Etykiety

Co tu się dzieje?

Witam!
Szybkim wstępem: Morfina to moja suka (Golden Retriever), przez którą wielokrotnie jestem świadkiem sytuacji których normalnie bym nie zobaczyła. Te sytuacje są opisywane na tym właśnie blogu. Jeśli jesteś tu przypadkiem to wiedz, że bardzo zbłądziłeś.

czwartek, 14 listopada 2019

Takie piękne, groteskowe wesele

Zostałam wrobiona w wesele.

Historia właściwa samego "wrobienia" znajduje się na Morfinowej grupie, więc jak ktoś ma ochotę poczytać całość, to zapraszam tutaj:




Dla tych, którzy mediami społecznościowymi gardzą, wersja skrócona (wyjaśniająca jednocześnie przerwę w ciągłości postów):


Nie dalej jak tydzień temu zostałam zaproszona na wesele jako osoba towarzysząca. Młodą parę stanowili ludzie, których w skrócie opisać można jako homofobicznych, rasistowskich, zapatrzonych w siebie psychopatów, którzy na co dzień zdradzają się z kim popadnie i walczą ze sobą na śmierć i życie, czasem za pomocą ostrych narzędzi. Ciągłe rozstania i powroty to klasyk, który w ciągu tygodnia może mieć miejsce od dwóch do pięciu razy (w święta nawet do dwunastu). Ulubionym zajęciem pary (głównie samicy, zwanej dalej Marceliną) jest wymyślanie plotek na temat własnych znajomych. Zaprzeczanie pomówieniom, które sama tworzy, wychodzi jej już prawie tak dobrze, jak zaprzeczanie zdradom, o których wiedzą wszyscy, a których samiec (zwany dalej Mateuszem) usilnie stara się nie zauważać, gdyż sam ma swoje za uszami.

Narzeczeni, podążając zasadą "postaw się, a zastaw się", wysłali ponad dwieście zaproszeń do ludzi, których na co dzień nie znali zbyt dobrze, lub nawet byli z nimi w konflikcie. Wszystko po to, by przypadkiem nikt nie przegapił faktu scementowania ich oczywistej miłości. To, co miało być wylewką pod nowe fundamenty związku, wszyscy widzieli jednak jako betonowe buty, które mogły pociągnąć tych dwoje na dno.
Młodzi dość szybko zorientowali się, że w ferworze przygotowań i w ogólnej ekstazie zaprosili osoby, o których mieli do powiedzenia bardzo wiele nieprzychylnych rzeczy w przeszłości.
Taką osobą był między innymi Damian (którego kojarzycie na pewno z poprzednich postów), który zdecydował, że nie przegapi widowiska życia i ślubu osób, które nie potrafią wytrzymać w swoim własnym towarzystwie jednego dnia. Potwierdził więc swoje przybycie. 
Niestety, tutaj panna młoda postanowiła skomplikować sprawę i oświadczyć, że osoba towarzysząca jest wymogiem, a nie tylko opcją dodatkową. Co więcej, raczyła zaznaczyć, iż mile widziane są tylko "pary standardowe", co dla singla homoseksualisty było jednak drobną przeszkodą.
Jeśli myślicie, że chłopak odpuścił dramę stulecia pod nazwą "Nasze wielkie, piękne, wypasione wesele", to jesteście w błędzie.
Nie ma sytuacji bez wyjścia. Zostałam poproszona o pełnienie funkcji osoby towarzyszącej (sama zaproszenia nie zostałam), na co się oczywiście zgodziłam. Panna młoda bardziej niż Damiana nie cierpiała mnie, więc było to swego rodzaju zemstą za te wszystkie ciekawe rzeczy, które miała do powiedzenia w każdym momencie swojego życia, o każdej osobie jaką kiedykolwiek spotkała.

Marcelina dzwoniła jeszcze dwa razy, by potwierdzić przybycie Damiana i osoby towarzyszącej i nie chcąc rzucać na siebie złego światła (przez odmawianie gości, których sama zaprosiła), zmuszona była zaakceptować przyjazd zarówno Damiana, jak i tajemniczej osoby towarzyszącej, o której wiedziała tylko tyle, że jest płci żeńskiej.
Słowem, zapowiadało się bardzo interesujące wydarzenie.


 ~~Teraz przejdźmy do historii właściwej~~


Tego pięknego sobotniego dnia, który miał przejść do historii, odziałam się w jedną z pasujących na mnie sukienek i pakując drugą do torby, tuż obok innych przedmiotów pierwszej potrzeby, wzięłam w dłoń wiecheć i ruszyłam do podstawionego dla nas samochodu. Uroczystość miała odbyć się w Tarnowskich Górach, a jako że oboje z Damianem zamierzaliśmy raczyć się alkoholem, potrzebny był nam kierowca, za którego zgodziła się robić nasza znajoma (również na wesele niezaproszona). Powrót był planowany dopiero na niedzielny wieczór, ze względu na poprawiny. Nocleg z soboty na niedzielę był zorganizowany w hotelu przy domu weselnym, więc tam mogliśmy dostać się piechotą.

Po niedługiej podróży zajechaliśmy pod kościół, w którym młodzi mieli wypowiedzieć sakramentalne "tak", patrząc sobie głęboko w oczy i kombinując jak uniknąć konsekwencji słowa danego w obliczu Boga, w którego zdawali się wierzyć. Dość szybko zlokalizowaliśmy resztę znajomych, którzy pomimo przeszkód rzucanych im pod nogi, również zdecydowali się wziąć udział w tej grotesce.
Marznąc i drepcząc w miejscu (bo jak tu nie marznąć w cienkiej sukience), zbiliśmy się w grupę, tworząc ciasne koło i czekając na otwarcie bramy kościoła, w którym z trudem dało się upchnąć setkę ludzi, nie mówiąc o tłumie gości, czekających na zewnątrz.
Zanim jeszcze ujrzeliśmy przybranego w białe wstążki i balony Mercedesa pary młodej, zdążyliśmy usłyszeć jego wesołe trąbienie. Młodzi wkrótce wysiedli z pojazdu wśród wiwatów gości i odzianych we wściekły róż druhen, w liczbie cztery. Jeśli miałabym opisać strój młodej pary, nie ujawniając ich wizerunku, to zrobiłabym to tak:
On - odziany w bardzo połyskujący, srebrny, satynowy garniak, z białym kwieciem w butonierce i spodniami w stylu "bootcut".
Ona - w pięknej, białej sukni w stylu syreny, z odkrytymi plecami, dekoltem po pępek, woalką i trenem z satyny, oraz z kapeluszem większym niż moje marzenia, który stylizowany był na gustowne sombrero.

Msza przebiegła we względnym spokoju, pomijając niemiłosierny ścisk, płaczące z braku powietrza dzieci, księdza - który, dzięki strojowi panny młodej, miał pewne trudności z utrzymaniem kontaktu wzrokowego z trzymaną przed sobą księgą (ale walczył dzielnie), oraz kilkukrotne pomylenie linijek tekstu.
Panna młoda próbowała powstrzymać łzy - chyba się wzruszyła.
Pan młody próbował powstrzymać śmiech - chyba do niego dotarło co czyni.
Stres i napięcie wisiały w powietrzu, a druhny stały w pozycji pionowej tylko dzięki podtrzymywaniu przez swoich i cudzych partnerów. Dobre z nich chłopaki.
W końcu młodzi oświadczyli, że się nawzajem biorą za męża i żonę, polecieli w ślimaka po przyzwoleniu księdza i wśród rzucanego ryżu i grosików, umknęli na sesję ślubną do fotografa, używając bocznego wyjścia. Gości natomiast czekała pielgrzymka do bramy i niesienie prądem tłumu aż do parkingu, gdzie wśród odgłosów klaksonów i porykiwania silników, każdy próbował nie stracić poczytalności i wyjechać zanim korek zablokuje ulice na najbliższą godzinę.

Muszę przyznać, że dom weselny zrobił na mnie dobre wrażenie. Było dość skromnie, ale bardzo estetycznie i bez przepychu, którego wszyscy spodziewali się po młodej parze. Najwidoczniej ktoś dobrze im doradził.
Powitała nas obsługa, wręczając szampana i zapewniając, że młoda para jest już w drodze i zaraz przybędzie, byśmy mogli wznieść za nich toast i zasiąść do stołów.
Para się jednak nie pojawiała. Zjawił się za to bartender, który przez najbliższą godzinę był główną i jedyną atrakcją na obiekcie, ponieważ orkiestra i DJ zdawali się mieć takie samo poczucie czasu, jak świeże małżeństwo. Po dłuższej chwili obsługa postanowiła interweniować i usadzić gości w wyznaczonych dla nich miejscach, racząc wszystkich winogronami i wodą mineralną, bo przecież nie należy zaczynać imprezy bez głównych gospodarzy. Po krótkim zamieszaniu, polegającym na szukaniu właściwego nazwiska na wizytówce, wszyscy zasiedli do stołu, skubiąc beznamiętnie winogrona.
Nie było dla nas zaskoczeniem, że cała ekipa (którą tak usilnie próbowała odwołać Marcelina) została porozrzucana po całej sali w ten sposób, żeby nie mieć ze sobą bezpośredniego kontaktu. Stoły były ułożone w literę "U" i każda znajoma para została przedzielona chociaż pięcioma nieznanymi sobie osobami z rodziny panny młodej i pana młodego.
Zabieg musiał być celowy i wiedzieliśmy co miał na celu.
Wiedzieliśmy też jednak, że zrobimy wszystko, żeby zmniejszyć dzielący nas dystans i pozamieniać się na siedzenia z osobami znajdującymi się bliżej.
Kolejną niespodzianka były błędy w nazwiskach. 
Jako osoba towarzysząca nie posiadałam wizytówki z imieniem i nazwiskiem, tylko bezosobową wersję dla osoby towarzyszącej, jednak w nazwisku Damiana "b" zostało zamienione na "p" i o ile można było zrzucić to na zwykłą pomyłkę i niedociągnięcie, wywołane zamieszaniem w związku z przybyciem tak dużej liczby gości, tak kolega Konrad dowiedział się, że jego prawidłowym imieniem jest Kondrad, nie mówiąc już o słownych wygibasach jakie następowały w przypadku imion i nazwisk zagranicznych. 



Młodzi weszli na salę półtorej godziny po naszym przybyciu, kiedy winogrona padły ofiarą wygłodniałej szarańczy i zostały z nich tylko gałązki, a mineralna płynęła rzeką po stołach, imitując alkohol dla tych, którzy z kieliszka pijają nawet herbatę.
Na twarzach młodej pary malowały się pozostałości po niedawnej kłótni i wymieniając z Damianem spojrzenia, ruszyliśmy z prezentem w stronę ustawiającej się do młodych kolejki.
Kiedy nadeszła nasza kolej, wręczyliśmy pakunek i kwiaty, życząc młodym szczęścia na nowej drodze życia.
- O, Paulina - powiedziała Marcelina tak, jakby moje imię było wulgaryzmem - To Ty jesteś w parze z Damianem. A zastanawiałam się z kim przyjedzie. 
- Ano ja. Piękna suknia, ładnie podkreśla figurę - rzuciłam komplementem i rybka złapała przynętę.
- Och, dziękuję. To Laurelle - odpowiedziała Marcelina tak, jakby znajomość projektantów sukien ślubnych była dla wszystkich bardzo oczywistą sprawą.
Pokiwałam ze zrozumieniem głową i biorąc partnera pod ramię, opuściliśmy kolejkę, robiąc miejsce pozostałym, chcącym wręczyć podarki gospodarzom.
W drodze do stolika doszedł nas znajomy, lecz nieco zagłuszony gwarem gości głos:
- Hej, ale czołg to raczej nie powinien mieć pedałów.
Po zlokalizowaniu źródła tej jakże dowcipnej uwagi, odkryliśmy że głos należał do jednej z druhen w orszaku panny młodej. Jej nieokrzesanego klona, a jednocześnie najlepszej przyjaciółki - Emilii. Wokół królowej żartu zgromadzone były inne różowe klony, których chichot powodował u mnie zgagę.
- Serio? Widziałaś nas już od kościoła i wymyśliłaś coś tak oklepanego? Co robiłaś przez ostatnią godzinę? Tak poza włażeniem w tyłek pannie młodej - odparł Damian z uśmiechem, który sugerowałby raczej czarujący komplement niż początek słownej walki.
- Co Wy tu odwalacie? Naprostowałeś się Damian? - rzuciła druhna, wyczuwając podstęp.
- Już ciepły pączek byłby lepszy - powiedziałam, ignorując pytanie landrynki.
- O, widzisz. Dużo bardziej mi się podoba. Albo tęczowy ptyś - dodał Damian - Jak już chcesz komuś jechać po wadze, albo orientacji, to musisz myśleć szybko i mieć riposty na poczekaniu. No wiesz, świeża bądź. Na weselu się nie odgrzewa starych kotletów. Inaczej przegapisz okazję - skwitował obiekt nieudanego ataku słownego, dodając - Bawcie się dobrze - i zostawiając zapowietrzone druhny w oparach swojej własnej frustracji.
- Nawet niezły tekst z tym czołgiem, jak na takie ameby - szepnęłam do Damiana, kiedy znaleźliśmy się poza zasięgiem uszu landrynek.
- Taki nawet całkiem, całkiem. Chyba zaczynają mieć wprawę - odparł mój partner i wróciliśmy do stołu.
Ta impreza się jeszcze nie zaczęła, a ja już wiedziałam, że przyjazd tutaj był bardzo dobrym pomysłem.

Po rosołku, roladzie i ciastku, które zostały skonsumowane w zupełnej ciszy (jeśli nie licząc typowego dla takiej imprezy hałasu), kiedy każdy myślał już tylko o tym jak tu się wymknąć na małą drzemkę, na scenie zawitała spóźniona oprawa muzyczna i przerwała sjestę.
- Musimy ustalić hasło na czerwony alarm - oświadczył Damian, kiedy orkiestra zaczęła rozstawiać sprzęt i szukać kabli.
- Że co? - spytałam, przyglądając się wędrującym na stół półmiskom z dziwnie wyglądającą zawartością.
- No wiesz. Hasło na ucieczkę z niekomfortowego położenia. Kiedy na przykład rozmowa z przypadkową osobą stanie się niewygodna, albo porwie Cię do tańca jakiś podpity wujek Zbigniew i zacznie obłapiać. Coś, co da drugiej osobie znać, że potrzebujesz się wydostać z obecnego położenia, albo że nie chcesz się w tym położeniu znaleźć. Coś dyskretnego, ale takiego, że od razu będziemy wiedzieć, że mamy się ratować z opresji.
- Najlepiej jeden wyraz.
- Najlepiej tak, bo go będzie można wplatać w części rozmowy, nie budząc niczyich podejrzeń.
- Sprytne.
- Mam wprawę. Jakiś pomysł?
- Banan - powiedziałam, jako że był to pierwszy owoc, który wpadł mi w oko, kiedy półmiski wylądowały już na stole.
- Może być.
- Poważnie?
- Tak, nada się. Pełno tu bananów.
- Trzeba zrobić coś, żeby dostać się bliżej reszty - powiedziałam, zerkając na oddalone od nas stoliki.
- Spokojnie. Ludzie zaczną pić, to im będzie wszystko jedno gdzie będą siedzieć, byle przed nimi znalazła się flaszka. Dostaniemy się tam.
Kiedy z głośników popłynęły pierwsze próbne dźwięki, do głowy przyszedł mi pewien pomysł.
- Damian.
- No?
- Mam pomysł.
- Oho. Znam to spojrzenie. Co kombinujesz?
- Na początku będzie pierwszy taniec młodej pary.
- No będzie. Ciekawe czy się młoda nie zabije o ten tren.
- Po pierwszym tańcu zazwyczaj ludzie też zaczynają tańczyć i to jest moment, w którym panna młoda jest proszona do tańca najczęściej. Potem już zajmuje się organizacją, biega na kuchnię, albo między stolikami i ciężko ją złapać, albo robi się bardzo zmęczona i odmawia.
- Ok. Załapałem. Chcesz zobaczyć czy mi odmówi.
- Teoretycznie jej nie wypada, przynajmniej nie teraz.
- Dobra, ale Ty bierzesz pana młodego.
- Jak muszę.
- Nie musisz, ale powinnaś.
- A potem zamiana.
- Zwolnij Szatanie. Nie chcemy, żeby nas wyrzucili już na początku, a ona już chodzi wkurzona. Ciekawe co się stało.
- Może fotograf nie potrafił uchwycić jej naturalnego piękna.
- Ten cynizm Cię kiedyś zabije.
- Coś musi - odparłam i zaczęłam przyglądać się jak młodzi ustawiają w kółeczku najbliższą rodzinę, sami lokując się w jego centrum. Po podłodze zaczęły sunąć obłoki sztucznego dymu, a przyciemnione światła w kolorze różu i błękitu sugerowały, że zaraz zostanie puszczona jakaś pościelówa.
Tak też się stało i już kilka minut później młoda para wirowała we mgle, tańcząc mieszanego walca do utworu "When a man loves a woman" - Michaela Boltona. Kiedy z oczu rodziców świeżo poślubionych zaczął lecieć wodospad łez, czego powodem mogła być zarówno niewypowiedziana radość, jak i smutek, ojciec oraz teść odbili wybrankę serca panu młodemu, który trafił w ramiona matki i teściowej. Potem nastąpiła wymiana między członkami rodziny i kiedy na parkiet wkroczyło więcej par, ruszyliśmy do ataku.
Pan młody nic do mnie nie miał (albo udawał, że nie miał) i zachował się bardzo przyzwoicie. Panna młoda nie chcąc łamać etykiety i czując silną potrzebę zachowania swojej opinii "dobrej i sympatycznej dziewczyny", również dała się poprosić do tańca, ale jej zbolała mina przebijała się przez maskę uśmiechu jak plamy z krwi przez ręcznik kuchenny. Miałam wrażenie, że było to najdłuższe kilka minut jej życia. Kto by pomyślał, że udawana sympatia potrafi tak męczyć.
Piosenka nie zdążyła dobiec końca, a reszta ekipy podłapała już nasz nikczemny plan i jedno po drugim zaczęło odbijać młodych jakby byli jedynymi ludźmi na świecie.
Ciekawe jak to jest tańczyć z kimś, o kim się mówiło za jego plecami, że nie powinien żyć, ponieważ psuje swoją osobą i wynaturzeniem estetykę ogółu.
No cóż, pewnie nigdy się nie dowiem, ale sądząc po minie panny młodej, nie jest to przyjemne doznanie.
- Myślisz, że ją teraz gryzą wyrzuty sumienia? - spytałam, patrząc jak kolejne osoby podchodzą do pary, tworząc nieforemny łańcuszek.
- Najpierw musiałaby mieć sumienie - odpowiedział Damian i doszło do mnie, że chłopak ma w pełni rację.
- Dla jasności. Wiesz, że nie tańczę najlepiej?
- Opinie są podzielone.
- To Cię nie powstrzyma przed wyciąganiem mnie na parkiet, gdzie będę wystawiona na spojrzenia ludzi, którzy mają coś takiego jak poczucie rytmu, zgadłam?
- Dokładnie.
- Tak myślałam...

Kiedy alkohol rozluźnił już członki części gości, rozpoczęliśmy migrację przez stoliki, stopniowo zbliżając się do naszej grupy docelowej i wymieniając karteczki na nowych stanowiskach. Część gości odmawiała zmiany miejsca, ale znaczącej większości nie robiło to żadnego znaczenia.
- Ja i tak nie znam tych ludzi - mówili o swoich sąsiadach - Chyba od panny młodej.
- Przecież my jesteśmy od panny młodej - poprawiały mężów kobiety.
- Tak? - pytali zdezorientowani, przesiadając się o kilka krzeseł dalej i słuchając wykładu o drzewie genealogicznym rodziny do trzech pokoleń wstecz.
- Ej Wy! - usłyszeliśmy z drugiego końca stołu, gdzie powoli aczkolwiek skutecznie odbywaliśmy swoją wędrówkę.
Właścicielem głosu był pomarszczony staruszek na wózku inwalidzkim, odziany w koszulę. Jego marynarka spoczywała na oparciu osobistego krzesła na kółkach.
- Tak Wy! - upewnił nas mężczyzna - Cho no tutaj!
- Słucham Pana - powiedział Damian, kiedy zbliżyliśmy się do machającego staruszka.
- Za tego "Pana" to dostaniesz w pysk młodzieńcze - odpowiedział mężczyzna i zanim Damian zdążył wydusić z siebie jakiekolwiek słowo, dodał - Na "Pan" to sobie możesz mówić do księdza jak Ci pozwoli. Ja jestem dziadek.
- Rozumiem, ale...
- Nie ma "ale". Wszyscy mi mówią dziadku. Na imię mam Zachary, rodzice mnie nie cierpieli chyba. No to przecież nie będę się czymś takim chwalił, nie? Dziadku mi mówcie.
- Dobrze... dziadku, ale to jest bardzo ładne imię. Naprawdę nie ma w nim nic złego - odpowiedziałam, będąc nieco zmieszana otwartością mężczyzny, ale jednocześnie pałając do niego jakąś niezrozumiałą sympatią.
- Miłe z Ciebie dziecko. Nieszczere, ale miłe. To imię to przekleństwo. Psu bym tak nie dał.
- No dobrze, a czemu nas Pan... znaczy dziadek wołał? - spytał Damian.
- No. Ty się pilnuj, bo już byś dostał w ucho. Ja widzę co robicie. Z tym podmienianiem miejsc.
- Ale to nic chyba złego. Po prostu przesiadamy się bliżej znajomych.
- A czy ja mówię, że złego? Bardzo dobrze robicie. Co będziecie siedzieć z bandą stetryczałych gamoni. A gdzie Was niesie?
- Widzi... dziadek tę dziewczynę w różowej sukience, obok tego chłopaka z dredami? Tam siedzą jedni - powiedział Damian, nachylając się do staruszka i wskazując mu upatrzone przez nas pozycje - Tam dalej w tej żółtej sukience przy kwiatach siedzą drudzy, i tam na samym końcu są jeszcze. Wszyscy zmierzamy tak bardziej na środek.
- Tak Was porozrzucała ta pinda w białym? Co za kretynka. Nic w głowie. Zero pomyślunku. Dobrze, że chociaż w cycki weszło.
- Sztuczne - odpowiedziałam szybciej, niż zdążyłam pomyśleć.
- Paulina! - upomniał mnie Damian, ale zanim zdążył powiedzieć coś więcej, człowiek-wózek przerwał mu, mówiąc:
- Cichej tam. Tak coś myślałem, że nie są prawdziwe. Za sztywne na prawdziwe. Ale to co, implanty jakieś ma? Takie worki z wodą w środku?
- Sylikon. O dwa rozmiary powiększała z tego co wiem.
- To ona zerówki miała wcześniej. Rozmiar łyżka. Wklęsłe. Żeby ani we łbie nie mieć, ani w cyckach, to już coś oznacza.
- No... także się przenosimy tam bliżej - dodał Damian, przerywając rozmowę o implantach panny młodej.
- I świetnie. Jak Wam załatwię tam miejsca, to mnie zabierzecie ze sobą?
- W sensie koło nas?
- No tak. Nie chcę siedzieć z tymi babami z koła gospodyń wiejskich, co im biust lata koło pępka i wszystko trzymają na gumkę. Ani z tymi capami, co mi się nawet napić nie dadzą. Ty wiesz, że oni mnie chcą odciąć od gorzoły?
- Nie...
- A, tak.
- A nie jest P... dziadek na jakiś lekach? - poprawił się szybko Damian.
- A Ty co, lekarz? Chcę się napić, to mi wolno. Pełnoletni jestem i mi nikt nie będzie dozował ile mam pić, a ile nie. Zdrowy jestem. To jak będzie? Bo my tu pitu, pitu, a czas leci.
- No pewnie, zabierzemy Pana ze sobą.
- Synek!
- Dziadka! Dziadka ze sobą zabierzemy - sprostował Damian.
- Niereformowalny ten Twój chłop - powiedział do mnie dziadek i zaczął kierować się w stronę wybranego przez nas stołu.
- Lubię go - powiedziałam do Damiana - Adoptujemy go?
- Wiesz kogo mi przypomina?
- Kogo?
- Twoją babcię.
- No, masz rację.
- Co tam szepczesz chłopcze? Nie nauczyli rodzice, że nieładnie obgadywać za czyimiś plecami? - spytał mężczyzna, obracając się do nas przodem.
- Nie, my nie obgadujemy - bronił się Damian - Ja tylko mówiłem, że Pan... dziadek! Dziadek znaczy mi kogoś przypomina, kogo znałem.
- Aha? A kogo?
- Moją babcię - odpowiedziałam - Też była taka bezpośrednia i kazała wszystkim do siebie mówić "babciu".
- Aaa. To mam nadzieję, że jest niezła szprycha. Zapoznasz mnie?
- Była szprycha, jak ktoś lubi dużo ciała.
- Oj nie kuś mnie, ja to tak lubię się wtulić w jednego cycucha, a drugim nakryć. I pod brodą miękko i w ucho ciepło. Umawiaj mnie.
- Nie da rady.
- Co? Zajęta?
- Nie. Nie żyje.
- O, to przykro mi. Wybacz mi, ja to czasem tak coś walnę bez sensu, to po prostu mnie wtedy opie*dol na czym świat stoi i cześć.
- Nic się nie stało. Moim zdaniem byście do siebie pasowali. Pod koniec życia też się poruszała na wózku.
- Coś sugerujesz?
- Nie, nie, tak tylko mówię.
- Ale nie spinaj się tak, bo Ci będzie za gorąco słońce. Dobra będzie tego. Ty, Kazimierz, zrób no młodym miejsce, idź tam do Irka na kielicha. Przesiadacie się - rozporządził dziadek i pięć minut później siedzieliśmy już razem, przy większej części znajomych. Problem z dotarciem miała tylko jedna para, która usiłowała przedrzeć się przez zaporę matek z dziećmi, niosąc ze sobą własną pociechę. 

Starości i druhny pojawiali się co jakiś czas przy stole, żeby upewnić się, że nikomu nie wysycha kieliszek. Dla dziadka był to idealny moment do flirtu i zaglądania różowemu zespołowi tam, gdzie dziadek lubił zaglądać najbardziej.
- Co za szczochy tu dają - komentował wózek-man, nadając piciu nowe znaczenie - Już by się postawili i dali coś porządnego.
- Whisky? - spytał Damian, odwracając swój kieliszek do góry dnem, co było dla starostów jasnym sygnałem o przerwie w piciu.
- Na przykład.
- Albo lepiej, Burbon.
- O i teraz gadasz jak człowiek. Burbon tak, jak najbardziej. A nie takie siki kolorowe.
- Za darmo jest, to się nie wybrzydza dziadku - wtrącił znajomy po drugiej stronie stołu.
- Jak za darmo dostaniesz w zęby, to też nie będziesz wybrzydzał? To jest brak szacunku dla gości po prostu.
Po sali przeszedł dźwięk uderzania łyżeczką o kieliszek, czym stojąca na środku panna młoda chciała zwrócić na siebie chwilową uwagę gości.
Ludzie wyciszyli się, przestali rozmawiać i zwrócili się w kierunku kobiety w bieli, która oświadczyła:
- Uprzejmie prosimy o schowanie telefonów komórkowych, aparatów i kamer, ponieważ mamy od tego kamerzystę.
- A pocałuj psa w nos! - odkrzyknął dziadek, czego panna młoda udawała, że nie słyszy.
- Dziękuję za uwagę - dodała i goście lekko zmieszani wrócili do rozmów.
- Co za matrona - dodał mężczyzna.
- Jak ja dziadka lubię - powiedział Damian, nie ukrywając uśmiechu.
- A to dobrze o Tobie świadczy. A to już nie pijesz? Też Ci te szczochy nie smakują?
- Nie, ja po prostu nie piję dużo.
- Masz rację. Z kobietą jesteś, to się musisz zachować. Ja jestem sam, to się mogę nażłopać. Może mi czucie w nogach wróci. Ale do tańca to byś ją mógł zaprosić.
- Przecież dopiero wróciliśmy z parkietu - zaprotestowałam, bo noc była jeszcze młoda, a podstępne zakwasy działały szybko.
- W Twoim wieku, to powinniście z niego w ogóle nie schodzić.
- O, popieram inicjatywę - wtrącił Damian, znajdując sojusznika.
- Męska solidarność - skwitowałam, obserwując jak dziadek obala kolejny kieliszek. W tym tempie mógł nie dotrzymać oczepin.
- Ale ja jestem feministą, jak najbardziej. Ja to nawet lubię jak mną kobitka czasem porządzi. Wiesz o co chodzi młody, nie? Też się tak bawicie?
- Jakie ładne banany położyli, żółte takie - podjęłam próbę ratowania Damiana z niezręcznej rozmowy.
- O właśnie. My zaraz wrócimy, fajna piosenka leci - podchwycił mój partner i wstał z miejsca.
- No w końcu coś się tyłki poderwały, ja nie wiem - rzucił dziadek, przenosząc się z rozmową na resztę grupy.
- Nie ma za co - powiedziałam, odchodząc od stolika.
- Już wiem kim chcę być jak będę w jego wieku - powiedział Damian.
- Takim dziadkiem?
- Takim samym, może trochę mniej napalonym.
- Czy my naprawdę mamy zamiar tańczyć do "Africa" od Toto? - spytałam, rozglądając się po parkiecie, na którym snuły się tylko trzy pary.
- No, jak już wstaliśmy.
- Świetnie...

Hasło "banan" pojawiało się w ciągu trwania imprezy jeszcze całą masę razy.
Kiedy jakiś podpity "wujek śliska ręka" trochę za bardzo dawał się ponosić na parkiecie, wystarczyło że zadawałam mu pytanie:
- Lubi pan banany? - bardzo głośno i wyraźnie i mogłam liczyć, że zostanę odbita i uratowana z opresji.
Jeśli ktoś zaczynał zadawać Damianowi niezręczne pytania, hasło "banan" magicznie teleportowało mnie obok niego, zazwyczaj ze sprawą niecierpiącą zwłoki.
Ktoś był natarczywy? Banan.
Nie mieliśmy ochoty tańczyć, czy rozmawiać z wybraną osobą? Banan.
Kroiło się na aferę? Banan.
Znajomi szybko podłapali sposób na problemy i na sali co jakiś czas odzywał się festiwal sałatki owocowej, wliczając w to kiwi, liczi i papaje.
Doszło nawet do tego, że kiedy ktoś używał nazwy owoców w rozmowie, zaczynaliśmy się zastanawiać czy nie potrzebuje pomocy. Mój pies podobnie reaguje na słowo "spacer'.


Panna młoda sprawiała wrażenie, jakby nie bawiła się zbyt dobrze na swojej własnej imprezie, a pan młody unikał kontaktu wzrokowego z żoną. Przestrzeń wokół nich tężała i zanosiło się na wybuch.
- Już się zdążyli pożreć? - zapytała Sonia.
- Ponoć Marcelina już zdążyła sobie nagrabić - odparła Baśka konspiracyjnym tonem.
- Czym?
- Ponoć królowa balu poszła w ślinę z bartenderem.
- Akurat.
- Jak rzucisz coś obsłudze, to Ci raczej wyśpiewają to samo.
- Przecież by nie była tak głupia, żeby na własnym ślubie się lizać z barmanem.
- A ja bym się nie zdziwił - przemówił dziadek, rozdrabniając sobie kotleta - Głupia krowa.
- A Pan dziadek to jest z rodziny panny młodej, czy pana młodego?
- Bez "pan". Ile razy mówić? Od młodego. Ojcem jego ojca jestem.
- Znaczy, że on jest wnuczkiem dla dziadka?
- No. Niestety mądrości to po mnie nie ma. Ja go trochę rozumiem, bo też młody byłem i po pasiekach latałem. Z wyglądu to ona jest nawet rura, tylko we łbie nic. Na takie to się tylko na chwilę przysiada, a nie się je ciągnie do ołtarza.
- Amen - odpowiedziała Baśka, dodając po chwili - A Pan nie będzie tańczył?
- Z tym pojazdem?
- A czemu nie? Co to, ludzie na wózkach nie tańczą?
- A co, chcesz dziadkowi na kolanach pojeździć? Bo ja to nie mam nic przeciwko.
- Nie no, może później. Mnie bardziej chodziło o kogoś w dziadkowym wieku. A ta pani co tam stoi sama i przyklaskuje tańczącym?
Wszyscy zgodnie odwrócili się w stronę parkietu, by obczaić kobietę na której spoczęło Baśkowe oko.
- A co ona za Rubika odstawia? - spytała Sara.
- Ta foka? A w życiu - skwitował dziadek. 
- No, ale dlaczego nie? Stoi samotnie, nie ma z kim tańczyć i klaszcze w rytm muzyki.
- Właśnie dlatego nie. Kto normalny tak robi?
- Może jak sobie popije to jest śmielsza i weselsza.
- Skarbie, ja całym sercem jestem za śmielszymi i weselszymi, ale z daleka poznam niemotę. Nie wpakuję się w lep - odparł mężczyzna i kobieta dalej była zmuszona krążyć po parkiecie solo.

Około 23:15 wybuchło zamieszanie przy toaletach, połączone z małą histerią. Okazało się, że jeden z gości sikał krwią i z minuty na minutę niepokojących zgłoszeń przybywało zarówno po damskiej, jak i męskiej stronie łazienek.
Para młoda została oskarżona o umyślne trucie gości, dolewanie czegoś do wódki, a nawet rozpylanie trucizny w powietrzu, za pomocą armatki do mgły.
Sprawa o ile ciekawa, szybko się wyjaśniła, kiedy obsługa przypomniała gościom co serwowane było do jedzenia kilka godzin temu.
Winowajcą okazały się buraczki i wszyscy wrócili w spokoju do konsumpcji. Nieliczni zwolennicy teorii spiskowych trwali w swoich założeniach długo, ale i oni musieli się poddać pod naporem mocnych argumentów i faktu, że nic więcej im nie dolegało.

Kiedy wybiła północ, nadeszła wiekopomna chwila, na którą czekały (prawie) wszystkie panny na wydaniu. Oczepiny. Złapanie welonu panny młodej jest bowiem oczywistą wróżbą szybkiego zamążpójścia.
Miałam zamiar bardzo agresywnie walczyć o ten kawałek firanki nie dlatego, że chciałam jak najszybciej wejść w skórę panny młodej, lecz dla samego faktu przechwycenia materiału. Duch rywalizacji jest czasem silniejszy niż rozsądek.
Byłam bardzo pewna siebie, do momentu kiedy na parkiet nie wkroczyła moja konkurencja. Szybko okazało się, że nie byłam tutaj największą samicą. Obawiałam się zwłaszcza jednej rywalki. Około metr osiemdziesiąt, waga ciężka, sukienka, która zakrywała niewiele. Kobiety było jeszcze więcej niż mnie i w bezpośrednim starciu miałabym małe szanse na przeżycie. Laska miała na czym siedzieć, czym oddychać i jeszcze zapas pomiędzy.
Spojrzałam niepewnie na rosnący tłumek i obliczając szybko swoje szanse, wyszło mi, że statystycznie ofiar będzie więcej niż po imprezie w basenie pełnym krokodyli. Mój kącik wsparcia nie dał mi się jednak wycofać, więc weszłam w tłum i postanowiłam walczyć, jakby to miała być ostatnia walka w moim życiu. DJ puścił wesołą muzyczkę, gwiazda wieczoru w białej sukni zasiadła na krześle, tyłem do nas i kiedy melodia się urwała, rzuciła welonem. To, co działo się potem było jak przebłyski z Wietnamu. Samice w amoku rozpychające się łokciami i drapiące tipsami po odsłoniętej skórze rywalek, depczące szpilkami po konkurencji i wydające z siebie okrzyk polującego sępa. Ujrzałam czyjś cień i zorientowałam się, że znalazłam się między jedną z druhen, a rozpędzonym King Kongiem. Zdążyłam uskoczyć właściwie w ostatniej chwili, ale Jagienka XXL zabrała ze sobą większą część walczących, jakby były tylko papierowymi girlandami. Dziewczyna była nie do zatrzymania. Próba walki z nią była jak szarża konna na pojazdy pancerne - bezcelowa. Ujrzałam nad sobą ręce, nogi i szybującą druhnę, która rozłożysta niczym jastrząb leciała w stronę leżącego na podłodze welonu. Bojowniczki nokautowały się, gryzły i szarpały za włosy. Żadnych reguł, zero jeńców. Przez głowę przebiegło mi tylko jedno słowo - "banan". Stwierdziłam wtedy, że wolę żyć i przybierając pozę żółwia na ziemi, czekałam na koniec weselnego MMA stylem dowolnym. Po chwili kotłowanina ustała i spod stosu ciał wysunęła się ręką, trzymająca welon niczym złoty znicz. Była to ręka druhny. Kobieta w różu została ogłoszona zwyciężczynią, ukoronowana zdobytym materiałem i posadzona na krześle dla wygranych. Podczas gdy reszta zbierała z podłogi swoje zwłoki, pozbawione życia, godności i kilku kości, ja wracałam już do swojego stołu.
- Jezus Maria, żyjesz? - spytał Damian, obserwując pobojowisko, na którym wciąż odpoczywało kilka panien.
- Tak, ale tylko dlatego, że postawiłam na obronę, nie na atak.
- Walczyłaś dzielnie. W życiu bym nie powiedział, że kobiety potrafią być takie agresywne. One walczyły jakby od tego zależało ich życie.
- Bo według nich zależy - wtrąciła Baśka - Przyjaciółka Marceliny złapała.
- Wiem, byłam tam - powiedziałam, sprawdzając stan mojej przygniecionej czyimś butem ręki - Przeleciała nade mną jak bocian. 
- Dobra kowboju, Twoja kolej - rzuciła Sonia do Damiana, widząc że miejsce panny młodej zajmuje już pan młody, miętosząc w dłoni swój krawat na gumce.
- Dobra, potrzymajcie to - odpowiedział mój partner, wręczając mi marynarkę i nastawiając się na utratę zębów.
Panowie ustawili się w ciasnej grupie w miejscu wyznaczonym przez wodzireja, który koordynował zabawę. Wszyscy pełni napięcia czekali na pauzę w muzyce. Usiadłam na krześle, ściskając marynarkę i zastanawiając się czy chłopak przeżyje zmasowany atak samców, ważących niejednokrotnie dwa razy więcej niż on. Jeśli kobiety mało się nie pozabijały, to co zrobią faceci żeby dotrzeć do złotego grala w postaci krawata?
Melodia ustała i mój puls również. Około jedenastu wielkich jak byki facetów (i kilka sztuk mniejszych osobników) rzuciło się do przodu na długo przed tym nim pan młody zdążył zorientować się w sytuacji i wyrzucić obiekt pożądania tłumu. Wodzirej nie był w stanie ich powstrzymać i kiedy młody w akcie samoobrony wyrzucił krawat najdalej jak potrafił, większość była już tuż przy jego krześle. Kilka ciał skończyło na parkiecie, kilka rąk wystrzeliło w górę, ktoś na samym końcu ogonka wyskoczył w powietrze i przechwycił krawat nim ten zdążył upaść na podłogę. 
Tym kimś okazał się Damian.
Fala wiwatów i wrzawa, jaka nastąpiła sekundę później z naszego stolika, skutecznie zagłuszyła wodzireja, chcącego ogłosić zwycięzcę. Hałas jakiego narobiliśmy był dużo potężniejszy od tego jakim "przyszłą pannę młodą" obdarowała jej świta, oraz orszak królowej bieli. Ludzie podskakiwali, cieszyli się i chodzili w kółko.
- Złapał! - darła mi się nad uchem Baśka, skutecznie paraliżując mi bębenki - Skurczybyk to złapał!
Nie mam pojęcia dlaczego zareagowaliśmy tak impulsywnie, ale radość zalała wszystkich jak lawa ludzkie wioski po erupcji wulkanu.
Damian nie dając jeszcze wiary w to, co się przed chwilą wydarzyło, stał na środku sali z krawatem na gumce w dłoni i przyglądał się oszalałej części sali.
Nie jestem też w stanie opisać emocji jakie malowały się na twarzy panny młodej i jej następczyni, ale były one przeciwne do tego co odczuwaliśmy my.
Kiedy wygrany oprzytomniał, wręczył krawat najdrobniejszemu chłopakowi jaki przystąpił do rywalizacji i oświadczył, że zrzeka się nagrody na rzecz tego młodego człowieka.
- Jesteś pewien kawalerze? - spytał zdziwiony wodzirej - To Ty go złapałeś.
- Ja się raczej nie wybieram do ołtarza, to niech młody skorzysta - oznajmił Damian i wrócił do stolika, gdzie został obskoczony, wyściskany i wytarmoszony jak ktoś, kto właśnie wygrał Tour de France, albo wrócił z wyprawy na księżyc.
- Zadusicie mnie! - wykrztusił z siebie i po chwili został oswobodzony, oraz obdarowany swoją własną marynarką.
- Jak tyś to zrobił? Wyskoczyłeś jak Michael Jordan! - ekscytowała się Sonia.
- Po cholerę żeś to oddał! - przekrzykiwała ją Baśka.
- A widziałaś z kim by teraz musiał siedzieć? - spytał Łukasz i wszyscy spojrzeli na "następców nowożeńców", usadowionych na krzesełkach. Tuż obok różowej druhny spoczywał teraz jakiś młody chłopak, któremu Damian wręczył złapany krawat. Na twarzy wygranego malowało się nieukrywane zadowolenie.
- Dokładnie. Żadne z nas nie byłoby tam szczęśliwe siedząc obok siebie, a patrzcie jak się chłopakowi micha cieszy. Poza tym, walczę dla zasady, nie dla nagród.
- Dobra, dobra. Ty byś widział przerażenie w oczach różowej jak to złapałeś. Oddałabym wszystkie pieniądze świata, żeby mieć to zdjęcie.
- No, ale czemu była przerażona? - spytał Łukasz - Co oni im teraz będą robić?
- Co Ty na wesela nie chodzisz? - odparłam, wskazując na zajęte krzesełka - Oni się teraz musza ładnie pocałować, zatańczyć i ewentualnie umówić na kawę czy coś, jeśli sobie wpadną w oko.
- No nieźle. I Ty zrezygnowałeś? Przecież to by było najlepsze co sobie można wyobrazić. Nie wiem czy panna młoda by nie zeszła przypadkiem - nakręciła się Baśka.
- Aż tak się nie poświęcę, wybacz mi - odparł Damian i usiedliśmy przy stole, próbując ochłonąć i podziwiać jak zwycięska druhna daje buziaka w policzek rozradowanemu chłopakowi, do którego tej nocy uśmiechnął się los.

- Wie Pan, że DNA banana jest bardzo zbliżone do ludzkiego DNA? - spytałam, utrzymując kontakt wzrokowy z Panem Ryszardem, który raczył mnie opowieściami o swoich byłych żonach (miał ich trzy), wnuczętach (miał ich jedenaście) i hobbistycznym składaniu modeli statków wojennych (zatrzymałam się na trzydziestu). Pan Ryszard od dłuższego czasu nie odchodził od naszego stolika i pomimo kontrataku dziadka, mężczyzna nie chciał odpuścić. Zapraszał mnie do tańca wielokrotnie, ale widząc co działo się z nim na parkiecie, byłam zmuszona za każdym razem odmawiać.
- Tak, to bardzo ciekawe. Pani jest naukowcem? - spytał Pan Ryszard, podpierając brodę na dłoni i patrząc mi głęboko w oczy.
- Nie, studentem - odparłam i z ulgą spojrzałam na zbliżającego się Damiana.
- Najmocniej przepraszam, że przeszkadzam, ale muszę na chwilę porwać Pana rozmówczynię. Wybaczy Pan - rzekł Damian, co dało mi szansę na ucieczkę. Wstałam od stołu i przepraszając "na moment", udałam się za Damianem na zewnątrz, gdzie palacze prowadzili żywą dyskusję o ostatnim meczu piłki nożnej.
- To już drugi bananowy alarm przy tym kolesiu. W końcu się zorientuje - rzekł mój partner, zerkając przez szybę do środka. Żadne z nas nie paliło, ale potrzebna była nam wymówka.
- A co ja mogę? Co wracam i go nie ma, to za chwilę znowu się pojawia. Sam tu nie przyszedł, gdzie jego osoba towarzysząca?
- Może ma go dość.
- Tylko dlaczego akurat do mnie się przykleił?
- Ewidentnie mu się podobasz.
- Jest pijany. Prawdopodobnie podoba mu się wszystko co jest w kiecce i nie ucieka.
- Nie wydaje mi się. Ty, patrz. Drzewko migdałowe - odparł nagle Damian, wpatrując się w (oświetloną nikłymi światłami lampek na baterie słoneczne) drogę.
- Gdzie Ty widzisz drzewko migdałowe? To zwykła tuja.
- Migdałowe Ci mówię.
- Co Ty ćpasz?
- A co tam pod nim siedzi?
- Jakaś para się całuje. Swoją drogą odważnie tak na mrozie.
- No właśnie. Migdałowe, bo się migdalą.
- Długo nad tym myślałeś? Przyznaj się.
- Chwilkę - odparł z uśmiechem Damian.
- Chodź, bo mi od tego suchara aż w ustach zaschło, poszedł już? - spytałam, obserwując jak Damian usiłuje przez szybę ocenić sytuację.
- Dalej siedzi. Wiesz co to oznacza?
- Parkiet... - odparłam, zdając sobie sprawę, że na zewnątrz zamarznę w tym stroju i moim jedynym ratunkiem jest zniknięcie mężczyźnie z oczu na parkiecie.
- Parkiet - potwierdził Damian i weszliśmy akurat jak "Przez twe oczy zielone" ustępowały "Shut Up and Dance". Cóż za ironia.

Kiedy wróciliśmy do stolika, Pana Ryszarda już przy nim nie było, a dziadek oświadczył nam, że "przegonił gnoja, bo się za bardzo napraszał".
- Dziękuję bardzo - odparłam, przyglądając się poczynaniom wodzireja i jego próbie zachęcenia ludzi do wzięcia udziału w zabawie pod tytułem "Ciurli ciurli".
- Patrzcie, młodzi się w końcu uaktywnili - rzekła Sonia, wskazując na młodą parę, zmierzającą na krzesełka, złączone oparciami na środku sali.
- Czyżby się już pogodzili? - spytał Łukasz, usiłując zlokalizować swoje sześcioletnie potomstwo w tłumie.
- A cholera ich wie. Całkiem możliwe.
- Widziałaś gdzieś Karolinę?
- Chyba poszła do łazienki z młodą - odparła Sara.
- A, to ok. 
- Spokojnie, tutaj Ci się nie zgubi. Jak jej nie ma, to biega gdzieś z innymi dzieciakami, wyluzuj ojciec.
- Dobra, dobra. Ona niby jest mądra, ale ostatnio wpadła na pomysł zjedzenia mydła, bo myślała, że będzie potem puszczała bańki przy pierdzeniu i one będą pachnieć.
- Ej, ale koncepcja była dobra - odparł Damian - Sam wpadałeś na takie pomysły w jej wieku.
- Koncepcja tak, ale w praktyce wyszedł jeden, wielki środek przeczyszczający - odparł młody ojciec - Przepraszam dziadku - dodał, widząc że mężczyzna je.
- A mnie to tam koło fujarki lata. Za moich czasów to się jedną ręką jadło, a drugą się podcierało - odparł dziadek, obgryzając kurczaka - A Ci co tam kombinują?
- Jakaś zabawa chyba będzie.
Na środku sali swoje miejsca zajmowało coraz więcej par, które siadały do siebie plecami. Wodzirej wręczył każdej osobie drewnianą łyżkę i oświadczył, że za błędnie udzieloną odpowiedź mają oni prawo klepnąć łyżką swojego partnera. Zabawa polegała na tym, że kiedy wodzirej zadawał pytanie i wyznaczał parę do odpowiedzi, to obydwie osoby musiały odpowiedzieć jednocześnie. Jeśli odpowiedzi się pokrywały - para zdobywała punkt, jeśli nie - okładała się łyżkami.
- To będzie ciekawe - powiedział Łukasz i faktycznie się na takie zapowiadało.
O ile zwykłe pary traktowały zabawę z przymrużeniem oka i bardziej głaskały się łyżkami, niż nimi okładały, tak Marcelina z Mateuszem (młoda para) traktowali sprawę bardzo poważnie i każda błędna odpowiedź spotykała się z nokautem chochlą do bigosu po głowie partnera.
Moment kulminacyjny nastąpił, kiedy wodzirej zapytał:
- Kto rządzi w Waszym domu? 
Wyznaczenie do odpowiedzi młodej pary było samobójstwem, ale niestety postronna osoba, zatrudniona na zabawę weselną, nie mogła o tym wiedzieć.
Zarówno Marcelina, jak i Mateusz zgodnie odpowiedzieli:
- Ja.
- Chyba żartujesz - żachnęła się Marcelina, szturchając młodego łyżką - To ja u nas rządzę. Ty byś beze mnie nic nie zrobił.
- No nie wygłupiaj się skarbie. To głowa rodziny podejmuje najważniejsze decyzje. Mąż jest tą głową, a żona tylko jego koroną - odpowiedział Mateusz, klepiąc drewienkiem głowę panny młodej.
Po sali rozeszło się przeciągłe "Uuuuu", które oznaczało świadomość gości, że pan młody za chwilę zostanie zdekapitowany niczym samiec modliszki po kopulacji.
- Słucham? - wycedziła Marcelina i sięgnęłam po winogrona, żeby mieć co przegryzać w trakcie seansu.
- Dobrze, dobrze - przerwał im wodzirej - Następne pytanie.
Marcelina powstrzymała go jednak ruchem ręki i kontynuowała:
- Przepraszam Cię bardzo. To Ty się oświadczyłeś mnie, czy ja Tobie?
Widowiskowy piruet drewnianą chochlą z finiszem na policzku pana młodego. Dyszka za styl.
- Ja Tobie - odparł Mateusz - I to jest dowód na to, że to facet musi wszystko robić.
Prawy sierpowy w podbródek. Proste, ale skuteczne.
- Nie, to jest dowód na to, że to ja wyraziłam zgodę, żeby za Ciebie wyjść. Bez tego by nas tu wszystkich nie było.
Chochla koło ucha.
- Przestań się zachowywać jak księżniczka.
Chochla między brwi.
- To Ty przestań się zachowywać jak dupek!
Chochla niebezpiecznie blisko oczu.
- Jakbym ja Cię nie poprosił o rękę, to byś była starą panną do końca życia.
Przyłożenie w skroń.
- Że niby co? Że nikt by mnie nie chciał? To ja Ciebie wzięłam z czystej litości.
Prosto w zęby.
- Ach tak?
Chochla.
- Ach tak!
Chochla.
W tym momencie panna młoda wstała i opuściła salę, wychodząc na zaplecze kuchenne, a pan młody, przypominając sobie, że patrzy na niego dwie setki ludzi, uśmiechnął się nieśmiało, westchnął "kobiety" i pobiegł za małżonką. 
- Go-rzko! Go-rzko - skandował dziadek, śmiejąc się w głos i klaszcząc w ręce.
- Szybko poszło - skwitował Łukasz.
- Do północy wytrzymali. Zakładałam, że szybciej pękną - oświadczyłam, obierając doniesione kulki z gałązki.
- Ja myślałem, że małżeństwo to się bardziej opiera na partnerstwie i wspieraniu się, niż na "rządzeniu" drugą osobą - wspomniał Damian - Ale z drugiej strony, co ja tam wiem.

Młodzi wrócili na salę po skończonej zabawie, która była dla wszystkich bolesna w oglądaniu. Nikt nie bawił się przy niej dobrze, a zamieszki ze strony małżonków zdezorientowały nawet wodzireja. Marcelina nie odzywała się do Mateusza, a Mateusz nie odzywał się do Marceliny, ale przynajmniej siedzieli obok siebie, więc można było nazwać to sukcesem.
- Wie ktoś gdzie wybył Łukasz? - spytała Karolina - Nie odbiera telefonu.
- Pewnie utknął na papierosku - odparła Baśka.
- Niunia, Ty się zaraz pójdziesz zdrzemnąć do kącika malucha, co? - spytała odlatującą córkę Karolina.
- Mhm - odpowiedziała ledwo przytomna sześciolatka - Ale potem wrócę. Tylko na chwilkę pójdę.
- No na chwilkę. Tam są bajki, zdrzemniesz się trochę i wrócisz jak odpoczniesz, zgoda? Tylko znajdziemy Twojego tatę, bo gdzieś przepadł.
- Przypilnujemy ją, a Ty idź go poszukaj jak chcesz - zaproponowałam i reszta poparła pomysł.
- Chodź do dziadka na kolanko - powiedział człowiek-wózek, ale dziewczynka spojrzała na niego niepewnie.
- Ona nie za bardzo ufa obcym. Zna dziadka za krótko - odpowiedziała Karolina i odeszła od stołu na poszukiwania swojego męża.
- Dziwne, dzieci się mnie zazwyczaj nie boją - odparł dziadek.
- Chodź młoda, bo się zaraz przewrócisz ze zmęczenia - powiedział Damian i dziewczynka okrążyła stół, żeby wpaść w ramiona chłopaka i usiąść mu na kolanach.
- Zimno Ci? - spytał Damian.
- Trochę - odpowiedziała Kasia, więc została zawinięta w burrito z Damianowej marynarki, miętosząc w rączkach pozgniataną w kostkę serwetkę.
- Co tam kreujesz? - spytałam, widząc że dziewczynka rozkłada i składa serwetkę jakimś dziwnym schematem.
- Próbuję zrobić taki statek. Mama mi pokazywała jak, ale zapomniałam i umiem do połowy.
- Pokazać Ci jak jest dalej? - spytał Damian i Kasia, powtarzając ruchy dorosłego, złożyła mały, prosty okręcik, który jednak ulegał szybkiemu rozwinięciu do formy pierwotnej przez miękkość materiału, z jakiego został stworzony.
- Damian? - powiedziała dziewczynka o półprzymkniętych powiekach.
- No?
- A co Ty masz na szyi?
- A co mam na szyi?
- Taki różowy zygzak Ci tu idzie.
- A, to. To jest blizna.
- A skąd ją masz?
- Znalazłem w chrupkach - odparł Damian, co wywołało u dziewczynki niekontrolowany chichot.
- Nieprawda. To nie jest jak tatuaże w chrupkach. To jest prawdziwe. Mogę dotknąć? - spytała.
- A nie boisz się, że Cię ugryzie?
- Nie! - zaśmiała się Kasia.
- No to możesz, jak jesteś odważna.
Dziewczynka przejechała delikatnie paluszkami po szyi starszego kolegi i spytała:
- To skąd ją masz? Ale tak naprawdę.
- Jak byłem młodszy, to miałem wypadek.
- A masz więcej takich?
- Mam ich pełno.
- No co Ty! - ożywiła się Kasia - Ale super. Ja mam tylko takie małe. Na kolanie jak się przewróciłam na szkło i na łokciu, ale nie wiem skąd jest ta na łokciu. Twoja jest fajniejsza.
- Podobają Ci się blizny?
- Blizny są super. Są jak tatuaże, tylko takie z dziwnymi wzorkami i skóra je sama robi - odparła dziewczynka i skradła tym moje serce.

Rodzice Kasi przyszli chwilę później. Łukasz został odnaleziony przy innym stole, z którym próbował wynegocjować zamianę frytek na kulki ziemniaczane, co mu się udało, więc przed nami wylądowała wielka miska smażonych na głębokim tłuszczu kuleczek.
- O, tak - rzekła Sonia - Miażdżyca moja kochana. Jesteś wielki chłopie.
- Ale żeby mi coś zostało jak wrócę - odparł Łukasz, widząc łakome spojrzenie Soni i mój wędrujący w stronę kulek widelec.
- Ona zasnęła? - spytała Karolina, widząc swoje dziecko owinięte jak gwiazdkowy prezent, smacznie drzemiące na kolanach kolegi.
- No zmęczona była i padła - powiedział szeptem Damian, jakby wszechobecny hałas i głośna muzyka nie istniały - Zaniesiemy ją może, nie? Po co ją budzić jak już śpi.
- Dobra, a marynarka?
- Ja nie wiem czy są tam jakieś koce w tej sali, niech w niej zostanie bo Wam się przeziębi jeszcze - odparł Damian i cała czwórka zniknęła na chwilę za drzwiami małej sali, przeznaczonej dla wymęczonych zamieszaniem dzieci.
- Dobra Krycha - rzekła Baśka, patrząc mi w oczy - Ty pół miski i ja pół miski, zanim wróci Loki.
- Nie zdążymy - odpowiedziałam, widząc miskę wielkości dwóch bochenków chleba.
- Więcej wiary w siebie, mniej gadania!
- Idź na całość! Idź na całość! - zaczął nas wspomagać kołczer, którego imienia nie wolno wymawiać (ekhem Zachary) i podeszliśmy do zadania bardzo profesjonalnie, wciągając jedną kulkę za drugą, aż nie zrobiło nam się słabo.
Całej miski nie udało nam się opracować, ale w niewyjaśnionych okolicznościach zniknęła jej większa połowa.

- Jaki ja jestem napchany - jęczał Damian, wzdychając do potraw, które właśnie zostały wniesione, a na które w naszych żołądkach nie było już ani trochę miejsca - Nie dam rady już nic... o, ciastko z kremem.
- Przestań, proszę to zabrać - powiedziałam, robiąc wszystko, żeby tylko nie spoglądać na jedzenie.
- Chodź, jedno na pół. Ja całego nie dam rady.
- Zapomnij, ja odpadam.
- Sonia? - spytał z nadzieją w głosie Damian.
- Nie.
- Łukasz?
- Sorry stary, ja już czuję jak mi się guziki odciskają na bębnie.
- Ja z Tobą zjem na pół. Cienkie cipcie - ożywił się dziadek, który wyrwał się właśnie ze swojej trzeciej mikro drzemki. Gość nie potrzebował do tego żadnych specjalnych pokoi. Po prostu raz na jakiś czas opuszczał głowę, udawał się w objęcia Morfeusza, a po pół godzinie budził się jak nowo narodzony i był gotowy do dalszego świętowania. Zazdrościłam mu trochę tego systemu.
- Dziękuję - odparł Damian - Na dziadka to zawsze można liczyć.
- Huragan na drugiej - powiedziała konspiracyjnie Sara i kątem oka zauważyłam zbliżającą się do nas białą chmurę materiału.
- I jak tam? - spytała Marcelina z najmniej szczerym, ale jednocześnie najszerszym uśmiechem, jaki kiedykolwiek widziałam. Byłam pod wrażeniem.
- Dobrze się bawicie? - dodała.
- Świetnie - odparł Łukasz - Pycha jedzenie, bardzo przyjemna atmosfera.
- To cieszę się bardzo. Dziadku, może już pójdziemy? Na pewno jesteś zmęczony.
- A co ja dziecko, żebyś mi mówiła kiedy jestem zmęczony?
- Nie, ale tak siedzisz już tyle czasu... wśród młodych.
- I mam tu bardzo doborowe towarzystwo. Co, mam wśród tych zniedołężniałych staruchów siedzieć, żeby mi resztę życia zatruli? Tu mi wygodnie.
- Oj dziadku - przyciszyła głos Marcelina - A nie pomyślałeś, że może młodzi wolą posiedzieć w swoim własnym towarzystwie, a tylko przez to, że są dobrze wychowani nie zwracają Ci uwagi, że im przeszkadzasz?
- Ale jakie przeszkadzasz? - moje słowa były szybsze niż myśl - Absolutnie, w żadnym wypadku.
- Dziadek zostaje z nami, dopóki nas dziadek nie będzie miał dość - dodała Baśka.
- No ja już mam z dziadkiem umowę odnośnie ciastka, także... - wtrącił Damian. Im więcej głosów sprzeciwu odzywało się przy stole, tym więcej iskier miotały oczy panny młodej i tym szerszy stawał się uśmiech staruszka.
- Widzisz? Oni mnie tu cenią. Nie tak jak niektórzy - odpowiedział dziadek - A teraz przepadnij.
- Ale dziadku...
- No już, sio, sio. Idź tam się czymś zajmij, a mną się nie przejmuj.
- No dobrze - odparła Marcelina, siląc się na uśmiech - To ja przyjdę później.
- Najlepiej wcale - skwitował dziadek i wrócił do połówki swojego ciastka.

- Jaka dziwna koncepcja jajka - rzekł Łukasz, dłubiąc w jajku nafaszerowanym kawiorem.
- Jajko w środku jajka - dodał Damian, oglądając swój posiłek z każdej strony.
- Tak śmiesznie pyka, nie?
- Ale jak oni to wsadzili do środka? Patrz, nie ma żadnej dziurki, ani nacięcia, a jak przetniesz, to normalnie w środku ikra.
- To musieli strzykawką.
- Ale jak, jak tam było żółtko? Chyba, że zrobili na miękko, strzykawką wyciągnęli jeszcze płynne żółtko i wstrzyknęli tam wtedy ten kawior.
- No nie wiem jak to można inaczej zrobić, słuchaj.
- Czy oni naprawdę mają rozkminę o czymś, co wyszło z kurzego i rybiego tyłka? - zastanawiała się na głos Baśka.
- To są faceci, daj im się pobawić jajkami - odpowiedziałam, sama zachodząc w głowę jak to jest w ogóle fizycznie możliwe.

Koło godziny drugiej, gdzie polegli na polu bitwy leżeli już pod stołami, nucąc "Kawiarenki", wodzirej zaczął zbierać ludzi do walki o krzesełka. Młoda para zdążyła pokłócić się od ostatniej awantury już dwa razy. Pierwsza afera była o zachowanie dziadka pana młodego, na które Mateusz nie miał specjalnie wpływu, a druga opierała się na tym, że państwo młodzi powinni mieć równe zadania w bardzo ważnym momencie uroczystości, jakim było krojenie tortu weselnego. Panna młoda upierała się, że prowadzenie jej ręki przez męża (wspólne krojenie), albo tylko trzymanie talerzyków, podczas kiedy to on będzie kroił tort jest zwykłym zniesławieniem i obrazą jej majestatu.
- Zaraz wracam, muszę zlokalizować łazienkę - odparł Damian, opuszczając "Trudne sprawy" i "Kuchenne rewolucje" w jednym.
Byłam tak pochłonięta dramą przy torcie i obserwowaniem kto zaraz usunie komuś jedynki butem w walce o krzesełka, że nawet nie zwróciłam uwagi na długą nieobecność mojego partnera. Kiedy pierwsza runda zakończyła się bezkrwawo, a "Zenek zwinna rąsia" zatrzymał się krzesełkiem na schodach wyjściowych, sprawdziłam telefon. Tak na wszelki wypadek.
Ujrzałam w nim kilka wiadomości od Damiana.




Zaczęłam się śmiać. Wiem, że nie powinnam, ale mój chichot podchwyciła nawet Sonia, która znalazła się za moimi plecami, by móc czytać nadchodzące wiadomości.




Otarłam łzy, które zaczęły płynąć z moich umęczonych śmiechem oczu i zabierając zwijającą się Sonię ze sobą, ruszyłyśmy ku toaletom. Minęłyśmy drzwi oznaczone kółeczkiem i ku zdziwieniu wychodzących panów, skierowałyśmy się do tych, oznaczonych trójkącikiem. Odnalazłyśmy trzecią kabinę od lewej i stwierdzając, że drzwi faktycznie nie mają zamiaru się otworzyć, wróciłyśmy na salę, dławiąc się ze śmiechu i szukając jakiejkolwiek pomocy w postaci personelu.



Obsługa znajdowała się jednak za drzwiami zatrzaśniętymi bardziej niż te za którymi utknął Damian, do tego oznaczonymi tabliczką "Tylko dla personelu". Na nic było moje wołanie o pomoc i uderzanie w drzwi. Albo w środku nie było nikogo, albo ten ktoś bardzo chciał, żeby wszyscy tak twierdzili. Wysłałam Sonię na poszukiwania kelnera, albo kogokolwiek pracującego na tym obiekcie, a sama zrobiłam szybki przemarsz po sali w poszukiwaniu nożyka do masła. Miałam pewien plan odnośnie tego zamka.



Sprawa była bardzo prosta. W moich drzwiach łazienkowych miałam kiedyś ten sam model zamka, który również lubił się się zacinać. Można było otworzyć go od zewnątrz za pomocą czegoś metalowego, stosunkowo płaskiego i wytrzymałego. Nóż do masła nadawał się do tych celów idealnie.






Zawsze zostawała jeszcze opcja wyważenia drzwi. Skoro otwierały się do zewnątrz, trzeba to było zrobić od wewnątrz i chociaż ja z naszej dwójki bardziej nadawałam się anatomicznie na tarana, to mogło być jedyne wyjście dla Damiana. Zlokalizowałam nożyk i ruszyłam z nim w kierunku toalet.


Liczyła się każda minuta. Weszłam do męskich toalet, dzierżąc w dłoni nóż do masła, jak jakiś niespełniony psychopata amator, który ma zamiar odegrać scenę ze "Lśnienia". Nikt mnie jednak nie zatrzymał, mimo że minęłam po drodze kilku panów. Widocznie był to tutaj normalny widok.
- Damian, jesteś tam? - spytałam przy trzecich drzwiach.
- A gdzie mam być?
- Słuchaj, postaram się ten zamek otworzyć od mojej strony, ale odsuń się od drzwi w razie czego.
- Czy Ty chcesz je wysadzić?
- Chętnie, ale nie mam czym, to w piromaniaka będę musiała się pobawić później. Póki co, daj mi się poczuć ślusarzem.
- Ok.
Wsadziłam nóż w poziomą rysę zamka i zaczęłam siłować się z mechanizmem. Mijali mnie ludzie i spoglądając niepewnie na moje narzędzie, udawali się do sąsiednich kabin.
- Musiałeś wybrać akurat tę jedną kabinę, która się zacina? Wyglądam jakbym się próbowała komuś włamać na klop.
- No przepraszam Cię, ale rozmawiałem z tym zamkiem i tego nie było w umowie - zaśmiał się Damian.
Po dłuższych zmaganiach udało mi się uwolnić partnera z celi gazowej jeszcze przed wybuchem bomby i opuścić zagrożony teren. W drodze powrotnej spotkaliśmy Sonię, rozmawiającą za pomocą silnej gestykulacji z kelnerem.
- O, a ja przyprowadziłam pomoc - powiedziała, widząc nas w przejściu.
- No już nie będzie potrzebna. Otwarłam - rzekłam, odkładając nożyk na tacę z brudnymi naczyniami - Tylko można tam dać jakąś kartkę, że się zacina zamek, bo zaraz tam znowu ktoś utknie.
- Zajmiemy się tym - odparł kelner i skierował się na kuchnię.
Nie zajęli się. Kilka godzin później otwierałam ten sam zamek, tym samym nożykiem, tylko tym razem w towarzystwie widowni.

Kiedy wróciliśmy na salę, wodzirej zbierał właśnie zespoły na damskie i męskie przeciąganie liny.
Musiałam.
Przypadkowo znalazłam się w drużynie razem z czołgiem Jagienką, więc nasze rywalki czekała porażka już na starcie. Szanse były bardzo nierówne i przeciwny team przeleciał nad linią graniczną jak szmaciane lalki. To było szybowanie w stylu druhny chcącej zdobyć welon. Kiedy posypały się jak domino na podłodze, zrobiło mi się ich autentycznie żal. Pomimo wyszorowania parkietu sukienkami, nikomu nic się jednak nie stało i laski szybko pozbierały się z podłogi.
U Panów pojedynek był bardziej wyrównany i mocowali się oni ze sobą znacznie dłużej. W końcu jeden z zespołów puścił linę i pozwolił drużynie przeciwnej odstawić końcową scenę z "Rzepki" Tuwima. Było to nieczyste zagranie i drużyna została zdyskwalifikowana, ale do końca trwania igrzysk twierdziła, że "było warto".

Podczas kiedy goście krzyczeli w stronę młodej pary "Gorzko", oraz "Ona temu winna", Marcelina i Mateusz zastanawiali się nad tym czy powinni zasłaniać się podczas pocałunków w obronie swojej prywatności, czy raczej robić to otwarcie i pokazać światu jak bardzo się kochają.
Kiedy okazało się, że z kelnerkami pan młody nie miał takich dylematów, panna młoda przybiła mu żółwika z nosem i wybiegła razem z orszakiem druhen na zewnątrz. Czy były to tylko plotki, czy pan młody również dopuścił się zdrady jeszcze w dniu ślubu, nigdy nie zostało wyjaśnione.

Jest kilka rzeczy, które uważam, że powinien zobaczyć każdy człowiek, a które wydarzyły się na tym weselu:
  • panna młoda, lądująca rękami w galaretce przez naderwany obcas własnych butów,
  • dziadek, usiłujący jechać na wstecznym do toalety, ponieważ jak twierdził, jadąc normalnie, po alkoholu rozdwajał mu się obraz,
  • wujek Bolek, tańczący ze statywem na mikrofon i mówiący mu, że tylko on go rozumie,
  • dwie znajome, uprowadzone przez pijanych i rozkołysanych starszych panów ze stolika, krzyczące do swoich pokładających się ze śmiechu facetów "liczi!" i "kiwi!" na zmianę,
  • Trzeźwy Damian z zalanym w trupa Łukaszem, śpiewający z głębi swoich płuc "Some Nights" od Fun w konkursowym karaoke, gdzie Łukasz nie był w stanie nadążyć za przewijającym się tekstem (o ile go w ogóle widział), więc wyszło raczej "Rap God" Eminema. Liczą się chęci. "Superheroes" - The Script, w wykonaniu moim, Soni i Karoliny też zalatywało bardziej "Fireflies" - Owl City. Swoją drogą ważna sugestia: nigdy nie wybierajcie piosenki, która przekracza Wasze zdolności motoryczne, czy lingwistyczne. Przez kilka minut na scenie stali ludzie, którzy śpiewali "Bleeding Out" - Imagine Dragons, a ja zastanawiałam się czemu ten hymn Niemiec ma taką dziwną linię melodyczną.
Jak też wiele innych, które zdarzają się kiedy na duże zagęszczenie ludzi w jednym pomieszczeniu przypada jeszcze większe zagęszczenie procentów w spożywanych przez nich trunkach. 
- Na zewnątrz ktoś się wyzywa od ku*asów - odparł podekscytowany Damian, podchodząc do naszego stolika i dzierżąc w dłoni tackę z malutkimi pączkami - Idziemy?
- To nawet nie jest pytanie - odpowiedziałam, zbierając się z krzesła - Tylko wezmę ciastko na drogę.
Rzucającymi wyrazy na "k", "ch", "p", oraz pozostałe litery alfabetu byli dwaj starsi bracia panny młodej, którzy kłócili się i godzili na tej imprezie częściej niż młoda para. Widocznie to u nich rodzinne.
Tym razem zapowiadało się jednak na mordobicie. Bracia obrażali nawzajem swoje dziewczyny i nazywali je kobietami lekkich obyczajów, co powodowało narastające napięcie i porzucanie górnej części odzienia przez obu panów. Dla rywala miało być to podobnym sygnałem, co u kogutów stroszenie piór.
Konflikt został zażegnany, a panowie ponownie odziani w koszule. Przez jakiś czas rodzeństwo musiało być rozdzielone na dwa przeciwległe rogi sali, ale w wyniku rozmowy z panną młodą, czy też przetworzenia informacji o braku dziewczyny u któregokolwiek z nich, doszło do porozumienia i zakopania topora wojennego, przynajmniej na chwilę.

- To jak długo się znacie? - spytał dziadek, który po skończonym wywiadzie z Sonią i Sarą, przeszedł do mnie i Damiana. Nieprzytomny Łukasz był raczej słabym materiałem do analizy.
- Będzie dobrych kilka lat. Może dziesięć? Nie liczyłem - odparł Damian.
- Ja bym powiedziała, że z siedem - dodałam od siebie, kalkulując w głowie miesiące i wiedząc jednocześnie, że nie jestem w stanie zapamiętać nawet daty własnych urodzin.
- Szmat czasu - rzucił staruszek.
- Tak się wydaje, ale tak naprawdę to czas leci bardzo szybko - odpowiedział Damian, cały czas próbując rozgryźć zagadkę magicznego jajka z kawiorem na swoim talerzu.
- To jak długo jesteście razem? - zapytał dziadek i nasze oczy wylądowały na staruszku.
- Nie, my nie jesteśmy parą - odparłam, obserwując jak na twarzy dziadka pojawia się zaskoczenie.
- Nie? - spytał z niedowierzaniem.
- Nie - odparł Damian, kręcąc nieśmiało głową dla potwierdzenia swoich słów.
- Tyle czasu i jeszcze się nie spiknęliście? Młodsi już nie będziecie.
- To nie zależy od czasu - powiedział zgodnie z prawdą Damian.
- A od czego? Co, brakuje jej czego? - rzucił człowiek na kółkach i poczułam się dość niezręcznie.
- Nie, absolutnie nie. To nie o to chodzi - zaczął się bronić Damian i zaczęłam się zastanawiać czy nie użyć bananowego hasła awaryjnego. Nie miało to jednak większego sensu. Dziadek siedział przy nas cały czas i było wysoce prawdopodobne, że wróci do przerwanej rozmowy.
- A co, to ona Cię nie chce?
- Nie w tym rzecz - podjęłam temat, kiedy do naszego stolika, pomimo odwróconych kieliszków (mojego i Damiana), podeszły druhny z wódką, rozglądając się po stole w poszukiwaniu pustego szkła.
- Temu Panu już nie lejcie - uprzedziła dziewczyny Karolina, zasłaniając kieliszek męża dłonią.
- Ale kochaanieee, tszba - wyseplenił Łukasz.
- Tobie już wystarczy, naprawdę dziękujemy - kontynuowała Karolina.
- To w czym rzecz? - podjął ponownie dziadek - Wybaczcie, jestem wścibski, ale ani trochę nie jest mi z tego powodu głupio i będę drążył aż się nie dowiem, bo to dla mnie niepojęte.
- On jest gejeeem, woli chopców - odpowiedział bez krępacji Łukasz, zanim Karolina zdążyła go szturchnąć łokciem - Ale o co szi chozi - bełkotał do żony - Normalna szpr... sprawa.
- Dzięki stary - powiedział Damian bez cienia wyrzutu.
- Drobnostka - odparł Łukasz, klepiąc się po ramieniu w ramach autoaprobaty.
- Jezus Maria - rzuciła jedna z druhen, łapiąc się za serce - Fujka. A Ty jesteś lesbijką? - spytała, patrząc w moją stronę.
- Hugokopterem - odparłam, popijając soczek.
Zdziwiło mnie ich zaskoczenie. Byłam przekonana, że Marcelina podzieliła się tą informacją już z całą swoją świtą. Wychodziło jednak na to, że albo zapomniała, albo laski nie ogarnęły o którego człowieka chodzi.
- Polałyście już? To spie*dalać. To rozmowa prywatna - odpowiedział dziadek, nokautując dziewczyny przeszywającym spojrzeniem.
- Jak Pan się odzywa w towarzystwie dam? - spytała jedna z nich.
- Po pierwsze, jestem dziadek, a nie jakiś "pan", po drugie, damom przy stoliku to nie przeszkadza, po trzecie, nie widzę żadnych innych - dodał i oburzone druhny przeszły do dalszych stolików, oglądając się za siebie i podszeptując coś sobie co jakiś czas.
- Prawda to? - spytał dziadek, patrząc Damianowi w oczy.
- A to coś zmienia?
- Dla mnie nic, ale przyznam, że wiele wyjaśnia.
- Cieszę się.
- Miałem kiedyś kumpla, który też był gejem. W wojsku nie miał życia, bo i kiedyś też z tym było trudniej. Ludzie byli jeszcze gorszymi ch*jami niż teraz. Te wszystkie koszmarne i wybujałe rzeczy, które o nim mówili... gówno prawda. Wszystko można było o kant tyłka roztrzaskać. Jak się ma serce gdzie trzeba, to się można ru*hać z kim się chce i ludziom ch*ja do tego. A Ty masz serce gdzie trzeba, tak mi się wydaje - oświadczył dziadek i nieco nas zdziwiło jego stanowisko w tej sprawie. Zazwyczaj starsi ludzie byli dość radykalni i mieli swoje własne, wyrobione latami nietolerancji poglądy, których zazwyczaj nie dało się zmienić.
- Uwaga, przejściowe zachmurzenie - oświadczyła Sonia i wiedzieliśmy już kogo niesie w kierunku naszego stołu, który stał się chyba najczęściej odwiedzanym przez pannę młodą i jej świtę zakątkiem sali.
- Dziadku, ja jednak nalegam żebyś usiadł przy stole z rodziną - powiedziała bez ogródek Marcelina, zatrzymując się przy nas.
- Chyba nie masz na myśli siebie.
- No wiesz, jestem jednak żoną Twojego wnuka.
- Na papierze.
- Czyli prawnie. Czemu nie chcesz się bawić z rodziną? Może widzisz ich ostatni raz. Nie jesteś już najmłodszy, a następnego wesela możesz się szybko nie doczekać.
- Patrzcie ją, będzie mi wiek wypominać. Jeszcze zatańczę na Waszym pogrzebie!
- Dziadku, nie obraź się i Wy się też nie obraźcie, ale uważam, że to nie jest dla Ciebie dobre towarzystwo.
- A to niby czemu nie?
- Oni Cię deprawują.
- To ja mam zamiar ich deprawować.
- Nalegam, żebyś wrócił na swoje dawne miejsce.
- Mojego wnuka może sobie owinęłaś wokół palca, ale ze mną Ci ten numer nie przejdzie. Za stary na to jestem.
- Ku*wa mać!
- Nie wzywaj swojej matki, bo jeszcze weźmie i przyjdzie - odpowiedział dziadek i nie wiem czy bardziej byliśmy zaskoczeni nagłą zmianą zachowania Marceliny, czy ripostą kółko-mana.
- Chciałam być miła. Naprawdę chciałam, ale z Tobą się nie da. Masz coś do mnie od samego początku.
- Nie jestem zniedołężniały, a traktujecie mnie oboje jak mebel, który można przestawiać gdzie się chce. Myślisz, że nie widzę jak go sobie owinęłaś i robisz wszystko, żeby przejąć moje mieszkanie, a mnie oddać do jakiegoś przytułku dla starych cepów? Niedoczekanie Twoje.
- Ale dziadku. Po pierwsze to bardzo dobry i renomowany dom dla starszych osób, a po drugie miałbyś towarzystwo w swoim wieku. Nie możesz się kręcić koło młodzieniaszków i udawać, że masz dwadzieścia lat. Czas leci.
- Każdy ma tyle, na ile się czuje. A tutaj mi wygodnie i przynajmniej traktują mnie jak dorosłego człowieka, a nie jak niemowlaka.
- Jesteś niemożliwy. Nie będę się denerwować w jednym z najważniejszych dni w moim życiu, ale chcę, żebyś wiedział, że ja i tak dopnę swego. Możemy to zrobić po dobroci, albo przemocą - wycedziła Marcelina.
- Goń się sikso - odparował dziadek.
- Twój wnuk się o tym dowie i raczej mu się to nie spodoba.
- Lepiej mu opowiedz więcej o sobie, bo to dużo ciekawsze niż słuchanie o mnie.
- Pożałujesz, zobaczysz - zakończyła rozmowę panna młoda i odeszła pingwinim krokiem, wywołanym zbyt obcisłą syreną, w stronę swojego stołu.
- I pokazała pazurki - rzekła Baśka.
- Aż mam ochotę dziadka zabrać ze sobą - powiedziałam, bo autentycznie zrobiło mi się człowieka szkoda.
- Ja bardzo chętnie, ale cały dom by mi rozkradli. Banda sępów. To trzeba cały czas pilnować. Przecież jak ja tylko zamknę oczy, to to wszystko zostanie rozszarpane między nich wszystkich.
- No, ale przecież do tego tak szybko nie dojdzie - odparła Sonia.
- A gdzie tam - uśmiechnął się dziadek - Ja się nigdzie nie wybieram. Niech się męczą. Banda fajfusów.

Podczas kiedy ja obrabiałam "sałatki z ośmiu kontynentów" - wiem, że kontynentów jest siedem, ale może twórcy liczyli też Atlantydę, Damian został uprowadzony przez pewną kobietę w przedziale wiekowym 60-80, która sięgała mu tylko do połowy torsu i była wielbicielką wolnego tańca (mniej więcej tak wolnego jak obroty ziemi) do szybkich piosenek. Nie puszczała mojego partnera już od dobrych trzech utworów, a zawędrowali tiptopami tak daleko od stołu, że nie byłam w stanie usłyszeć ewentualnego hasła awaryjnego. Patrząc na oczy głodnego szczeniaka, którymi obdarowywał mnie Damian, wyczuwałam jednak, że potrzebuje pomocy.
- Dobra - powiedziałam wstając od stołu - Czas go odbić.
- Powodzenia, przyssała się do niego jak glonojad do szyby - odparła Sonia, wydłubując fetę z sałatki.
Przeciskając się przez tłum, pląsający do "Wake Me Up Before You Go Go" - Wham!, przedostałam się do pary docelowej i prosząc Damiana w "ważnej sprawie", uwolniłam go z rąk niewiasty.
- Ojej, a tak dobrze nam się tańczyło - powiedziała kobieta - No nic, to idę sobie upolować jakiegoś innego dżentelmena. Dziękuję za taniec.
- Ja również - odpowiedział Damian, na wszelki wypadek stając strategicznie za mną.
- Mój Boże... - odparł chłopak, kiedy kobieta zniknęła nam z oczu, zbliżając się do stolika młodych - Myślałem, że zostanę w tym czyśćcu na zawsze.
- Może jej wpadłeś w oko.
- Nie przeginaj.
Przy naszym stoliku trwała już zażyła dyskusja między panem młodym, a dziadkiem i przytomną częścią grupy.
- Ale Wy się naprawdę zachowujecie jak dzieci - usłyszeliśmy głos Baśki, który oscylował na granicy skrajnego zdenerwowania i zażenowania.
- Co, żonka już się poskarżyła? - spytałam, podchodząc do stołu i zajmując swoje miejsce.
- Przecież ona przez niego płacze - niemal wykrzyczał Mateusz.
- Co? Te udawane łzy? Jej policzki są suche jak pustynia, a Ty się dajesz nabierać na wszystko - odparła Sonia, ponieważ wszyscy znaliśmy już aktorstwo panny młodej.
- Tak nie może być, to jest moja żona i musisz się do niej odnosić z szacunkiem!
- A ona to już do mnie nie musi? - spytał dziadek - Jej usta mówią słodkie rzeczy, ale to jest jad w formie miodu, a Ty to wszystko łykasz. Czyny się liczą młody, nie jak Ci ktoś słodzi. A jeśli chodzi o czyny to wszyscy wiemy jaka jest.
- Nie będziesz się tak wyrażał o mojej żonie, rozumiesz? Nie wiesz, że słowa mogą ranić?
- A to jest bardzo ciekawe, że pada to właśnie z Twoich ust - rzekł Damian.
- Wszyscy - wycedził Mateusz, wskazując palcem na każdego z nas - Jeszcze raz usłyszę z ust mojej żony, że coś nie gra z tym stołem i wszyscy wylecicie.
- Ty mi grozisz, czy obiecujesz? - spytał dziadek, walcząc na spojrzenia z wnukiem.
- Właśnie dlatego Was rozsadziliśmy. Razem jesteście jak szarańcza - zakończył młody i odszedł krokiem wygranego gladiatora.
- I o czym to w sumie było? - spytała Baśka samą siebie.
- Że jesteśmy jak szarańcza. Ja się przyznaję, ale dziadek to przecież aż tyle nie je - odpowiedziałam i poczułam dłoń staruszka na moim nadgarstku.
- Masz serce wielkie jak Ty cała i to jest komplement. Ja to lubię takie hojnie obdarzone.
- Em... dziękuję? - odparłam, uznając to jednak za komplement, a nie obrazę. Trzeba mieć do siebie dystans, inaczej wszyscy zginiemy.

Impreza zakończyła się w okolicach piątej rano i podczas kiedy starości pomagali zbierać zwłoki porozrzucane po całym parkiecie, pod stołami, a nawet na scenie zespołu muzycznego, młodzi żegnali się z gośćmi i zapraszali na poprawiny dnia następnego, stojąc jednak od siebie w pewnej odległości, ponieważ pan młody miał pewne wyrzuty sumienia za naskoczenie w ten sposób na staruszka na wózku, czego panna młoda nie potrafiła zrozumieć.
Odebraliśmy swoje bagaże ze schowka, który wcześniej najprawdopodobniej był zwyczajną stodołą i ruszyliśmy w stronę hotelu, niosąc ze sobą po małej torbie podróżnej. Zaskakujące jak wiele rzeczy potrafi potrzebować kobieta. Niektóre panie wlokły tak duże walizki podróżne, że wydawało mi się, iż chcą tutaj pomieszkać co najmniej przez miesiąc.
Na zewnątrz było tak przeraźliwie zimno, że trzy kilometry jakie dzieliły nas od hotelu wydawały nam się wyprawą w Himalaje. Zbiliśmy się w tak ciasną grupę, że całą drogę widziałam tylko plecy moich kolegów i własne nogi. Zdecydowaliśmy się na szyk obronny legionów rzymskich - Testudo, czyli tak zwany żółw. Młode, oraz samice powędrowały do środka, a samce maszerowały na przedzie, niosąc pokonanych na plecach i osłaniając skromniej odzianą płeć przeciwną od chłodu i wiatru.
- Damian, co mówi GPS? - wołała Baśka, niosąc w rękach swoje szpilki i usiłując przekrzyczeć podmuchy wiatru i bełkoczącego Łukasza, który spoczywał teraz na ramionach Damiana i Mateusza (tego naszego, nie pana młodego).
- Że już niedaleko - odkrzyknął Damian, poprawiając kolegę, swoją torbę i trzymany dzielnie kompas z mapą, zamknięty w małym, poręcznym urządzeniu.
Z zimna nie trzęsła się tylko mała Kasia, niesiona przez swoją matkę. Prawdopodobnie dlatego, że dziewczyny szły za mną, co skutecznie osłaniało je od warunków atmosferycznych, a marynarka Damiana sprawdzała się jako koc.
Nie mam pojęcia jak radziła sobie reszta, wlokąca się za nami i próbująca ocucić nieprzytomnych.
- Musimy skręcić w lewo, tu powinna być jakaś mała ścieżka - rzekł Damian i wszyscy dzielnie zaczęli rozglądać się w ciemnościach za jakimkolwiek oświetlonym budynkiem z napisem "hotel".
- Tu nic nie ma! - odparł Mateusz, tracąc siłę na dźwiganie cięższego kolegi, który przez pół drogi wyznawał mu miłość.
- Musi być, chodźcie - zarządził lider, więc ruszyliśmy w stronę zarośli i wysokich drzew.
Kilkanaście bardzo długich minut później ujrzeliśmy człowieka, machającego telefonem z włączoną latarką niczym nawigator lotniczy.
- Tutaj! - krzyknął - Do hotelu to tutaj!
- Jest, dotarliśmy, dzięki Bogu - odparła Karolina, której młoda ciążyła już na kręgosłupie, ale która dzielnie odmawiała pomocy w niesieniu dziecka.
Pokiwaliśmy ludziom za nami, że idziemy we właściwym kierunku i ruszyliśmy do recepcji. Uderzyło mnie przyjemne ciepełko i zapach cytrynowego środka do podłóg.
Damian podał swoje nazwisko i kiedy reszta zrobiła to samo, zabraliśmy klucze i po odstawieniu do pokoju zgona w postaci Łukasza, ruszyliśmy na poszukiwania własnego lokum o numerze 256. Teoretycznie powinien on się znajdować na drugim piętrze, ale w praktyce przypominało to moje uczelniane budynki. Pokój o numerze 300 znajdował się tuż obok pokoju 126. Ostatecznie dotarliśmy pod drzwi i po krótkiej walce z zamkiem, weszliśmy do środka.
Uderzył nas PRL pomieszany z pokojem babci Jadzi i nowoczesnymi elementami w postaci dość dużego łóżka małżeńskiego na nóżkach, kilku obrazów abstrakcyjnych i wazonu, który nie spełniał swojego zadania, ale ładnie prezentował się na stoliku.
- Też masz wrażenie, że jakbyśmy tu poświecili UV, to byśmy ujrzeli pejzaże spermą malowane? - spytał Damian, rozglądając się po pokoju.
- Ja nie wiem czy to do końca prawda z tą spermą, ale jeśli tak, to się z Tobą zgodzę. Świeciłoby jak Chicago nocą. Taki wczesny PRL troszkę. Moja prababcia miała taki dywan.
- Bardzo ciekawe zacieki na ścianach. Widzę tam słonika.
- Uznajmy, że ta pościel jest czysta i nie wnikajmy za bardzo.
- Ja nie jestem wymagający. Jest łóżko i tyle wystarczy.
- No dokładnie. Trzy czwarte wyra jest moje.
- Ta, chciałabyś.
- Słuchaj, powierzchnia do spania jest uzależniona od objętości obiektu śpiącego. A mnie jest objętościowo więcej niż Ciebie. Prosta matematyka.
- Zapomnij. A spróbuj tylko zabrać całą kołdrę.
- Raz zwiniętej tortilli się nie rozwija.
- Zauważyłaś, że czegoś brakuje?
Rozejrzałam się niepewnie po pokoju. Okno, drzwi, łóżko, stolik z wazonem, dywan, jakaś roślinka. Olśniło mnie dopiero po chwili.
- Czekaj, gdzie jest łazienka?
- Nie mów mi, że...
- Łazienka jest wspólna dla wszystkich... - dokończyłam za Damiana - Musi być na korytarzu, tak samo jak prysznic.
Jego przerażony wyraz twarzy mówił mi, że pomyśleliśmy o tym samym. Była szósta rano, a do hotelu miały zaraz zawitać tłumy. Jeśli chcieliśmy się wykąpać i skorzystać z toalety jeszcze przed poprawinami, powinniśmy czym prędzej znaleźć łazienki, inaczej groziło nam utknięcie w kolejce na wieki.
Niemal jednocześnie rzuciliśmy torby na ziemię i zaczęliśmy je rozbebeszać w poszukiwaniu środków do mycia, piżam, ręczników i tego co mogło się przydać w tej wyprawie. Słyszeliśmy jak ludzie lokują się w swoich pokojach i presja czasu stawała się nie do zniesienia.
- Weźmiesz klucze, w męskich zawsze są mniejsze kolejki - powiedziałam, zbierając wszystkie potrzebne rzeczy.
- A jak wrócisz szybciej, to co? Będziesz czekać pod drzwiami? - odpowiedział, opuszczając pokój razem ze mną.
- Nie wrócę szybciej, wierz mi. W razie czego mam telefon - dodałam, przekręcając kluczyk w drzwiach i oddając go Damianowi - Jakbym nie wróciła do dziewiątej, zacznij szukać zwłok.
- Jasne - odparł Damian i widząc jak ludzie opuszczają pokoje, dzierżąc w dłoniach połowę drogerii, puściliśmy się biegiem w dwa różne kierunki korytarza. Nie przypominam sobie żebym kiedykolwiek biegła tak szybko po schodach. Planowałam się jeszcze zdrzemnąć, a było to możliwe tylko, jeśli znalazłabym się w pierwszej dwudziestce oczekujących.
Przeskakując po dwa stopnie, napisałam do dziewczyn wiadomość o treści:
"Łazienka. Prysznic. Ktoś, coś?"
Dostałam tylko jedną odpowiedź, która mnie w miarę satysfakcjonowała:
"Na pierwszym masz za paprotką. Parter brak. Drugie nie wiem"
Paprotek było tu więcej niż zarazków, ale kiedy przemierzałam korytarz, sunąc szpagatami i przeskakując torby, pozostawione przez ludzi w korytarzu, znalazłam się nagle przy grupie kobiet, trzymających pod pachą ręczniki i piżamy.
- Przepraszam, prysznice gdzieś tutaj? - spytałam na bezdechu z nadzieją w oczach.
- Tak, właśnie stoimy w kolejce - usłyszałam od jednej z nich.
- Cudownie - odparłam, stając za kobietami i czując, jak ziemia drży nam pod nogami. Reszta już też musiała się zorientować. Goście wiedzieli i pędzili teraz korytarzami w całych stadach, szukając upragnionych łazienek jak głodne wilki rannej łani. Sekundy później kolejka z dziesięciu osób, urosła do trzydziestu i wesoły wężyk snuł się korytarzami, stając się dłuższy z każdą minutą.
Poza faktem, że zarówno w toaletach, jak i pod prysznicem zostało zamontowane światło na czujnik ruchu, dzięki czemu, żeby widzieć po co sięgam, musiałam tańczyć Michaela Jacksona po całej kabinie (nagrodę Nobla dla twórcy tego pomysłu), to wnętrze wydawało się stosunkowo czyste.
Całość zajęła mi może z piętnaście minut, ale dzięki czasowi oczekiwania i potrzebie "odmoczenia się" i postania pod płynącą wodą niektórych kobiet, do pokoju weszłam w okolicach siódmej trzydzieści.
Damian leżał już wygodnie w łóżku i wyglądał, jakby był tam od dłuższego czasu.
- Zabawny fakt - powiedział z uśmiechem, widząc moją umęczoną walką twarz - płeć męska chyba nie odczuwa takiej potrzeby zachowania higieny jak płeć żeńska. Jak dobiegłem do łazienki, nie było tam nikogo, a kiedy ją opuściłem, czekała jedna osoba.
- Zazdroszczę. Ja byłam jedenasta. Kobiety, które dopiero weszły do kolejki, mogą się pożegnać z poprawinami. Połowa sobie musi pośpiewać przez godzinę pod prysznicem - odparłam, wrzucając ubrania do torby, wyciągając moją w miarę niewymiętą sukienkę poprawinową i kładąc ją na stoliku obok przyszykowanego już stroju męskiego.
- Mamy jakieś dwie, może trzy godziny na sen - powiedziałam, wciskając się pod kołdrę.
- Damy radę. Zacząłem Ci spisywać ważniejsze wydarzenia z wesela, potem sobie przejrzysz tę listę - odparł Damian, stukając palcami w klawiaturę telefonu.
- Dzięki, jesteś kochany.
- Do usług.
- Jakbym się rozpychała, masz moje pozwolenie na wykopanie mnie na dywan - powiedziałam, czując, że kontakt głowy z poduszką został przez mózg odczytany jako sygnał - "drzemka w trybie now!"
- Spoko. Ty zazwyczaj śpisz spokojnie.
- Chyba, że mi się śni, że płynę - odpowiedziałam, czując że zaraz odpłynę, ale pod moje powieki.
- Wtedy można stracić szczękę. Też mnie zrzuć jak coś.
- Jasne. Dobranoc.
- Dobranoc - usłyszałam i mój zmęczony umysł postanowił zabrać mnie na wycieczkę po ogrodzie, w którym zamiast płatków, rośliny miały dziecięce główki, które śpiewały "Hey, Soul Sister".
Dałam się porwać tym śpiewającym główkom.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz