko, ja musiałam siedzieć na podłodze, ponieważ nie tolerował nikogo na "swoim" posłaniu. To też było dla mnie w porządku.
Karat słuchał właściwie tylko jednej osoby - mojego ojca. To on mógł podawać mu jedzenie z ręki (nie tracąc przy tym palców), klepać go po boku i wychodzić z nim na spacery. Zazdrościłam mu, ale rozumiałam, że faceci wolą trzymać się razem, więc ograniczałam się do patrzenia i sporadycznego dotykania psa, kiedy ten akurat nie wyrażał sprzeciwu.
Karat niestety nie był w naszej rodzinie długo. Ból łap i utykanie okazały się groźniejsze niż początkowo przypuszczaliśmy. Karat miał zaawansowanego raka kości i musiał być już chory kiedy do nas trafił. Po kilku tygodniach od diagnozy został uśpiony. Pies bardzo się męczył. Doszły do tego również problemy z oddychaniem, więc było to najbardziej humanitarne rozwiązanie. Należy pamiętać, że wtedy nie mieliśmy właściwie żadnej wiedzy o psach, a weterynaria dopiero zaczynała rozwijać skrzydła.
Karat mieszkał u nas tylko nieco ponad rok, ale był dobrym psem. Był specyficzny i trudny w obyciu, ale bardzo się do niego przywiązałam, mimo że on nie przywiązał się do mnie. Płakałam po jego stracie i nie do końca rozumiałam dlaczego musiał odejść, chociaż docierało do mnie, że już nigdy nie wróci.
Karat był jedynym psem w naszym domu do czasu pojawienia się Morfiny.


~~~~ Ninja ~~~~
Kolejną rybką po Rybci był Ninja - niebieski Bojownik. Zorientowaliśmy się, że ta konkretna rybka nie dogaduje się z innymi rybkami, kiedy pomimo zabezpieczenia z siatki, udało mu się wypłynąć ze swojej części akwarium i wymordować kilka Neonków, Skalarów i Danio.
Winą nie była natura Bojownika, ponieważ te ryby potrafią dzielić akwarium ze spokojnymi, nie podgryzającymi ogona sąsiadami. Zawiniła prawdopodobnie zbyt mała przestrzeń (akwarium 30 l) i zbyt duże zagęszczenie (10 Neonków, 2 Skalary i 5 Danio). Po uprzątnięciu kolegów, Ninja miał więc dla siebie całe akwarium pełne żywej roślinności, kryjówek, zaopatrzone w filtr, grzałkę, odpowiednie podłoże i oświetlenie. Wciąż nie były to warunki idealne, ale widać było znaczącą różnicę między akwarium Bojownika, a szklaną kulą Welonki.
Jedynym współlokatorem jakiego zaakceptował Ninja był Glonojad Glonek (byłam bardzo kreatywna jeśli chodzi o imiona, zdaję sobie sprawę). Panowie mieszkali razem kilka tygodni. Później moja mama wymieniła rybkom wodę, nieumyślnie używając do tego ochłodzonej, przegotowanej wody z czajnika i nie włączając filtra, co nie skończyło się dobrze. Gdyby tylko zmieszała nową wodę z odrobiną obecnej i włączyła pompę, pewnie nic by się nie stało. W takiej wodzie nie zabrakłoby rybkom napowietrzenia, a tym samym - tlenu.
Pomyłka została jednak odkryta zbyt późno i kosztowała życie zarówno Bojownika, jak i Glonojada.

~~~~ Nienazwane ~~~~
Kiedy urodziła się moja siostra, czułam się dość samotna. Rodzice ze względów oczywistych poświęcali całą swoją uwagę noworodkowi i nie mieli już dla mnie tyle czasu. Miałam wtedy osiem lat i nie rozumiałam jeszcze dlaczego tak się działo. Dla mnie siostra była tym małym, pomarszczonym kartoflem, który wiecznie tylko płakał, ślinił się, jadł i robił bardzo zapachowe niespodzianki. Zupełnie nie tak wyobrażałam sobie posiadanie rodzeństwa. Do tego czekała nas ponowna przeprowadzka, a to oznaczało dla mnie opuszczenie przyjaciół i konieczność poznania nowych ludzi. Żeby łatwiej mi było w tym trudnym okresie, rodzice postanowili dać mi zwierzątko. Tak się akurat złożyło, że sąsiadom urodziły się myszoskoczki, ponieważ nie wpadli oni na to, że nie łączy się samca i samicy w jednej klatce. Żeby nie popełniać sąsiedzkich błędów, rodzice zabrali z "domowej hodowli" dwa samce i wpuścili je do klatki po chomiku, którą wynegocjowali za pół ceny od znajomych z pracy, a która nie nadawała się nawet dla karalucha.
Myszoskoczki są gryzoniami stadnymi, tak jak szczury, więc teoretycznie nie powinno być z nimi żadnych problemów. W praktyce, kiedy podrostki skończyły trzeci miesiąc życia, rozpoczęły regularne starcia gladiatorów. Dopóki biły się między sobą celem ustalenia hierarchii, wszystko było dobrze, ale wkrótce zaczęły się między nimi walki na śmierć i życie. Nie było dnia, żeby któryś nie chodził z krwawiącą łapą, czy rozerwanym uchem, więc zostały one rozdzielone. Mimo prób oswojenia były bardzo agresywne w stosunku do ludzkiej ręki i wielokrotnie gryzły moich rodziców. Jako dziecko bałam się ich dotykać i brać na ręce, ponieważ to zawsze kończyło się ranami.
Powodów takiego zachowania mogło być wiele: zbyt mała klatka (wysoce prawdopodobne), ukryta choroba, czy błędy przy oswajaniu. Obecnie zdaję sobie sprawę, że pełną winę za taki stan rzeczy ponosiliśmy my, jako właściciele, a nie zwierzęta same w sobie. Jeśli walczyły tak zajadle, musiała być tego jakaś przyczyna. Nie potrafiliśmy poradzić sobie z agresją samczyków, więc młodzi gniewni trafili do kogoś, kto posiadał wcześniej myszoskoczki (tak przynajmniej twierdził) i miał z nimi pewne doświadczenie.
Samczyki trafiły więc do nowego domu i były u mnie zaledwie dwa miesiące. Nigdy nie zostały nazwane. Kiedy o nich rozmawialiśmy, to było to głównie "Rozdziel ich, bo się idioci w końcu zabiją", albo "Musimy oddać tych dzikusów, coś im ewidentnie dolega". Mam nadzieję, że ich przyszły właściciel posiadał większa wiedzę niż ośmiolatka, oraz jej niedoświadczeni rodzice i otoczył chłopaków właściwą opieką, nadając im odpowiednie imiona.


~~~~ Chip i Dale ~~~~

Chip i Dale byli pierwszymi (i ostatnimi) wiewiórkami syberyjskimi (Burundukami syberyjskimi), jakie zostały sprowadzone do naszego mieszkania. Przybyły do nas w poniedziałek, a opuściły nas w piątek, ponieważ trzykrotnie w tym czasie uciekły z klatki i były bliskie wydostania się z mieszkania. Wymagały dużej przestrzeni, czego nie zapewniała im klatka po myszoskoczkach (kto by się spodziewał). Nie wykazywały zainteresowania ludźmi, przegryzały się przez każdą powierzchnię i w ciągu kilku dni wygryzły w spodzie klatki cztery olbrzymie dziury. Schwytanie ich graniczyło z cudem, a posprzątanie klatki było właściwie niemożliwe. Te zwierzątka przerosły nawet mojego ojca, który to sprowadził je do domu i upierał się, że to świetny pomysł. Chip i Dale wróciły więc tam, skąd przybyły i więcej rodziciel nie wpadał na takie szalone i nieodpowiedzialne pomysły. Przynajmniej jeśli chodzi o zwierzęta domowe.


~~~~ Benio ~~~~
Benio był czarnym, puchatym królikiem miniaturką, który trafił do mnie kiedy miałam dwanaście lat. Przejęłam królika po koleżance, która przeprowadzała się do innego miasta i nie mogła zabrać Benka ze sobą. Królik był bardzo zdziczały i potrzebował czasu by oswoić się z człowiekiem, ponieważ w poprzednim mieszkaniu nie był wyciągany z klatki zbyt często. Z jakiegoś powodu Benio wywoływał w moim organizmie alergiczny Armagedon. Przy żadnym wcześniejszym, ani późniejszym zwierzaku nie miałam aż tak katastrofalnego uczulenia. Kiedy brałam królika na ręce, musiałam nosić skórzane rękawiczki, ponieważ w razie zadrapania kończyłam z wielkimi, otwartymi ranami, które nie chciały się goić i potwornie swędziały. Musiałam spać przy samym oknie, otwartym na oścież, ponieważ miewałam nocne napady duszności i ciężko mi było złapać powietrze. To był koszmar i rodzicielka zastanawiała się jak przekonać mnie do oddania Benka. Wiedziała, że jeśli zrobi to bez mojej wiedzy, ucieknę z domu. Próbowała więc rozmawiać ze mną, popierając swoje wypowiedzi bardzo sensownymi argumentami, których ja nie miałam jednak zamiaru słuchać. 
Trzy tygodnie po przygarnięciu królika zadzwoniła jego była właścicielka i zażądała zwrotu zwierzaka, ponieważ "zbyt bardzo za nim tęskniła i postanowiła jednak zabrać go ze sobą".
Benio mieszkał więc ze mną niecały miesiąc, ale mój własny pokój uczulał mnie jeszcze przez kolejne dwa.


~~~~ Pedro ~~~~
Pedro był chomikiem dżungarskim, który stracił w walce jedno oko. Dziewczyna, od której go zabrałam, trzymała go w małej klatce, razem z ojcem i piątką rodzeństwa. Chomiczy ojciec zabił wszystkie swoje dzieci poza jednym, które broniło się najzacieklej i niemal nie odgryzło rywalowi tylnej łapy. Podobnie sytuacja wyglądała w "klatce żeńskiej", gdzie matka wytłukła cały miot i nie ostała się ani jedna chomiczka. Właśnie dlatego nie należy trzymać chomików razem, nawet jeśli pochodzą z jednego miotu. Są to zwierzęta lubiące samotność. 
Pedro znalazłam przez koleżankę koleżanki i przekonałam właścicielkę, że chomiki się nie dogadają, a walki będą trwać tak długo, aż jeden z nich po prostu nie zginie. W tamtym czasie raczkujący internet dopiero wchodził w łaski i pamiętam godziny spędzone w kawiarence internetowej (w domu nie miałam wtedy nawet własnego komputera), szukając informacji o hodowli chomika. Wtedy konkretnych wiadomości było niewiele i większość "rzetelnych" informacji dzisiaj uchodziłaby za totalne brednie, ale dowiedziałam się przynajmniej jak żywić Pedro i czego mu absolutnie nie podawać, oraz że musi zostać powiększona jego przestrzeń mieszkalna.
Niestety Pedro zmarł zanim jeszcze zdążyłam przeprowadzić go do większej klatki. Był u mnie niecały miesiąc i pewnego dnia znalazłam go zwiniętego w kulkę w swoim domku. Nie znam powodu jego przedwczesnej śmierci, ale mogę tylko podejrzewać wady genetyczne, niewidoczne objawy nowotworu, albo urazy powstałe w wyniku walk, które nie były widoczne gołym okiem.


~~~~ Morfina ~~~~
Po Pedro, który odszedł gdy miałam jakieś 14 lat, nasz dom pozbawiony był jakichkolwiek zwierząt aż do osiągnięcia przeze mnie pełnoletności. 
Po śmierci Karata mama powiedziała:
- Będziesz mogła mieć swojego psa, jak skończysz 18 lat.
Myślała zapewne, że do tego czasu zapomnę, albo zmienię zdanie, jednak moja miłość do tych zwierząt była tak silna, że przeszła próbę czasu. Żeby udowodnić swoją odpowiedzialność musiałam przez rok (trzy razy dziennie) wyprowadzać na spacer Goldena sąsiadów. Przeczytałam masę książek i dokształcałam się na forach poświęconych danej rasie. Śnieżne zaspy, gradobicie, czy burza z piorunami nie stanowiły dla mnie żadnego problemu i przez rok walczyłam z warunkami atmosferycznymi, udowadniając rodzicielce, że traktuję sprawę bardzo poważnie. Musiała ustąpić i dotrzymać danego mi słowa.
Tak w naszym domu pojawiła się mała, wychudzona, zapchlona kulka, o imieniu Aza, odebrana z zamykanej pseudohodowli. Pełna miłości do całego świata i wad genetycznych, które skutecznie utrudniały jej życie i wielokrotnie wymagały interwencji chirurgicznej, zagrażając życiu. Przekonywano mnie, że pies nie dożyje roku, że przestanie chodzić i powinnam go uśpić. Zdanie "Może powinna Pani pomyśleć o eutanazji" padało częściej niż "Mam dla Pani złe wieści. Wysiadają jej nerki, wątroba, trzustka, serce...". Za każdym razem odmawiałam i będę odmawiać dopóki Morfina będzie miała siłę by o siebie walczyć.
Jej historię wszyscy już znają, więc nie będę się rozdrabniać i przejdziemy do kolejnych członków rodziny.


~~~~ Brendy, Whisky, Cookie ~~~~
Brendy
Brendy, Whisky, oraz Cookie, były moimi pierwszymi szczurami, które trafiły do mnie gdy Morfina miała już trzy lata. Była to decyzja dość spontaniczna, ale kierowana sercem. Mam ten problem, że nie potrafię patrzeć na cierpienie zwierząt i reaguję na nie szybciej niż myślę. Dlatego często kończyły u mnie bezdomne psy, którym szukałam zagubionych właścicieli, albo (w przypadku ich braku) nowego domu. Próbuję z tym walczyć, ale nie zawsze mi to wychodzi.
Pierwszy był Brendy. Mieszanka kapturnika i aguta (Hooded i Agouti). Kiedy dowiedziałam się, że szczury są stadne (czyli jakieś piętnaście minut po przygarnięciu pierwszego), już następnego dnia przybył szczurzy towarzysz - Whisky. 
Whisky
W przeciwieństwie do Brendy'ego, Whisky był szczurem wycofanym, odebranym ze złych warunków, którego poprzedni właściciele podnosili za ogon i stresowali głośnymi dźwiękami. Chłopaki dogadali się ze sobą, pomimo mojego braku wiedzy o prawidłowym łączeniu (pominęłam neutral i przeszłam od razu do kiszonki - dla niewtajemniczonych, pominęłam teren wspólny poza klatką i przeszłam od razu do małej klatki ściskowej). Na szczęście obyło się bez rozlewu krwi, chociaż wcale nie musiało tak być. Brendy jako stateczny alfa i miziak absolutny próbował przekonać młodszego brata do tego, że ludzka ręka nie chce wyrządzić mu krzywdy. Może głaskać, dawać jedzenie i można ją podskubywać, jeśli chce się z nią bawić. Whisky (czarny kapturnik) miał jednak zbyt wiele złych doświadczeń i o ile czuł się swobodnie w szczurzym towarzystwie, tak ludzie go przerażali. Każdy kontakt z ręką kończył się piskiem i użyciem zębów. Przekonał się do mnie właściwie dopiero pod koniec swojego życia, a i wtedy dni głaskania przypadały rzadziej niż święta kościelne i państwowe.
Brendy był szczurem idealnym i uwielbiał kontakt z człowiekiem. Utrzymywał w ryzach zarówno Whysky'ego, jak i przybyłego później Cookiego - szczura Husky, który pierwotnie nosił imię Otro (hiszp. Inne).
Cookie
Pies akceptował gryzonie, a gryzonie akceptowały psa. Z czasem zdobywałam nowe informacje i wcielałam w życie zmiany, które według specjalistów były niezbędne. Powiększyłam klatkę, zmieniłam ściółkę i pokarm podstawowy, nauczyłam trzech panów kuwetowania, mimo ze Whisky miał na ten temat inne zdanie. 
Brendy odszedł jako pierwszy. W wieku trzech lat wykończyła go niewydolność oddechowa. Z tego samego powodu dwa tygodnie później klatkę opuścił Whisky. Jako, że szczury to silnie stadne zwierzęta, postanowiłam doadoptować Ciastkowi towarzysza. Niestety u Cookiego stwierdzono guza przysadki i rokowania były bardzo słabe. Ostatni szczur opuścił stado zanim zdążyli do niego dołączyć nowi koledzy. Kabergolina nie zadziałała.


~~~~ Bianka i Rupert + Zigi ~~~~

Bianka
Szczury, które miały być towarzystwem dla ostatniego członka byłego stada, stały się jedynymi lokatorami klatki. Bianka i Rupert byli rodzeństwem. Albinosy byłyby nie do rozróżnienia, gdyby nie specyficzny chód Ruperta, który odkąd przeszedł ostre zapalenie ucha, przekrzywiał główkę na lewą stronę.
Rupert
Bianka była jedyną szczurzą samicą, jaką kiedykolwiek miałam. Była wykastrowana i lubiła znęcać się nad uszkodzonym bratem. Na szczurzym forum wyczytałam, że pomóc może przeprowadzone ponownie łączenie, albo męskie towarzystwo dla poszkodowanego szczura. Ponowne łączenie nie podziałało, więc przygarnęłam pod swój dach Zigiego - czarnego szczura , który był efektem zbieractwa pewnej kobiety i pozbywania się po czasie zwierząt, które wyrosły i nie były już małe i urocze. Brat Zigiego niestety nie zdążył otrzymać pomocy, a sam Zigi (poprzednio zwany śmierdzielem) wymagał umieszczenia go w kwarantannie i wyleczenia z pasożytów. Po połączeniu całej trójki, zauważyłam, że Zigi co prawda nie czuł dużej więzi z przybranym bratem, ale lubował się w MMA z siostrą, co odciągało jej uwagę od wolącego ciszę i spokój Ruperta. 
Zigi
Wszyscy byli zadowoleni. Bianka miała z kim walczyć (w granicach rozsądku), Rupert miał czas na drzemki, a Zigi żywiołowe towarzystwo. Nie takiego efektu się spodziewałam, ale to również zdawało egzamin, więc nie narzekałam. Niestety Bianka zmarła we śnie, mając zaledwie rok. Nie wiem co było tego przyczyną, ale nie wykazywała objawów jakiejkolwiek choroby. Pół roku później Rupert zaczął sobie hodować bardzo pokaźne guzy na całym ciele. Został skierowany na operację, ale niestety nie wybudził się ze znieczulenia. Zigi został sam. Nie chciałam się doszczurzać na tamtą chwilę, ale szczur pomimo mojej wzmożonej atencji dostał depresji z braku towarzystwa. Fizycznie nic mu nie dolegało, ale przestał jeść, ciągle spał i nie chciał wychodzić z klatki. Jedynym wyjściem było oddanie go komuś, kto posiadał już stado i połączenie go z innymi szczurami. Udało mi się wyadoptować go w dobre ręce, gdzie szczęśliwie dożył sędziwego wieku trzech lat w towarzystwie sześciu innych szczurów. 
Gryzonie mają tę jedną wadę, że żyją stanowczo zbyt krótko.


~~~~ Popcorn z Masłem i Karmelem ~~~~

Popcorn
To już ostatni na liście (póki co) i na ich temat też nie będę się rozpisywać, bo tych trzech kawalerów doskonale znacie.
Trojaczki trafiły do mnie z kinder niespodzianki. Szczurzyca znajomego trafiła do niego będąc w ciąży i wkrótce wydała na świat pełno małych kapturków. Dziewczynki zostały z matką i przybraną ciocią, a chłopcy w liczbie trzech musieli się wyprowadzić z oczywistych względów. Trafili do mnie i jako, że byli do siebie bardzo podobni (różnią się nieznacznie tylko kilkoma plamkami), postanowiłam nadać im imiona po cechach charakteru.
Popcorn jest obecnym alfą. W niczym nie przypomina statecznych alf, które miałam do tej pory, ale z drugiej strony nie wyobrażam sobie w tej roli jego braci. Jest żywiołowy, hiperaktywny i niszczycielski. Nazywany żywą destrukcją, musi rozerwać wszystko co nie trafia w jego wyszukane gusta. Rzuca po klatce miską, męczy rodzeństwo, podskakuje na każdy dźwięk.
Masło
Masło to śpioch. Ten szczur ma tylko dwa tryby: jeść i spać. Nie lubi się ruszać (chociaż jest do tego zmuszany), rozlewa się w dłoni, kiedy wyciągnie się go z klatki i uwielbia chować się w kieszeniach i kapturach, gdzie ucina sobie obowiązkową drzemkę. Jego wybiegi to głównie poszukiwania odpowiedniego miejsca do przycięcia komara.


Karmel
Karmel to słodka niezdara. Jest szczurem, który potrafi przynieść człowiekowi orzecha do rozłupania, chociaż sam doskonale by sobie z tym poradził. Zgrywa sierotkę i liczy na pomoc kiedy bije go brat, albo nie radzi sobie z jakimś problemem. Uwielbia lizać ręce i ciężko go od nich odkleić.
Cała trójka jest oswojona z człowiekiem i nie licząc Brendy'ego, są to najłagodniejsze szczury jakie kiedykolwiek miałam.

Tutaj kończy się wyliczanka.
Było u mnie też mnóstwo tymczasów różnych gatunków i wielkości. Były to zwierzęta czekające na dom, zgubione lub porzucone, które znalazły swoich opiekunów, zostały zaadoptowane przez nowych, lub trafiły do innego domu tymczasowego.

Patrząc wstecz, widzę dość pokaźne zoo. Większość z tych zwierząt trafiła do mnie kiedy byłam jeszcze dzieckiem i nie uzyskały one właściwej opieki, pomimo moich najszczerszych chęci.
To pokazuje jednak, że chociaż każdy w przeszłości popełniał jakieś błędy, to należy się na nich uczyć i nie powielać ich w przyszłości. Nikt nie rodzi się idealny, ale do doskonałości należy dążyć. Nigdy nie powinniśmy przestać się dokształcać, uznając że "wiemy już wszystko". Wiedza jest uaktualniana i to co teraz uchodzi za prawdę, za kilka lat może okazać się zupełnym kłamstwem.

Mam nadzieję, że w przyszłości spojrzę na to jakim opiekunem jestem teraz i nie będę miała do siebie tak wielu zarzutów i pretensji, jakie mam do niepełnoletniej wersji siebie. Teraz nie wierzę już ślepo w opinie "dorosłych" i sama będąc dorosłą, mogę kwestionować informacje w oparciu o naukę i zdobytą wiedzę.

Mam nadzieję, że spojrzę kiedyś na swoje dwanaście kotów, poklepię cielaka po boku i wołając stado psów, świnek i innych nosorożców, stwierdzę że robiłam co w mojej mocy żeby to wszystko działało jak należy, a każde zwierzę miało odpowiednie warunki i opiekę.

Amen.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz